MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
First topic message reminder :
Kulka x Middie
Kulka x Middie
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[/center]
Chaotyczne odwiedziny Michała - naczelnego chemika praskich salonów była bardziej owocna niż Apolinary początkowo przyjął. Co prawda, nie było to wystarczające, aby odnaleźć zaginionego, lecz zdecydowanie pozwoliło rozwinąć kłębek, którego drugi koniec chłopcy mogli zacząć ambitnie poszukiwać. Pierwszym w kolejce do przesłuchania był, przez Michasia omówiony - Stary Więcki, podobno najmniej rozpoznawalny przez Stanisławę z ancutowych znajomych. Człowiek zajmujący się handlem końmi, rzekomo ze wsi, co należało odczytywać zgoła odmiennie, gdyż szyfrem dyktowanym przez świat Ulicy. Wedle słów syna aptekarza człowiek ten był gońcem, donoszącym wiadomości z różnych części Warszawy na akord, bezstronnie, fachowo i nie za darmo. Pomijając pomysłowość czy pokrętność określeń, zagadka rozwiązała się sama, a zarówno Aleksander jak i Apolinary byli mądrzejsi o jednego hodowcę koni więcej.
Sprzeczna, przecinająca się z torami kolei przy złączu towarowym faktycznie przyprawiała o dreszcze, wyglądając nie tyle na opuszczoną, co wręcz na nawiedzoną. Kępy suchych trwa, błotniste ścieżki, ciągnące do zapadających się nieużytków, będącymi częścią dawnego, całkiem prymitywnego kompleksu wyładowań towaru. Większa zabudowa była nieznaczna, raczej w samotnie stojących, obdartych, a nawet próchniejących desek o wątpliwym bezpieczeństwie użytkowania. Ujmując to jednym zdanie: Na Sprzecznej nie było nic, a już na pewno nie hodowcy koni. Tak przynajmniej stwierdził Przybylski, za nim towarzysz nie zwrócił uwagi na jeden interesujący aspekt, jakim był zakład produkcji drewnianych zabawek, którego logo był bujany konik.
- Myślisz, że to tu?- Zagadnął, gdy zbliżyli się do budynku, aby rozglądnąć się po zdewastowanym starocią pomieszczeniu. Przybylski nie sądził, aby Michał skłamał ich, co do miejsca pobytu Starego Węckiego, domyślając się, iż zarówno jak za tytułem hodowcy, musi stać pewna tajemnica jego pobytu, jako iż ten nie trudnił się z ramienia Poczty Polskiej, donosząc informacji, które nie mogłyby dostać się w niepowołane ręce.
Jak się chwilę po tym okazało, dostać się do Starego Węckiego nie było tak trudno, jak wyobrażał to sobie Apolinary...Ale jakim kosztem...
Gdy wielka dłoń odwróciła ich przed potworne oblicze olbrzyma, widocznie strażnika Sprzecznej, dziennikarz pisnął, bardzo wysoko, już na samym początku deklarując przed nieznajomym troglodytą, iż niebezpieczeństwo w nich jest żadne. Za nim Apolinary zdołał wykrzesać z siebie jakąkolwiek nutę elokwencji, wciąż nie schodząc z piskliwego tonu, Aleksander był szybszy. Przybylski przytaknął nerwowo na potwierdzenie słów towarzysza, spoglądając co jakiś czas na zaciśnięte na marynarce paluchy, które z każdą chwilą odejmowały mu strachu na rzecz wewnętrznego zirytowania, że ten zaraz pomnie mu tak ładnie wyprasowany materiał. W ostatniej chwili uścisk zelżał, aby puścić dwójkę, natomiast nieprzystojna twarz nieco złagodniała, zaczynając rozumieć cel osobliwego spaceru ich dwójki, dlatego poszło znacznie łatwiej niż przypuszczał dotąd dziennikarz. Zostali od razu skierowani do chałupy pomiędzy torami, gdzie według kąśliwej opowieści strażnika Stary Więcki miał siedzieć i nic nie robić po za piciem, co mogło wcale nie ułatwić przesłuchania. Pożegnali się cicho z mężczyzną, by skierować się pospiesznie jak gruby paluch wcześniej nakazywał, a to wszystko za nim ten się rozmyśli przepuszczać ich do szefa.
Faktycznie, chałupa stała i trzęsła się pomiędzy torami, przechylona nieco w bok. Wydawała się stać tam bez większego architektonicznego zamysłu, gospodarując pokrętnie wyspę pomiędzy złączem zwrotnic. Po przeskoczeniu kilku szyn, znaleźli się przed metalowymi, jak się okazało drzwiami domu. Okna były gęsto zakratowane, tak że nawet trudno byłoby dłonią sięgnąć do szyby, natomiast żadna klamka przy drzwiach nie istniała. Należało zapukać, co Apolinary uczynił bez zawahania. Odpowiedziała mu cisza, lecz mimo to nie zrezygnował i zaczął walić całą pięścią, słysząc jak łupnięcia o metal roznoszą się po drugiej stronie, jakby chałupa miała tylko jedną izbę.
Wtem, zasuwką w drzwiach, pełniąca rolę judasza, otworzyła się, a para zakrwionych oczu spojrzała ku nim.
- Kto? Do kogo? Czego?- Padły szybkie pytania, na które Przybylski uśmiechnął się, aby odpowiedzieć. :
- Osobisty odbiór wiadomości dla Starego Więckiego od...- Zawahał się, aby dokończyć równie pewny siebie: - Wiśka!
- Co!?- burknął, najwidoczniej zaskoczony, słysząc to imię. - Ale kto donosi?
- Czy to ważne w tym zawodzie? Wisiek donosi!- Zawołał, chcąc brzmieć jakby tracił cierpliwość. - Nie mamy broni, strażnik nas sprawdził. - Najwidoczniej tyle należało się tłumaczeń, aby zaryglowane drzwi zatrzeszczały i otworzyły się przed nimi. Mogli wejść do środka.
W izbie brakowało mebli, a centralną częścią całej chałupy był stolik z dwoma krzesłami, na którym ułożono czyste kartki papieru, mnóstwo gazet, nawet ze starszych roczników, nożyk do papieru oraz rozrobiony klej w wiadrze, który roztapiał się po podgrzaniu. Widocznie byli świadkami profesjonalnej stancji wykonawczej listów z zastraszeniami. Dookoła izby stały, przewiercone do drewnianej podłogi szafki zbrojone, wyglądające identycznie jak skrytki pocztowe, ale każda z nich była opatrzona wkrętem sejfowym domowej roboty. W tychże skrytkach Więcki musiał trzymać wiadomości, a widząc ilość zamkniętych skrytek, biznes się kręcił. Jedynym co nie komponowało się w surowy klimat wnętrza był konik na biegunach, stojący w kącie.
Handlarz usiadł przy stoliku, nalewając do szklanki wódki.
- Co mówi Wiśka?- Zapytał, na co Przybylski spojrzał się po Aleksandrze.
- Wiśka zaginął...Jeste...
- To ci nowość!- Przerwał mu Więcki, wlewając w siebie trunek jednym ruchem. - Oczywiście, że zaginął. Czyli mnie koleżki okłamaliście? Czego chcecie...Przychodzicie po co? Ch** mi do interesów Wiśka! Wypie*****!- Krzyknął. Po takich słowach, tym bardziej nie zechcą wychodzić. Przybylski nawet zajął miejsce naprzeciwko Więckiego, wcześniej, uważnie sprawdzając czy na krześle nie ma może resztki kleju.
- O jakich interesach mowa Tak się składa, że szukamy Wiśka...
- Jesteście z policji?
- Bynajmniej, osobiste pobudki. Czy Wisiek ma jakieś problemy? Mamy zamiar mu pomóc, ale nie wiemy od czego zacząć, a widocznie wiesz, dlaczego nie praca od kilku dni do domu...
Nastała napięta cisza, w której Więcki oczywiście, że doprawiał się alkoholem.
- Nie wiem, nie mój interes. Jakie interesy? A jakie interesy może mieć popapraniec taki jak on i wielu innych z ulicy? Dorabiał u mnie, jak słabo szabrowali. Ostatnio ludzie mają co raz mniej, to co raz mniej jest co okradać. Są ci co mają za mało i ci co mają za dużo, ale w tym zawodzie nie można być zbyt zachłannym. Konia do wora nie wpakujesz, bo się można pomylić kotem.
Korespondent wiedział jak należy dobierać słowa, aby nie powiedzieć za dużo, pozostają na granicy opinii a faktu.
- Na Pradze nie ma takich dużo, ale jak już są to lepiej im się wiedzie jak na Mokotowie. To czasem kusi, aby zaryzykować, ale jak się nie jest durną pałom jak Wisiek! Miał mieć u mnie następnego dnia robotę, ale nie przyszedł. Kazałem przekazać jego koleżce, temu Kryśce, żeby więcej do mnie nie przyłaził, ale Kryśka powiedział, że nie wrócił z łowów, bo podobno trafiła się gruba ryba. A teraz nie ma go któryś dzień.
- Wpadł?
- Jakby wpadł to byśmy wiedzieli. Wiemy kto wpada, bo uzupełniam donosy z więzienia..
- To co?
- Dał się połknąć rybie, tak przynajmniej mówią. Dlatego myślałem, że przyszliście coś zagadać, że Wisiek wraca.
Apolinary uniósł wzrok na Aleksandra, po raz kolejny tego dnia, mrugając doń porozumiewawczo. Pożegnali się z Więckim i wyszli, aby wrócić inną drogą niż przyszli na główną ulicę Pragi. Przybylski zapalił wrońskiego papierosa, podając zaraz paczkę towarzyszowi.
- Z tego co zrozumiałem, jakby wpadł, znaczy, że poszedł do więzienia, a jak go ryba zjadła, czy co tam gadał, oznacza, że przyłapali go na złodziejstwie i co? Bo łowienie, to pewnie okradanie, prawda? Ale...Ale co z tego, że go złapali?
Chaotyczne odwiedziny Michała - naczelnego chemika praskich salonów była bardziej owocna niż Apolinary początkowo przyjął. Co prawda, nie było to wystarczające, aby odnaleźć zaginionego, lecz zdecydowanie pozwoliło rozwinąć kłębek, którego drugi koniec chłopcy mogli zacząć ambitnie poszukiwać. Pierwszym w kolejce do przesłuchania był, przez Michasia omówiony - Stary Więcki, podobno najmniej rozpoznawalny przez Stanisławę z ancutowych znajomych. Człowiek zajmujący się handlem końmi, rzekomo ze wsi, co należało odczytywać zgoła odmiennie, gdyż szyfrem dyktowanym przez świat Ulicy. Wedle słów syna aptekarza człowiek ten był gońcem, donoszącym wiadomości z różnych części Warszawy na akord, bezstronnie, fachowo i nie za darmo. Pomijając pomysłowość czy pokrętność określeń, zagadka rozwiązała się sama, a zarówno Aleksander jak i Apolinary byli mądrzejsi o jednego hodowcę koni więcej.
Sprzeczna, przecinająca się z torami kolei przy złączu towarowym faktycznie przyprawiała o dreszcze, wyglądając nie tyle na opuszczoną, co wręcz na nawiedzoną. Kępy suchych trwa, błotniste ścieżki, ciągnące do zapadających się nieużytków, będącymi częścią dawnego, całkiem prymitywnego kompleksu wyładowań towaru. Większa zabudowa była nieznaczna, raczej w samotnie stojących, obdartych, a nawet próchniejących desek o wątpliwym bezpieczeństwie użytkowania. Ujmując to jednym zdanie: Na Sprzecznej nie było nic, a już na pewno nie hodowcy koni. Tak przynajmniej stwierdził Przybylski, za nim towarzysz nie zwrócił uwagi na jeden interesujący aspekt, jakim był zakład produkcji drewnianych zabawek, którego logo był bujany konik.
- Myślisz, że to tu?- Zagadnął, gdy zbliżyli się do budynku, aby rozglądnąć się po zdewastowanym starocią pomieszczeniu. Przybylski nie sądził, aby Michał skłamał ich, co do miejsca pobytu Starego Węckiego, domyślając się, iż zarówno jak za tytułem hodowcy, musi stać pewna tajemnica jego pobytu, jako iż ten nie trudnił się z ramienia Poczty Polskiej, donosząc informacji, które nie mogłyby dostać się w niepowołane ręce.
Jak się chwilę po tym okazało, dostać się do Starego Węckiego nie było tak trudno, jak wyobrażał to sobie Apolinary...Ale jakim kosztem...
Gdy wielka dłoń odwróciła ich przed potworne oblicze olbrzyma, widocznie strażnika Sprzecznej, dziennikarz pisnął, bardzo wysoko, już na samym początku deklarując przed nieznajomym troglodytą, iż niebezpieczeństwo w nich jest żadne. Za nim Apolinary zdołał wykrzesać z siebie jakąkolwiek nutę elokwencji, wciąż nie schodząc z piskliwego tonu, Aleksander był szybszy. Przybylski przytaknął nerwowo na potwierdzenie słów towarzysza, spoglądając co jakiś czas na zaciśnięte na marynarce paluchy, które z każdą chwilą odejmowały mu strachu na rzecz wewnętrznego zirytowania, że ten zaraz pomnie mu tak ładnie wyprasowany materiał. W ostatniej chwili uścisk zelżał, aby puścić dwójkę, natomiast nieprzystojna twarz nieco złagodniała, zaczynając rozumieć cel osobliwego spaceru ich dwójki, dlatego poszło znacznie łatwiej niż przypuszczał dotąd dziennikarz. Zostali od razu skierowani do chałupy pomiędzy torami, gdzie według kąśliwej opowieści strażnika Stary Więcki miał siedzieć i nic nie robić po za piciem, co mogło wcale nie ułatwić przesłuchania. Pożegnali się cicho z mężczyzną, by skierować się pospiesznie jak gruby paluch wcześniej nakazywał, a to wszystko za nim ten się rozmyśli przepuszczać ich do szefa.
Faktycznie, chałupa stała i trzęsła się pomiędzy torami, przechylona nieco w bok. Wydawała się stać tam bez większego architektonicznego zamysłu, gospodarując pokrętnie wyspę pomiędzy złączem zwrotnic. Po przeskoczeniu kilku szyn, znaleźli się przed metalowymi, jak się okazało drzwiami domu. Okna były gęsto zakratowane, tak że nawet trudno byłoby dłonią sięgnąć do szyby, natomiast żadna klamka przy drzwiach nie istniała. Należało zapukać, co Apolinary uczynił bez zawahania. Odpowiedziała mu cisza, lecz mimo to nie zrezygnował i zaczął walić całą pięścią, słysząc jak łupnięcia o metal roznoszą się po drugiej stronie, jakby chałupa miała tylko jedną izbę.
Wtem, zasuwką w drzwiach, pełniąca rolę judasza, otworzyła się, a para zakrwionych oczu spojrzała ku nim.
- Kto? Do kogo? Czego?- Padły szybkie pytania, na które Przybylski uśmiechnął się, aby odpowiedzieć. :
- Osobisty odbiór wiadomości dla Starego Więckiego od...- Zawahał się, aby dokończyć równie pewny siebie: - Wiśka!
- Co!?- burknął, najwidoczniej zaskoczony, słysząc to imię. - Ale kto donosi?
- Czy to ważne w tym zawodzie? Wisiek donosi!- Zawołał, chcąc brzmieć jakby tracił cierpliwość. - Nie mamy broni, strażnik nas sprawdził. - Najwidoczniej tyle należało się tłumaczeń, aby zaryglowane drzwi zatrzeszczały i otworzyły się przed nimi. Mogli wejść do środka.
W izbie brakowało mebli, a centralną częścią całej chałupy był stolik z dwoma krzesłami, na którym ułożono czyste kartki papieru, mnóstwo gazet, nawet ze starszych roczników, nożyk do papieru oraz rozrobiony klej w wiadrze, który roztapiał się po podgrzaniu. Widocznie byli świadkami profesjonalnej stancji wykonawczej listów z zastraszeniami. Dookoła izby stały, przewiercone do drewnianej podłogi szafki zbrojone, wyglądające identycznie jak skrytki pocztowe, ale każda z nich była opatrzona wkrętem sejfowym domowej roboty. W tychże skrytkach Więcki musiał trzymać wiadomości, a widząc ilość zamkniętych skrytek, biznes się kręcił. Jedynym co nie komponowało się w surowy klimat wnętrza był konik na biegunach, stojący w kącie.
Handlarz usiadł przy stoliku, nalewając do szklanki wódki.
- Co mówi Wiśka?- Zapytał, na co Przybylski spojrzał się po Aleksandrze.
- Wiśka zaginął...Jeste...
- To ci nowość!- Przerwał mu Więcki, wlewając w siebie trunek jednym ruchem. - Oczywiście, że zaginął. Czyli mnie koleżki okłamaliście? Czego chcecie...Przychodzicie po co? Ch** mi do interesów Wiśka! Wypie*****!- Krzyknął. Po takich słowach, tym bardziej nie zechcą wychodzić. Przybylski nawet zajął miejsce naprzeciwko Więckiego, wcześniej, uważnie sprawdzając czy na krześle nie ma może resztki kleju.
- O jakich interesach mowa Tak się składa, że szukamy Wiśka...
- Jesteście z policji?
- Bynajmniej, osobiste pobudki. Czy Wisiek ma jakieś problemy? Mamy zamiar mu pomóc, ale nie wiemy od czego zacząć, a widocznie wiesz, dlaczego nie praca od kilku dni do domu...
Nastała napięta cisza, w której Więcki oczywiście, że doprawiał się alkoholem.
- Nie wiem, nie mój interes. Jakie interesy? A jakie interesy może mieć popapraniec taki jak on i wielu innych z ulicy? Dorabiał u mnie, jak słabo szabrowali. Ostatnio ludzie mają co raz mniej, to co raz mniej jest co okradać. Są ci co mają za mało i ci co mają za dużo, ale w tym zawodzie nie można być zbyt zachłannym. Konia do wora nie wpakujesz, bo się można pomylić kotem.
Korespondent wiedział jak należy dobierać słowa, aby nie powiedzieć za dużo, pozostają na granicy opinii a faktu.
- Na Pradze nie ma takich dużo, ale jak już są to lepiej im się wiedzie jak na Mokotowie. To czasem kusi, aby zaryzykować, ale jak się nie jest durną pałom jak Wisiek! Miał mieć u mnie następnego dnia robotę, ale nie przyszedł. Kazałem przekazać jego koleżce, temu Kryśce, żeby więcej do mnie nie przyłaził, ale Kryśka powiedział, że nie wrócił z łowów, bo podobno trafiła się gruba ryba. A teraz nie ma go któryś dzień.
- Wpadł?
- Jakby wpadł to byśmy wiedzieli. Wiemy kto wpada, bo uzupełniam donosy z więzienia..
- To co?
- Dał się połknąć rybie, tak przynajmniej mówią. Dlatego myślałem, że przyszliście coś zagadać, że Wisiek wraca.
Apolinary uniósł wzrok na Aleksandra, po raz kolejny tego dnia, mrugając doń porozumiewawczo. Pożegnali się z Więckim i wyszli, aby wrócić inną drogą niż przyszli na główną ulicę Pragi. Przybylski zapalił wrońskiego papierosa, podając zaraz paczkę towarzyszowi.
- Z tego co zrozumiałem, jakby wpadł, znaczy, że poszedł do więzienia, a jak go ryba zjadła, czy co tam gadał, oznacza, że przyłapali go na złodziejstwie i co? Bo łowienie, to pewnie okradanie, prawda? Ale...Ale co z tego, że go złapali?
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[Small]Good to be home[/small]
Wisiek niestety nie był fetniakiem. Zresztą – Przybylski i Wroński również nie mieli w tym przypadku powodów do zadowolenia – pod względem wyszukiwania informacji na temat zagubionego szwagra średnio im szło, a co za tym idzie – kopać będą musieli jeszcze głębiej, aż w same czeleście warszawskiego rynsztoka. Sam fakt jednak, że Witold chociażby podobno nie znajdował się na dołku sprawiał, że Aleksander oddychał. I z ulgą i ogółem, jakkolwiek równo, bo zapewne gdyby nagle miało się okazać, że na rodzinie Wiśka zawiśnie jakiś dług – to sam Wroński i jego ojciec zapewne musieliby ten dług spłacić. Stanisława jako młoda matka nie miała zbyt wielkich warunków do wykonywania pracy innej niż codzienne prace domowe czy opiekuńcze nad szkrabami. Póki dzieci nie uzyskają ani trochę samodzielności, niestety sytuacja ta miała się nie zmienić. Zresztą – co mogłaby robić? Nie ukończywszy szkoły i nie posiadając większego fachu w rękach nadawała się tylko na utrzymankę swojego męża-bandyty. Taki był przykry los Ancutowej. No szkoda.
- To wszystko jest w cholerę dziwne, wiesz? Był z niego harpagan, ale nigdy nie taki. Żeby łapy wyciągnął po coś większego? Nie. Może go zmusili? – rozważał, idąc ramię w ramię, a raczej ramię w wyższe ramię wraz z Apolinarym. Odmówił papierosa z miną sugerującą lekkie niedowierzanie w sam wielki gest jakim obdarował go dziennikarz. W końcu częstowanie Wrońskiego jego dawnymi papierosami wyglądało w tej sytuacji wręcz komicznie. Teraz kiedy mogli sobie głośno po rozważać na zewnątrz wszelkie ich dalsze możliwości, Aleksander biegał spojrzeniem po okolicy, lustrując wielką nicość jaką mogli tu zastać. Przechodząc przez tory, nieco w niebezpiecznym miejscu, już mogli ujrzeć jak na ulicy Sprzecznej parkuje samochód, z którego wysiada matrona. Ubrana w lekkie odzienie wiosenne, zniknęła na podwórku lokalu przed którym wcześniej przyszło im spotkać się z osiłkiem hamującym ich wszelkie zamiary. Wysiadający z auta szofer został pogoniony przez tego samego rosłego mężczyznę, a samochód po chwili wjechał na to samo podwórze, na którym już znajdowała się starsza, szykowna kobieta.
W takim miejscu? Tak dobrze ubrana? Widocznie drwiąc z pospólstwa które trwało tu sobie w najlepsze?
Aleksandrowi nic było do tego, chociaż zastanawiał się czy może nie umknęli w swoich rozważaniach w nieco niepoprawną stronę. Konie – tak. Ale co jeżeli koniokrad? Jeżeli te wszystkie językowe zabawy nie były bez sensu? Jeżeli wszystko to wokół krążyli, ten dyndający na metalowych kółeczkach drewniany koń, wskazywał na coś tak oczywistego, że nawet na to nie wpadli?
- A jeżeli te wszystkie konie… To może chodzi o koniokrada, co Apolinary? – przerwał, wchodząc mu w drogę i stając przed nim jak ten słup soli. – Jeżeli wszystko to kręci się wokół kradzieży samochodów? Szlag, wyobrażasz sobie jakich mógłby narobić sobie problemów? Boże drogi, ludzkie życie nie jest warte tyle co niektóre z tych automobili.
Widocznie Aleksander nadawałby się na przedstawiciela czerwonych partii, skoro tak nisko cenił sobie życie jednostki – ale to szczegół, tak nieistotny i pomijalny.
Trasa którą obrali przebiegała tak, by mogli w spokoju obserować otoczenie zakładu produkcji zabawek drewnianych. Szofer odebrał kilka groszy z rąk olbrzyma i przystanął na krótko, rozglądając się w taki sposób, jakby nie mógł być pewny w którą stronę powinien udać się by dotrzeć o domu. Jego spojrzenie na moment zderzyło się ze spojrzeniem Apolinarego, gdy Aleksander wskazał mu tył wjeżdżającego na posesję auta.
Oczywiście, paranoiczne podejście oświetleniowca do wszystkiego co się rusza i tym razem dać im się miało we znaki. Dopiero po chwili gdy odsunęli się już od tej ferelnej ulicy doszło do niego, że właściwie - nie wiedzą gdzie dalej powinni się udać.
-Odłowić to można zwierzę co ci uciekło. Może to znaczy po prostu przejąć kogoś do siebie? Wiesz Apolinary, jeżeli ten zapuścił się na cudzy rewir i wciąż żyje to może po prostu gra teraz dla kogoś innego? - słowo zdradził czy zdrada tak bardzo cisnely się mu na usta, jednak z nich nie uciekły. Chociaż czasami brakowało mu instynktu samozachowawczego, tym razem co moment rozglądał się za siebie, jakby szukając podsłuchiwaczy. - Poza tym jesteś dziennikarzem, to nie ja jestem tu od znania wyszukanych określeń i znaczenia słów! - oskarżył bezwstydnie. A kiedy przystanęli już przy jednej z główniejszych ulic, Wroński oparł dłonie na biodrach i rozglądając się dookoła próbował wyznaczyć cel ich dalszej wędrówki.
Tym razem padło oczywiście na mieszkanie Katarzyny, gdzie to moment temu przyszło im porzucić Stanisławę i jej purchlęta. I chociaż Aleksander czuł się pewnie - nie spodziewając się Kasieńki w jej własnych skromnych progach - nigdy nie mógł być pewien swojego bezpieczeństwa. Zresztą, tam od progu już przywitały ich krzyki dzieciaków, które widocznie w całym swoim szale musiały coś zgubić. Co za los.
Oczom Aleksandra i Apolinarego ukazały się równie zapłakane oczęta dziecka Stasi. Synek w wieku lat niewielu i o imieniu Piotr (o które nikt nie pytał) wyciągał ręce w kierunku Wrońskiego, widocznie prowadząc by ten oderwał go od ziemi. Drobne ramiona oświetleniowca otuliły więc sylwetkę chłopca o pozwoliły mu przytulić się do jego piersi.
- Zgubiłeś pewnie w tramwaju, nie maż się - mówiła Stanisława, a dziecko szlochała tylko dalej w już przemoczony kołnierz Wrońskiego, który patrząc na Apolinarego spojrzeniem swym błagał o pomoc. Posiadanie własnych dzieci byłoby dla niego zbyt wielką mordęgą, aż cieszył się że siostry skutecznie zatroszczyły się o przedłużenie ich mało zamożnych genów wrońskich.
Chlopiec próbował jednak przekazać, że zabawka była z nim jeszcze tutaj, czemu jego drugi brat być może przyklasnąłby, gdyby chociaż rozumiał jąkającego się w płaczu (niczym Aleksander zwykle) pierworodnego, starszego o całe pół godziny.
- Przecież ją znajdziemy, a jak nie, załatwimy ci jakąś inną… - próbował uspokajać Aleksander, jednak widocznie nieskutecznie, bo dziecko wciąż smarkało mu w powierzchnię koszuli.
Był świadomy że Witold pewnie poradziłby sobie z młodym. Nie do końca grzecznie i bez zwiniętej szmatki, ale przecież nie miało to znaczenia póki się kochali… bo chyba się kochali? Prawda?
- To wszystko jest w cholerę dziwne, wiesz? Był z niego harpagan, ale nigdy nie taki. Żeby łapy wyciągnął po coś większego? Nie. Może go zmusili? – rozważał, idąc ramię w ramię, a raczej ramię w wyższe ramię wraz z Apolinarym. Odmówił papierosa z miną sugerującą lekkie niedowierzanie w sam wielki gest jakim obdarował go dziennikarz. W końcu częstowanie Wrońskiego jego dawnymi papierosami wyglądało w tej sytuacji wręcz komicznie. Teraz kiedy mogli sobie głośno po rozważać na zewnątrz wszelkie ich dalsze możliwości, Aleksander biegał spojrzeniem po okolicy, lustrując wielką nicość jaką mogli tu zastać. Przechodząc przez tory, nieco w niebezpiecznym miejscu, już mogli ujrzeć jak na ulicy Sprzecznej parkuje samochód, z którego wysiada matrona. Ubrana w lekkie odzienie wiosenne, zniknęła na podwórku lokalu przed którym wcześniej przyszło im spotkać się z osiłkiem hamującym ich wszelkie zamiary. Wysiadający z auta szofer został pogoniony przez tego samego rosłego mężczyznę, a samochód po chwili wjechał na to samo podwórze, na którym już znajdowała się starsza, szykowna kobieta.
W takim miejscu? Tak dobrze ubrana? Widocznie drwiąc z pospólstwa które trwało tu sobie w najlepsze?
Aleksandrowi nic było do tego, chociaż zastanawiał się czy może nie umknęli w swoich rozważaniach w nieco niepoprawną stronę. Konie – tak. Ale co jeżeli koniokrad? Jeżeli te wszystkie językowe zabawy nie były bez sensu? Jeżeli wszystko to wokół krążyli, ten dyndający na metalowych kółeczkach drewniany koń, wskazywał na coś tak oczywistego, że nawet na to nie wpadli?
- A jeżeli te wszystkie konie… To może chodzi o koniokrada, co Apolinary? – przerwał, wchodząc mu w drogę i stając przed nim jak ten słup soli. – Jeżeli wszystko to kręci się wokół kradzieży samochodów? Szlag, wyobrażasz sobie jakich mógłby narobić sobie problemów? Boże drogi, ludzkie życie nie jest warte tyle co niektóre z tych automobili.
Widocznie Aleksander nadawałby się na przedstawiciela czerwonych partii, skoro tak nisko cenił sobie życie jednostki – ale to szczegół, tak nieistotny i pomijalny.
Trasa którą obrali przebiegała tak, by mogli w spokoju obserować otoczenie zakładu produkcji zabawek drewnianych. Szofer odebrał kilka groszy z rąk olbrzyma i przystanął na krótko, rozglądając się w taki sposób, jakby nie mógł być pewny w którą stronę powinien udać się by dotrzeć o domu. Jego spojrzenie na moment zderzyło się ze spojrzeniem Apolinarego, gdy Aleksander wskazał mu tył wjeżdżającego na posesję auta.
Oczywiście, paranoiczne podejście oświetleniowca do wszystkiego co się rusza i tym razem dać im się miało we znaki. Dopiero po chwili gdy odsunęli się już od tej ferelnej ulicy doszło do niego, że właściwie - nie wiedzą gdzie dalej powinni się udać.
-Odłowić to można zwierzę co ci uciekło. Może to znaczy po prostu przejąć kogoś do siebie? Wiesz Apolinary, jeżeli ten zapuścił się na cudzy rewir i wciąż żyje to może po prostu gra teraz dla kogoś innego? - słowo zdradził czy zdrada tak bardzo cisnely się mu na usta, jednak z nich nie uciekły. Chociaż czasami brakowało mu instynktu samozachowawczego, tym razem co moment rozglądał się za siebie, jakby szukając podsłuchiwaczy. - Poza tym jesteś dziennikarzem, to nie ja jestem tu od znania wyszukanych określeń i znaczenia słów! - oskarżył bezwstydnie. A kiedy przystanęli już przy jednej z główniejszych ulic, Wroński oparł dłonie na biodrach i rozglądając się dookoła próbował wyznaczyć cel ich dalszej wędrówki.
Tym razem padło oczywiście na mieszkanie Katarzyny, gdzie to moment temu przyszło im porzucić Stanisławę i jej purchlęta. I chociaż Aleksander czuł się pewnie - nie spodziewając się Kasieńki w jej własnych skromnych progach - nigdy nie mógł być pewien swojego bezpieczeństwa. Zresztą, tam od progu już przywitały ich krzyki dzieciaków, które widocznie w całym swoim szale musiały coś zgubić. Co za los.
Oczom Aleksandra i Apolinarego ukazały się równie zapłakane oczęta dziecka Stasi. Synek w wieku lat niewielu i o imieniu Piotr (o które nikt nie pytał) wyciągał ręce w kierunku Wrońskiego, widocznie prowadząc by ten oderwał go od ziemi. Drobne ramiona oświetleniowca otuliły więc sylwetkę chłopca o pozwoliły mu przytulić się do jego piersi.
- Zgubiłeś pewnie w tramwaju, nie maż się - mówiła Stanisława, a dziecko szlochała tylko dalej w już przemoczony kołnierz Wrońskiego, który patrząc na Apolinarego spojrzeniem swym błagał o pomoc. Posiadanie własnych dzieci byłoby dla niego zbyt wielką mordęgą, aż cieszył się że siostry skutecznie zatroszczyły się o przedłużenie ich mało zamożnych genów wrońskich.
Chlopiec próbował jednak przekazać, że zabawka była z nim jeszcze tutaj, czemu jego drugi brat być może przyklasnąłby, gdyby chociaż rozumiał jąkającego się w płaczu (niczym Aleksander zwykle) pierworodnego, starszego o całe pół godziny.
- Przecież ją znajdziemy, a jak nie, załatwimy ci jakąś inną… - próbował uspokajać Aleksander, jednak widocznie nieskutecznie, bo dziecko wciąż smarkało mu w powierzchnię koszuli.
Był świadomy że Witold pewnie poradziłby sobie z młodym. Nie do końca grzecznie i bez zwiniętej szmatki, ale przecież nie miało to znaczenia póki się kochali… bo chyba się kochali? Prawda?
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Farsa ze znalezieniem Ancuta była o tyle skomplikowana, iż przy maksymalnej chęci rozwiązania sprawy, dostawali minimum potrzebnych ku temu poszlak. Co prawda, Stary Więcki wykazał się pewną pokrętną, lecz wciąż, wylewnością, nasuwając pewne pomysły. Niestety, ich mnogość przeszkadzała w odpowiednim rozeznaniu, każąc im decydować pomiędzy trafem a pudłem. Należało rozpracować przede wszystkim slang, aby później zdało się to na coś bardziej pożytecznego niż tandetne łamigłówki. Tym właśnie przez cały spacer zajmował się Apolinary, słuchając jednym uchem Aleksandra, drugim własnych, burzliwych myśli, które podsuwały wszelakie scenariusze. W ogólnym rozrachunku wszystkie to “łowy”, “wpadki”, Konie” i “handlarze” musiały mieć w zaginięciu Witolda.
- Widzisz, bo gdyby ten był jeszcze aktywne, pewnie by go widzieli- stwierdził Apolinary po dłuższej chwili milczenia. - W tej jak i innej branży człowiek zna człowieka, a skoro kradłby na innym rewirze, to nawet ktoś by wiedział, że Ancut zaczyna kraść z drugiej strony Warszawy. Komunikacja jest tu płynna. Problem w tym, że Witold zaginął całkiem.
Ta teza zawisła nad ich głowami ciężką, burawą chmurą niepokoju, bo nawet jeżeli był żywy, a nawet, daj Boże, w zdrowiu, to jego obecny stan, kuriozalnie nie mógł mieć za wiele do czynienia z rabowaniem. To byłoby zbyt proste, w końcu ludzie nie są zwierzyną, jak słusznie zauważony, że kilka smakołyków przekonałoby go, aby zrezygnował z dotychczasowej wiary w powołanie, w swój fach, aby zająć się czymkolwiek innym. Być może w regularnym życiu przekupstwo działało, ale w życiu przestępcy decyzje mają pewne ograniczenia kodeksu moralnego tychże. Oderwanie tak ważnego dla zarobku elementu od Witolda, powodując przez to tak dogłębne komplikacje, jak zniknięcie z domu rodzinnego, należało rozważać w interesie nadzwyczajnym.
- Jeżeli jest tak jak mówisz, że przenieśli go gdzie indziej albo sam wpadł gdzieś, gdzie nigdy nie powinien, to nie sądzę, aby powrócił, to z pewnością nie jest już złodziejem. Może nawet wcale nie robić w zawodzie- zastanawiał się głośno Przybylski, ignorując na jakiś czas tajemniczą, elegancką kobietę, wysiadającą z automobilu. Gapił się w czubki swoich butów, skupiając umysł oraz wzrok na tych, wypastowanych i jeszcze rano błyszczących skórkach, kiedy przy następnych słowach Aleksandra, wywołujących jego ambicję zawodową do tablicy, poderwał głowę. Teraz utkwił wściekle oczy w twarzy Wrońskiego, napastując go aurą zdenerwowania.
- TAK! Dlatego myślę a Ty ciągle gadasz i mi w tym przeszkadzasz! Właśnie byłem w trakcie wyrażenie bardzo potrzebnych przemyśleń, ale mnie rozproszyłeś, dziękuję Aleksandrze, jesteś najlepszym współpracownikiem...- Burknął dogłębnie urażony, aby nasilić przybieranie nogami, tak by Aleksander miał nieco trudności w dogonieniu apolinarowych szczudeł.
- Możemy to sprawdzić, jeżeli dowiemy się dla kogo pracował dotychczas. Jego przyjaciele powinni wiedzieć z kim przystawał, komu zarabiał i jak się sprawował przed zaginięciem. Może wcale nie sprawdzał się jako pospolity złodziejaszek i coś z nim zrobili...- Mówił dalej, kierując się na Inżynierską z zapałem. - To jednak nie pasowałoby do zeznań Więckiego, dlatego musimy poznać mapę kradzieżowych rewirów i kto z kim jak rywalizuje. Ancut dostał się w niepowołane ręce, to z pewnością takie, które go nie wypuszczą. Nie nadaje się jednak na zakładnika, więc skoro tak, musimy się dowiedzieć, co robi bardziej niż w jakich okolicznościach zaginął.
Za nim weszli w pstrokatość mieszkania Kasieńki z pudrowo różowymi drzwiami w głowie zadźwięczały mu ostatnie słowa Więckiego: “Dał się połknąć rybie...”. Przystanął nawet w korytarzu, aby utwierdzić się, iż tą wielką rybą musiał być człowiek w istocie ważny, na tyle ważny, że Witold byłby dlań nikim, gdyby nie wplątał się w jakąś zajmującą sprawę, być może faktycznie i to niegłupio stał się podwójnym agentem, chcącym uchronić rodzinę przed możliwie najgorszym ciągiem wydarzeń. W dodatku kwestia zabrania wszystkich pieniędzy, nawet tych na życie rodziny już wcześniej sprowadzała się do widocznie ciężko zaciągniętego długu, który mógłby rosnąć. Była to tylko jedna myśl, lecz wokół niej Apolinary zaczął układać kolejne stopnie poszukiwań, nieprzejęty krzykami z saloniku. Wyciągnął nawet zeszyt, by pospiesznie podkreślić słowa o wielkiej rybie oraz następną do przesłuchania osobę, mianowicie...Krychę. Dopiero wtedy zainteresował się, dlaczego w pozbawionym wszelkiej styczności z nieletnimi mieszkaniu Kasieńki, roznosił się płacz dzieci.
- O co takie wrzaski?- Zagadnął, witając się skinieniem z poczerwieniałą od zdenerwowania Stanisławą. Zaskoczył go nawet widok Aleksandra, ściskającego najbardziej rozbeczanego z dzieciaków. Wprowadziło to Apolinarego w pewien dyskomfort, choć nie chciał okazać niechęci do codziennych problemów rodzinnych. Dzieci zdecydowanie nie były na jego głowę, a już z pewnością młodzi, niegrzeczni chłopcy.
- Ehh, gubienie, to wasza rodzinna zmora, prawda?- Zagadnął Przybylski, starając się rozładować napięcie płaczu, choć nieskutecznie, czego przekonał się po spotkaniu swoich oczu ze zmęczonymi oczami Stanisławy.
Westchnął.
- Eghem!- Odchrząknął, by zwrócić się do płaczącego chłopca, dźgając go palce po żebrami. - Młody dżentelmen nie powinien płakać nad tak trywialną sprawą! Proszę się uspokoić i poszukać zabawki!- Te słowa, choć zapożyczone od starego Przybylskiego na niewiele się zdały, bo dziecko nie słuchało. Jakby Apolinary widział siebie w tym samym wieku.
- G-gdzieś tu powinna być...
Ściągnął płaszcz, przewieszając go przez krzesło i wyruszył na poszukiwanie. Z widoku osoby trzeciej wyglądało to naprawdę komicznie, kiedy Apolinary zakasawszy rękawy, jął przewracać mieszkanie do góry nogami tylko dla tej jednej zabawki. Odsunął wszystkie krzesła, zaglądał do kwiatków, pod obrusiki a nawet nachylał się nad kominkiem. Próbował przesunąć fotel, powstrzymując się przed niecenzuralnymi słowami w obecności dzieci oraz kobiet. Zaglądał przy, obok do kątów mieszkania a nawet pozwolił sobie zegzaminować najbardziej sterczące elementy listewki i widocznie ten obrót sprawy, tak nie wpasowujący się w pewno wyobrażenie Apolinarego, zaczęło bawić dzieci. Najpierw zaśmiało się jedno, kiedy kucał przy dywanie, mamrocąc niewyraźnie pod nosem a później drugie, kiedy przyszło siłować się z grubym kocurem. Napoleon miauczał na niego groźnie, natomiast ten chciał podnieść włochate cielsko z parapetu. Kot jednak zaparł się pazurami, miaucząc jeszcze donośnie, a gdy Przybylski zdecydował się użyć siły, Napoleon wystawił łapę i ciachnął go w nadgarstek do krwi. Apolinary fuknął, odskakując nieco, lecz w tym samym momencie, Napoleon, wykorzystując nieuwagę agresora, pochwycił w pysk pluszową zabawkę, na której dotychczas leżał i czmychnął pod spódnicę Stanisławy. Gdy niewielka zabawka mignęła zbawienniczo przed oczami dziennikarza, ten rzucił się za kotem wprost pod nogi Stanisławy, chcąc go złapać, wcale nie myśląc, że właśnie buszuje pod spódnicą Ancutowej.
- Aha!- Okrzyknął triumfalnie, lecz na nic się to zdało, bo Napoleon z zabawką wystrzelił spod spódnicy a Przybylski został z nogą Stanisławy w dłoni.
- MILLES PARDON!- Czknął, odstępując od kobiecej nogi, by zająć się niegrzecznym zwierzęciem oraz odebraniem mu zabawki jak należało.
Spłoszony i zawstydzony, a nawet nieco zły, spojrzał na Aleksandra.
- Um, em...Aleksandrze czy nie mamy przypadkiem czegoś do załatwienia?
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[small]Ale piszę pierdolety, weź czytaj tylko dialogi [/small]
Rodzinne dramaty widocznie pływały radośnie we krwi Wrońskich, o czym Apolinary obecnie przekonał się już nie raz, oddychając zbyt długo tym samym powietrzem co jego teatralny przyjaciel. Poznawszy jednak rodzinę Przybylskiego, Aleksander wcale nie czuł się wielce gorzej. Oczywiście – życie rodziców dziennikarza na pewno zgoła różniło się od życia standardowego dnia rodziny wyjątkowo robotniczej, jednak pokaz jakim uraczyli oczy oświetleniowca jakiś czas temu sprawił, że Wroński właściwie rozumiał. Rozumiał to, że w rodzinie, nie ważne na jakimś stopniu zamożności, zawsze dochodzi do mniejszych czy większych „dramatów”. Nieporozumień. Niedopowiedzeń.
Przybylscy pewnie woleli swoje problemy ukrywać, nie chcąc szukać skandali czy złej sławy. Woleli twierdzić publicznie, że wszystko było dobrze, nawet jeżeli synowi towarzyszył strach, gdy tylko przekraczał progi własnej ojcowizny. Tak widział to Aleksander, którego rodzinnymi problemami nikt i tak się nie interesował. Mogli błagać, płakać, rwać sobie włosy z głowy, a jedyne co by z tego mieli, to słodką ciszę, w końcu kogo obchodził znikający ojciec, znikający szwagier czy co najgorsze – znikająca zabawka. I chociaż w sprawie ojca – policja zapewne byłaby w stanie po jakimś czasie interweniować, może z dobrej woli, o ile znaleźliby czas, chęci czy ludzi – tak w sprawie Witka mogli liczyć tylko na siebie. W końcu mając w rodzinie cholernego złodzieja, momentalnie mogliby skazać się na jeszcze mniejszy szacunek, o ile o jakimkolwiek szacunku mogła być mowa w przypadku uczciwie pracujących, aczkolwiek niezamożnych.
Ale by nie zastanawiać się dłużej nad niedolą prostego ludu, której to nikt właściwie nie mógł obecnie zmienić, Aleksander postanowił skupić się na ruchach dziennikarza. Tak komicznych, chciałoby się rzec. W końcu Apolinary na swoich długich jak szczudła nóżkach, śmigający przed dzieciakami jak uciekający przed deszczem kataryniarz, tak bardzo nie pasował do wykreowanego w głowie Wrońskiego wizerunku. Niegdyś zbyt wyidealizowanego, teraz już powoli opadającego na ziemię. W końcu Przybylski był prędzej nakręconym chęcią udowodnienia czegoś światu szaleńcem, niż kolorowym ptakiem którym można byłoby się zachwycać.
Radosne obserwacje, podczas to których zarówno zmęczona do granic możliwości Stanisława, jak i dzieci wraz z Aleksandrem parsknęli nie raz śmiechem, przerwało ukąszenie Napoleona. Widząc krew i słysząc niezadowolenie Przybylskiego, Wroński tylko zawinął się na pięcie i postanowił pomimo braku zezwolenia, wkroczyć do kuchni i poszukać w niej zwilżonej szmaty. W całym tym ambarasie popchnął lekko garnek po gulaszu, narobił drobnego hałasu, zaklął kilkukrotnie na samego siebie, a następnie opuścił pomieszczenie, by powrócić do widoku będącego dość niezręcznym. Stanisława bowiem śmiała się jak głupia, widocznie nie traktując zachowania Przybylskiego jako czegoś nieobyczajnego. Albo inaczej – może nieobyczajność ta wcale jej nie przeszkadzała. Nie mogła powstrzymać się od chichotu i jedynie spojrzenie Aleksandra kierowane zza progu sprawiło, że ekscytacja odleciała w siną dal. Teraz wydawała się mieć na nowo spojrzenie zbitego psa, a nogę niemalże wyrwała z ręki Przybylskiego, gdy ten sam już miał ją puszczać. Dalej siedziała już tylko udając, że wcale nie ubawiła się tym całym zajściem.
Aleksandrowi było natomiast zwyczajnie, po ludzku przykro. Wiedział, że świat się zmieniał, jednak samo obserwowanie durnych zachowań swoich sióstr od ponad dwudziestu lat sprawiało, że coś paliło go w bebechach. Nie wiedział w tym momencie co piekło go jednak bardziej – to, że Stasia nie potrafiła zachować się grzecznie czy to, że wynikiem jej ekscytacji był Apolinary.
- Mamy, w rzeczy samej – Aleksander, jak to Aleksander – nie potrafił opanować emocji w głosie (ogółem, nad niewieloma rzeczami w tym świecie potrafił panować), stąd zabrzmiał trochę pretensjonalnie. W głowie już układał sobie scenariusze jakoby to całe gadki Przybylskiego o czuciu mięty do facetów były jednym wielkim nieporozumieniem, jednak darował sobie uzewnętrznianie. Zwyczajnie pomógł Apolinaremu wstać z podłogi nagłym gestem szarpnięcia. Potem podał mu wilgotną szmatę, nie patrząc już dłużej w kierunku siostry. Po chwili poczuł się jednak dziwnie z sobą samym i swoimi głupimi humorkami godnymi czyjejś małżonki, przez co nie mówił już dalej tak opryskliwym tonem i pozwolił sobie upewnić się, że mogli przejść już dalej.
Przyszli tu jednak nie po to, by radzić sobie z poszukiwaniami uroczych zabawek, a jedynie zapytać Stanisławę o szczegóły dotyczące Krychy. Teraz już wiedzieli, że powinni drążyć w jego kierunku. Aleksander pamiętał, że ten właśnie degenerat stanowił chyba najbliższego znajomego Wiśka, w końcu był nawet świadkiem na jego ślubie. Podobno kolega był miejscowy – czy raczej mieszkał obecnie na Pradze. To i fakt, że panowie pracowali na terenie tej dzielnicy, wyjątkowo zawężało obszar i kryteria poszukiwań. Fakt, że obydwoje znali się jeszcze z czasów pracy w ośrodku przemysłowym też wskazywał konkretne kierunki w które powinni się udawać – w końcu tak samo jak rodzina Wrońskich, która zamieszkała w swoim domu dzięki miejscu pracy głównego żywiciela, tak rodzina Krychy również musiała mieszkać gdzieś w miejscu wyznaczonym dla fabrykantów. A przynajmniej tak podpowiadał zdrowy rozsądek mieszkańca Warszawy. Dodatkowo jeżeli nie znajdą go tam – istniała ogromna szansa, że znajdą kogoś, kto wskaże im odpowiedni kierunek.
Puls nieco skakał Aleksandrowi na samą myśl konieczności zapuszczenia się w mniej przyjazne obcym rejony, jednak wrażenie to nie przebiło się przez warstwę wciąż kiełkującego w duszy niezadowolenia, które to ukazywał chociażby szybszym poruszaniem się po schodach. Ba, Wroński wręcz biegł po nich, jakby chcąc zrobić na złość Apolinaremu, który pewnie i tak ze swoimi długimi nogami mógł w tym czasie przeskakiwać kilka stopni i nadgonić go. Niemniej – zachowanie oświetleniowca było dziwne, chociaż niezbyt zaskakujące – po tym jak podpalili niechcący pół skrzydła administracyjnego teatru, właściwie niewiele rzeczy dziwnych mogło ich już zdziwić.
Rozmowni czy nie – panowie ruszyli na północ, gdzie przemieszczając się już szerszymi, wyraźnie przygotowanymi pod ruch kołowy maszyn i ruch pociągów dostawczych, jezdniami bez chodników, trafili do ulicy Ząbkowskiej. Otaczający zewsząd zapach charakterystyczny przemysłowi, w tym zapach wytwarzanych tu alkoholi przemysłowych i spożywczych czy po prostu potu idących po drogach pracowników, którzy widocznie czasami po pracy czy w jej trakcie lubili spożyć co nieco był odrzucający nawet dla Aleksandra. I nawet pomimo tego, jak często znosić musiał podobne opary w domu – Wroński nieco odrzucony gorzelniczym odorem trzymał się bliżej jezdni, a raczej jej środka, pozwalając Apolinaremu iść blisko murów i bram, w których mieszkańcy okolicy wyjątkowo lubili spędzać czas pomiędzy zmianami w pracy czy czasami nawet całe dnie.
Lokalne fabryki spirytusu należały w znacznej mierze co jednego właściciela, a rynek ten dążył do całkowitej monopolizacji. Co zatem szło – pytając lokalnych mieszkańców o to, u kogo pracują – zapewne skończyłoby się na poznaniu jednego, góra dwóch nazwisk. I chociaż sam Wisiek ani Krycha nie pracowali swego czasu na Ząbkowskiej, to właśnie na tym największym osiedlu pracowniczym w pobliżu powinni poszukiwać Krychy, jego rodziny lub znajomych.
Grający na akordeonie cygan był bosy i spojrzeniem spod siwych, wymęczonych latami brwi obserwował otoczenie. Śpiewał coś w niezrozumiałym języku, a zaraz za jego plecami rysował się obraz małego bazarku, na którego to wjeździe stał obdrapany cygański wóz. Wroński pewnie nawet nie zbliżyłby się do Roma, widocznie czując stereotypowe zagrożenie kradzieżą, jednak sunący po torach tramwaj spalinowy widocznie zmusił go do przystanięcia w bramie targowiska. Obserwując ukradkiem ulicznego grajka, Aleksander wreszcie przemówił:
- Strasznie dużo tu ludzi – stwierdzeniem tym Ameryki nie odkrył, jednak otoczenie faktycznie wydawało się być niezdrowo przepełnione tłuszczą. Niewiele spojrzeń patrzyło jednak w ich stronę – właściwie, spojrzenia prędzej mogłyby kierować się ku im portfelom. Głupcy, gdyby tylko wiedzieli, jak pusty pozostawał portfel Wrońskiego przed wypłatą, sami by mu współczuli. – Mam nadzieję, że nikt nas nie okradnie. – Albo jeżeli ktoś to zrobi, to będzie to chociaż Krycha. I chociaż pomysły jak odnaleźć rzeczonego mężczyznę nie wpadały Aleksandrowi do głowy łatwo – zakładał, że wszystko czego dowiedzieli się ostatnio mogło im w tym pomóc. Jako, że Praga właściwie słynęła z handlu konnego, szczególnie zwierzętami pociągowymi znajdującymi wciąż zastosowanie na dziedzińcach fabrycznych czy powozach. A zapach zwierząt tych dało się wyczuć na sporą odległość. Kilka jasno umaszczonych szkap stało w centralnej części placyku, jednak niewiele osób mogło pozwolić sobie na taki towar – stąd stanowisko to nie było zbytnio oblegane przez kupców. Wierzchowce tam ustawione wydawały się wyjątkowo spokojne – jakby czymś naszprycowane lub słodko przyzwyczajone do hałasu jaki je otaczał. W pobliżu zwierząt, na roboczym stołku z przewróconej do góry nogami skrzynki siedział starszy mężczyzna, który rozmawiał z barczystym i śniadym od opalenizny mężczyzną o średnio przystojnej twarzy i wyjątkowo długich, kręconych włosach.
- Apolinary, to Krycha! – zaczął Wroński, jednak nim zdążył dobrze wskazać poszukiwanego w tłumie, już został potrącony przez kogoś ramieniem. Syknął i zaklął brzydko, jednak kiedy ujrzał, że z jego kieszeni na klepisko wysypała się stara, wojskowa zapalniczka „rodzinna”, a pryszczaty młodzik schyla się po nią i zaczyna biec, Aleksander na moment stracił zainteresowanie sprawą Krychy i począł przeciskać się między ludźmi, byle dogonić tego bezczelnego gołowąsa.
Pozostawiając tym samym Przybylskiego przed wyborem – albo spróbuje domyślić się który mężczyzna z tych, jeszcze kilka chwil temu, znajdujących się mniej więcej na wysokości wzroku Aleksandra to Krycha, albo spróbuje dogonić niknącego w tłumie Wrońskiego.
Przybylscy pewnie woleli swoje problemy ukrywać, nie chcąc szukać skandali czy złej sławy. Woleli twierdzić publicznie, że wszystko było dobrze, nawet jeżeli synowi towarzyszył strach, gdy tylko przekraczał progi własnej ojcowizny. Tak widział to Aleksander, którego rodzinnymi problemami nikt i tak się nie interesował. Mogli błagać, płakać, rwać sobie włosy z głowy, a jedyne co by z tego mieli, to słodką ciszę, w końcu kogo obchodził znikający ojciec, znikający szwagier czy co najgorsze – znikająca zabawka. I chociaż w sprawie ojca – policja zapewne byłaby w stanie po jakimś czasie interweniować, może z dobrej woli, o ile znaleźliby czas, chęci czy ludzi – tak w sprawie Witka mogli liczyć tylko na siebie. W końcu mając w rodzinie cholernego złodzieja, momentalnie mogliby skazać się na jeszcze mniejszy szacunek, o ile o jakimkolwiek szacunku mogła być mowa w przypadku uczciwie pracujących, aczkolwiek niezamożnych.
Ale by nie zastanawiać się dłużej nad niedolą prostego ludu, której to nikt właściwie nie mógł obecnie zmienić, Aleksander postanowił skupić się na ruchach dziennikarza. Tak komicznych, chciałoby się rzec. W końcu Apolinary na swoich długich jak szczudła nóżkach, śmigający przed dzieciakami jak uciekający przed deszczem kataryniarz, tak bardzo nie pasował do wykreowanego w głowie Wrońskiego wizerunku. Niegdyś zbyt wyidealizowanego, teraz już powoli opadającego na ziemię. W końcu Przybylski był prędzej nakręconym chęcią udowodnienia czegoś światu szaleńcem, niż kolorowym ptakiem którym można byłoby się zachwycać.
Radosne obserwacje, podczas to których zarówno zmęczona do granic możliwości Stanisława, jak i dzieci wraz z Aleksandrem parsknęli nie raz śmiechem, przerwało ukąszenie Napoleona. Widząc krew i słysząc niezadowolenie Przybylskiego, Wroński tylko zawinął się na pięcie i postanowił pomimo braku zezwolenia, wkroczyć do kuchni i poszukać w niej zwilżonej szmaty. W całym tym ambarasie popchnął lekko garnek po gulaszu, narobił drobnego hałasu, zaklął kilkukrotnie na samego siebie, a następnie opuścił pomieszczenie, by powrócić do widoku będącego dość niezręcznym. Stanisława bowiem śmiała się jak głupia, widocznie nie traktując zachowania Przybylskiego jako czegoś nieobyczajnego. Albo inaczej – może nieobyczajność ta wcale jej nie przeszkadzała. Nie mogła powstrzymać się od chichotu i jedynie spojrzenie Aleksandra kierowane zza progu sprawiło, że ekscytacja odleciała w siną dal. Teraz wydawała się mieć na nowo spojrzenie zbitego psa, a nogę niemalże wyrwała z ręki Przybylskiego, gdy ten sam już miał ją puszczać. Dalej siedziała już tylko udając, że wcale nie ubawiła się tym całym zajściem.
Aleksandrowi było natomiast zwyczajnie, po ludzku przykro. Wiedział, że świat się zmieniał, jednak samo obserwowanie durnych zachowań swoich sióstr od ponad dwudziestu lat sprawiało, że coś paliło go w bebechach. Nie wiedział w tym momencie co piekło go jednak bardziej – to, że Stasia nie potrafiła zachować się grzecznie czy to, że wynikiem jej ekscytacji był Apolinary.
- Mamy, w rzeczy samej – Aleksander, jak to Aleksander – nie potrafił opanować emocji w głosie (ogółem, nad niewieloma rzeczami w tym świecie potrafił panować), stąd zabrzmiał trochę pretensjonalnie. W głowie już układał sobie scenariusze jakoby to całe gadki Przybylskiego o czuciu mięty do facetów były jednym wielkim nieporozumieniem, jednak darował sobie uzewnętrznianie. Zwyczajnie pomógł Apolinaremu wstać z podłogi nagłym gestem szarpnięcia. Potem podał mu wilgotną szmatę, nie patrząc już dłużej w kierunku siostry. Po chwili poczuł się jednak dziwnie z sobą samym i swoimi głupimi humorkami godnymi czyjejś małżonki, przez co nie mówił już dalej tak opryskliwym tonem i pozwolił sobie upewnić się, że mogli przejść już dalej.
Przyszli tu jednak nie po to, by radzić sobie z poszukiwaniami uroczych zabawek, a jedynie zapytać Stanisławę o szczegóły dotyczące Krychy. Teraz już wiedzieli, że powinni drążyć w jego kierunku. Aleksander pamiętał, że ten właśnie degenerat stanowił chyba najbliższego znajomego Wiśka, w końcu był nawet świadkiem na jego ślubie. Podobno kolega był miejscowy – czy raczej mieszkał obecnie na Pradze. To i fakt, że panowie pracowali na terenie tej dzielnicy, wyjątkowo zawężało obszar i kryteria poszukiwań. Fakt, że obydwoje znali się jeszcze z czasów pracy w ośrodku przemysłowym też wskazywał konkretne kierunki w które powinni się udawać – w końcu tak samo jak rodzina Wrońskich, która zamieszkała w swoim domu dzięki miejscu pracy głównego żywiciela, tak rodzina Krychy również musiała mieszkać gdzieś w miejscu wyznaczonym dla fabrykantów. A przynajmniej tak podpowiadał zdrowy rozsądek mieszkańca Warszawy. Dodatkowo jeżeli nie znajdą go tam – istniała ogromna szansa, że znajdą kogoś, kto wskaże im odpowiedni kierunek.
Puls nieco skakał Aleksandrowi na samą myśl konieczności zapuszczenia się w mniej przyjazne obcym rejony, jednak wrażenie to nie przebiło się przez warstwę wciąż kiełkującego w duszy niezadowolenia, które to ukazywał chociażby szybszym poruszaniem się po schodach. Ba, Wroński wręcz biegł po nich, jakby chcąc zrobić na złość Apolinaremu, który pewnie i tak ze swoimi długimi nogami mógł w tym czasie przeskakiwać kilka stopni i nadgonić go. Niemniej – zachowanie oświetleniowca było dziwne, chociaż niezbyt zaskakujące – po tym jak podpalili niechcący pół skrzydła administracyjnego teatru, właściwie niewiele rzeczy dziwnych mogło ich już zdziwić.
Rozmowni czy nie – panowie ruszyli na północ, gdzie przemieszczając się już szerszymi, wyraźnie przygotowanymi pod ruch kołowy maszyn i ruch pociągów dostawczych, jezdniami bez chodników, trafili do ulicy Ząbkowskiej. Otaczający zewsząd zapach charakterystyczny przemysłowi, w tym zapach wytwarzanych tu alkoholi przemysłowych i spożywczych czy po prostu potu idących po drogach pracowników, którzy widocznie czasami po pracy czy w jej trakcie lubili spożyć co nieco był odrzucający nawet dla Aleksandra. I nawet pomimo tego, jak często znosić musiał podobne opary w domu – Wroński nieco odrzucony gorzelniczym odorem trzymał się bliżej jezdni, a raczej jej środka, pozwalając Apolinaremu iść blisko murów i bram, w których mieszkańcy okolicy wyjątkowo lubili spędzać czas pomiędzy zmianami w pracy czy czasami nawet całe dnie.
Lokalne fabryki spirytusu należały w znacznej mierze co jednego właściciela, a rynek ten dążył do całkowitej monopolizacji. Co zatem szło – pytając lokalnych mieszkańców o to, u kogo pracują – zapewne skończyłoby się na poznaniu jednego, góra dwóch nazwisk. I chociaż sam Wisiek ani Krycha nie pracowali swego czasu na Ząbkowskiej, to właśnie na tym największym osiedlu pracowniczym w pobliżu powinni poszukiwać Krychy, jego rodziny lub znajomych.
Grający na akordeonie cygan był bosy i spojrzeniem spod siwych, wymęczonych latami brwi obserwował otoczenie. Śpiewał coś w niezrozumiałym języku, a zaraz za jego plecami rysował się obraz małego bazarku, na którego to wjeździe stał obdrapany cygański wóz. Wroński pewnie nawet nie zbliżyłby się do Roma, widocznie czując stereotypowe zagrożenie kradzieżą, jednak sunący po torach tramwaj spalinowy widocznie zmusił go do przystanięcia w bramie targowiska. Obserwując ukradkiem ulicznego grajka, Aleksander wreszcie przemówił:
- Strasznie dużo tu ludzi – stwierdzeniem tym Ameryki nie odkrył, jednak otoczenie faktycznie wydawało się być niezdrowo przepełnione tłuszczą. Niewiele spojrzeń patrzyło jednak w ich stronę – właściwie, spojrzenia prędzej mogłyby kierować się ku im portfelom. Głupcy, gdyby tylko wiedzieli, jak pusty pozostawał portfel Wrońskiego przed wypłatą, sami by mu współczuli. – Mam nadzieję, że nikt nas nie okradnie. – Albo jeżeli ktoś to zrobi, to będzie to chociaż Krycha. I chociaż pomysły jak odnaleźć rzeczonego mężczyznę nie wpadały Aleksandrowi do głowy łatwo – zakładał, że wszystko czego dowiedzieli się ostatnio mogło im w tym pomóc. Jako, że Praga właściwie słynęła z handlu konnego, szczególnie zwierzętami pociągowymi znajdującymi wciąż zastosowanie na dziedzińcach fabrycznych czy powozach. A zapach zwierząt tych dało się wyczuć na sporą odległość. Kilka jasno umaszczonych szkap stało w centralnej części placyku, jednak niewiele osób mogło pozwolić sobie na taki towar – stąd stanowisko to nie było zbytnio oblegane przez kupców. Wierzchowce tam ustawione wydawały się wyjątkowo spokojne – jakby czymś naszprycowane lub słodko przyzwyczajone do hałasu jaki je otaczał. W pobliżu zwierząt, na roboczym stołku z przewróconej do góry nogami skrzynki siedział starszy mężczyzna, który rozmawiał z barczystym i śniadym od opalenizny mężczyzną o średnio przystojnej twarzy i wyjątkowo długich, kręconych włosach.
- Apolinary, to Krycha! – zaczął Wroński, jednak nim zdążył dobrze wskazać poszukiwanego w tłumie, już został potrącony przez kogoś ramieniem. Syknął i zaklął brzydko, jednak kiedy ujrzał, że z jego kieszeni na klepisko wysypała się stara, wojskowa zapalniczka „rodzinna”, a pryszczaty młodzik schyla się po nią i zaczyna biec, Aleksander na moment stracił zainteresowanie sprawą Krychy i począł przeciskać się między ludźmi, byle dogonić tego bezczelnego gołowąsa.
Pozostawiając tym samym Przybylskiego przed wyborem – albo spróbuje domyślić się który mężczyzna z tych, jeszcze kilka chwil temu, znajdujących się mniej więcej na wysokości wzroku Aleksandra to Krycha, albo spróbuje dogonić niknącego w tłumie Wrońskiego.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Sprawa nogi Stanisławy gdzieś jeszcze ciążyła mu na sumieniu dobrego wychowania, które mimo wszystko zachował, zwłaszcza w obyciu z kobietami, niemniej podrapana ręką była większą udręką. Apolinary pomyślał nawet, że wypiłowaniu pazurów kocura byłoby doskonały odwetem dla jego Mości Impertynanckości Napoleona, ale wtedy nie byłoby komu łowić myszy w korytarzu, co skończyłoby się istną plagą, co więcej zmusiłoby zarówno Apolinarego jak i Kasieńkę do ukorzenia się przed tym skupiskiem aroganckiego, puchatego sadła. Kot niejako rządził tym mieszkaniem na nieobecność głównej pani gospodarz, rozstawiając wszystkich po kątach, a jak już nie raz dowiódł, goście również padali jego nieczystym zagrywką. Zwyczajnie miał w sobie coś zarówno z władczego szachinszach jak i Małego Kaprala, składając się w postać nieprzestępnego despoty, tyrana, hegemona, okrutnika oraz rozpustnego autokraty. Jednym spojrzeniem, drobnym miałknięciem skradał serca, by w następnej chwili ugryźć lub boleśnie podrapać do krwi, jeżeli pieszczoty w jakiś sposób urażą jego ponadprzeciętne ego...Nie trzeba przy tym uświadamiać nikogo, iż kocie ego samo w sobie przekracza wszelkie normy.
Apolinary nie raz stawał w nierównym pojedynku z futrzastym “Nieśmiertelnym”, aby z wrócić na tarczy zhańbiony lub zhańbiony...Nigdy bowiem nie wygrał, tak jak i tym razem, zostając poważnie (powiedzmy) rannym. Należy także zaznaczyć, że Napoleon oddał zabawkę wyłącznie z własnego, egoistycznego widzimisię, podyktowanego znudzeniem grom w “kotka i myszkę”. Po wszystkim prychnął z pogardą spod wąsa, aby oddalić się w powolnym, dystyngowanym, a także ociężałym (przez własne gabaryty) krokiem w stronę sypialni Kasieńki. Zniknął w różowości pokoju i Bóg był Apolinaremu świadkiem, że kot ten trzasnął drzwiami.
- Dzięki...- Mruknął Przybylski nieco zaskoczony agresywnością z jaką Wroński pomógł mu wstać z ziemi. Dziennikarz nawet oglądnął się na niego jakoś podejrzliwie, aby odczytać co mogło dziać się w głowie Aleksandra, że ten tak nagle decydował się uzewnętrznić minką swojego niegroźnego foszka. Nauczył się już, iż foszki Wrońskiego są nieszkodliwe, a co najważniejsze bardzo łatwe do złagodzenia, choćby najmniejszym wobec niego gestem życzliwości, dlatego też Przybylski uśmiechnął się doń rozbawiony. Mina towarzysza była wciąż niewzruszona a myśli błądzące za jakimiś niespokojnymi emocjami. Apolinary stwierdził, że Aleksander jest zniecierpliwiony idiotycznymi poszukiwaniami zabawki, wobec problemu odnalezienia człowieka. Tylko przez moment przebiegło mu gdzieś pomiędzy jednym słowem a drugim, iż mogłaby być to zazdrość o Stanisławę, ale szybko odrzucić tę możliwość.
W istocie, po opatrzeniu ręki należało zająć się sprawami najwyższej wagi, pomijając kwestię głównego dochodzenia. Ancut dalej jak kamień w wodę, natomiast drobne wygłupy z jego rodziną na nią nie zarobią...
Krycha stała się następnym na celowniku przesłuchania, którego należało niezwłocznie namierzyć. Wedle zeznań Stanisławy mężczyzna ten trudnił swoim zbójeckim fachem głównie w okolicach Warszawskiej Wytwórni Wódek “Koneser”, zresztą jak wielu mu podobnych. Sprzyjające środowisko, rozwojowe, zwłaszcza w kwestii smaku a do tego pozwalało zaopatrywać rodzinę w kultowy niezbędnik polskich domów za darmo, jeżeli ktoś miał wyjątkowe szczęście na zmianie. Co było w tym najważniejsze, to na Ząbkowskiej panował wielki zgiełk dni powszednich. Masa ludzi, co zauważył błyskotliwie Wroński, przewalał się z jednej strony chodnika na drugi. Raz po raz sylwetki pojawiały się między stoiskami, sunęły pomiędzy mobilami dostawczymi oraz turkocącymi wozami, aby zaraz zniknąć i ujawnić się w kompletnie nowym kształcie, nowej twarzy, być może więcej już niespotkanych. Smród przetworów fabrycznych oraz skupiska ludzkiego mieszały się w zaschłym od pyłu gardle oraz znękanym nosie, doprowadzając nieprzyzwyczajonych do zawrotów głowy. Im bliżej byli bram fabrycznych, tym gorszy zapach im towarzyszył, na tyle wręcz nieznośny, iż Apolinary musiał ratować się oddychaniem przez chusteczkę. W pewnym momencie, mimo usilnej próby skupienia, zgubił się we własnych myślach, starając się namierzyć jakikolwiek sensowny punkt od którego mogliby rozpocząć poszukiwania. Galimatias jaki panował wśród ludzi i wystawców towaru skrzętnie uniemożliwiał jakkolwiek zasadne myślenie.
W tej właśnie chwili, usłyszał za plecami głos Aleksandra. Odwrócił się raptownie w jedną, później w drugą stronę a widząc jak Wroński zaczyna z jakimś przedziwnym zaangażowaniem gonić nieznajomego chłopaka, zgłupiał prawie że...
-Gdzie!?- Krzyknął za nim, ale był to marny wysiłek, w chwili, w której należało działać. - A-Aleksander! - Zawołał jeszcze. - WROŃSKI CO TY WYCZYNIASZ!?- Wrzasnął, gdy towarzysz utonął w masie ciał, nakładających się na siebie równie zwodniczo, niczym morskie fale. Apolinaremu nie zostało nic jak rzucił się w tę rozszalałą, nieświadomą niczego toń, by spłynąć zaraz za Aleksandrem, mimo iż w każdej sekundzie wydawali się od siebie oddalać. W całej tej rozpaczliwej próbie dogonienia Wrońskiego, potrącił jakiegoś mężczyznę z jajkami, który przewrócił się na kobietę z klatką pełną przerażonych kur. Ptactwo zostało wypuszczone w impecie na wolność, przez niedobrze zabezpieczony zamek. Kury mimo nielotności zatrzepotały nad stanowiskiem z warzywami, strasząc klientelę, która niczym w dominie siała kolejny chaos. Ktoś potknął się na ogórku, upadając ciężko na następny sznureczek ludzi, czemu przygrywał z niemałym ubawem stary cygan na swojej harmonijce, co raz głośniej, co raz radośniej. Pióra, nie tylko kurze latały w powietrzu, kobiecy pisk oraz męskie wygrażanie, zmieszało się w istnym rozgardiasz, jedną kakofonię zdemolowanego targowiska. Harmonia Roma nie ustępowała ani krzykom: “ZŁODZIEJ, ZŁODZIEJ!”, ani dobitnemu kur***niu a już na pewno nie zawodzeniu zwierząt. Ktoś znów przepraszał za porozbijane słoik, roztrzaskane skrzynki i żeby zakończyć cygańską melodię wspaniałym fortissimo possibile dotychczas spokojne konie zdecydowały się wyskoczyć w gniewie zza boksów i przegalopować długim rynkiem, wyprzedzając nawet nieustających w biegu Aleksandra i Apolinarego a co najważniejsze, strasząc młodego chłopaka. Złodziejaszek zagapiwszy się na konie, potknął się o bruk, ryjąc w zgniłej kałuży twarzą a zabytkową zapaliczkę wypuszczając (bardzo nieprofesjonalnie) z impetem na bruk, tak że coś się w niej zdecydowanie zepsuło.
Przybylski przystanął zaraz za Wrońskim, ostatni raz odwracając głowę w kierunku pozostawionego za nimi pobojowiska, zaskoczony a nawet przerażony niejako tym bitewnym obrazkiem. Szczęśliwie nikt nie mógł zrzucić odpowiedzialności na nikogo, właściwie pogrążając wszystkich poszkodowanych w słodkiej niewiedzy jaki diabeł dopuścił się pierwszy tak szaleńczego wybryku.
Obrócił się znów do Aleksandra, który w tym czasie zajmował się swoją ozdobną zapalniczką, przejętą w grube, lecz jakże zwinne łapy śniadego od słońca, długowłosego Krychę, który oglądał ją w palcach z zaciekawieniem, jakby oceniając swym łotrzykowym okiem, ile miałby za nią, gdyby tak ukraść i sprzedać albo co lepiej zostawić sobie...
- Przepraszam czy mógłby pan to zwrócić, to mojego kolegi!- Wtrącił się w końcu Apolinary, widząc zmieszanie na twarzy Wrońskiego. Mężczyzna spojrzał nań z góry, będąc wyższym nawet od Apolinarego, aby zaśmiać się swoim niepełnym uzębieniem. Klepnął po tym Aleksandra w ramię, jakoś po przyjacielsku, aby zacząć mówić:
- No, no, kogo my tu mamy! Kope lat no, Olek! Co tam? Jak tam? Opowiadaj, co tam teraz w teatrze się pogrywa? Jam coś czytał, że wy to ostatnio same morderstwa i podpalenia, jak to nawet u nas na wódkach takich dymów nie ma! Ha!
To musiał być jakiś złodziejski trik, bo zapalniczka zniknęła a temat do rozmów pozostał.
Apolinary nie raz stawał w nierównym pojedynku z futrzastym “Nieśmiertelnym”, aby z wrócić na tarczy zhańbiony lub zhańbiony...Nigdy bowiem nie wygrał, tak jak i tym razem, zostając poważnie (powiedzmy) rannym. Należy także zaznaczyć, że Napoleon oddał zabawkę wyłącznie z własnego, egoistycznego widzimisię, podyktowanego znudzeniem grom w “kotka i myszkę”. Po wszystkim prychnął z pogardą spod wąsa, aby oddalić się w powolnym, dystyngowanym, a także ociężałym (przez własne gabaryty) krokiem w stronę sypialni Kasieńki. Zniknął w różowości pokoju i Bóg był Apolinaremu świadkiem, że kot ten trzasnął drzwiami.
- Dzięki...- Mruknął Przybylski nieco zaskoczony agresywnością z jaką Wroński pomógł mu wstać z ziemi. Dziennikarz nawet oglądnął się na niego jakoś podejrzliwie, aby odczytać co mogło dziać się w głowie Aleksandra, że ten tak nagle decydował się uzewnętrznić minką swojego niegroźnego foszka. Nauczył się już, iż foszki Wrońskiego są nieszkodliwe, a co najważniejsze bardzo łatwe do złagodzenia, choćby najmniejszym wobec niego gestem życzliwości, dlatego też Przybylski uśmiechnął się doń rozbawiony. Mina towarzysza była wciąż niewzruszona a myśli błądzące za jakimiś niespokojnymi emocjami. Apolinary stwierdził, że Aleksander jest zniecierpliwiony idiotycznymi poszukiwaniami zabawki, wobec problemu odnalezienia człowieka. Tylko przez moment przebiegło mu gdzieś pomiędzy jednym słowem a drugim, iż mogłaby być to zazdrość o Stanisławę, ale szybko odrzucić tę możliwość.
W istocie, po opatrzeniu ręki należało zająć się sprawami najwyższej wagi, pomijając kwestię głównego dochodzenia. Ancut dalej jak kamień w wodę, natomiast drobne wygłupy z jego rodziną na nią nie zarobią...
Krycha stała się następnym na celowniku przesłuchania, którego należało niezwłocznie namierzyć. Wedle zeznań Stanisławy mężczyzna ten trudnił swoim zbójeckim fachem głównie w okolicach Warszawskiej Wytwórni Wódek “Koneser”, zresztą jak wielu mu podobnych. Sprzyjające środowisko, rozwojowe, zwłaszcza w kwestii smaku a do tego pozwalało zaopatrywać rodzinę w kultowy niezbędnik polskich domów za darmo, jeżeli ktoś miał wyjątkowe szczęście na zmianie. Co było w tym najważniejsze, to na Ząbkowskiej panował wielki zgiełk dni powszednich. Masa ludzi, co zauważył błyskotliwie Wroński, przewalał się z jednej strony chodnika na drugi. Raz po raz sylwetki pojawiały się między stoiskami, sunęły pomiędzy mobilami dostawczymi oraz turkocącymi wozami, aby zaraz zniknąć i ujawnić się w kompletnie nowym kształcie, nowej twarzy, być może więcej już niespotkanych. Smród przetworów fabrycznych oraz skupiska ludzkiego mieszały się w zaschłym od pyłu gardle oraz znękanym nosie, doprowadzając nieprzyzwyczajonych do zawrotów głowy. Im bliżej byli bram fabrycznych, tym gorszy zapach im towarzyszył, na tyle wręcz nieznośny, iż Apolinary musiał ratować się oddychaniem przez chusteczkę. W pewnym momencie, mimo usilnej próby skupienia, zgubił się we własnych myślach, starając się namierzyć jakikolwiek sensowny punkt od którego mogliby rozpocząć poszukiwania. Galimatias jaki panował wśród ludzi i wystawców towaru skrzętnie uniemożliwiał jakkolwiek zasadne myślenie.
W tej właśnie chwili, usłyszał za plecami głos Aleksandra. Odwrócił się raptownie w jedną, później w drugą stronę a widząc jak Wroński zaczyna z jakimś przedziwnym zaangażowaniem gonić nieznajomego chłopaka, zgłupiał prawie że...
-Gdzie!?- Krzyknął za nim, ale był to marny wysiłek, w chwili, w której należało działać. - A-Aleksander! - Zawołał jeszcze. - WROŃSKI CO TY WYCZYNIASZ!?- Wrzasnął, gdy towarzysz utonął w masie ciał, nakładających się na siebie równie zwodniczo, niczym morskie fale. Apolinaremu nie zostało nic jak rzucił się w tę rozszalałą, nieświadomą niczego toń, by spłynąć zaraz za Aleksandrem, mimo iż w każdej sekundzie wydawali się od siebie oddalać. W całej tej rozpaczliwej próbie dogonienia Wrońskiego, potrącił jakiegoś mężczyznę z jajkami, który przewrócił się na kobietę z klatką pełną przerażonych kur. Ptactwo zostało wypuszczone w impecie na wolność, przez niedobrze zabezpieczony zamek. Kury mimo nielotności zatrzepotały nad stanowiskiem z warzywami, strasząc klientelę, która niczym w dominie siała kolejny chaos. Ktoś potknął się na ogórku, upadając ciężko na następny sznureczek ludzi, czemu przygrywał z niemałym ubawem stary cygan na swojej harmonijce, co raz głośniej, co raz radośniej. Pióra, nie tylko kurze latały w powietrzu, kobiecy pisk oraz męskie wygrażanie, zmieszało się w istnym rozgardiasz, jedną kakofonię zdemolowanego targowiska. Harmonia Roma nie ustępowała ani krzykom: “ZŁODZIEJ, ZŁODZIEJ!”, ani dobitnemu kur***niu a już na pewno nie zawodzeniu zwierząt. Ktoś znów przepraszał za porozbijane słoik, roztrzaskane skrzynki i żeby zakończyć cygańską melodię wspaniałym fortissimo possibile dotychczas spokojne konie zdecydowały się wyskoczyć w gniewie zza boksów i przegalopować długim rynkiem, wyprzedzając nawet nieustających w biegu Aleksandra i Apolinarego a co najważniejsze, strasząc młodego chłopaka. Złodziejaszek zagapiwszy się na konie, potknął się o bruk, ryjąc w zgniłej kałuży twarzą a zabytkową zapaliczkę wypuszczając (bardzo nieprofesjonalnie) z impetem na bruk, tak że coś się w niej zdecydowanie zepsuło.
Przybylski przystanął zaraz za Wrońskim, ostatni raz odwracając głowę w kierunku pozostawionego za nimi pobojowiska, zaskoczony a nawet przerażony niejako tym bitewnym obrazkiem. Szczęśliwie nikt nie mógł zrzucić odpowiedzialności na nikogo, właściwie pogrążając wszystkich poszkodowanych w słodkiej niewiedzy jaki diabeł dopuścił się pierwszy tak szaleńczego wybryku.
Obrócił się znów do Aleksandra, który w tym czasie zajmował się swoją ozdobną zapalniczką, przejętą w grube, lecz jakże zwinne łapy śniadego od słońca, długowłosego Krychę, który oglądał ją w palcach z zaciekawieniem, jakby oceniając swym łotrzykowym okiem, ile miałby za nią, gdyby tak ukraść i sprzedać albo co lepiej zostawić sobie...
- Przepraszam czy mógłby pan to zwrócić, to mojego kolegi!- Wtrącił się w końcu Apolinary, widząc zmieszanie na twarzy Wrońskiego. Mężczyzna spojrzał nań z góry, będąc wyższym nawet od Apolinarego, aby zaśmiać się swoim niepełnym uzębieniem. Klepnął po tym Aleksandra w ramię, jakoś po przyjacielsku, aby zacząć mówić:
- No, no, kogo my tu mamy! Kope lat no, Olek! Co tam? Jak tam? Opowiadaj, co tam teraz w teatrze się pogrywa? Jam coś czytał, że wy to ostatnio same morderstwa i podpalenia, jak to nawet u nas na wódkach takich dymów nie ma! Ha!
To musiał być jakiś złodziejski trik, bo zapalniczka zniknęła a temat do rozmów pozostał.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Całą atmosferę tajemnicy diabli wzięli, a i zresztą zapalniczka mało co nie wylądowała w kałuży czegoś, co na pewno nie było wodą, chociażby ze względu na to jak sucho dziś było. Wroński próbował wyszarpac pazurami swoją wlasność, byle tylko nie pozwolić nikomu jej odebrać, jednak nim się spostrzegł i nim podniósł wzrok na wiszącą nad nimi silną sylwetkę - osoba ta podniosła już zapalniczkę. Osobą tą był nie kto inny jak poszukiwany przez nich Krycha. Od dołu, tak jak naturalnie wiedzieć go mógł Aleksander, wydawał się jeszcze większy niż w rzeczywistości. Również bardziej śmierdzący, niż wydawawał się z oddali. I trochę grubszy, bo poza stertą mięśni, która autentycznie był, wydawał się mieć również dość okrągły brzuszek.
W ciąży? Wątpliwe. Po prostu chyba miał ku temu predyspozycje. Albo żarł zdecydowanie za dużo, co oznaczałoby, za Kryśce się powodzi. Było to naturalnie mało prawdopodobne, bo gdyby ten nagle miał okazać się jakimś nadzianym forsą dandysem, na pewno mocniej dbałby o higienę czy chociażby wyniósł się z tej zapyziałej dziury zwanej częścią przemysłową. Jednak jak na mieszkańca tej dzielnicy, nie wydawał się głodny, chory czy zmarznięty. Coś sugerowało Wrońskiemu nawet, że z tak krępą sylwetką nie mógł być skutecznym złodziejem – w końcu sam szwagier, będący wręcz stworzonym do tego typu fachu, miał długie i zwinne palce oraz drobną i gibką sylwetkę. Ten tutaj wyglądał bardziej jak herszt czy wykidajło, który ratował tyłek Ancutowi jeżeli coś poszłoby nie tak. Nazwanie Krychy ochroniarzem to może określenie nieco nad wyrost, jednak to, że w ich bandyckiej kompanii trudnił się raczej niszczeniem mienia i rozkwaszaniem twarzy czy może straszeniem samym swoim wyglądem, pozostawało niezaprzeczalne. Mimo wszystko, obecnie zapalniczka zginęła w kieszeni postawnego faceta, a Aleksander wyłowiwszy zgrubienie w kieszeni jego lichych portek od razu wiedział, że te wszystkie miłe słowa na temat Wiśka to tylko mydło, które miało zamydlić mu oczy.
Wroński na ten moment poddał się i przystał na pogaduszki, z wręcz nieśmiałym uśmiechem przyglądając się tak wielkiej Kryśce. Pseudonim jego wydawał się słodko niefortunny, jeżeli pomyśli się o tym dlaczego właściwie wszystko to toczyło się tym torem i dlaczego był tu w poszukiwaniach nie sam, a z Apolinarym. Samo przekręcenie w głowie ksywki Krychy na Krystynę sprawiło, że Aleksander na nowo poczuł w piersi ścisk, sugerujący raczej już wstyd na punkcie tego, jak wzdychać mógł kiedyś do aktorki o której myślał wtedy, że wie wszystko. Widocznie jednak jedna Krycha wiedziała o drugiej, bo pytania które wysupłał spod swojego języka świadczyły o tym, że wieści szybko się rozchodzą.
- To doprawdy ciężki czas dla Teatru, Krycha – powiedział jak jakiś myśliciel, próbując widocznie rozbawić złodzieja. Rozbawił chyba jedynie samego siebie, bo w końcu skąd taki osiłek mógł wiedzieć w jak dziwne rejony zapuścił się taki mały, nic nie znaczący dla świata Wroński, byle tylko poznać prawdę dotyczącą sprawy von Braun. – Niedługo mogę nie mieć co włożyć do garnka.
- Póki co Oleczku ty jesteś na garnuszku rodziców – zarzucił mu Krycha, chociaż bez złośliwości. W końcu po chwili miał dodać jeszcze: - Ale ja nie oddam życia kawalera choćby mnie mieli rozgrzanymi prętami do tego zmuszać. Dobrze robisz. Aaale nie będę ci tak gadał, zrobisz jak chcesz.
- Ano. Kiedy ostatnio widziałeś się z Wiśkiem? – przeszedł do rzeczy, wciąż świdrując spojrzeniem w okolicy miejsca, w którym wylądowała jego ukochana zapalniczka. Wiedział, że jeżeli mowa o kimś takim jak Krycha, sprzętu tego nie da się odzyskać za darmo. W końcu każdemu należało się tutaj „znaleźne”.
- Wiesz, z tydzień temu? Ja wiem, żona, dzieci nawet podwójne, ale żeby pyska tyle nie otwierać. Właśnie dlatego chwalę sobie kawalerstwo, hehe – zaczął Krycha, jednak po chwili pochylił się głębiej do Aleksandra. – A co, szukasz go tutaj? To nie znajdziesz, do domu jedź raczej do Stasi, ja pomóc nie pomogę.
Widocznie zauważył zmieszanie lądujące na twarzy oświetleniowca, bo sam przestał się już uśmiechać. Zbladł jakby a i mina mu zrzedła. Aleksander bał się tak nagłej zmiany mimiki, ale dał o tym znać jedynie rozdziawionym lekko dziobem.
- Od kilku dni nie ma go w domu – powiedział.
- Taaa? – elokwencja sięgała może i zera, ale za to nie spryt czy żądza pieniądza wciąż buzowała w złodzieju i przejawiała się pod postacią ogników w spojrzeniu. – Jak kamień w rzekę? – czy tam wodę.
- Stanisława została bez środków na dzieci, łkała jak dziecko, że Witek zabrał wszystkie oszczędności i nawet nie wie kiedy wziął i wyszedł – odpowiedział Aleksander, jakoś nie mogąc przyjąć do wiadomości, że przyjaciel szwagra nie ma najbledszych intencji. Musiał mu w końcu wyznać wszystkie szczegóły, bo jak inaczej uda im się przypuścić miejsce pobytu Wiśka?
- I ty masz zamiar jej w tym pomóc, ze swoim złotym sercem, co? – zaśmiał się Krycha, jednak zanim Aleksander zaśmiał się razem z nim, złodziej od razu powiedział coś, co w oczach Wrońskiego czyniło go czarnym charakterem. – Ja też mogę zaopiekować się twoją siostrą pod nieobecność Wiśka. Wiesz Oleczku, że dla przyjaciela zrobię wszystko. Szczególnie dla kumpla w potrzebie.
Zaopiekowanie się Stanisławą Wroński odebrał jako atak na godność zarówno jej samej, jak i całej ich zakichanej rodziny. Wykrzywił więc ustaw grymasie niezadowolenia, a sylwetkę wyprostował niczym gotowy do ataku kogucik, próbując wydawać się wyższym.
- Skoro wywiał, ktoś musi oddać mi forsę którą mu pożyczyłem. Ale że k**** mać, Wisiek. Że właśnie ten sk******** by mnie wystawił? Nie wierzę – odkrył jakby od niechcenia wszystkie swoje karty. Widocznie więc Ancut potrzebował zastrzyku gotówki, sięgając nawet po pożyczki u swoich ziomków. Widocznie nie prosił o darowiznę, zatem liczył się z tym, że kwoty te zwróci. A może łgał? Może zapożyczył się i na zawsze zniknął z życia zarówno rodziny Wrońskich, w którą wkroczył, jak i swojego złodziejskiego towarzystwa?
Coś podpowiadało Aleksandrowi, że może w przyszłości srogo na tym stracić. Obydwoje jego rodziców wciąż pracowało, on sam również zarabiał. Mieli wszyscy rodziny, dzieci, domy. Mieli dla kogo żyć i o kogo dbać. Byliby wszyscy właściwie idealną ofiara zastraszenia.
- Ja nic ci nie oddaję – zaparł się od razu. – Nie po to zawracamy ci głowę, chcę znaleźć Wiśka, rozumiesz?
- To może twoja siostra wymyśli coś żeby mi to oddać – wciąż gadał.
- Trzymaj się z dala od Stasi, Krycha! – zaczął Wroński, który po chwili miał wystrzelić w kierunku rosłego złodzieja w celu zszarżowania go. Zabawa w końcu nigdy się nie kończy.
W ciąży? Wątpliwe. Po prostu chyba miał ku temu predyspozycje. Albo żarł zdecydowanie za dużo, co oznaczałoby, za Kryśce się powodzi. Było to naturalnie mało prawdopodobne, bo gdyby ten nagle miał okazać się jakimś nadzianym forsą dandysem, na pewno mocniej dbałby o higienę czy chociażby wyniósł się z tej zapyziałej dziury zwanej częścią przemysłową. Jednak jak na mieszkańca tej dzielnicy, nie wydawał się głodny, chory czy zmarznięty. Coś sugerowało Wrońskiemu nawet, że z tak krępą sylwetką nie mógł być skutecznym złodziejem – w końcu sam szwagier, będący wręcz stworzonym do tego typu fachu, miał długie i zwinne palce oraz drobną i gibką sylwetkę. Ten tutaj wyglądał bardziej jak herszt czy wykidajło, który ratował tyłek Ancutowi jeżeli coś poszłoby nie tak. Nazwanie Krychy ochroniarzem to może określenie nieco nad wyrost, jednak to, że w ich bandyckiej kompanii trudnił się raczej niszczeniem mienia i rozkwaszaniem twarzy czy może straszeniem samym swoim wyglądem, pozostawało niezaprzeczalne. Mimo wszystko, obecnie zapalniczka zginęła w kieszeni postawnego faceta, a Aleksander wyłowiwszy zgrubienie w kieszeni jego lichych portek od razu wiedział, że te wszystkie miłe słowa na temat Wiśka to tylko mydło, które miało zamydlić mu oczy.
Wroński na ten moment poddał się i przystał na pogaduszki, z wręcz nieśmiałym uśmiechem przyglądając się tak wielkiej Kryśce. Pseudonim jego wydawał się słodko niefortunny, jeżeli pomyśli się o tym dlaczego właściwie wszystko to toczyło się tym torem i dlaczego był tu w poszukiwaniach nie sam, a z Apolinarym. Samo przekręcenie w głowie ksywki Krychy na Krystynę sprawiło, że Aleksander na nowo poczuł w piersi ścisk, sugerujący raczej już wstyd na punkcie tego, jak wzdychać mógł kiedyś do aktorki o której myślał wtedy, że wie wszystko. Widocznie jednak jedna Krycha wiedziała o drugiej, bo pytania które wysupłał spod swojego języka świadczyły o tym, że wieści szybko się rozchodzą.
- To doprawdy ciężki czas dla Teatru, Krycha – powiedział jak jakiś myśliciel, próbując widocznie rozbawić złodzieja. Rozbawił chyba jedynie samego siebie, bo w końcu skąd taki osiłek mógł wiedzieć w jak dziwne rejony zapuścił się taki mały, nic nie znaczący dla świata Wroński, byle tylko poznać prawdę dotyczącą sprawy von Braun. – Niedługo mogę nie mieć co włożyć do garnka.
- Póki co Oleczku ty jesteś na garnuszku rodziców – zarzucił mu Krycha, chociaż bez złośliwości. W końcu po chwili miał dodać jeszcze: - Ale ja nie oddam życia kawalera choćby mnie mieli rozgrzanymi prętami do tego zmuszać. Dobrze robisz. Aaale nie będę ci tak gadał, zrobisz jak chcesz.
- Ano. Kiedy ostatnio widziałeś się z Wiśkiem? – przeszedł do rzeczy, wciąż świdrując spojrzeniem w okolicy miejsca, w którym wylądowała jego ukochana zapalniczka. Wiedział, że jeżeli mowa o kimś takim jak Krycha, sprzętu tego nie da się odzyskać za darmo. W końcu każdemu należało się tutaj „znaleźne”.
- Wiesz, z tydzień temu? Ja wiem, żona, dzieci nawet podwójne, ale żeby pyska tyle nie otwierać. Właśnie dlatego chwalę sobie kawalerstwo, hehe – zaczął Krycha, jednak po chwili pochylił się głębiej do Aleksandra. – A co, szukasz go tutaj? To nie znajdziesz, do domu jedź raczej do Stasi, ja pomóc nie pomogę.
Widocznie zauważył zmieszanie lądujące na twarzy oświetleniowca, bo sam przestał się już uśmiechać. Zbladł jakby a i mina mu zrzedła. Aleksander bał się tak nagłej zmiany mimiki, ale dał o tym znać jedynie rozdziawionym lekko dziobem.
- Od kilku dni nie ma go w domu – powiedział.
- Taaa? – elokwencja sięgała może i zera, ale za to nie spryt czy żądza pieniądza wciąż buzowała w złodzieju i przejawiała się pod postacią ogników w spojrzeniu. – Jak kamień w rzekę? – czy tam wodę.
- Stanisława została bez środków na dzieci, łkała jak dziecko, że Witek zabrał wszystkie oszczędności i nawet nie wie kiedy wziął i wyszedł – odpowiedział Aleksander, jakoś nie mogąc przyjąć do wiadomości, że przyjaciel szwagra nie ma najbledszych intencji. Musiał mu w końcu wyznać wszystkie szczegóły, bo jak inaczej uda im się przypuścić miejsce pobytu Wiśka?
- I ty masz zamiar jej w tym pomóc, ze swoim złotym sercem, co? – zaśmiał się Krycha, jednak zanim Aleksander zaśmiał się razem z nim, złodziej od razu powiedział coś, co w oczach Wrońskiego czyniło go czarnym charakterem. – Ja też mogę zaopiekować się twoją siostrą pod nieobecność Wiśka. Wiesz Oleczku, że dla przyjaciela zrobię wszystko. Szczególnie dla kumpla w potrzebie.
Zaopiekowanie się Stanisławą Wroński odebrał jako atak na godność zarówno jej samej, jak i całej ich zakichanej rodziny. Wykrzywił więc ustaw grymasie niezadowolenia, a sylwetkę wyprostował niczym gotowy do ataku kogucik, próbując wydawać się wyższym.
- Skoro wywiał, ktoś musi oddać mi forsę którą mu pożyczyłem. Ale że k**** mać, Wisiek. Że właśnie ten sk******** by mnie wystawił? Nie wierzę – odkrył jakby od niechcenia wszystkie swoje karty. Widocznie więc Ancut potrzebował zastrzyku gotówki, sięgając nawet po pożyczki u swoich ziomków. Widocznie nie prosił o darowiznę, zatem liczył się z tym, że kwoty te zwróci. A może łgał? Może zapożyczył się i na zawsze zniknął z życia zarówno rodziny Wrońskich, w którą wkroczył, jak i swojego złodziejskiego towarzystwa?
Coś podpowiadało Aleksandrowi, że może w przyszłości srogo na tym stracić. Obydwoje jego rodziców wciąż pracowało, on sam również zarabiał. Mieli wszyscy rodziny, dzieci, domy. Mieli dla kogo żyć i o kogo dbać. Byliby wszyscy właściwie idealną ofiara zastraszenia.
- Ja nic ci nie oddaję – zaparł się od razu. – Nie po to zawracamy ci głowę, chcę znaleźć Wiśka, rozumiesz?
- To może twoja siostra wymyśli coś żeby mi to oddać – wciąż gadał.
- Trzymaj się z dala od Stasi, Krycha! – zaczął Wroński, który po chwili miał wystrzelić w kierunku rosłego złodzieja w celu zszarżowania go. Zabawa w końcu nigdy się nie kończy.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Narrator nie skłamałby mówiąc, iż Przybylskiego na jakiś czas kompletnie odcięło. Nie przez fakt oglądania się za pobojowiskiem za nimi, lecz lustrowania krępej, zbitej w słuszną masę sylwetki Krychy. Człowiek wyglądał niemniej niebezpiecznie jak zawidziany niegdyś Śliwa, choć z twarzy bliżej było mu do patologicznego kłamcy i cwaniaka niźli małpy. Okoliczności również nie sprzyjały jego grzecznej opinii i mimo początkowo niegroźnych uśmieszków, Apolinary widział w nim ryzykowny biznes. Nic w tym człowieku nie wskazywało, jakoby można zakładać się o najmniejsze jego słowo, zarazem dla swojej łupieskiej braci musiał być dobrym współpracownikiem. Miał wszelkie predyspozycje zastraszającego ofiary osiłka, o mocnej pięści, a jak się okazało na przykładzie zapalniczki, również sprawnych paluszkach, wyłącznie dopełniając jego bandziorskiego charakteru. Przy manierze z jaką mówił, pewną dosłyszalną agresją, niemal wbijał słowa do głowy, plując przy tym z żółtego jęzora, odbarwionego od mielenia słanego jakości tytoniu w ustach. Trudno było Apolinaremu wyobrazić go w upranej koszuli, może nawet pod krawatem, spełniającego się jako świadek na ślubie Stanisławy i Witolda, zwłaszcza po tym z jakim jadem wypowiadał pseudonim Ancuta. Było w tym coś bardziej jak niepokojącego, nawet wrogiego można by rzec, gdy ten wykpiwał rodzinę Wroński, jakby chcąc wykorzystać swoją fizyczną wielkości nad starającym się o asertywność Aleksandrem. W tej sytuacji nie pozostało mu nic innego jak przysłuchiwać się, z lekko rozchylonymi ustami i skaczącymi od jednej twarzy do drugiej, oczami, chcąc zanalizować możliwą słabość mężczyzny.
Obudził się dopiero w momencie, w której Wroński był na skraju rzucenia się do szyi Krychy, natomiast Krycha, równie najeżony, gotów był brutalnie odeprzeć potencjalny atak. Przybylski pokręcił głową, wstępując pomiędzy jednym a drugim, chcąc ich nieco rozdzielić w tej nabierającej tempa wymianie zdań, zbliżającej się nieubłaganie do tragedii, której zwycięskie rozwiązanie nie sprzyjało postawie Aleksandra.
- Spokojnie, panowie, oboje chcemy rozwiązania bez szczeniacki burd. Aleksander i ja chcemy znaleźć Wiśkę i odzyskać pieniądze, niemniej co pan, panie Krycha. Proszę więc powstrzymać się od uszczypliwych uwag, które w żaden sposób nie zwrócą panu pieniędzy a nam spokoju...- Powiedział rzeczowo, przejmując od Wrońskiego skłócone w szyderstwie spojrzenie Krychy. - Nikt nie jest w tym układzie bezkarny, wręcz mogę pana zapewnić, panie Krycha, że jest pan jednym z podejrzanych w sprawie zaginięcia Ancuta. Natomiast ja, panie Krycha, nie będąc skorelaconym z rodziną Wrońskich w inny sposób jak zawody, nie mam najmniejszych moralnych oporów, aby w razie dochodzenia policji wyćwierkać, co wiem na temat praskich szajek złodziejskich. Pan gra albo z nami, albo przeciwko nam i dla swojego interesu.- Po tych słowach, skierował wzrok na kieszeń, w której bezpardonową chwilę temu zatopiła się zabytkowa zapalniczka Wrońskich. - Niech pan również odda to co zabrał, ten bubel panu nie starczy nawet w ćwiartce na pokrycie długo Wiśka. Oglądałem tę zapalniczkę, litewski szajs, chowany przez wieśniaków z myślą, że to złoto. Pan chyba wie, że Aleksander jest sentymentalny jak kobieta a pan z tego i tak nic nie będzie miał, chyba że kpinę wśród kolegów znawców...
Spojrzał na Wrońskiego, aby poziom jego emocjonalności, po czym przeszedł do konkretów, odwracając się przodem do Krychy.
- Nasz informator zasugerował, iż Wiśka wpadł w czyjeś sieci u jakiejś “grubej ryby”. Jeżeli to byłby ktoś od was, pan by nie udawał takiego złego i zdziwionego, że zniknął. Potrzebuję konkretnych wiadomości, kogo nazywa się grubą rybą po drugiej stronie Wisły, panie Krycha. I proszę nie zgrywać cwaniaczka na mnie działają tylko pana informacje...
Apolinary wysunął notes z wewnętrznej kieszeni, zarazem jakby specjalnie, eksponując rąbek rączki rewolweru. Była to tylko chwila, gdy płaszcz znów opadł.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Wściekłe oczka Aleksandra drżały w momencie gdy Apolinary wbił się między niego a Krychę. Ciężko było nie zauważyć jak bardzo był sfrustrowany – teraz już nie tylko dawnym świadkiem na ślubie swojej siostry, bo również Przybylskim który wyraźnie nosił się z zamiarem ostudzenia gorących od niezadowolenia głów tej dwójki. Teraz jednak oświetleniowiec nie myślał wysoce logicznie, kierowany głupią zapalczywością. Nie dziękował dziennikarzowi za to, że prawdopodobnie ratował jego zęby, nos czy nawet cały łeb przez zderzeniem z czymś tak twardym jak kowadło – czyli pięścią lokalnego oprycha. Aleksander nie wiedział obecnie dokładnie czemu Krycha tak się zachowuje, jego postępowanie bowiem zmieniało się dynamicznie na przestrzeni rozmowy – bo o ile samą kradzież zapalniczki można było jeszcze tłumaczyć zboczeniem zawodowym czy mało uprzejmym poczuciem humoru, tak powoli postępująca agresja słowna nie kojarzyła się Aleksandrowi z tym człowiekiem.
Może Ancut czymś mu podpadł i podkopał filary ich przyjaźni? A może sprawa była ogólnie szersza, na tyle szeroka by Wroński nie mógł jeszcze zauważyć jakichkolwiek jej powiązań z chwilę temu drążonymi tematami zarzuconymi przez Starego Więcka czy przemyconymi między słowami przez samą Stasię?
- Weź bo cię ochrzczę, Oleczku – próbował jeszcze wojować, jednak widać było, że Krycha pewnie z połowy słów wypowiedzianych przez Przybylskiego nie wyłapał. Nie wyglądał na geniusza, a zmarszczone w niezadowoleniu brwi dodawały mu jeszcze trochę wizerunku neandertalczyka. – A ty mnie nie sztorcuj inteligent, bo tutaj cię nikt nie zna. A i twoje słowo nic nie znaczy, salcesony nie zaglądają tu w co drugą uliczkę.
I chociaż wszystko, nawet jego słowa, sugerowały, że policji on się tutaj nie boi – jego postawa jakby nieco zmalała. Coś w języku jego ciała mówiło, że właściwie jednak nosi się z niewielkimi obawami. Może dotychczasowa nieuchwytność była obecnie zagrożona? Może miał miejsce jakiś wypadek? Może te całe Ancutowe zniknięcie i pożyczki pieniężne miały z tym jakiś związek?
Tego wiedzieć jeszcze nie mogli. Jednak zarówno mało uważne oko Aleksandra, jak i pewnie bardziej wprawione w tym oko Przybylskiego mogły zauważyć, że coś w zachowaniu Krychy zmieniło się w momencie wspomnienia o stróżach prawa. Nawet, jeżeli wszystko to co mówił było prawdą, a gliniarze po prostu za bardzo bali się o swoje życie by wchodzić pomiędzy niektóre brudne interesy ówczesnych prażan.
Temat zapalniczki przez moment jakby zniknął, ominięty przez Kryśkę milczeniem. Wrócił jednak w chwili, kiedy widocznie szabrownik odnalazł w niej szansę na ubicie interesu. Interesu, do którego pewnie nie miał głowy, jednak jak wiadomo – nikt nie mógł zabronić mu nawet żałosnych prób. Jak się okazało jednak – trafił swój na swego, Aleksander bowiem czuł faktyczną emocjonalną więź do kilku rzeczy materialnych. Starego zegarka, starej zapalniczki, kilku pocztówek z dawnych lat… Dlatego może takie niecne sztuczki dobrze na niego działały.
- Oddam zapalniczkę, a i może zabiorę cię panie nad rzekę i sam wyłowisz sobie te rybkę za którą zapadł się Witek… Ale wy też musicie coś dla mnie zrobić. My tu wszyscy na Pradze jesteśmy ludźmi pracy, a teraz o nią ciężko. Chcę żebyście załatwili mojej siostrze pracę. Uczciwą i nie w fabryce – chyba nie był świadomy jak bardzo ciężkie do spełnienia żądania stawia, bo uśmiechnął się nawet jakby ironicznie i idiotycznie za razem. Nie drążył jednak tematu zwrotu pieniędzy, widocznie przestraszony nieco tematem gliniarzy. W końcu skąd mógł wiedzieć jakie znajomości posiadał nieznajomy inteligencik? Nie spodziewał się po Aleksandrze konszachtów z policją, jednak z synem policjanta…? Nigdy nie wiadomo. – Bez tego nie zamienię z wami już słowa. Pytać o Najfeldów na Stalowej. A teraz ganiajcie się, panowie, bo mam interesy do robienia.
A mówiąc to już nie czekał nawet na odpowiedź czy krzyki niezadowolenia czy drwiny, które właściwie powinny czekać na tak absurdalne żądania. Aleksander zamiast jednak odprowadzać wzrokiem Krychę, od razu spojrzał lekko do góry, na twarz stojącego obok dziennikarza. Teraz ochłonął nieco, jednak brak zapalniczki wcześniej ciążącej w kieszeni, ciążył mu na sercu. Byleby nie musiał podpalać mamie papierosa w domu – w końcu ta mogłaby wtedy zauważyć jej brak.
- Nie angażujmy w to policji, Apolinary. Nie chcę żeby Wisiek miał jeszcze większe problemy – widocznie odebrał wcześniejsze pogróżki poważnie. Autentycznie wolał jednak, by w tej kwestii nie uciekać się do rozwiązań „legalnych”. Było to jednak zrozumiałe. Raczej zrozumiałe. – Przecież to niewykonalne, ślepa uliczka. Muszę odzyskać te zapalniczkę – zmartwił się, jak to miał w zwyczaju i pokręcił głową. – Musi być źle, skoro Krycha szuka sobie jakiegoś wentylu bezpieczeństwa przez własną siostrę.
Może Ancut czymś mu podpadł i podkopał filary ich przyjaźni? A może sprawa była ogólnie szersza, na tyle szeroka by Wroński nie mógł jeszcze zauważyć jakichkolwiek jej powiązań z chwilę temu drążonymi tematami zarzuconymi przez Starego Więcka czy przemyconymi między słowami przez samą Stasię?
- Weź bo cię ochrzczę, Oleczku – próbował jeszcze wojować, jednak widać było, że Krycha pewnie z połowy słów wypowiedzianych przez Przybylskiego nie wyłapał. Nie wyglądał na geniusza, a zmarszczone w niezadowoleniu brwi dodawały mu jeszcze trochę wizerunku neandertalczyka. – A ty mnie nie sztorcuj inteligent, bo tutaj cię nikt nie zna. A i twoje słowo nic nie znaczy, salcesony nie zaglądają tu w co drugą uliczkę.
I chociaż wszystko, nawet jego słowa, sugerowały, że policji on się tutaj nie boi – jego postawa jakby nieco zmalała. Coś w języku jego ciała mówiło, że właściwie jednak nosi się z niewielkimi obawami. Może dotychczasowa nieuchwytność była obecnie zagrożona? Może miał miejsce jakiś wypadek? Może te całe Ancutowe zniknięcie i pożyczki pieniężne miały z tym jakiś związek?
Tego wiedzieć jeszcze nie mogli. Jednak zarówno mało uważne oko Aleksandra, jak i pewnie bardziej wprawione w tym oko Przybylskiego mogły zauważyć, że coś w zachowaniu Krychy zmieniło się w momencie wspomnienia o stróżach prawa. Nawet, jeżeli wszystko to co mówił było prawdą, a gliniarze po prostu za bardzo bali się o swoje życie by wchodzić pomiędzy niektóre brudne interesy ówczesnych prażan.
Temat zapalniczki przez moment jakby zniknął, ominięty przez Kryśkę milczeniem. Wrócił jednak w chwili, kiedy widocznie szabrownik odnalazł w niej szansę na ubicie interesu. Interesu, do którego pewnie nie miał głowy, jednak jak wiadomo – nikt nie mógł zabronić mu nawet żałosnych prób. Jak się okazało jednak – trafił swój na swego, Aleksander bowiem czuł faktyczną emocjonalną więź do kilku rzeczy materialnych. Starego zegarka, starej zapalniczki, kilku pocztówek z dawnych lat… Dlatego może takie niecne sztuczki dobrze na niego działały.
- Oddam zapalniczkę, a i może zabiorę cię panie nad rzekę i sam wyłowisz sobie te rybkę za którą zapadł się Witek… Ale wy też musicie coś dla mnie zrobić. My tu wszyscy na Pradze jesteśmy ludźmi pracy, a teraz o nią ciężko. Chcę żebyście załatwili mojej siostrze pracę. Uczciwą i nie w fabryce – chyba nie był świadomy jak bardzo ciężkie do spełnienia żądania stawia, bo uśmiechnął się nawet jakby ironicznie i idiotycznie za razem. Nie drążył jednak tematu zwrotu pieniędzy, widocznie przestraszony nieco tematem gliniarzy. W końcu skąd mógł wiedzieć jakie znajomości posiadał nieznajomy inteligencik? Nie spodziewał się po Aleksandrze konszachtów z policją, jednak z synem policjanta…? Nigdy nie wiadomo. – Bez tego nie zamienię z wami już słowa. Pytać o Najfeldów na Stalowej. A teraz ganiajcie się, panowie, bo mam interesy do robienia.
A mówiąc to już nie czekał nawet na odpowiedź czy krzyki niezadowolenia czy drwiny, które właściwie powinny czekać na tak absurdalne żądania. Aleksander zamiast jednak odprowadzać wzrokiem Krychę, od razu spojrzał lekko do góry, na twarz stojącego obok dziennikarza. Teraz ochłonął nieco, jednak brak zapalniczki wcześniej ciążącej w kieszeni, ciążył mu na sercu. Byleby nie musiał podpalać mamie papierosa w domu – w końcu ta mogłaby wtedy zauważyć jej brak.
- Nie angażujmy w to policji, Apolinary. Nie chcę żeby Wisiek miał jeszcze większe problemy – widocznie odebrał wcześniejsze pogróżki poważnie. Autentycznie wolał jednak, by w tej kwestii nie uciekać się do rozwiązań „legalnych”. Było to jednak zrozumiałe. Raczej zrozumiałe. – Przecież to niewykonalne, ślepa uliczka. Muszę odzyskać te zapalniczkę – zmartwił się, jak to miał w zwyczaju i pokręcił głową. – Musi być źle, skoro Krycha szuka sobie jakiegoś wentylu bezpieczeństwa przez własną siostrę.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Nie był pewny jak przekonywująco brzmiał, zarazem doświadczony niejako, iż ton, choćby najbardziej udawany w kombinacji z odpowiednio bojową miną, potrafi zelżeć temperament niebezpiecznych agresorów. Wielu z nich peszyło się także wobec argumentów słownych, które zastraszając nie mogły równać się z argumentem siły, zwłaszcza, gdy ich odbiorca miewał awersje, co do rozumienia ich przekazu w pełni. Przedwieczny strach przed tym, czego nie znamy, podpowiadał cwanym troglodytom, aby nie zabawiać się z żywiołem, co dawało szansę wygadanym mięczakom. Krycha, wbrew przekonaniu, wcale nie zaliczał się do rasowych idiotów, choć doskonale było widać, jak potok słów dziennikarza miesza się w szerokiej czaszce. Tego świadectwem miało być jak dobrze zrozumiał słowa Apolinarego. Spojrzał nań spod byka, strasząc go jeszcze tym szczwanymi oczkami, jakby szacując w ostatkach zbójeckiej godności na ile nieznajomy mówi prawdę. Przybylski na szczęście wytrzymał ten pojedynek, trzymając przy tym Aleksandra dłonią na dystans, jakby bojąc się, że mały towarzysz w jednej chwili zdecyduje dodać od siebie jakieś niepotrzebne pięć groszy, mogące obudzić temperament Krychy w pełni. A z tego, co Apolinary zdążył kątem oka wyłapać, młody Wroński był do tego zdolny, nawet ze świadomością rychłej przegranej. Jeszcze chwila i nie było już takiej potrzeby, gdy emocje, choć wciąż naprężone, wręcz boleśnie, mieszające śmierdzące, fabryczne powietrze między nimi, rozwiały się, wraz z ostatnim życzeniem Krychy.
Oglądali się za barczastym mężczyzną, przepychającym się w ulicznych tłumach, zaciskajacego wielką pięść na nieszczęsnej zapalniczce Wrońskiego. Zniknął w końcu, zapewne wykorzystując jedną ze swoich złodziejskich sztuczek, aby rozmyć się wśród ludzkich fali rynku praskiego. Pozostawił tym samym dwójkę nieszczęśników z kolejną niechcianą zagwozdką. I nie był to jakiś guzik do odszukania, choć jak historia pokazuje, nawet to bywa bardziej kłopotliwe jak się wydawało. Znaleźć komuś pracę i to legalną, w sytuacji, w której sam Apolinary stoi na pograniczu stracenia (jeżeli już nie był świadomy własnego bezrobocia) a utrzymania pozycji, nie mówiąc o Aleksandrze, którego nawet nie robota oświetleniowca, ale i dobre imię było zagrożone. Co prawda do głowy Przybylskiego przychodziło może i tysiące pomysłów, ale żaden z nich nie był wystarczająco racjonalny, aby sprawić, że byle robotnica podjęłaby się fachu odpowiednio.
- Musisz odzyskać tę zapalniczkę?- Zapytał, wręcz z irytacją, odwracając się do Wrońskiego raptownie. - Dobrze, dobrze…- Machnął ręką, nie czekając nawet na odpowiedź Aleksandra, przekonany wystarczająco, jak delikatny był to temat. Mógłby się nawet poświęcić...I to nawet dla samego Aleksandra, uganiając się kolejny raz za jego problemami, gdyby nie to, że bez usadowienia Najfeldówny gdzieś bezpiecznie, nie wykupią informacji o zaginięciu Ancuta.
- Jaka policja!?- Wybuchnął znów Apolinary, ruszając przed siebie, stawiając wielkie kroki, by uprzykrzyć Wrońskiemu i tak nieszczęśliwy dzień, jeżeli podły humor i dalsze niepowodzenia nie dotyczyły jego w równym stopniu. - Nie można ufać policji! Nie miałbym najmniejszej przyjemności współpracować z tymi kłamliwymi judaszami! Blefowałem, Aleksandrze, żeby go nastraszyć. Widziałeś jak zwiewał? Szkoda tylko, że mu nie przydzwoniłem w ten krzywy nochal, bo cholernik zaczął działać mi na nerwy! Znaleźć robotę!? Dla jakiejś niewykształconej, pokracznej i brzydkiej dziewuchy, co pewnie ma dwie lewe ręce!? Dla durnej zapalniczki i nazwiska, co sam bym dawno odkrył, gdyby nie…- Urwał, gdyż nie miał pomysłu, jakby dokończyć to zdanie, więc zamilkł tak, stąpając już prawie że w biegu, z nogi na nogę, chcąc odreagować cały nonsens sytuacji, w jakiej przyszło im się odnaleźć.
- Dobrze, znajdę jej robotę! U moich rodziców!- Wybuchnął nagle, zatrzymując się równie nieprzewidywanie, w ostatniej chwili łapiąc Wrońskiego za ramiona, by ten nie skończył boleśnie na jego plecach. Wbił w niego paznokcie, nachylając się bliżej. - O tak! Staśka już ją nauczy, jak się u państwa Przybylskich pracuje! Jeszcze dziewczę będzie zwiewało od tych wilków w owczej skórze! Z płaczem do braciszka, ale zanim to, otrzymamy wszystkie niezbędne informacje a Ty tę przeklętą zapalniczkę!- Odsunął od siebie Aleksandra, aby przyjrzeć się jemu jakoś dokładniej, obracając nim raz w prawo a raz w lewo, doglądając niedogoloną twarz i powoli schodzącego siniaka. - Co do moich rodziców...Jutro jedziemy na polowanie, Ty wiesz, prawda? Wróćmy do mieszkania, lepiej Cię ogolę na jutro, żebyś się nieco prezentował. I pożyczę Ci co trzeba, żebyś wyglądał jak na polowaniu. Zapytam matki, czy Staśce nie przydałaby się pomoc, ona w końcu ma już swoje lata i zaproponuję siostrę Krychy na próbę.- Uśmiechnął się do Wrońskiego. - W końcu będziemy mogli wrócić do palącej sprawy Krystyny. Musimy zdążyć przed rozprawą. Dorwać papiery, oczyścić teatr z zarzutów, dotrzeć do prawdy, Aleksandrze! Jesteśmy tak blisko...A jeżeli w jakikolwiek sposób, sprawa Ancuta przeciągnie się, musisz wiedzieć, iż porzucę ją dla wyższego celu.
- Ale jak na razie, wróćmy na Inżynierską…
Ujął Aleksandra pod ramię i już bez siedmiomilowych kroków, zawitali w pudrowo różowe drzwi, mieszkania Kasieńki, gdzie jak się okazało, gospodyni wróciła do domu, wcześniej jak się zapowiadała.
- Znaleźliście coś?- Zagadnęła Kasieńka między chichotami, przekładając nóżki. - Rozmawiamy właśnie o was. Stanisława opowiada mi kompromitujące historie o Oleczku a ja opowiadam Stanisławie kompromitujące historie o Poleczku! Kto by pomyślał, że brat taki amant a siostra taka ciekawa!
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Skoro już Apolinary zanurzył się w rzece swoich błogo płynących myśli, zapraszając do podwodnego świata również Aleksandra, ten nie protestował. Obecnie opanował już w końcu sztukę pływania w potokach słów, na tyle by nawet nie reagować na dostarczone w pakiecie przestawianie, szarpnięcie czy natrętne obserwacje. W głowie właściwie zapisywał obecnie pewnie z połowę uzyskanych od dziennikarza informacji, dość licho je trawiąc. W tej chwili jego uwagę okupowała bardziej sprawa siostry Krychy – o ile oświetleniowiec dobrze kojarzył i skutecznie łączył trochę odrębne fakty, istniała spora możliwość, że nawet by ją rozpoznał. Kilka lat temu, jeszcze na ślubie Witolda i Stanisławy, Najfeld wspominał coś o swoim rodzeństwie. Szczątki rozmów które zapamiętał z tego zakrapianego wieczoru sugerowały, że i Wisiek znał dziewczynę, która mogła być nawet w wieku Alicji. Wątpił jednak by najmłodsza z sióstr znała młodą robotnicę – Alicja miała w końcu w sobie coś, co sugerowało, że z całej czwórki rodzeństwa najprędzej dorobi się czegoś większego. I nie zrozumcie mnie źle – nie było nic niegodnego w trzymaniu z pracownikami fabryk, w końcu to ludzie uczciwie pracujący, po prostu cała rodzina Najfeldów mogła poszczycić się byle jaką opinią.
Niektórzy w końcu dziedziczyli porcelanę po dziadkach, inni mieszkanie w kamienicy po ciotce – bezdzietnej wdówce, a kolejni problemy społeczne zarówno po ojcu paserze, jak i całym osiedlu łachuder i łotrów. Zgadnijcie co z mlekiem matki wypić mógł Krycha.
- Wyglądam dobrze, nie wiem o co ci chodzi. Nie wiem czy zauważyłeś, ale ostatnio bardziej o siebie dbam… – mruknął Wroński jedynie dla zasady, bo wiedział dobrze, że słowa te nie znaczą nic przy rozpędzonym w swej zapalczywości Przybylskim. Teraz, kiedy wiedzieli przynajmniej jakie są ich punkty zaczepienia, a i szanse na załatwienie sprawy męża Stasi – przynajmniej mogli wyznaczać sobie cele. W przypadku dziennikarza byłaby to zapewne trudna rozmowa z rodzicami, a dla Aleksandra… Główkowanie. W końcu nie mogli mieć pewności czy pomysł Apolinarego wypali, a i czy po jednym czy dwóch dniach siostrunia ich „prześladowcy” nie postanowi wynieść czegoś z domu dziennikarza i cały szlachetny plan szlag trafi.
Gdyby teatrowi udało się pociągnąć nieco dalej, może i tam znalazłoby się miejsce dla pracownicy, chociażby na zastępstwo za zwolnioną przez przewiny Wrońskiego dziewczynę, która tak dziwacznie zaciągała po rosyjsku i swego czasu przyłapała ich na włamywaniu się do sali teatralnej? Pewnie tylko ona jedna wiedziała dobrze, jak od samego początku znajomości staczali się moralnie coraz niżej.
A teraz pozostałą bez pracy. No pech.
W każdym razie – dopiero w drodze do Aleksandra doszło co właściwie posłyszał od Apolinarego, kiedy był tak bardzo przygłuchy na jego wieczną paplaninę. Zauważył teraz, że sprawa Ancuta, a co za tym idzie – również jego siostry – wydawała się mnie istotna. Oczywiście – Aleksander nie oczekiwał wielkiego poświęcenia, w końcu Stasia nie była nawet bliska Przybylskiemu, jednak czując pewne ukłucie związane z konfliktem interesów i byciem „zdradzonym”, postanowił dać upust swojej frustracji poprzez niewinny foszek, który skutkował nie mówieniem już niczego do momentu przekroczenia domostwa Malinowskiej, a co za tym szło – wpakowaniu się niemal w paszczę samej lwicy.
Rozbiegane oczka Aleksandra krążyły od Stanisławy, aż po dzieciaki, zręcznie omijając jakby niezlękniony wzrok Katarzyny. Ta widocznie była wręcz doskonała w upokarzaniu, skoro sam Aleksander bez powiedzenia nawet słowa o jakichś minionych, szczeniackich wybrykach poczuł się malutki. I chociaż coś w twarzy Stasieńki sugerowało, że ta faktycznie mogła wysypać się przed Malinowską z drobnych opowiastek, nic co byłaby w stanie teraz powiedzieć czy nawet zmyślić na temat oświetleniowca, nie byłoby w stanie wpłynąć na niego tak, jak obecność Katarzyny. Siostra jak zwykle speszyła się w obecności brata, zamknęła buzię na kłódkę i tylko spuściła wzrok na dywan, ostatni raz kątem oka zderzywszy się tylko ze spojrzeniem Kasieńki.
Aleksander był oczywiście nieziemsko ciekawy kompromitujących historyjek o Przybylskim, nie powiedział tego jednak głośno, tkwiąc obecnie w tym Trójkącie Bermudzkim, w którym Katarzyna peszyła Wrońskiego, zaś Wroński peszył Stasię. Jako, że złego licho nie brało – Malinowska widocznie miała pozostać nieugięta.
Sytuacje uratował dopiero jeden z synów Ancuta, który podleciawszy do Apolinarego, w sweterku całym pokrytym napoleońskim futrem, widocznie chciał by ten wziął go na ręce. Sympatia dziecka kupiona odzyskaniem zabawki w końcu nie umierała szybko. Dziecko nie miało dać mu spokoju dopóki nie znajdzie się półtora metra nad ziemią.
- Geniusiu, daj panu Przybylskiemu spokój – powiedziała Stanisława, już unosząc się z kanapy byle wolnym krokiem doczłapać do młodego dżentelmena, już wiszącego w rękach dziennikarza. Aleksander obudził się w tej chwili z marazmu i jakby ignorując na moment obecność właścicielki mieszkania – pogłaskał siostrę po ramieniu.
- Przecież nie upuści go, daj mu się wykazać – widocznie uraza w kwestii porzucenia sprawy Ancuta jeszcze buzowała mu nieco w żyłach, jednak w swojej bezczelności Aleksander był na tyle durny, by nawet nie wytłumaczyć o co właściwie się boczył (szkoda, że nie urodził się jako jedna ze swoich sióstr, pewnie byłby idealną żoną). Zamiast tego obserwować mogli jak Stasia na powrót siada obok Kasieńki, a sam Aleksander – u boku siostry, która stanowiła barykadę między nim a panią gospodarz. – Stasiu, znasz siostrę Krychy?
Widocznie siostra nie spodziewała się tego typu pytania, bo emocje które nagle wykwitły jej na twarzy wydawały się jakby oderwane od wątku. Przez chwilę jej brwi zmarszczyły się jak do kichnięcia, jednak zamiast tego z jej ust wydobyło się słowo tak niepasujące do słodkiej buźki młodej dziewczyny.
- K****…! – przyłapawszy się jednak na nietakcie, Stasia momentalnie złapała się za usta i spojrzała po Katarzynie siedzącej obok, byle nie patrzeć na twarz brata, jakby spodziewając się nagany. To jednak nie nadeszło od strony Wrońskiego – ten potraktował ją zmieszaną formą niezrozumienia. – Wiedziałam, coś czułam, że ta… Ta dziewczyna ma coś wspólnego ze zniknięciem Witka!
- Przecież nawet nie o to chodziło – zaśmiał się Aleksander, chociaż wcale nie chciał. Nie mógł widocznie znieść jednak widoku rozwścieczonej jak dziecko, pełnej zazdrości o tego łachudrę Stanisławy. – Wątpię by miała z tym coś wspólnego. Po prostu chcę wiedzieć czy gdzieś pracowała, bo Krycha…
- Pracowała. W handlu – sarknęła Stanisława, a Aleksander mógł przysiąc, że nigdy nie wiedział jej nigdy jeszcze tak ironicznej. Widocznie wątek siostry Krychy był dla niej niczym stanięcie na odcisk – szczególnie w takim momencie. – Lekkim chlebem.
Niektórzy w końcu dziedziczyli porcelanę po dziadkach, inni mieszkanie w kamienicy po ciotce – bezdzietnej wdówce, a kolejni problemy społeczne zarówno po ojcu paserze, jak i całym osiedlu łachuder i łotrów. Zgadnijcie co z mlekiem matki wypić mógł Krycha.
- Wyglądam dobrze, nie wiem o co ci chodzi. Nie wiem czy zauważyłeś, ale ostatnio bardziej o siebie dbam… – mruknął Wroński jedynie dla zasady, bo wiedział dobrze, że słowa te nie znaczą nic przy rozpędzonym w swej zapalczywości Przybylskim. Teraz, kiedy wiedzieli przynajmniej jakie są ich punkty zaczepienia, a i szanse na załatwienie sprawy męża Stasi – przynajmniej mogli wyznaczać sobie cele. W przypadku dziennikarza byłaby to zapewne trudna rozmowa z rodzicami, a dla Aleksandra… Główkowanie. W końcu nie mogli mieć pewności czy pomysł Apolinarego wypali, a i czy po jednym czy dwóch dniach siostrunia ich „prześladowcy” nie postanowi wynieść czegoś z domu dziennikarza i cały szlachetny plan szlag trafi.
Gdyby teatrowi udało się pociągnąć nieco dalej, może i tam znalazłoby się miejsce dla pracownicy, chociażby na zastępstwo za zwolnioną przez przewiny Wrońskiego dziewczynę, która tak dziwacznie zaciągała po rosyjsku i swego czasu przyłapała ich na włamywaniu się do sali teatralnej? Pewnie tylko ona jedna wiedziała dobrze, jak od samego początku znajomości staczali się moralnie coraz niżej.
A teraz pozostałą bez pracy. No pech.
W każdym razie – dopiero w drodze do Aleksandra doszło co właściwie posłyszał od Apolinarego, kiedy był tak bardzo przygłuchy na jego wieczną paplaninę. Zauważył teraz, że sprawa Ancuta, a co za tym idzie – również jego siostry – wydawała się mnie istotna. Oczywiście – Aleksander nie oczekiwał wielkiego poświęcenia, w końcu Stasia nie była nawet bliska Przybylskiemu, jednak czując pewne ukłucie związane z konfliktem interesów i byciem „zdradzonym”, postanowił dać upust swojej frustracji poprzez niewinny foszek, który skutkował nie mówieniem już niczego do momentu przekroczenia domostwa Malinowskiej, a co za tym szło – wpakowaniu się niemal w paszczę samej lwicy.
Rozbiegane oczka Aleksandra krążyły od Stanisławy, aż po dzieciaki, zręcznie omijając jakby niezlękniony wzrok Katarzyny. Ta widocznie była wręcz doskonała w upokarzaniu, skoro sam Aleksander bez powiedzenia nawet słowa o jakichś minionych, szczeniackich wybrykach poczuł się malutki. I chociaż coś w twarzy Stasieńki sugerowało, że ta faktycznie mogła wysypać się przed Malinowską z drobnych opowiastek, nic co byłaby w stanie teraz powiedzieć czy nawet zmyślić na temat oświetleniowca, nie byłoby w stanie wpłynąć na niego tak, jak obecność Katarzyny. Siostra jak zwykle speszyła się w obecności brata, zamknęła buzię na kłódkę i tylko spuściła wzrok na dywan, ostatni raz kątem oka zderzywszy się tylko ze spojrzeniem Kasieńki.
Aleksander był oczywiście nieziemsko ciekawy kompromitujących historyjek o Przybylskim, nie powiedział tego jednak głośno, tkwiąc obecnie w tym Trójkącie Bermudzkim, w którym Katarzyna peszyła Wrońskiego, zaś Wroński peszył Stasię. Jako, że złego licho nie brało – Malinowska widocznie miała pozostać nieugięta.
Sytuacje uratował dopiero jeden z synów Ancuta, który podleciawszy do Apolinarego, w sweterku całym pokrytym napoleońskim futrem, widocznie chciał by ten wziął go na ręce. Sympatia dziecka kupiona odzyskaniem zabawki w końcu nie umierała szybko. Dziecko nie miało dać mu spokoju dopóki nie znajdzie się półtora metra nad ziemią.
- Geniusiu, daj panu Przybylskiemu spokój – powiedziała Stanisława, już unosząc się z kanapy byle wolnym krokiem doczłapać do młodego dżentelmena, już wiszącego w rękach dziennikarza. Aleksander obudził się w tej chwili z marazmu i jakby ignorując na moment obecność właścicielki mieszkania – pogłaskał siostrę po ramieniu.
- Przecież nie upuści go, daj mu się wykazać – widocznie uraza w kwestii porzucenia sprawy Ancuta jeszcze buzowała mu nieco w żyłach, jednak w swojej bezczelności Aleksander był na tyle durny, by nawet nie wytłumaczyć o co właściwie się boczył (szkoda, że nie urodził się jako jedna ze swoich sióstr, pewnie byłby idealną żoną). Zamiast tego obserwować mogli jak Stasia na powrót siada obok Kasieńki, a sam Aleksander – u boku siostry, która stanowiła barykadę między nim a panią gospodarz. – Stasiu, znasz siostrę Krychy?
Widocznie siostra nie spodziewała się tego typu pytania, bo emocje które nagle wykwitły jej na twarzy wydawały się jakby oderwane od wątku. Przez chwilę jej brwi zmarszczyły się jak do kichnięcia, jednak zamiast tego z jej ust wydobyło się słowo tak niepasujące do słodkiej buźki młodej dziewczyny.
- K****…! – przyłapawszy się jednak na nietakcie, Stasia momentalnie złapała się za usta i spojrzała po Katarzynie siedzącej obok, byle nie patrzeć na twarz brata, jakby spodziewając się nagany. To jednak nie nadeszło od strony Wrońskiego – ten potraktował ją zmieszaną formą niezrozumienia. – Wiedziałam, coś czułam, że ta… Ta dziewczyna ma coś wspólnego ze zniknięciem Witka!
- Przecież nawet nie o to chodziło – zaśmiał się Aleksander, chociaż wcale nie chciał. Nie mógł widocznie znieść jednak widoku rozwścieczonej jak dziecko, pełnej zazdrości o tego łachudrę Stanisławy. – Wątpię by miała z tym coś wspólnego. Po prostu chcę wiedzieć czy gdzieś pracowała, bo Krycha…
- Pracowała. W handlu – sarknęła Stanisława, a Aleksander mógł przysiąc, że nigdy nie wiedział jej nigdy jeszcze tak ironicznej. Widocznie wątek siostry Krychy był dla niej niczym stanięcie na odcisk – szczególnie w takim momencie. – Lekkim chlebem.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Jak bardzo Aleksander próbowałby pokazać jeden z tych swoich sławnych foszków, Apolinary był ślepy na jego niezadowolenie. Wynikało to z naturalnego egocentryzmu Przybylskiego, który nie pozwalał czytać mu więcej emocji niż tych, kończących się na czubku jego pięknie wyrzeźbionego przez Boga noska. Zarazem, narrator jest przekonany, iż spędzając tyle czasu w towarzystwie Wrońskiego, mógł z łatwością odgadnąć, kiedy ta poczciwa twarz, zaczynała ostrzyć charakterek. Z tego wynikałoby, że Apolinary już dawno przestał przejmować się humorzastym usposobieniem oświetleniowca, dając mu się wyżyć na dziennikarzu w myślach. Przecież towarzysz nigdy nie robił mu awantur o niedelikatność słów, a w tym układzie zdawało się być najważniejsze. A pal go licho! Nawet jakby zaczął wydzierać się na Przybylskiego na środku ulicy, to Przybylski zrobiłby sobie z tego tyle, że sam by się obraził na całe dziesięć minut. Mają przecież wobec siebie zobowiązania i to przyrzeczone przed Wisłą, dlatego obraza obrazą, ale wspólnie do kamienicy Malinowskiej wrócili pod ramię.
Należałoby wspomnieć jak zaskoczony Apolinary był na układ Kasieńska-Stanisława, tym bardziej, jak Malinowska oznajmiła, iż w trakcie, gdy oni ledwo uniknęli bęcek od Krychy, te plotkowały o męskiej niedoli jak kwoki na grzędzie. Na to porównanie Apolinary uśmiechnął się krzywo, nie chcąc tracić na uroku, a nawet bezmyślnie, podciągnął Gienka do siebie, dając sobie potargać krawat. Poprawił go na rękach dopiero wtedy, gdy Wroński zakpił z niego, jakoś tak subtelnie, jakby licząc, że ten nie wyłapie zdradziecko żmijowatego tonu. Prychnął.
- Podrzucić Cię, Geniu!?- Zagadnął zawadiacko, zaczynając zabawę z chłopcem. Kilka podrzutów wystarczyło, aby reszta ancutowych latorośli, zbiegła się, licząc na taką samą frajdę, jakie uświadczył brat. W tej sytuacji, aby uniknąć niechcianego, płaczliwego jazgotu, Apolinary brał do siebie kolejne dzieciaki, kątem oka spoglądając na rozmawiającą trójkę.
- I co dalej?- Zagadnęła Malinowska, choć zdawała się wcale nieprzejęta, odpalając zakładając papierosa na lufkę. - Macie jakieś konkretne wieści, czy uganiasz się za czyimiś siostrami, Oleczku?- Odpaliła papierosa. Apolinary zaśmiał się pod nosem, wciąż zajęty rodzeństwem.
- Aleksander zgubił zapalniczkę. Krycha ją sobie przywłaszczył. Obiecał nam, że ją odda i powie gdzie jest Wiśka, jeżeli znajdziemy jego siostrze moralną pracę. Nie w fabryce, tak się składa.- Wyjaśnił na prędce Przybylski, doglądając skrajnie różnych reakcji kobiet.
Stanisława się nadęłą, prawie jak balon, czerwieniąc się wściekle na policzkach, ostatkiem rozsądku powstrzymując się przed niecenzuralnym wybuchem, natomiast Kasieńska dymiła ze znudzeniem fajkę, co jakiś czas strzepując pyłek z lufki i wymalowanych kredą rzęs.
- Gdzie znajdziecie jej robotę?- Zapytała Malinowska, prostując się na krześle.
- Myślałem, czy by jej nie umieścić u moich rodziców. Nie żal mi ich, jak dziewczyna coś pokradnie albo powylewa na ojca gorącą kawę- wyjaśnił Przybylski, widocznie rozbawiając córkę oficera, doskonale zaznajomioną z sytuacją rodzinną dziennikarza.
- A jeżeli to nie wypali?- Zapytała Stanisława, wyzuta z emocji, chwilę temu doświadczając istnego apogeum.
- A czemu nie miałoby? Jeżeli to się nie uda, to Aleksander za tę swoją zapalniczkę będzie szukał miejsca w teatrze! Albo chodził po obcych ludziach! Tym się jednak będziemy przejmować jak nie da rady załatwić posady służącej u rodziców.
Zmęczony Apolinary, poprosił dzieci o chwilę przerwy, aby dosiąść się do pozostałej trójki. Dychał trochę, póki mu nie przeszło.
- Nie martw się, Stasiu...Jesteśmy już blisko odnalezienia Twojego mężą. Wróci do Ciebie, jeszcze przed niedzielą…- Uśmiechnął się, poklepując Ancutową po dłoni czule. Zaraz po tym zwrócił się do Malinowskiej rzeczowo: - Jutro Aleksander jedzie ze mną na polowanie. Będzie nieco śmietanki warszawskiej. Nie masz może, pożyczyć Oleczkowi eleganckiej wiatrówki?
Na to pytanie Kasieńka zwróciła się do Wrońskiego, posyłając mu przeciągły, słodko-gorzki uśmiech, niemal jak miód z cynamonem, wstając i chwiejnie, z elegancją idąc do swojej sypialni. Kilka łoskotów, kilka przesunięć a zza drzwi wystawał piękny Em-Ge krone z roku trzydziestego.
Apolinary zagwizdał.
- Zamiast się na mnie obrażać, powinieneś się do mnie ładnie uśmiechnąć, Aleksandrze. Jutro będziesz z tego cacka strzelał do kaczek! Zwłaszcza, że ostatnio zacząłeś o siebie, jakby bardziej dbać!
Należałoby wspomnieć jak zaskoczony Apolinary był na układ Kasieńska-Stanisława, tym bardziej, jak Malinowska oznajmiła, iż w trakcie, gdy oni ledwo uniknęli bęcek od Krychy, te plotkowały o męskiej niedoli jak kwoki na grzędzie. Na to porównanie Apolinary uśmiechnął się krzywo, nie chcąc tracić na uroku, a nawet bezmyślnie, podciągnął Gienka do siebie, dając sobie potargać krawat. Poprawił go na rękach dopiero wtedy, gdy Wroński zakpił z niego, jakoś tak subtelnie, jakby licząc, że ten nie wyłapie zdradziecko żmijowatego tonu. Prychnął.
- Podrzucić Cię, Geniu!?- Zagadnął zawadiacko, zaczynając zabawę z chłopcem. Kilka podrzutów wystarczyło, aby reszta ancutowych latorośli, zbiegła się, licząc na taką samą frajdę, jakie uświadczył brat. W tej sytuacji, aby uniknąć niechcianego, płaczliwego jazgotu, Apolinary brał do siebie kolejne dzieciaki, kątem oka spoglądając na rozmawiającą trójkę.
- I co dalej?- Zagadnęła Malinowska, choć zdawała się wcale nieprzejęta, odpalając zakładając papierosa na lufkę. - Macie jakieś konkretne wieści, czy uganiasz się za czyimiś siostrami, Oleczku?- Odpaliła papierosa. Apolinary zaśmiał się pod nosem, wciąż zajęty rodzeństwem.
- Aleksander zgubił zapalniczkę. Krycha ją sobie przywłaszczył. Obiecał nam, że ją odda i powie gdzie jest Wiśka, jeżeli znajdziemy jego siostrze moralną pracę. Nie w fabryce, tak się składa.- Wyjaśnił na prędce Przybylski, doglądając skrajnie różnych reakcji kobiet.
Stanisława się nadęłą, prawie jak balon, czerwieniąc się wściekle na policzkach, ostatkiem rozsądku powstrzymując się przed niecenzuralnym wybuchem, natomiast Kasieńska dymiła ze znudzeniem fajkę, co jakiś czas strzepując pyłek z lufki i wymalowanych kredą rzęs.
- Gdzie znajdziecie jej robotę?- Zapytała Malinowska, prostując się na krześle.
- Myślałem, czy by jej nie umieścić u moich rodziców. Nie żal mi ich, jak dziewczyna coś pokradnie albo powylewa na ojca gorącą kawę- wyjaśnił Przybylski, widocznie rozbawiając córkę oficera, doskonale zaznajomioną z sytuacją rodzinną dziennikarza.
- A jeżeli to nie wypali?- Zapytała Stanisława, wyzuta z emocji, chwilę temu doświadczając istnego apogeum.
- A czemu nie miałoby? Jeżeli to się nie uda, to Aleksander za tę swoją zapalniczkę będzie szukał miejsca w teatrze! Albo chodził po obcych ludziach! Tym się jednak będziemy przejmować jak nie da rady załatwić posady służącej u rodziców.
Zmęczony Apolinary, poprosił dzieci o chwilę przerwy, aby dosiąść się do pozostałej trójki. Dychał trochę, póki mu nie przeszło.
- Nie martw się, Stasiu...Jesteśmy już blisko odnalezienia Twojego mężą. Wróci do Ciebie, jeszcze przed niedzielą…- Uśmiechnął się, poklepując Ancutową po dłoni czule. Zaraz po tym zwrócił się do Malinowskiej rzeczowo: - Jutro Aleksander jedzie ze mną na polowanie. Będzie nieco śmietanki warszawskiej. Nie masz może, pożyczyć Oleczkowi eleganckiej wiatrówki?
Na to pytanie Kasieńka zwróciła się do Wrońskiego, posyłając mu przeciągły, słodko-gorzki uśmiech, niemal jak miód z cynamonem, wstając i chwiejnie, z elegancją idąc do swojej sypialni. Kilka łoskotów, kilka przesunięć a zza drzwi wystawał piękny Em-Ge krone z roku trzydziestego.
Apolinary zagwizdał.
- Zamiast się na mnie obrażać, powinieneś się do mnie ładnie uśmiechnąć, Aleksandrze. Jutro będziesz z tego cacka strzelał do kaczek! Zwłaszcza, że ostatnio zacząłeś o siebie, jakby bardziej dbać!
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Wypominanie rzuconych jakiś czas temu słówek Wroński skwitował początkowo tylko jeszcze bardziej krzywym wyrazem twarzy. Teraz ciężko było ustalić co właściwie powstrzymywało go przed wyrzuceniem z siebie fali negatywnych emocji – czy bardziej była to obecność Katarzyny, czy już i tak poruszonej siostry. Wiedział jednak, że jeżeli sytuacja nieco się nie uspokoi i nie unormuje, a wiatrówka faktycznie wyląduje w drobnych, acz spracowanych, rękach oświetleniowca – lufa mogła posłużyć mu jako obuch.
- Mówisz jakby to była twoja wiatrówka – wycedził, a potem wbrew swoim wcześniejszym oporom, czerwieniąc się niczym różyczka wspinająca się po płocie, spojrzał ku Katarzynie i to właśnie jej podziękował. Jeżeli jednak ta poobijana gęba niedogoleńca miała być stanem w którym Aleksander dba o siebie bardziej – strach pomyśleć jak musiał wyglądać wcześniej.
Problem polowania nie polegał jednak jedynie na fakcie braku broni – jak po chwili słusznie zauważyła to Stanisława, pomimo swojej milczącej natury. Jej słowa trafnie oceniły również brak zdolności w strzelaniu z takiej broni przez brata. Cóż – nie myliła się nawet przez chwilę, pomimo swojej durnej porywczości – Aleksander nie był złotą rączką. Nie potrafił obsługiwać każdego mechanizmu który wpadł mu w ręce, ba – jak wynikało z przeprowadzanych jakiś czas temu, w zupełnym sekrecie, rozmów – Wroński został oświetleniowcem bardziej ze względu na ślepe szczęście i kłamstwa, niż faktyczne zdolności manualne. Ten głupi rodzaj sprytu mógł mu jednak pomóc. W końcu nie szli tam obydwoje tylko po to by upuszczać krew zwierzynie… Prawda?
- Bardziej już martwi mnie to że ośmieszę się przed znajomymi twojego ojca i brata. – A gdyby przywołać do pamięci sytuację, w której Aleksander witał się z matką Przybylską, można byłoby wyobrazić sobie jak bardzo uzasadnione były te obawy. Tym razem będą mieli w końcu do czynienia z kimś więcej niż tylko nauczycielką i radnym – mieli zmierzyć się chociażby spojrzeniem z Potężnym Prokuratorem. I innymi zepsutymi ziomkami jego, którzy na ten przykład pozwalali sobie na podrabianie zeznań świadków lub osób które nawet tego dnia nie miały prawa być świadkami, zwyczajnie będąc poza Teatrem. I chociaż Aleksander wyraziłby już teraz swoje obawy przed trzymaniem nerwów na wodzy w obliczu tych, którzy chcieli wystawić jego i jego chlebodajnie na pożarcie – musiał zważać na dobierane słowa. Katarzyna była oczywiście wysoce wtajemniczona w kwestię Krystyny, jednak Stanisława… O ile mości Malinowska nie postanowiła powciskać jej do głowy trochę szczegółów pod nieobecność dwójki mężczyzn – dla własnego bezpieczeństwa powinna wiedzieć jak najmniej. Stąd rozmowy na temat sprawy von Braun, zresztą jak to już ustalili, powinni wynieść raczej poza mury mieszkania Katarzyny.
I chociaż można było uznać, że Aleksander po emocjonalnym rollercoasterze zaprezentowanym mu na przestrzeni kilku ostatnich dni powinien raczej ochłonąć i omijać temat zabójstwa w teatrze, wszyscy wiedzieli, że dzień jutrzejszy mógł okazać się postępowy.
- Czemu w ogóle idziesz na te polowanie? – zapytała Stanisława, a wątpliwość w jej głosie była właściwie uzasadniona. Aleksander też do końca nie wiedział po co był tam potrzebny. Mógł zachować się nietaktownie, wystrzelić niedyskretnym pytaniem, strzelić w tyłek któremuś z urzędników… Dodatkowo po tym wszystkim co przyszło posłyszeć ścianom piwnicy – oświetleniowiec obawiał się, że zostanie wzięty za partnera w zboczeniach. Oczywiście, nie powie głośno tego by nie sprawić przykrości Przybylskiemu (nawet gdy pozostawał wciąż lekko nadąsany), taką miał właśnie owczą naturę.
- Podobno to prawdziwie m ę s k i e zajęcie – zadrwił nieco, nie wchodząc w szczegóły na temat śledztwa, o ile ani Apolinary, ani Katarzyna nie postanowią zamachnąć się na niewinność pani Ancutowej.
By nie narażać się bardziej – Aleksander zaproponował Przybylskiemu by wreszcie zrobili to co musieli – a co za tym szło, doprowadzili go do wizualnego stanu który nie wzbudzi podejrzeń o jego odrębności. Zadbanie nieco o wizerunek Wrońskiego i zatroszczenie się o to, by ten mówił jak najmniej powinno w końcu wystarczyć by jak najdłużej wydawał się… Na miejscu. Może powinien udawać kogoś zza granicy, byle nikt nie potrafił porozumiewać się w jego języku? A może towarzystwo to potrafi porozumiewać się w każdym znanym w Europie dialekcie, bo od małego spało na książkach fundowanych przez zamożnych starych?
Tego mieli przekonać się dopiero kolejnego dnia. Dzisiaj pozostawało podziękować gospodarzom za cierpliwość i gościnę, a i odciągnąć dzieciaki od Apolinarego i kota. Jako, że dzisiejszej nocy Stanisława powróciła do domu rodzinnego ze swoim narybkiem, wstanie rano nie było problemem. Aleksander w końcu ledwo przymknął oko przez to, że jednego z synów położono razem z nim do łóżka. Nienawykłe do tego otoczenia dziecko, wciąż zdenerwowane również brakiem obecności ojca, wierciło się, kręciło i płakało. Oświetleniowiec, w momencie w którym zegar wybił godzinę wyjątkowo wczesną, bardziej więc martwił się tym, by nie obudzić uśpionego już młodzieńca niż tym, że pomimo dnia wolnego – zwlekał się z pierzyny o niegodnej godzinie. Właściwie, za oknem było po prostu czarno. Święta noc.
A Aleksander ubrał się, wsiadł na rower i jako, że dnia wczorajszego umówił się z Przybylskim w miejscu bliżej określonym, jednak nieco oddalonym od domu Rybickich. Tym razem to Alaksander miał zaczekać chwilę na Apolinarego. Zmacawszy się po kieszeni, doszedł do wniosku, że zapalniczka magicznie do niego nie wróciła, a i w obecnym stanie majątkowym nie za bardzo stać go było na palenie papierosów całymi wagonami. Co za tym szło, mógł jedynie oszukiwać swój umysł wykałaczką (której nie miał, stąd odpada) lub nawet przystawianiem palców do ust i oddychaniem w taki sposób, w jaki czyniłby to paląc. Przy okazji obserwował ustawioną pod latanią sylwetkę, stojącą nad maską swojego automobili. Na chwile obecną były one dwa – jeden należący do gospodarza, bo dopiero co wyprowadzony zza jego obejścia. Drugi zaś wydawał się na chwilę obecną pusty, pozbawiony nawet kierowcy, i zaparkowany na środku jezdni. Widocznie nikt nie spodziewał się, że o tej porze ktoś spróbuje przejechać środkiem ulicy. Wychodzące zza ogrodzenia postacie wydawały się wynosić coś w pudłach i po chwili pakować to do skromnego bagażnika samochodu.
Aleksander czuł się obecnie niczym szpieg, zerkając na ludzi których pewnie nigdy wcześniej nie wiedział i próbując odszyfrować coś z nich zupełnie naturalnego zachowania. W końcu co mogli robić szykujący się do wyjazdu mężczyźni, jeżeli nie zbierać nad samochodami i pakować swoje strzelby?
- Mówisz jakby to była twoja wiatrówka – wycedził, a potem wbrew swoim wcześniejszym oporom, czerwieniąc się niczym różyczka wspinająca się po płocie, spojrzał ku Katarzynie i to właśnie jej podziękował. Jeżeli jednak ta poobijana gęba niedogoleńca miała być stanem w którym Aleksander dba o siebie bardziej – strach pomyśleć jak musiał wyglądać wcześniej.
Problem polowania nie polegał jednak jedynie na fakcie braku broni – jak po chwili słusznie zauważyła to Stanisława, pomimo swojej milczącej natury. Jej słowa trafnie oceniły również brak zdolności w strzelaniu z takiej broni przez brata. Cóż – nie myliła się nawet przez chwilę, pomimo swojej durnej porywczości – Aleksander nie był złotą rączką. Nie potrafił obsługiwać każdego mechanizmu który wpadł mu w ręce, ba – jak wynikało z przeprowadzanych jakiś czas temu, w zupełnym sekrecie, rozmów – Wroński został oświetleniowcem bardziej ze względu na ślepe szczęście i kłamstwa, niż faktyczne zdolności manualne. Ten głupi rodzaj sprytu mógł mu jednak pomóc. W końcu nie szli tam obydwoje tylko po to by upuszczać krew zwierzynie… Prawda?
- Bardziej już martwi mnie to że ośmieszę się przed znajomymi twojego ojca i brata. – A gdyby przywołać do pamięci sytuację, w której Aleksander witał się z matką Przybylską, można byłoby wyobrazić sobie jak bardzo uzasadnione były te obawy. Tym razem będą mieli w końcu do czynienia z kimś więcej niż tylko nauczycielką i radnym – mieli zmierzyć się chociażby spojrzeniem z Potężnym Prokuratorem. I innymi zepsutymi ziomkami jego, którzy na ten przykład pozwalali sobie na podrabianie zeznań świadków lub osób które nawet tego dnia nie miały prawa być świadkami, zwyczajnie będąc poza Teatrem. I chociaż Aleksander wyraziłby już teraz swoje obawy przed trzymaniem nerwów na wodzy w obliczu tych, którzy chcieli wystawić jego i jego chlebodajnie na pożarcie – musiał zważać na dobierane słowa. Katarzyna była oczywiście wysoce wtajemniczona w kwestię Krystyny, jednak Stanisława… O ile mości Malinowska nie postanowiła powciskać jej do głowy trochę szczegółów pod nieobecność dwójki mężczyzn – dla własnego bezpieczeństwa powinna wiedzieć jak najmniej. Stąd rozmowy na temat sprawy von Braun, zresztą jak to już ustalili, powinni wynieść raczej poza mury mieszkania Katarzyny.
I chociaż można było uznać, że Aleksander po emocjonalnym rollercoasterze zaprezentowanym mu na przestrzeni kilku ostatnich dni powinien raczej ochłonąć i omijać temat zabójstwa w teatrze, wszyscy wiedzieli, że dzień jutrzejszy mógł okazać się postępowy.
- Czemu w ogóle idziesz na te polowanie? – zapytała Stanisława, a wątpliwość w jej głosie była właściwie uzasadniona. Aleksander też do końca nie wiedział po co był tam potrzebny. Mógł zachować się nietaktownie, wystrzelić niedyskretnym pytaniem, strzelić w tyłek któremuś z urzędników… Dodatkowo po tym wszystkim co przyszło posłyszeć ścianom piwnicy – oświetleniowiec obawiał się, że zostanie wzięty za partnera w zboczeniach. Oczywiście, nie powie głośno tego by nie sprawić przykrości Przybylskiemu (nawet gdy pozostawał wciąż lekko nadąsany), taką miał właśnie owczą naturę.
- Podobno to prawdziwie m ę s k i e zajęcie – zadrwił nieco, nie wchodząc w szczegóły na temat śledztwa, o ile ani Apolinary, ani Katarzyna nie postanowią zamachnąć się na niewinność pani Ancutowej.
By nie narażać się bardziej – Aleksander zaproponował Przybylskiemu by wreszcie zrobili to co musieli – a co za tym szło, doprowadzili go do wizualnego stanu który nie wzbudzi podejrzeń o jego odrębności. Zadbanie nieco o wizerunek Wrońskiego i zatroszczenie się o to, by ten mówił jak najmniej powinno w końcu wystarczyć by jak najdłużej wydawał się… Na miejscu. Może powinien udawać kogoś zza granicy, byle nikt nie potrafił porozumiewać się w jego języku? A może towarzystwo to potrafi porozumiewać się w każdym znanym w Europie dialekcie, bo od małego spało na książkach fundowanych przez zamożnych starych?
Tego mieli przekonać się dopiero kolejnego dnia. Dzisiaj pozostawało podziękować gospodarzom za cierpliwość i gościnę, a i odciągnąć dzieciaki od Apolinarego i kota. Jako, że dzisiejszej nocy Stanisława powróciła do domu rodzinnego ze swoim narybkiem, wstanie rano nie było problemem. Aleksander w końcu ledwo przymknął oko przez to, że jednego z synów położono razem z nim do łóżka. Nienawykłe do tego otoczenia dziecko, wciąż zdenerwowane również brakiem obecności ojca, wierciło się, kręciło i płakało. Oświetleniowiec, w momencie w którym zegar wybił godzinę wyjątkowo wczesną, bardziej więc martwił się tym, by nie obudzić uśpionego już młodzieńca niż tym, że pomimo dnia wolnego – zwlekał się z pierzyny o niegodnej godzinie. Właściwie, za oknem było po prostu czarno. Święta noc.
A Aleksander ubrał się, wsiadł na rower i jako, że dnia wczorajszego umówił się z Przybylskim w miejscu bliżej określonym, jednak nieco oddalonym od domu Rybickich. Tym razem to Alaksander miał zaczekać chwilę na Apolinarego. Zmacawszy się po kieszeni, doszedł do wniosku, że zapalniczka magicznie do niego nie wróciła, a i w obecnym stanie majątkowym nie za bardzo stać go było na palenie papierosów całymi wagonami. Co za tym szło, mógł jedynie oszukiwać swój umysł wykałaczką (której nie miał, stąd odpada) lub nawet przystawianiem palców do ust i oddychaniem w taki sposób, w jaki czyniłby to paląc. Przy okazji obserwował ustawioną pod latanią sylwetkę, stojącą nad maską swojego automobili. Na chwile obecną były one dwa – jeden należący do gospodarza, bo dopiero co wyprowadzony zza jego obejścia. Drugi zaś wydawał się na chwilę obecną pusty, pozbawiony nawet kierowcy, i zaparkowany na środku jezdni. Widocznie nikt nie spodziewał się, że o tej porze ktoś spróbuje przejechać środkiem ulicy. Wychodzące zza ogrodzenia postacie wydawały się wynosić coś w pudłach i po chwili pakować to do skromnego bagażnika samochodu.
Aleksander czuł się obecnie niczym szpieg, zerkając na ludzi których pewnie nigdy wcześniej nie wiedział i próbując odszyfrować coś z nich zupełnie naturalnego zachowania. W końcu co mogli robić szykujący się do wyjazdu mężczyźni, jeżeli nie zbierać nad samochodami i pakować swoje strzelby?
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Za nim słońce rozbudziło się z animuszu nocnych rozrywek po drugiej stronie globu, Apolinary już gotów z zapiętymi klamrami przy czapsach i bretonką z tweedu, wciśniętą na uszy, wsiadał do automobilu brata na ulicy Inżynierskiej. Przywitał się z Dariuszem entuzjastyczniej niż zwykle, gotów zapomnieć o swoim wiecznym, jednostronnym konflikcie, byle jak najszybciej i z jak najlepszym humorem zaprezentować się na wielkim polowaniu, gdzie z płomiennymi nadziejami, liczył na postęp w sprawie morderstwa von Braun. Ostrzył nie tylko język, ale i spojrzenia, jakby licząc, iż samo to pozwoli mu rozpracować największych zbrodniarzy warszawskie legislatywy, przy tym dowiadując się, niczym z książek, w półsłówkach intrygujących faktów albo jeszcze bardziej drastycznych kłamstw. Nie mógł wręcz uwierzyć swojemu kaprawemu dotychczas szczęściu, przyświecającemu jego powołaniu w najmniej spodziewanym momencie. Jak na wyciągnięcie ręki będzie mógł prześwietlić Rudnickiego, ale i więcej nazwisk, które mogą znać imię Krystyny albo lepiej - samego ojca, mieszając w niebezpiecznych związkach pomiędzy Osterwą, polskimi sądami, Szwedem i Czeczenem, wraz ze zgrają kasiastych interesantów oraz każdego, kto Teatr Wielki miał za osobistą inwestycję. Była to istna zupa, pęczniejąca na zepsutej śmietanie, wśród wymyślnych dodatków, składających się na mętny wywar, który największy zwyrodnialec nie podałby psu. A nasi bohaterowie mieli zanurzyć się po uszy w całej strawie degeneracji, przewleczonej przemilczanymi kłamstwami oraz nielegalnymi układami, zawiązywanymi na stronach wśród ujadania chartów oraz wystrzałów belgisjkich Defornów. Wydawałoby się, iż największą sztuką polowania było przeżyć właśnie ten stan wszędobylskiego pozerstwa, kreującego się na nową arystokrację, aby dorównać w obłudzie i potędze swoim dziadkom, zapominając jak słabi wobec ogarniającego świat kryzysie byli.
Wedle słów Dariusza, tegorocznym organizatorem był Kordian Tarasiewicz, syn przemysłowca, polski baron kawowy a przy tym zagorzały społeczniak, który lubił jak się o nim pisało mało a dobrze, zwłaszcza wśród prasy poczytnej elitom. Otwierać polowania oraz prowadzić pierwsze konie miał major kazimierz Kozicz, bliski przyjaciel Tarasiewicza oraz zasłużony, prostolinijny wojskowym, mającym serce dla Polski wielkie a do szklanki dwa razy takie. Dużym zainteresowaniem cieszył się Stanisław Karpiński oraz Zdziechowski, którzy zapewne będą zabawiać towarzystwo żywymi rozmowami ekonomicznym, angażując takich radnych Warszawy jak Władysław Baranowski, Tadeusz Mościsław Dymowski czy Tomasz Arciszewski. Same znakomite nazwiska, obok równie znakomitych profesorów uniwersyteckich, kończąc na rozsławionych ludzi prawa II-giej Rzeczpospolitej.
Rozmawiając tak o nazwiskach, zajęli sobie drogę na Mokotów, gdzie niedaleko domu Rybickich {kim oni byli lol, nie ma w rozpisce XD} czekał Aleksander Wroński, równie szanowana warszawska persona, choć jak do tej pory jeszcze nieodkryta. Dariusz zajechawszy Wrońskiemu drogę swoim opływowym francuzem, zatrąbił w klakson, aby gestem zaprosić do rozgrzanej machiny. W tym czasie, kiedy Wroński ładował się na tylne siedzenie, Dariusz zagadywał pakujących się współtowarzyszy nieopodal, snując przyjazne, znacznie zbyt entuzjastyczne przewidywania, co do pogody i połowu, jakby przez następne kilkanaście godzin nie miałby być to jedyny temat, do którego starszy Przybylski zostanie dopuszczony. Po kilku machnięciach ręką, odjechali, zakręcając pod dom Przybylskich, gdzie dołączył miał się ojciec mężczyzn - Józef. Kiedy szczupacza sylwetka, z ciążącym jej, masywnym wąsem, wyłoniła się z bram willi, Apolinary przesiadł się do tyłu, niechętnie oddając przednie miejsce starszemu mężczyźnie. Kiedy tylko głowa rodziny zasiadła na skórzanym siedzeniu, pilnując trzech, pięknie wypastowanych angielskich strzelb, dotychczasowa, niejako beztroska atmosfera, zmieniła swój lotny stan na gęstą, zbitą masę, przypominającą bardziej śluz, który mógłby zawadzać w gardle niż cokolwiek innego.
- Haha, dobrze być w komplecie!- Odezwał się nagle Dariusz, odwracając się to do ojca, to do brata, chcąc zmusić ich do wydania z siebie choćby pomruku. Bezskutecznie, bowiem rodzinna miłość, w tym swoim ogromie, zdawała się zagłuszyć jego słowa. Starszy z braci miał jednak serce do walki, jak i warunki, dlatego nie dawał za wygraną:
- Weźmijmy sobie takie same konie!
- Dajże spokój Dariusz!- Zganił go ojciec.
- Nie jeżdżę konno. Zostaję z Aleksandrem na kaczkach.- Zakomunikował, przesadnie oficjalnym tonem Apolinary. Dariusz coś sapnął zrezygnowany, natomiast ojciec nie odrzekł nic.
- Aleksandrze, bo tak chyba mogę Ci mówić…- Zwrócił się nagle do oświetleniowca asesor. - Masz piękną wiatrówkę. Polowałeś kiedyś? Wydaje mi się, że nie, ale to nie szkodzi, bo uwierz mi, tam wielu strzelać nie potrafi. Dajmy taki Apollo! Apollo zawsze za dzieciaka chodził z karabinkiem przewieszonym przez ramię i zbierał kwiatunie. I chodził do matki się chwalić bukietami. Pamiętasz tato, jak go złoiłeś, bo wpadł do jeziora za lilią wodną?
- Ja go łoiłem, bo przynosił mi wstyd jako syn, nie dlatego, że do wody wpadał. Jakby tak wpadał za zwierzyną, choćby w gówno, za przeproszeniem, to bym słowa nie powiedział…
Młodszy z braci poruszył się na swoim miejscu, zapatrzony w mglisty świt, wstający rozgorzałą, złotą łuną nad lepkimi ulicami przywarszawskich wiosek, nad polami, pochłaniającymi coraz to rzadsze w wille odnogi Mokotowa i wydawało się, że zadrżał, nie z zimna poranka, ale od ojcowych słów.
- Ty nigdy nic nie gadałeś, wtedy gdy należało.- Powiedział po chwili ciszy, która nie trwała długo:
- Ty nigdy nic nie robiłeś, gdy należało.
- Haha, patrzcie, krowy- Tymi słowami, zakończyły się jakiekolwiek słowa w pięknym wnętrzu francuskiego automobilu.
Jechali tak po wybojach przez kolejną godzinę a po półtorej, mogli dojrzeć zabarwiony czerwonym tynkiem dworek myśliwski. Niski, kryty sianem, wyłącznie dla klasycznego, wiejskiego wyglądu, zwłaszcza, iż pod złotawym pokryciem wyścielono dachówkę. Był duży, kilkuizbowy, którego sercem była jadalnia ze stołem na ponad czterdziestkę gości. Z zewnątrz ganek cieszył bogatą ornamentyką w drewnie, widocznie inspirowany zakopiańskim folklorem, natomiast okiennice jak i malowidła na tynku przypominały alpejskie chatki górali szwajcarskich. Okolica była równie piękna, olśniewając gęstą, ciemną zielenią, pobudzoną wczesną wiosną, choć żadne z kwiatowych krzewów, posadzonych wokół nie wydawało jeszcze pąków. Jedynie przedwiosenne kwiaty przekwitały, wyciągnięte rozpaczliwie w stronę błyszczących się od kropel koron drzew, przysłoniętych głęboko sięającymi ramionami iglaków. Zapach rosy na ściółce i grzejącego słońca, wśród porannych dreszczy, przepowiadał łowiecką pogodę, tak samo jak przywleczone z wiatrem końskie zapaszki, stojących jakieś pięćdziesiąt metrów dalej zagród z prężąccmi się rumakami, przy których skakali młodzi stajenni. Przybylscy, wraz z Aleksandrem byli jednymi z nielicznych gości, zdecydowanymi przybyć się wcześniej od pozostałe, jak można się domyślić, znacznie wygodniejszej jak nie leniwszej zgrai. Wśród mniej lub bardziej znajomych twarzy, Apolinary dojrzał prokuratora Rudnickiego. Trącił Wrońskiego, aby wskazać podbródkiem mężczyznę.
- To on…- Rzucił szeptem Apolinary.
Wedle słów Dariusza, tegorocznym organizatorem był Kordian Tarasiewicz, syn przemysłowca, polski baron kawowy a przy tym zagorzały społeczniak, który lubił jak się o nim pisało mało a dobrze, zwłaszcza wśród prasy poczytnej elitom. Otwierać polowania oraz prowadzić pierwsze konie miał major kazimierz Kozicz, bliski przyjaciel Tarasiewicza oraz zasłużony, prostolinijny wojskowym, mającym serce dla Polski wielkie a do szklanki dwa razy takie. Dużym zainteresowaniem cieszył się Stanisław Karpiński oraz Zdziechowski, którzy zapewne będą zabawiać towarzystwo żywymi rozmowami ekonomicznym, angażując takich radnych Warszawy jak Władysław Baranowski, Tadeusz Mościsław Dymowski czy Tomasz Arciszewski. Same znakomite nazwiska, obok równie znakomitych profesorów uniwersyteckich, kończąc na rozsławionych ludzi prawa II-giej Rzeczpospolitej.
Rozmawiając tak o nazwiskach, zajęli sobie drogę na Mokotów, gdzie niedaleko domu Rybickich {kim oni byli lol, nie ma w rozpisce XD} czekał Aleksander Wroński, równie szanowana warszawska persona, choć jak do tej pory jeszcze nieodkryta. Dariusz zajechawszy Wrońskiemu drogę swoim opływowym francuzem, zatrąbił w klakson, aby gestem zaprosić do rozgrzanej machiny. W tym czasie, kiedy Wroński ładował się na tylne siedzenie, Dariusz zagadywał pakujących się współtowarzyszy nieopodal, snując przyjazne, znacznie zbyt entuzjastyczne przewidywania, co do pogody i połowu, jakby przez następne kilkanaście godzin nie miałby być to jedyny temat, do którego starszy Przybylski zostanie dopuszczony. Po kilku machnięciach ręką, odjechali, zakręcając pod dom Przybylskich, gdzie dołączył miał się ojciec mężczyzn - Józef. Kiedy szczupacza sylwetka, z ciążącym jej, masywnym wąsem, wyłoniła się z bram willi, Apolinary przesiadł się do tyłu, niechętnie oddając przednie miejsce starszemu mężczyźnie. Kiedy tylko głowa rodziny zasiadła na skórzanym siedzeniu, pilnując trzech, pięknie wypastowanych angielskich strzelb, dotychczasowa, niejako beztroska atmosfera, zmieniła swój lotny stan na gęstą, zbitą masę, przypominającą bardziej śluz, który mógłby zawadzać w gardle niż cokolwiek innego.
- Haha, dobrze być w komplecie!- Odezwał się nagle Dariusz, odwracając się to do ojca, to do brata, chcąc zmusić ich do wydania z siebie choćby pomruku. Bezskutecznie, bowiem rodzinna miłość, w tym swoim ogromie, zdawała się zagłuszyć jego słowa. Starszy z braci miał jednak serce do walki, jak i warunki, dlatego nie dawał za wygraną:
- Weźmijmy sobie takie same konie!
- Dajże spokój Dariusz!- Zganił go ojciec.
- Nie jeżdżę konno. Zostaję z Aleksandrem na kaczkach.- Zakomunikował, przesadnie oficjalnym tonem Apolinary. Dariusz coś sapnął zrezygnowany, natomiast ojciec nie odrzekł nic.
- Aleksandrze, bo tak chyba mogę Ci mówić…- Zwrócił się nagle do oświetleniowca asesor. - Masz piękną wiatrówkę. Polowałeś kiedyś? Wydaje mi się, że nie, ale to nie szkodzi, bo uwierz mi, tam wielu strzelać nie potrafi. Dajmy taki Apollo! Apollo zawsze za dzieciaka chodził z karabinkiem przewieszonym przez ramię i zbierał kwiatunie. I chodził do matki się chwalić bukietami. Pamiętasz tato, jak go złoiłeś, bo wpadł do jeziora za lilią wodną?
- Ja go łoiłem, bo przynosił mi wstyd jako syn, nie dlatego, że do wody wpadał. Jakby tak wpadał za zwierzyną, choćby w gówno, za przeproszeniem, to bym słowa nie powiedział…
Młodszy z braci poruszył się na swoim miejscu, zapatrzony w mglisty świt, wstający rozgorzałą, złotą łuną nad lepkimi ulicami przywarszawskich wiosek, nad polami, pochłaniającymi coraz to rzadsze w wille odnogi Mokotowa i wydawało się, że zadrżał, nie z zimna poranka, ale od ojcowych słów.
- Ty nigdy nic nie gadałeś, wtedy gdy należało.- Powiedział po chwili ciszy, która nie trwała długo:
- Ty nigdy nic nie robiłeś, gdy należało.
- Haha, patrzcie, krowy- Tymi słowami, zakończyły się jakiekolwiek słowa w pięknym wnętrzu francuskiego automobilu.
Jechali tak po wybojach przez kolejną godzinę a po półtorej, mogli dojrzeć zabarwiony czerwonym tynkiem dworek myśliwski. Niski, kryty sianem, wyłącznie dla klasycznego, wiejskiego wyglądu, zwłaszcza, iż pod złotawym pokryciem wyścielono dachówkę. Był duży, kilkuizbowy, którego sercem była jadalnia ze stołem na ponad czterdziestkę gości. Z zewnątrz ganek cieszył bogatą ornamentyką w drewnie, widocznie inspirowany zakopiańskim folklorem, natomiast okiennice jak i malowidła na tynku przypominały alpejskie chatki górali szwajcarskich. Okolica była równie piękna, olśniewając gęstą, ciemną zielenią, pobudzoną wczesną wiosną, choć żadne z kwiatowych krzewów, posadzonych wokół nie wydawało jeszcze pąków. Jedynie przedwiosenne kwiaty przekwitały, wyciągnięte rozpaczliwie w stronę błyszczących się od kropel koron drzew, przysłoniętych głęboko sięającymi ramionami iglaków. Zapach rosy na ściółce i grzejącego słońca, wśród porannych dreszczy, przepowiadał łowiecką pogodę, tak samo jak przywleczone z wiatrem końskie zapaszki, stojących jakieś pięćdziesiąt metrów dalej zagród z prężąccmi się rumakami, przy których skakali młodzi stajenni. Przybylscy, wraz z Aleksandrem byli jednymi z nielicznych gości, zdecydowanymi przybyć się wcześniej od pozostałe, jak można się domyślić, znacznie wygodniejszej jak nie leniwszej zgrai. Wśród mniej lub bardziej znajomych twarzy, Apolinary dojrzał prokuratora Rudnickiego. Trącił Wrońskiego, aby wskazać podbródkiem mężczyznę.
- To on…- Rzucił szeptem Apolinary.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[small]Ngl, też nie wiem kim do czuja są ci Rybiccy, ale byli w poście stronę wcześniej to ich użyłam
Pewnie to oni zabili Krystynę ¯\_(ツ)_/¯[/small]
Nie wiedział dlaczego ktoś mógł nie lubić Dariusza. W momencie gdy ten odzywał się i próbował podbudować morale lokalnej ludności, nawet Wroński uśmiechał się lekko, pomimo uporczywej świadomości, że jakiekolwiek wtrącenie się w słowa Przybylskiego-Seniora pewnie nie odebrane zostałoby zbyt korzystnie. W końcu w głowie wytworzył już sobie chociażby dziesięć wizji tego, jak mogłoby zakończyć się wpieprzenie między wódkę a zakąskę. Żadna z nich nie była korzystna, a i dobre imię, które budowało Wrońskiemu przed Dariuszem jedynie milczenie – mogłoby stać się zagrożone. Już nie wspominając o tym, że to właśnie Wroński, jako ten odludek spoza rodziny, był również najmłodszą postacią w bryle samochodu, co degradowało go do roli przytakiwacza.
Zatem przytakiwał głupio, gdy tylko został wywołany do tablicy, jednak nie miał zbyt wiele czasu na jakikolwiek głębszy kontakt, nie chcąc być częścią pełnych kwasu kłótni, które zaraz miały wykwitnąć między ojcem a synem. Wpatrywanie się w szybę parującą od ciepłych oddechów mieszających się z chłodem poranka wydawało się łatwiejsze – czuł się trochę jak to dziecko słuchające wydzierającego się na matkę ojca – wolałby po prostu zapaść się pod ziemię i wrócić na powierzchnie dopiero po wszystkim. Na szczęście nieznana droga mijała szybko, a i milczenie wydawało się nie dłużyć jej już tak niepotrzebnie jak działo się to w przypadku wysłuchiwania niepotrzebnych nieprzyjemności.
Koła toczyły się, a ich ślad prowadził do lasu w okolicach Żółwina, dokładniej w Helenówku. Okoliczne tereny, jako wyjątkowo lesiste i poprzecinane liniami drobnych potoków i rzeczek stanowiły idealne miejsce do drobnych zabaw łowieckich. Kaczki obsiadające okolice wód o tej porze roku często padały ofiarą żądnych przygód mężczyzn, którzy zabijając zwierzynę wyobrażali sobie siebie jako elitę – w końcu kiedyś takie zajęcia należały do rytualnych więc przyjemności takich, dajmy na to, książąt. A czym więc byli oni teraz, jak nie potomkami ich łowieckiego dorobku?
Wroński czuł, że byłby w stanie zabić zwierzę. Właściwie – będąc jedynym mężczyzną wśród swojego rodzeństwa i najstarszym synem, pod nieobecność ojca zabił kilka razy kurczaki przyprowadzane przez matkę z targu. Kura była jednak z zasady nielotem lub ptakiem niskich lotów – sprawa kaczki była niewątpliwie trudniejsza, szczególnie, gdy nie potrafiło się posługiwać bronią z długą lufą…
Ale mniejsza o większość – w końcu sam Dariusz powiedział, że większość z nich tutaj też nie potrafiła strzelać. Wroński może mógłby udawać, że nie wie o co chodzi. Może mógłby zgrywać głupa i niewiniątko i zapytać – po co właściwie takie niedorajdy wybierały się na spotkania z tymi wszystkimi wpływowymi ludźmi, z którymi znajomość mogła poukładać im życie na nowo. Może kilka tygodni temu nawet nie musiałby udawać, teraz był jednak mądrzejszy.
Las wydawał się tu bezkresny. Ta część puszczy poprzecinana była tylko dróżkami i pojedynczymi wycinkami na potrzeby dojazdu czy dojścia do lokalnych posesji czy dawnych terenów folwarcznych. Ktoś z tu zebranych wspomniał głośno o tym, że był tu kiedyś u rodziny na wakacjach, zaś rozmówca, pewnie po rodzinie, wspomniał zmarłego właściciela jakby zapuszczonej willi jakieś trzysta metrów stąd, widocznej przez przerzedzone przy gruntowej drodze sosny.
Wroński dziwnie przestępował z nogi na nogę – jakby czegoś mu się właściwie chciało. Co nie przeszkadzało mu w obserwowaniu otoczenia ciekawym okiem, ale i nie zauważeniu bez pomocy tego, który właściwie powinien robić na nim największe wrażenie. Kazimierz Rudnicki we własnej osobie stał nieco więcej niż sto metrów stąd. Twarz miał jakby podobną do swojej matki, którą to swego czasu tak ululali, zresztą razem z sekretarką.
- Dobrze, że przyszedł bez mamusi – zadrwił Aleksander, nieco bojowym tonem. Nie miał zamiaru strzelać w prokuratora, bo ten mu nie podpasował, nie był w końcu wykładowcą czy malarzem – wspomnienie znalezionych jednak na biurku akt, budziło w oświetleniowcu zwyczajną wściekłość z bezsilności. – Myślisz, że byłby do tego zdolny? – szeptem chciał jakby dopytać o kwestię podrobienia akt. Jakby chciał być pewien tego, kogo powinien winić o niesłuszne oskarżenia we własną stronę. Sława prokuratora go wyprzedzała, to pewne, jednak być może ktoś inny miałby chrapkę wybić się za sprawie Teatru?
Ale co ważniejsze… Co stało się z Wrońskim? Czemu w momencie lekkiego gniewu myślał o tym czy powinien zachować zimną krew? Czemu nie mógł po prostu rzucić się na niego niczym to wczoraj, kiedy Krycha stanął mu na odcisk?
Może to dlatego, że kogoś rozpoznał?
- Apolinary, ten dziadek, to Młynarski – wskazał zaraz po tym, jak do Rudnickiego zaczęły zbliżać się dwie sylwetki. Lekko schorowana, wąsata postać była kimś znanym w świecie teatralnym, a co za tym szło – niechcący nawet w środowisku Aleksandra. Co prawda w swoim stanie, który dodawał mu obecnie trochę zbyt wiele lat, jak ja jego wiek (paradoks Emila Młynarskiego) – ten nie bywał już w Teatrze Narodowym tak ważną postacią, jednak sam dyrektor nie raz pokazywał się w jego towarzystwie, którym nawet się szczycił. Na polowanie znany kompozytor wybrał się ze swoim synem, Bronisławem – wojskowym, czego można byłoby dopatrzeć się może jedynie w stroju, a raczej w butach, które wydawały się typowo przydziałowe. Aleksander, jako ktoś, kto co najwyżej mógł naoglądać się wojsk na paradach czy zdjęciach ślubnych jakichś żołnierzy w mundurze galowym, oczywiście faktów nie połączył. Co innego mogło się jednak tyczyć Apolinarego lub reszty familii Przybylskich.
Rudnicki, jako prawdziwy mężczyzna i potężny prokurator, oczywiście nie chciał ośmieszyć się i ująć sobie męskości przyjaznym gestem – pomimo wyraźnych problemów z jedną z nóg Młynarskiego – nie pozwolił złapać się pod pachę. Przez co gdy ci rozmawiali, syn musiał być cały czas u boku swego ojca – co widocznie nie przeszkadzało Kazimierzowi ani trochę, bo nawet nie wydawał się obrażony za wtrącenia młodego Młynarskiego. Posłyszenie ich słów było na ten moment niemożliwe, jednak paranoja Aleksandra na punkcie prokuratora sprawiała, że ten wyobrażał sobie w tym wszystkim nie wiadomo jaki spisek, zamiast zwyczajniej, przyjacielskiej może nawet rozmowy.
- Muszę na stronę – zaśmiał się, chociaż wszystko sugerowało lisie jego zamiary. W końcu stanięcie w krzakach zaraz obok drewnianych pali, gdzie o jeden z nich za chwilę miał oprzeć się dyrygent, było nie tylko pomysłem głupim, ale i realnym.
- Panowie, panowie – odezwał się już w tle sam młody Tarasiewicz, który idąc zaraz na środek drogi przy której to ustawił się już kolejny, a jak wskazywały jego słowa – ostatni samochód. Nie mógł być pewien, że usłyszy go każdy, w końcu nawet konie zebrane tutaj nie słuchały poleceń i lubiły przeszkadzać swoim parskaniem czy niby cichym rżeniem. – Zaraz w komplecie, a jak nie – niech się wstydzi… Kto nie widzi. Chciałbym oddać głos przyjacielowi rodziny mojej ale i was wszystkich… Kazimierz Kozicz!
Ktoś tam zaśmiał się, widocznie znając tego losowego dla Aleksandra mężczyznę. Tymczasem Wroński jeszcze chętniej zaczął oglądać się za siebie, w gęstsze jakby zarośla, co moment tez zerkając na Apolinarego zdesperowanym wzrokiem. Chciał dosłuchać tej mowy początkowej do końca, w końcu była to pierwsza taka w jego życiu, ale natura ludzka…
- Znacie mnie, ja nie lubię strzępić języka jak nie trzeba. Jak ktoś młody i mu sił starczy, to zapraszam do koni, jak kogoś w kościach łupie – spacer nie zaszkodzi. Ale zanim i co najważniejsze, chciałbym podsumować przeszły nam właśnie sezon łowiecki… Jak wszyscy wiecie, w roku tym… – gadka była nudna, co tu kryć. Zapowiadała jednak to, że wkrótce wszyscy rozejdą się w swoje strony. Wśród gadek o tym jak piękne głowy dzika niektórzy powiesili sobie nad kominkami i jak dużo zajęczych nóżek podjadły te grube brzuchy lokalnych polityków – gdzieś zapodział się szept Aleksandra.
- Chodź ze mną… – zaproponował. – Mam dobrą wyobraźnię przestrzenną.
Zatem przytakiwał głupio, gdy tylko został wywołany do tablicy, jednak nie miał zbyt wiele czasu na jakikolwiek głębszy kontakt, nie chcąc być częścią pełnych kwasu kłótni, które zaraz miały wykwitnąć między ojcem a synem. Wpatrywanie się w szybę parującą od ciepłych oddechów mieszających się z chłodem poranka wydawało się łatwiejsze – czuł się trochę jak to dziecko słuchające wydzierającego się na matkę ojca – wolałby po prostu zapaść się pod ziemię i wrócić na powierzchnie dopiero po wszystkim. Na szczęście nieznana droga mijała szybko, a i milczenie wydawało się nie dłużyć jej już tak niepotrzebnie jak działo się to w przypadku wysłuchiwania niepotrzebnych nieprzyjemności.
Koła toczyły się, a ich ślad prowadził do lasu w okolicach Żółwina, dokładniej w Helenówku. Okoliczne tereny, jako wyjątkowo lesiste i poprzecinane liniami drobnych potoków i rzeczek stanowiły idealne miejsce do drobnych zabaw łowieckich. Kaczki obsiadające okolice wód o tej porze roku często padały ofiarą żądnych przygód mężczyzn, którzy zabijając zwierzynę wyobrażali sobie siebie jako elitę – w końcu kiedyś takie zajęcia należały do rytualnych więc przyjemności takich, dajmy na to, książąt. A czym więc byli oni teraz, jak nie potomkami ich łowieckiego dorobku?
Wroński czuł, że byłby w stanie zabić zwierzę. Właściwie – będąc jedynym mężczyzną wśród swojego rodzeństwa i najstarszym synem, pod nieobecność ojca zabił kilka razy kurczaki przyprowadzane przez matkę z targu. Kura była jednak z zasady nielotem lub ptakiem niskich lotów – sprawa kaczki była niewątpliwie trudniejsza, szczególnie, gdy nie potrafiło się posługiwać bronią z długą lufą…
Ale mniejsza o większość – w końcu sam Dariusz powiedział, że większość z nich tutaj też nie potrafiła strzelać. Wroński może mógłby udawać, że nie wie o co chodzi. Może mógłby zgrywać głupa i niewiniątko i zapytać – po co właściwie takie niedorajdy wybierały się na spotkania z tymi wszystkimi wpływowymi ludźmi, z którymi znajomość mogła poukładać im życie na nowo. Może kilka tygodni temu nawet nie musiałby udawać, teraz był jednak mądrzejszy.
Las wydawał się tu bezkresny. Ta część puszczy poprzecinana była tylko dróżkami i pojedynczymi wycinkami na potrzeby dojazdu czy dojścia do lokalnych posesji czy dawnych terenów folwarcznych. Ktoś z tu zebranych wspomniał głośno o tym, że był tu kiedyś u rodziny na wakacjach, zaś rozmówca, pewnie po rodzinie, wspomniał zmarłego właściciela jakby zapuszczonej willi jakieś trzysta metrów stąd, widocznej przez przerzedzone przy gruntowej drodze sosny.
Wroński dziwnie przestępował z nogi na nogę – jakby czegoś mu się właściwie chciało. Co nie przeszkadzało mu w obserwowaniu otoczenia ciekawym okiem, ale i nie zauważeniu bez pomocy tego, który właściwie powinien robić na nim największe wrażenie. Kazimierz Rudnicki we własnej osobie stał nieco więcej niż sto metrów stąd. Twarz miał jakby podobną do swojej matki, którą to swego czasu tak ululali, zresztą razem z sekretarką.
- Dobrze, że przyszedł bez mamusi – zadrwił Aleksander, nieco bojowym tonem. Nie miał zamiaru strzelać w prokuratora, bo ten mu nie podpasował, nie był w końcu wykładowcą czy malarzem – wspomnienie znalezionych jednak na biurku akt, budziło w oświetleniowcu zwyczajną wściekłość z bezsilności. – Myślisz, że byłby do tego zdolny? – szeptem chciał jakby dopytać o kwestię podrobienia akt. Jakby chciał być pewien tego, kogo powinien winić o niesłuszne oskarżenia we własną stronę. Sława prokuratora go wyprzedzała, to pewne, jednak być może ktoś inny miałby chrapkę wybić się za sprawie Teatru?
Ale co ważniejsze… Co stało się z Wrońskim? Czemu w momencie lekkiego gniewu myślał o tym czy powinien zachować zimną krew? Czemu nie mógł po prostu rzucić się na niego niczym to wczoraj, kiedy Krycha stanął mu na odcisk?
Może to dlatego, że kogoś rozpoznał?
- Apolinary, ten dziadek, to Młynarski – wskazał zaraz po tym, jak do Rudnickiego zaczęły zbliżać się dwie sylwetki. Lekko schorowana, wąsata postać była kimś znanym w świecie teatralnym, a co za tym szło – niechcący nawet w środowisku Aleksandra. Co prawda w swoim stanie, który dodawał mu obecnie trochę zbyt wiele lat, jak ja jego wiek (paradoks Emila Młynarskiego) – ten nie bywał już w Teatrze Narodowym tak ważną postacią, jednak sam dyrektor nie raz pokazywał się w jego towarzystwie, którym nawet się szczycił. Na polowanie znany kompozytor wybrał się ze swoim synem, Bronisławem – wojskowym, czego można byłoby dopatrzeć się może jedynie w stroju, a raczej w butach, które wydawały się typowo przydziałowe. Aleksander, jako ktoś, kto co najwyżej mógł naoglądać się wojsk na paradach czy zdjęciach ślubnych jakichś żołnierzy w mundurze galowym, oczywiście faktów nie połączył. Co innego mogło się jednak tyczyć Apolinarego lub reszty familii Przybylskich.
Rudnicki, jako prawdziwy mężczyzna i potężny prokurator, oczywiście nie chciał ośmieszyć się i ująć sobie męskości przyjaznym gestem – pomimo wyraźnych problemów z jedną z nóg Młynarskiego – nie pozwolił złapać się pod pachę. Przez co gdy ci rozmawiali, syn musiał być cały czas u boku swego ojca – co widocznie nie przeszkadzało Kazimierzowi ani trochę, bo nawet nie wydawał się obrażony za wtrącenia młodego Młynarskiego. Posłyszenie ich słów było na ten moment niemożliwe, jednak paranoja Aleksandra na punkcie prokuratora sprawiała, że ten wyobrażał sobie w tym wszystkim nie wiadomo jaki spisek, zamiast zwyczajniej, przyjacielskiej może nawet rozmowy.
- Muszę na stronę – zaśmiał się, chociaż wszystko sugerowało lisie jego zamiary. W końcu stanięcie w krzakach zaraz obok drewnianych pali, gdzie o jeden z nich za chwilę miał oprzeć się dyrygent, było nie tylko pomysłem głupim, ale i realnym.
- Panowie, panowie – odezwał się już w tle sam młody Tarasiewicz, który idąc zaraz na środek drogi przy której to ustawił się już kolejny, a jak wskazywały jego słowa – ostatni samochód. Nie mógł być pewien, że usłyszy go każdy, w końcu nawet konie zebrane tutaj nie słuchały poleceń i lubiły przeszkadzać swoim parskaniem czy niby cichym rżeniem. – Zaraz w komplecie, a jak nie – niech się wstydzi… Kto nie widzi. Chciałbym oddać głos przyjacielowi rodziny mojej ale i was wszystkich… Kazimierz Kozicz!
Ktoś tam zaśmiał się, widocznie znając tego losowego dla Aleksandra mężczyznę. Tymczasem Wroński jeszcze chętniej zaczął oglądać się za siebie, w gęstsze jakby zarośla, co moment tez zerkając na Apolinarego zdesperowanym wzrokiem. Chciał dosłuchać tej mowy początkowej do końca, w końcu była to pierwsza taka w jego życiu, ale natura ludzka…
- Znacie mnie, ja nie lubię strzępić języka jak nie trzeba. Jak ktoś młody i mu sił starczy, to zapraszam do koni, jak kogoś w kościach łupie – spacer nie zaszkodzi. Ale zanim i co najważniejsze, chciałbym podsumować przeszły nam właśnie sezon łowiecki… Jak wszyscy wiecie, w roku tym… – gadka była nudna, co tu kryć. Zapowiadała jednak to, że wkrótce wszyscy rozejdą się w swoje strony. Wśród gadek o tym jak piękne głowy dzika niektórzy powiesili sobie nad kominkami i jak dużo zajęczych nóżek podjadły te grube brzuchy lokalnych polityków – gdzieś zapodział się szept Aleksandra.
- Chodź ze mną… – zaproponował. – Mam dobrą wyobraźnię przestrzenną.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Automobile nowoprzybyłych gości, zapełniały ścieżki przed chatą. Wychodziły z nich kolejne, eleganckie postaci, wszystkie w szampańskich nastrojach, dokazujące sobie i śmiejące się bez salonowej kultury, która na polowaniu wręcz nie wypada. Przeważali mężczyźni, choć niektórzy w towarzystwie kochanek, czy przyjaciółek, choć trudno było dopatrzeć się jakieś żony. Twarze otwierały w głowie Apolinarego kolejne szufladki z nazwiskami, czasem przekręconymi, czasem wcale nie otwierały nic, zalewając myśli absolutną dezinformacją mdławych wspomnień. W sumie na polanie znajdowało się około trzydziestu pięciu osób, wliczając w to nieszczęsną dwójkę szpiegów, jakim byli młody Przybylski i Wroński. Gwar rozmów, wybuchów śmiechów, czy pierwsze klekoty kieliszków zapewne straszyły zwierzynę, na którą tak ochoczo mieli polować.
W tym czasie, kiedy inni wymieniali się uściskami dłoni oraz pocałunkami, Apolinary, wraz z Aleksandrem dokonywali niezbędnych oględzin w sprawie. Wpierw namierzony został Rudnicki, spiorunowany wrońskim spojrzeniem, przyjemniaczek o dwulicowym obyciu, który znał każdy, lecz żaden nie śmiałby podważyć noszonej przez prokuratora maski.
- Jeszcze jak!- Syknął w odpowiedzi na pytanie Aleksandra dziennikarz, za nim odwrócił się, aby przywitać się ze znajomym swojego ojca, który akurat dopatrzył go w tłumie. Takich drobnych uprzejmości tego dnia doświadczyć miał multum, mimo swojej złej sławy, jako zbyt prawdomówny plotkarz, każdy, być może przekupnie chciał się z pisarczykiem przywitać. - Patrz jaką ma morde!- Dodał jeszcze, za nim oświetleniowiec wskazał na zgoła inną postać. Młynarski, mianowicie Emil Młynarski, zasłynięty w świecie polskiej muzyki, być może nawet osobistość, którą Apolinary powinien znać doskonale. Mógłby się nawet tym poszczycić, ale nie znajomością starego Młynarskiego, tylko wojskowego obok niego. Bronisław Młynarski, podający grzecznie ramię swojemu znakomitemu ojcu, miał takie samo łagodne oblicze, jak Apolinary zapamiętał sprzed piętnastu lat, gdy po raz pierwszy, w ten czas jako osiemnastoletni chłopak zawitał w progu sali koncertowej rodziny Przybylskich. Tamtej wiosny Apolinary miał świeżo co dwanaście lat i nie znosił wtorkowych obiadów z muzyką, do których wraz z Dariuszem był zmuszany, jednakże poznawszy starszego od siebie Bronisława, jakby mu się ta cała niechęć do wtorków odwidziała, od tamtej pory wyczekując na nie przez cały tydzień. Doskonale kojarzył życie od Bronka do Bronka, który zawsze dzielił się z rodzeństwem Przybylskich zakamuflowanymi czekoladkami z rumem. Pamiętał nawet dziecięce uczucie zazdrości, gdy Bronisław, z racji wieku, wolał rozmawiać z Dariuszem niż z Apolinarym, który, jak na zakochane beznadziejnie dziecko, musiał być tak samo irytujący, co rozkosznie wręcz zawstydzający, wpatrując się w Młynarskiego jak w obrazek. I teraz, mając prawie trzydzieści lat, też się tak w niego zaczął wpatrywać.
Oderwał myśli dopiero, kiedy Aleksander coś doń mruknął.
- Hmm?- Zwrócił się głową w stronę, gdzie chwilę temu dotykał ramieniem towarzysza, lecz ten już skradał się w stronę rozmawiającej dwójki, wyglądając przy tym pomiędzy potrzebą wypróżnienia się a jakąś wielką ciekawością. Już miał za nim ruszyć, nieufny nieznanym zamiarom Aleksandra, lecz ktoś już zdołał pociągnąć go za rękaw.
- Zaczyna się!- Uśmiech Dariusza, zbyt bliski i uprzejmy, stanął przed przerażonymi oczami Apolinarego, chcącymi uciec nieskutecznie za oświetleniowcem. W istocie, Tarasiewicz przecisnąwszy się na sam przód, aby wspiąć się na ucięty, przygnity pieniek, zaczął swój popis oratorski, ostatecznie oddając pałeczkę majorowi Kazimierzowi Koziczowi, który wystąpił w iście żołnierskiej manierze przed szereg, wyręczając Tarasiewicza w najgorszym elemencie przedmowy, czyli objaśnieniu zasad polowania i doboru wierzchowca. Szczęśliwie doświadczeni wojskowi używają więcej akcentów niż języka samego w sobie, więc po niespełna pięciu minutach, każdy już dobierał się do koni.
Tylko nie starzy i ciekawscy.
Major Kozicz zadął w ozdobny róg jego niski, donośny dźwięk zagotował krew zagorzałych psów myśliwskich oraz warszawskich piesków salonowych, aby luźnym stępem, ruszyć ścieżką w głąb zdziczałej puszczy, niknąc po chwili za zakrętem. Na polanie pozostało piętnaście osób, w tym gospodarz Tarasiewicz, Młynarscy, Karpiński, Baranowski oraz mężczyzna, na którego mówiono “spóźnialski”, choć jak się później okazało, jego prawdziwa godność to Karol Waryński. Gdy pozostali docierali palącą sprawę kaczek, pewna dwójka jęła wycofywać się w głąb lasu, wierząc w czyjąś - podobno - “dobrą wyobraźnię przestrzenną”.
- Ścieżka polowania jest wytyczona. Powinniśmy iść za wszystkimi- stwierdził Apolinary, dając ciągnąć się za Aleksandrem. - Najlepiej to przeczekać do końca polowania i ciągnąć za język jak się wszyscy upiją pod wieczór. Nałapać parę kaczek, spróbować poznać kogoś nowego…- Mówił, idąc przed siebie, co jakiś czas poprawiając na ramieniu ciążącego Vickersa, którego odstąpił mu ojciec. - Tak mi teraz na myśl przyszło, może jednak trzeba było wziąć te konie i pojechać za Rudnickim, ale on ma tam tylu przyjemniaczków, że zamienić z nim, choćby słowo, to sprawa niemożliwa…- Westchnął, urywając dopiero kiedy buty zatopiły się w grząskiej ziemi, przedsmakiem bagnistych dróg, gdzie po marszu wyjdzie się na zalewiska, gdzie koczowały stada jeziornych ptaków. Szli tak jakiś czas, ślizgając się i zatapiając, dopóty las stał się rzadszy, dopóki polana jezior nie wykwitła przed ich oczami. Był to pocieszny widok natury, żywej i nieprzejętej intrygami stolicy, oddalonej zaledwie o kilka kilometrów. Ptaki, nieświadome ludzkiej ingerencji, wykwalifikowanych morderców z doskonałym narzędziem masowego mordu, zapewne nie miałyby nawet jednej myśli, w swoich ptasich móżdżkach, aby mordować jedną ze swoich dla jakiegoś podłego interesu. Czy ktoś słyszał o bocianie, który podrabiałby piórka swoim braciom, byle skazać go na potępienie wśród czapli czy kormoranów? Być może jakaś przepiórka kiedyś zasztyletowała inną przepiórkę z miłości a może z jakiegoś nieodkrytego nigdy żalu, ale Apolinary wątpił, że jakikolwiek inny gatunek miał w sobie taką potrzebę kłamania, krycia i dochodzenia wśród siebie prawdy, jak człowiek miał.
- Tam!- Odezwał się nagle Apolinary, wskazując na stadko młodych kaczorów, czyszczących piórka na bobrzej tamie. - Przygotuj się do wystrzału. Prawdziwy myśliwy strzela w lecące kaczki, ale spróbujmy wpierw tak. Widzisz tam? Bronek będzie rzucał kamieniem, aby rozproszyć kaczki. Wzbiją się do lotu i tedy będą strzelać. A my ich uprzedzimy…- To mówiąc pokazywał pomiędzy nieświadome niczego ptaki a grupę ludzi, która zaszła jezioro od drugiej strony. - Klęknij na jedno kolano…- Instruował Przybylski. Strzały z wiatrówki znacząco różniły się od strzałów z broni jednoręcznej, krótkich rewolwerów i to w ogryzek a nie w żywą kaczkę. - Strzelaj nieco wyżej nad swoim celem. Tą ręką podtrzymuj lufę, ta zgięta z luźnym barkiem, żeby przy wystrzale nie wybiło stawu...Dwa palce na spuście, żebyś był pewien wystrzału…
Apolinary nachylił się nad ramieniem Aleksandra, opierając dłoń na jego plecach, aby wyprostował się bardziej. Pomógł mu ustawić lufę, zaglądając z nim przez widełki wizjeru.
- Zrób to jak będziesz gotów.
Byliby gotów, gdyby nie to, że za nim Wroński wystrzelił kaczki wzbiły się do lotu, spłoszone kamieniem. Myśliwi zaczęli strzelać, straciwszy dwie nieszczęśniczki z nieba.
- STRZELAJ!- Krzyknął w animuszu Apolinary, klepiąc Aleksandra po ramieniu.
W tym czasie, kiedy inni wymieniali się uściskami dłoni oraz pocałunkami, Apolinary, wraz z Aleksandrem dokonywali niezbędnych oględzin w sprawie. Wpierw namierzony został Rudnicki, spiorunowany wrońskim spojrzeniem, przyjemniaczek o dwulicowym obyciu, który znał każdy, lecz żaden nie śmiałby podważyć noszonej przez prokuratora maski.
- Jeszcze jak!- Syknął w odpowiedzi na pytanie Aleksandra dziennikarz, za nim odwrócił się, aby przywitać się ze znajomym swojego ojca, który akurat dopatrzył go w tłumie. Takich drobnych uprzejmości tego dnia doświadczyć miał multum, mimo swojej złej sławy, jako zbyt prawdomówny plotkarz, każdy, być może przekupnie chciał się z pisarczykiem przywitać. - Patrz jaką ma morde!- Dodał jeszcze, za nim oświetleniowiec wskazał na zgoła inną postać. Młynarski, mianowicie Emil Młynarski, zasłynięty w świecie polskiej muzyki, być może nawet osobistość, którą Apolinary powinien znać doskonale. Mógłby się nawet tym poszczycić, ale nie znajomością starego Młynarskiego, tylko wojskowego obok niego. Bronisław Młynarski, podający grzecznie ramię swojemu znakomitemu ojcu, miał takie samo łagodne oblicze, jak Apolinary zapamiętał sprzed piętnastu lat, gdy po raz pierwszy, w ten czas jako osiemnastoletni chłopak zawitał w progu sali koncertowej rodziny Przybylskich. Tamtej wiosny Apolinary miał świeżo co dwanaście lat i nie znosił wtorkowych obiadów z muzyką, do których wraz z Dariuszem był zmuszany, jednakże poznawszy starszego od siebie Bronisława, jakby mu się ta cała niechęć do wtorków odwidziała, od tamtej pory wyczekując na nie przez cały tydzień. Doskonale kojarzył życie od Bronka do Bronka, który zawsze dzielił się z rodzeństwem Przybylskich zakamuflowanymi czekoladkami z rumem. Pamiętał nawet dziecięce uczucie zazdrości, gdy Bronisław, z racji wieku, wolał rozmawiać z Dariuszem niż z Apolinarym, który, jak na zakochane beznadziejnie dziecko, musiał być tak samo irytujący, co rozkosznie wręcz zawstydzający, wpatrując się w Młynarskiego jak w obrazek. I teraz, mając prawie trzydzieści lat, też się tak w niego zaczął wpatrywać.
Oderwał myśli dopiero, kiedy Aleksander coś doń mruknął.
- Hmm?- Zwrócił się głową w stronę, gdzie chwilę temu dotykał ramieniem towarzysza, lecz ten już skradał się w stronę rozmawiającej dwójki, wyglądając przy tym pomiędzy potrzebą wypróżnienia się a jakąś wielką ciekawością. Już miał za nim ruszyć, nieufny nieznanym zamiarom Aleksandra, lecz ktoś już zdołał pociągnąć go za rękaw.
- Zaczyna się!- Uśmiech Dariusza, zbyt bliski i uprzejmy, stanął przed przerażonymi oczami Apolinarego, chcącymi uciec nieskutecznie za oświetleniowcem. W istocie, Tarasiewicz przecisnąwszy się na sam przód, aby wspiąć się na ucięty, przygnity pieniek, zaczął swój popis oratorski, ostatecznie oddając pałeczkę majorowi Kazimierzowi Koziczowi, który wystąpił w iście żołnierskiej manierze przed szereg, wyręczając Tarasiewicza w najgorszym elemencie przedmowy, czyli objaśnieniu zasad polowania i doboru wierzchowca. Szczęśliwie doświadczeni wojskowi używają więcej akcentów niż języka samego w sobie, więc po niespełna pięciu minutach, każdy już dobierał się do koni.
Tylko nie starzy i ciekawscy.
Major Kozicz zadął w ozdobny róg jego niski, donośny dźwięk zagotował krew zagorzałych psów myśliwskich oraz warszawskich piesków salonowych, aby luźnym stępem, ruszyć ścieżką w głąb zdziczałej puszczy, niknąc po chwili za zakrętem. Na polanie pozostało piętnaście osób, w tym gospodarz Tarasiewicz, Młynarscy, Karpiński, Baranowski oraz mężczyzna, na którego mówiono “spóźnialski”, choć jak się później okazało, jego prawdziwa godność to Karol Waryński. Gdy pozostali docierali palącą sprawę kaczek, pewna dwójka jęła wycofywać się w głąb lasu, wierząc w czyjąś - podobno - “dobrą wyobraźnię przestrzenną”.
- Ścieżka polowania jest wytyczona. Powinniśmy iść za wszystkimi- stwierdził Apolinary, dając ciągnąć się za Aleksandrem. - Najlepiej to przeczekać do końca polowania i ciągnąć za język jak się wszyscy upiją pod wieczór. Nałapać parę kaczek, spróbować poznać kogoś nowego…- Mówił, idąc przed siebie, co jakiś czas poprawiając na ramieniu ciążącego Vickersa, którego odstąpił mu ojciec. - Tak mi teraz na myśl przyszło, może jednak trzeba było wziąć te konie i pojechać za Rudnickim, ale on ma tam tylu przyjemniaczków, że zamienić z nim, choćby słowo, to sprawa niemożliwa…- Westchnął, urywając dopiero kiedy buty zatopiły się w grząskiej ziemi, przedsmakiem bagnistych dróg, gdzie po marszu wyjdzie się na zalewiska, gdzie koczowały stada jeziornych ptaków. Szli tak jakiś czas, ślizgając się i zatapiając, dopóty las stał się rzadszy, dopóki polana jezior nie wykwitła przed ich oczami. Był to pocieszny widok natury, żywej i nieprzejętej intrygami stolicy, oddalonej zaledwie o kilka kilometrów. Ptaki, nieświadome ludzkiej ingerencji, wykwalifikowanych morderców z doskonałym narzędziem masowego mordu, zapewne nie miałyby nawet jednej myśli, w swoich ptasich móżdżkach, aby mordować jedną ze swoich dla jakiegoś podłego interesu. Czy ktoś słyszał o bocianie, który podrabiałby piórka swoim braciom, byle skazać go na potępienie wśród czapli czy kormoranów? Być może jakaś przepiórka kiedyś zasztyletowała inną przepiórkę z miłości a może z jakiegoś nieodkrytego nigdy żalu, ale Apolinary wątpił, że jakikolwiek inny gatunek miał w sobie taką potrzebę kłamania, krycia i dochodzenia wśród siebie prawdy, jak człowiek miał.
- Tam!- Odezwał się nagle Apolinary, wskazując na stadko młodych kaczorów, czyszczących piórka na bobrzej tamie. - Przygotuj się do wystrzału. Prawdziwy myśliwy strzela w lecące kaczki, ale spróbujmy wpierw tak. Widzisz tam? Bronek będzie rzucał kamieniem, aby rozproszyć kaczki. Wzbiją się do lotu i tedy będą strzelać. A my ich uprzedzimy…- To mówiąc pokazywał pomiędzy nieświadome niczego ptaki a grupę ludzi, która zaszła jezioro od drugiej strony. - Klęknij na jedno kolano…- Instruował Przybylski. Strzały z wiatrówki znacząco różniły się od strzałów z broni jednoręcznej, krótkich rewolwerów i to w ogryzek a nie w żywą kaczkę. - Strzelaj nieco wyżej nad swoim celem. Tą ręką podtrzymuj lufę, ta zgięta z luźnym barkiem, żeby przy wystrzale nie wybiło stawu...Dwa palce na spuście, żebyś był pewien wystrzału…
Apolinary nachylił się nad ramieniem Aleksandra, opierając dłoń na jego plecach, aby wyprostował się bardziej. Pomógł mu ustawić lufę, zaglądając z nim przez widełki wizjeru.
- Zrób to jak będziesz gotów.
Byliby gotów, gdyby nie to, że za nim Wroński wystrzelił kaczki wzbiły się do lotu, spłoszone kamieniem. Myśliwi zaczęli strzelać, straciwszy dwie nieszczęśniczki z nieba.
- STRZELAJ!- Krzyknął w animuszu Apolinary, klepiąc Aleksandra po ramieniu.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Dłonie zadrżały na broni, kiedy to nagle jej posiadacz miał zostać postawionym jakby do pionu. Nagle drewniana powierzchnia stała się jakby mniej gładka, zdecydowanie mniej przepolerowana niż na to wyglądał. Aleksander spojrzał najpierw lekko w górę, na Apolinarego, a potem zgodnie z jego radami, jakby machinalnie przyklęknął na lewe kolano, początkowo średnio łapiąc równowagę w tak nietypowej pozycji. Gdy jednak nie musiał już przeginać karku przy wysłuchiwaniu słów widocznie lepiej rozeznanego kolegi, bo ten naturalnie obniżył się już do wysokości jego głowy – oświetleniowiec nabrał nieco stabilności. Jakby dwa razy przy każdym ruchu zastanawiał się – bardziej nie dla tego, że czuł zaskoczenie, podniecenie czy strach – te oczywiście naturalnie towarzyszyły w tej nietypowej sytuacji. Ba – nawet nie chodziło o to, że pewnie był jedynym i będzie jedynym Wrońskim z tej gałęzi Wrońskich, który będzie mógł wziąć udział w tak elitarnym przedsięwzięciu jakim jest polowanie.
Po prostu uszkodzenie broni czy jej zgubienie oznaczałoby konieczność ukorzenia się przed Katarzyną. Niby nic w tym nowego – ciężko było w końcu czuć się w jej obliczu człowiekiem podobnej miary, szczególnie z wrońskim wzrostem, jednak nie chciał wiedzieć ile warta była wiatrówka którą teraz dysponował i ile lat zajęłoby mu spłacenie tego starego grata.
- Trzęsą mi się ręce, kurza twarz – mruknął Aleksander, chociaż samo przyznanie się do tego jak ogromnie stresuje go cały ten rytuał, widać po jego twarzy było ogromne skupienie. Na zmianę przymykał oboje oczu, jakby próbując określić w trakcie wysłuchiwania tłumaczeń które oko jest u niego prowadzące. Widocznie jednak nie te co trzeba (albo to kwestia szarpania i klepania go przez Przybylskiego), bo gdy kamień uderzył w wodę, a ta rozbryzgała się, podrywając zaskoczone w sale kaczory do lotu – Aleksander jak w wojsku, słysząc sygnał do strzału – niemalże od razu, ignorując to, że przed chwilą jeszcze dziennikarz stał nad nim nachylony – wyprostował się nieco, podniósł instynktownie, zderzył łbem z nachylonym ku niemu towarzyszem i strzelił.
Ba, strzał rozszedł się po okolicy, ale nic więcej. Może i kaczory poupadały po chwili na wilgotną, wiosenną ściółkę. Może i ktoś mógł cieszyć się ze swoich łowów – nie był to jednak Wroński, który chyba w tym całym animuszu wycelował w świeżo rosnące na drzewach liście czy Bogu ducha winne chmury gdzieś na nieboskłonie.
Fatalnie mu to poszło, jednak zamiast przeprosić Apolinarego za zderzenie się z nim głowami w trakcie nagłego wywrotu i podrywania się z klęczek – pogłaskał się tylko po głowie z cichym sykiem i zapytał przyjaciela, bo chyba tak można było ich już nazwać, czy to jemu udało się strącić jedną z kaczek.
- Z wrażenia przymknąłem oczy przy strzale… – wycedził, jakby trochę się tego wstydząc. Może i nie bez powodu. – Po prostu… Cholera, to straszny huk. Prawie jak na wojnie.
Oczywiście Wroński nieco przesadzał – jednak z pewnością chciał przedstawić swoje niepowodzenie jako dzieło bardziej przypadku niż szoku, a nie braku umiejętności – a ktoś złośliwy mógłby nawet stwierdzić, że skłonnościami tymi mógł zarazić się już od Apolinarego. Ale to tylko nic nie znaczący drobiazg. Faktycznie w końcu miało się okazać, że największy postęp lub raczej – jakikolwiek postęp w drażniącej ich sprawie uzyskają dopiero po polowaniu.
Drobnym przerywnikiem pomiędzy wędrówkami na łonie natury i wypatrywaniem to kolejnym czupryn mężczyzn skojarzonych w miejscu rozpoczęcia polowania miała okazać się manifestacja genialnej orientacji w terenie Aleksandra. Lekko zagubił on w tym momencie zmysł geniusza, pozwalając sobie na chwilę zawahania, zapatrzenia się i zagadania. Oczywiście w rozmowie nie poruszał on tematów jakby niewygodnych – wcale nie zapytał o ojca czy brata, który wydawał mu się zbyt uprzejmy do nie lubienia. Właściwie w czasie wolnym pozwolił sobie na porozmawianie raz jeszcze o wątku stricte dotyczącym właściwie Rudnickiego – tego matoła, który pognał na koniu gdzieś pewnie przed siebie.
- Apolinary, myślisz, że ktoś zweryfikuje w tym wszystkim fakt, że niektórych z pracowników spisanych w tych zeznaniach z gabinetu… Nie było wtedy w pracy? Jest jeszcze ktoś kto sprawuje kontrolę nad tym wiesz, Rudnickim? – starał się szeptać, chociaż teraz jedyne co mogło podsłuchiwać ich konspiracyjne gadki były drzewa, dżdżownice i powalone pnie. Wędrując pomiędzy nimi, wdał sobie sprawę, że albo miejsce to wygląda tak podejrzanie znajomo – albo faktycznie przechodzili już w okolicy tego wydeptanego szlaku między wysokimi sosnami. – Nie znam się na tych procesach… Myślisz, że gdyby ktoś jeszcze się dowiedział, twój brat miałby problemy?
Może powinien powstrzymać się przed ostatnim pytaniem, poznawszy się, a raczej – przypuszczając już, że tematy rodzinne nie są dla Apolinarego proste jak drut. Nawet jednak, jeżeli ich ciekawskie nosy i lepie łapki miałby oznaczać dla Dariusza zebranie nagany w pierwszej kolejności (w końcu kto uwierzy w to, że to nie asesor tak blisko współpracujący z prokuratorem wyniósł te poufne informacje? Chyba tylko ktoś, kto byłby tam w gabinecie z nimi), Aleksander wolałby wiedzieć, że skazuje kogoś na infamię. By jednak odciągnąć uwagę na krótką chwilę od rozważań takich czy siakich – oświetleniowiec wskazał na obalony pieniek nieco dalej od drogi, by mogli sobie tam na chwilę przysiąść, a by Aleksander mógł ponownie w przeciągu ostatniej godziny – zawiązać sobie niepokornego buta. Po chwili pogaduszek i siedzenia – gdzieś z głębi lasu, po szlaku którym przed chwilą wędrowali, przemieścił się jeden z gości polowania, ciężki do rozpoznania, chociaż być może po prostu polityk z innego miasta niż Warszawa lub ktoś po rodzinie z tym, którego ujrzeli potem. W końcu zaraz po nim, jak się potem okazało, podróżował sam Dymowski, którego Apolinary mógł rozpoznać. Ten jadący w pierwszej kolejności uniósł dłoń, dając sygnał do zatrzymania się.
Widzieli się jednak dobrze, a i słyszeli całkiem nieźle:
- Czemu się zatrzymujemy? Nie wracamy jeszcze? – zapytał ten drugi, gdy ten pierwszy jakby nieco struchlał, próbując uciszyć towarzysza samym brakiem odpowiedzi.
- Jakbym coś słyszał, jakiś szelest taki…
Aleksander zaczął już myśleć, ze chodzi o nich, skoro to przed chwilą przez niskie igliwie przeszli do obalonego drzewca, jednak nim zdążył podnieść się i spróbować zwrócić na siebie uwagę, Dymowski już rozwiał ich wątpliwości.
- To nie locha z młodymi tam, patrz tam, na drugiej…
Nie ulegało wątpliwości, że nawet jeżeli były to tylko domniemania i wszystkiemu towarzyszyły wątpliwości – lepiej było nie ryzykować. Oddalenie się od dzikiego zwierzęcia, które w przeciwieństwie do kaczek mogło wyrządzić im sporo szkód, stało się nagle ich głównym priorytetem. Wędrując po śladach dwóch konnych czy raczej – kierując się zmysłem przestrzennym, mieli po chwili wrócić na główną ścieżkę polowania.
Po prostu uszkodzenie broni czy jej zgubienie oznaczałoby konieczność ukorzenia się przed Katarzyną. Niby nic w tym nowego – ciężko było w końcu czuć się w jej obliczu człowiekiem podobnej miary, szczególnie z wrońskim wzrostem, jednak nie chciał wiedzieć ile warta była wiatrówka którą teraz dysponował i ile lat zajęłoby mu spłacenie tego starego grata.
- Trzęsą mi się ręce, kurza twarz – mruknął Aleksander, chociaż samo przyznanie się do tego jak ogromnie stresuje go cały ten rytuał, widać po jego twarzy było ogromne skupienie. Na zmianę przymykał oboje oczu, jakby próbując określić w trakcie wysłuchiwania tłumaczeń które oko jest u niego prowadzące. Widocznie jednak nie te co trzeba (albo to kwestia szarpania i klepania go przez Przybylskiego), bo gdy kamień uderzył w wodę, a ta rozbryzgała się, podrywając zaskoczone w sale kaczory do lotu – Aleksander jak w wojsku, słysząc sygnał do strzału – niemalże od razu, ignorując to, że przed chwilą jeszcze dziennikarz stał nad nim nachylony – wyprostował się nieco, podniósł instynktownie, zderzył łbem z nachylonym ku niemu towarzyszem i strzelił.
Ba, strzał rozszedł się po okolicy, ale nic więcej. Może i kaczory poupadały po chwili na wilgotną, wiosenną ściółkę. Może i ktoś mógł cieszyć się ze swoich łowów – nie był to jednak Wroński, który chyba w tym całym animuszu wycelował w świeżo rosnące na drzewach liście czy Bogu ducha winne chmury gdzieś na nieboskłonie.
Fatalnie mu to poszło, jednak zamiast przeprosić Apolinarego za zderzenie się z nim głowami w trakcie nagłego wywrotu i podrywania się z klęczek – pogłaskał się tylko po głowie z cichym sykiem i zapytał przyjaciela, bo chyba tak można było ich już nazwać, czy to jemu udało się strącić jedną z kaczek.
- Z wrażenia przymknąłem oczy przy strzale… – wycedził, jakby trochę się tego wstydząc. Może i nie bez powodu. – Po prostu… Cholera, to straszny huk. Prawie jak na wojnie.
Oczywiście Wroński nieco przesadzał – jednak z pewnością chciał przedstawić swoje niepowodzenie jako dzieło bardziej przypadku niż szoku, a nie braku umiejętności – a ktoś złośliwy mógłby nawet stwierdzić, że skłonnościami tymi mógł zarazić się już od Apolinarego. Ale to tylko nic nie znaczący drobiazg. Faktycznie w końcu miało się okazać, że największy postęp lub raczej – jakikolwiek postęp w drażniącej ich sprawie uzyskają dopiero po polowaniu.
Drobnym przerywnikiem pomiędzy wędrówkami na łonie natury i wypatrywaniem to kolejnym czupryn mężczyzn skojarzonych w miejscu rozpoczęcia polowania miała okazać się manifestacja genialnej orientacji w terenie Aleksandra. Lekko zagubił on w tym momencie zmysł geniusza, pozwalając sobie na chwilę zawahania, zapatrzenia się i zagadania. Oczywiście w rozmowie nie poruszał on tematów jakby niewygodnych – wcale nie zapytał o ojca czy brata, który wydawał mu się zbyt uprzejmy do nie lubienia. Właściwie w czasie wolnym pozwolił sobie na porozmawianie raz jeszcze o wątku stricte dotyczącym właściwie Rudnickiego – tego matoła, który pognał na koniu gdzieś pewnie przed siebie.
- Apolinary, myślisz, że ktoś zweryfikuje w tym wszystkim fakt, że niektórych z pracowników spisanych w tych zeznaniach z gabinetu… Nie było wtedy w pracy? Jest jeszcze ktoś kto sprawuje kontrolę nad tym wiesz, Rudnickim? – starał się szeptać, chociaż teraz jedyne co mogło podsłuchiwać ich konspiracyjne gadki były drzewa, dżdżownice i powalone pnie. Wędrując pomiędzy nimi, wdał sobie sprawę, że albo miejsce to wygląda tak podejrzanie znajomo – albo faktycznie przechodzili już w okolicy tego wydeptanego szlaku między wysokimi sosnami. – Nie znam się na tych procesach… Myślisz, że gdyby ktoś jeszcze się dowiedział, twój brat miałby problemy?
Może powinien powstrzymać się przed ostatnim pytaniem, poznawszy się, a raczej – przypuszczając już, że tematy rodzinne nie są dla Apolinarego proste jak drut. Nawet jednak, jeżeli ich ciekawskie nosy i lepie łapki miałby oznaczać dla Dariusza zebranie nagany w pierwszej kolejności (w końcu kto uwierzy w to, że to nie asesor tak blisko współpracujący z prokuratorem wyniósł te poufne informacje? Chyba tylko ktoś, kto byłby tam w gabinecie z nimi), Aleksander wolałby wiedzieć, że skazuje kogoś na infamię. By jednak odciągnąć uwagę na krótką chwilę od rozważań takich czy siakich – oświetleniowiec wskazał na obalony pieniek nieco dalej od drogi, by mogli sobie tam na chwilę przysiąść, a by Aleksander mógł ponownie w przeciągu ostatniej godziny – zawiązać sobie niepokornego buta. Po chwili pogaduszek i siedzenia – gdzieś z głębi lasu, po szlaku którym przed chwilą wędrowali, przemieścił się jeden z gości polowania, ciężki do rozpoznania, chociaż być może po prostu polityk z innego miasta niż Warszawa lub ktoś po rodzinie z tym, którego ujrzeli potem. W końcu zaraz po nim, jak się potem okazało, podróżował sam Dymowski, którego Apolinary mógł rozpoznać. Ten jadący w pierwszej kolejności uniósł dłoń, dając sygnał do zatrzymania się.
Widzieli się jednak dobrze, a i słyszeli całkiem nieźle:
- Czemu się zatrzymujemy? Nie wracamy jeszcze? – zapytał ten drugi, gdy ten pierwszy jakby nieco struchlał, próbując uciszyć towarzysza samym brakiem odpowiedzi.
- Jakbym coś słyszał, jakiś szelest taki…
Aleksander zaczął już myśleć, ze chodzi o nich, skoro to przed chwilą przez niskie igliwie przeszli do obalonego drzewca, jednak nim zdążył podnieść się i spróbować zwrócić na siebie uwagę, Dymowski już rozwiał ich wątpliwości.
- To nie locha z młodymi tam, patrz tam, na drugiej…
Nie ulegało wątpliwości, że nawet jeżeli były to tylko domniemania i wszystkiemu towarzyszyły wątpliwości – lepiej było nie ryzykować. Oddalenie się od dzikiego zwierzęcia, które w przeciwieństwie do kaczek mogło wyrządzić im sporo szkód, stało się nagle ich głównym priorytetem. Wędrując po śladach dwóch konnych czy raczej – kierując się zmysłem przestrzennym, mieli po chwili wrócić na główną ścieżkę polowania.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[small] loooong boi[/small]
Kiedy twarda głowa Aleksandra, zderzyła się z pięknym nosem Apolinarego, ten krzyknął, łapiąc się za twarz, kompletnie niezainteresowany, tym co robi z bronią jego towarzysz. Zignorował wszelkie krzyki, strzały i gwizdy a nawet fakt, że wpadł po nogawkę do osuwistego brzegu zalewiska. Jęknął, stęknął i oddychając ciężko, obrócił się do oświetleniowca, czerwony z bólu i wściekłości na zapłakanej od uderzenia twarzy. Szczęśliwie ani chrząstka, ani nawet kość nie ucierpiała w tym przykrym incydencie, pozostawiając buźkę dziennikarza przystojną, jak go Bóg stworzył, ale pulsujące łupanie nie ustawało.
Pięści Apolinarego zacisnęły się, niemniej silno jak zęby, szurające w furii o szkliwo.
- WROŃSKI!- Szczeknął na niego. - Czy Ty jesteś zdolny do zrobienia czegoś dobrze?!- Wydarł się na niego, wystarczająco głośno, aby zganić Aleksandra, zarazem nie zwracać na siebie uwagi ludzi po drugiej stronie. Tamci zresztą byli bardziej zaaferowani pierwszymi zdobyczami, otrzepując piórka z psiej śliny i błota. - Masz Ty szczęście, pacanie, że mi nosa nie złamałeś! A kaczki żadnej nie ustrzeliłeś! I bardzo dobrze! Bo Ci się nie należała, o! - Tymi słowami zakończył burdę, obmacując delikatnie tę resztkę bólu, jaka pozostała po niespodziewanym ciosie. Narrator nawet nie próbuje sobie wyobrażać (ani nie namawia do tego czytelnika), jaki stan ogarnąłby Przybylskiego, jakby najdalej wysunięty punkt jego osoby, jakimś cudem ucierpiał na miesiące, co gorsza nie wrócił po wszystkim do swojego eleganckiego, pierwotnego stanu. Zapewne z biednego oświetleniowca zostałyby wióry z wiór, ewentualnie, rodzina Wrońskich miałaby niemałą zagwozdkę, do którego kamienia na dnie wisły, został przywiązany ich syn. Obeszło się jednak bez ofiar w nosach i ludziach, dlatego całość wściekłości, dziennikarz zamknął w krótkim, acz intensywnym wybuchu.
Coś jeszcze Apolinary gmerał do siebie pod wąsem, obracając się na pięcie, strzepując wilgotną nogawkę, aby odejść w drugą stronę dla podkreślenia powagi całej sytuacji. Zrobił jednak kilka kroków w las, aby obrócić się do Aleksandra, stojącego za nim, aby zlustrować go oceniającym spojrzeniem, do którego zdolna byłaby bezduszna kobieta, i jak się okazuje pewien typ mężczyzny.
- No chodź, przecież masz tę dobrą orientację w terenie. Popisz się, chociaż tym!- Założył ręce na piersi, gorączkując, jakby był wrońską żoną z wieloletnim stażem w dobrym małżeństwie. Nie musiał jednak długo czekać, bo zaraz po tym ruszyli w dalszą wędrówkę za zwierzyną. I jak się miało wkrótce okazać, nie musieli szukać, kiedy ta przyszła do nich sama, choć niespodziewana, wcale nie chciana, jakby można było się spodziewać.
Tempo marszu mieli dobrze, a nawet krok równy, mimo przeciwności zarośli, przez które musieli się przedzierać. Niekiedy wychodzili na wydeptany kopytami szlak, innym razem znów nurkowali w nieposkromione połacie zieleni, raz po raz, odwracając głowy i jakby z duszą na ramieniu, mocniej zaciskając lufy wiatrówek, a przynajmniej Apolinary. Czasem Przybylski obracał się tak raptownie, że straszył skupionego na drodze Wrońskiego, a czasem nawet pozwalał sobie na ciche piśnięcia, gdy coś przebiegało mu pod stopami, w swojej codziennej, leśnej rutynie. Niekiedy również podbiegał do towarzysza, aby złapać się jego ramienia, jeżeli gęstwiny okazywały się przysłaniać słońce albo zwinność Aleksandra, nie pozwalała dogonić go wśród krępujących, nisko rosnących pnączach. Zdecydowanie nieokrzesane łono natury, na jakie łowca musiał się zapuścić, aby dorwać najlepszą zwierzynę (nawet jeżeli ta miała być wstrętnym prokuratorem) nie sprzyjała wygodzie Apolinarego, który zdawał się coraz bardziej upodabniać do dziecięcego siebie, spłoszonego adrenaliną, towarzyszącą w arystokratycznych zabawach. Swoją drogą on do kaczek nie miał zamiaru strzelać, nawet jeżeli miał być to pokaz umiejętności, choćby tych wątpliwych, tak dziecięce traumy, wcale od niego nie odeszły, mimo wcześniejszego zarzekania. Apolinary mógłby zbierać kwiaty i nawet teraz, zapewne nie przyznawszy się nigdy na głos, wolałby zostać przy łowickiej chacie, wyskubawszy wszystkie wczesne kwiaty z polanki. Byle nie bać się teraz w lesie. Szczęśliwie miał Aleksandra i jego zagadywanie:
- Myślę, że tak. Miałem spytać Dariusza, czy wie, kiedy Bekerman otwiera rozprawę, ale jednak wszystko jest wciąż w toku. Tak przynajmniej mi się wydaje, skoro dzienniki jeszcze nie podały dat. Chyba, że von Braun zażyczy sobie, aby sąd był bez świadków z zewnątrz. Tego jestem niemal pewien. Będzie to prywatne rozwiązanie porachunków…- Zamyślił się, wzdychając do nieszczęścia, jakie przyniosło im całe misterne dochodzenie. Dotarło wtedy do niego, że przez ostatnie dni, tak naprawdę nie doświadczyli niczego głęboko przyjemnego. Pomijając pewne nieznaczące i tak zdradliwe miłostki, najbardziej promienne momenty mieli tylko między sobą, w chwilach rozproszenia, które nie trwały zresztą długo albo zostawały przyćmione, tym bardziej tragicznymi wnioskami. Nawet naszło młodego Przybylskiego, takie przykre rozważanie, kiedy ostatni raz był szczęśliwy z innego powodu niż pchaniu mrocznej opowieści o morderstwach, pieniądzach i władzy do przodu. Wydawał się być to jedyny wagonik doń doczepiony, toczący się ciężko, lecz miarowo po szynach jego życia. To samo tyczyło się oświetleniowca, pod wieloma względami, mającego więcej zmartwień w tej całej opowieści niż Apolinary do tej pory.
- Nad Rudnickim jest już tylko minister sprawiedliwości- odpowiedział Przybylski, myślami wciąż krążąc pomiędzy ostatnimi tygodniami, które można było pomnożyć o nieszczerość ostatnich miesięcy życia dziennikarza. Na pytanie o brata nawet nie odpowiedział, mimo że znał odpowiedź doskonale, a nawet niejako bał się mówić o niej głośno. Nagana bowiem byłaby formą łaski, jak nie miłosierdzia, jeżeli okaże się, że w jakimkolwiek stopniu bracie dla sprawy współpracowali. Prawdą jest, że Dariusz nie powiedział nigdy Apolinaremu więcej niż mógł albo więcej niż po prostu wiedział, ale kwestia pogrążenia ich dwóch byłaby zapewne prostsza niż sprawa pogrążenia obsługi Teatru. To jednak wciąż nie był temat, na który chciał rozmawiać Apolinary i choć pogawędka, jako tako się kręciła a nawet przyjemnie, tak pewna myśl zawieruszona na języku Przybylskiego, wciąż korciła.
- Aleksandrze…- Zaczął w kolejnej chwili ciszy. - ...Wiesz, tak sobie o nas myślałem…- Podniósł na niego oczy w rysującym się na twarzy zakłopotaniu, lecz była to chwila, gdy głosy przeszkodziły mu w pełnym zdaniu.
Poderwali się z pieńka, aby dojrzeć niewielką grupkę ludzi, rozglądających się za zwierzyną.
- Chodźmy…!- Polecił wystraszony Przybylski, słysząc jak mężczyźni rozmawiają o dziwnych odgłosach w terenie. Zaczęli wychodzić po kępkach mchów i paproci, wprost na ścieżkę myśliwską, gdzie jeszcze chwilę temu przechodził Dymowski ze wspólnikiem. Wydawało się, że odgłosy miały umilknąć, wraz z odejściem z terenu, jednak te wcale nie wydawały się ustępować, wręcz przeciwnie, nasilając swoje groźne pomrukiwania wśród zieleni. Przybylski znów uczepił się Wrońskiego, jakby nie chcąc go zgubić, jeżeli nie stracić, kiedy ten przyspieszył kroku.
- Słyszałeś to?- Jęknął dziennikarz, odwracając raptownie głowę do tyłu, a za nim oświetleniowiec, chcąc dojrzeć to samo, co towarzysz, jednak kiedy tyły zajęły się błogą ciszą, z przodu coś burknęło, zaśmierdziało a nawet sapnęło im w poodwracane karki. Popatrzyli wpierw po sobie, zwyczajnie zdjęci trwogą przed zmierzeniem się z najgorszym im scenariuszem, który właśnie stał się dlań przykrą rzeczywistością. W końcu jednak popatrzyli, w jednej chwili, spoglądając w krucze ślepia trzystu kilowej bestii.
Gula stanęła w gardle Przybylskiego. Zbladł do koloru wapna, a z każdą sekundą z bieli przechodził w jakąś nieokreśloną barwę, jakby niedojrzałej śliwki. Zebrało mu się na wymioty. Jedną ręką, bardzo powoli, przystawił sobie do ust, drugą sięgając do strzelby na ramieniu.
- Co robimy?- Zapytał po przełknięciu żółcie, lecz nie było czasu na plan, należało działać, zwłaszcza, iż cierpliwość stworzenia przed nimi skończyła się właśnie w tym samym momencie, gdy ostatni raz chłopcy zdołali spojrzeć sobie w oczy.
Bestia, widocznie czymś rozjuszona, zapewne kokainą, stanęła na tylnych łapach, eksponując swoją potęgę. Ucieczka była zbyteczna, zostaliby dogonieni nawet ze sprynterskimi umiejętnościami. Pozostało im dwa plany -zabić albo zostać zabitym, przy tym modląc się, aby jeszcze ktoś przejeżdżał przez tę ścieżkę, w najbliższych pięciu minutach.
- Uważaj!- Krzyknął Apolinary, odpychając Wrońskiego na bok, gdy niedźwiedź zwalił się na nich sadłem. Dziennikarz przeturlał się w bok, podrywając zaraz broń do załadowania. Nerwowo próbował wepchnąć naboje w otwarty magazynek, doglądając z przerażeniem, jak niedźwiedź zbliża się do Aleksandra, widząc w nim ciekawszy kąsek.
- Hej! Zostaw go!- Wrzasnął Przybylski, ciskając w animuszu kamieniem w misiowy zad. To jednak nie pomogło w odciągnięciu uwagi.
- Uciekaj, Olek!
Aleksander jednak wykazał się całkiem niezłym refleksem. Wpierw oślepił niedźwiedzia piaskiem, sypnąwszy garścią, prosto w oczy zwierzęcia, po czym wycelował ze strzelby w ciężki łeb, aby nacisnąć na spust. Nie stało się jednak nic. Jedynie resztki śrutu szczękały w kowadełku. Broń była nie naładowana po ostatnim ostrzale kaczek.
Paszcza się rozwarła. Aleksander spojrzał w doskonale uzbrojone, gorące wnętrze potwora. Zamknął oczy, gdyby nie strzał, który oddał w tym samym momencie Apolinary. Uderzenie, celne, dzięki wyczulonym zmysłom w napływie adrenaliny, pozwoliło boleśnie rozerwać mięso na udzie niedźwiedzia.
- Ładuj broń!- Polecił Przybylski, choć wcale nie musiał, bo tyle co ogrom masy, zwrócił się do Apolinarego, ten nakładał nowe naboje. Tym razem dziennikarz musiał zmierzyć się w samotności z tym bardziej rozjuszonym samcem. Zwierzę zaczęło nacierać w jego kierunku, z rykiem, goniącym ptaki nieopodal. Tabun kurzu wzbił się pod łapami wielkości wiader. Sparaliżowany strachem, skulił się w sobie, nadstawiając lufę w tym samym momencie, gdy diable stworzenie szykowało się do ugryzienia. Zanim jednak nadeszła śmierć, ciepła krew ściekała po rękawach marynarki Apolinarego, kończąc na ten ściętej chorobliwą bladością twarzy. Nie była to jednak jego krew a niedźwiedzia, który nadział się o górne podniebienie lufą. Dziennikarz oglądał ten widok, pogarszający się z każdą sekundą, gdy gramotne, a nade wszystko silne stworzenie, radziło sobie z pękającym narzędziem. I byłby gapił się tak na swój koniec, gdyby nie Aleksander, wparowujący doń z malinowską strzelbą. Apolinary położył swoją dłoń, tchnięty odwagą, jaką dała mu obecność przyjaciela na spuście, wraz z wrońskim palcem. Chwycili oburącz, obydwaj lufę i wycelowali w otwarty pysk, idealnie przeszywający głowę wystrzałem.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[small]lomg[/small]
Widocznie „gwiazda wieczoru”, którą był niedźwiedź, miała pojawić się przed ich nosem zdecydowanie prędzej niż wieczór nastąpił. I chociaż pora ta wiosenna średnio kojarzyć się mogła z polowaniami na tak wielkiego zwierza, rozsądek czy może przeczucie podpowiadało, że te wszystkie zawszone elity nie zjeżdżały się tu tylko dla marnych kaczorów czy stu mililitrów nalewki wiśniowej, którą poleją im do zakąski po powrocie do wiejskiej willi. Widocznie gospodarz, a raczej mistrz polowania (lub ich oboje) postanowili, że urozmaicą gościom życie. W końcu nie trzeba było być wprawnym by wiedzieć, że niedźwiedzie z natury, niesprowokowane przez nikogo, omijały ludzi z daleka. Owszem – gdyby nagle próbować je atakować, gonić czy podżegać – można byłoby liczyć na agresję tej wielkiej bestii – teraz jednak Aleksander średnio zastanawiał się co mogło znajdować się w głowie dzikiego zwierza. Właściwie zastanawiał się prędzej co znalazło się w jego głupim wrońskim czerepie, że nie odmówił jeszcze wczoraj lub nie wystawił Apolinarego do wiatru.
Dobrze, na samą myśl o wystawieniu Przybylskiego do wiatru było mu dziwnie. Skoro jednak poczuł już te dziwne uczucie, które ktoś mógłby nazwać zżyciem, przynajmniej wiedział już co właściwie padło mu na głowę. Być może śmiał by się z samego siebie i momentalnie próbował wyleczyć z tych uzależnień – gdyby nie fakt, że wciąż znajdowali się wśród zarośli i zaraz obok wielkich szczęk rozjuszonego niedźwiedzia.
Nie odpowiedział na pytanie co do planu działania – Wroński w końcu w sytuacjach mniejszego zagrożenia tracił rozum, wymiotował pod siebie, mdlał i łkał niczym dziecko. Teraz struchlał – jednak tylko na początku. Było to jakby spotkanie z czołgiem – teoretycznie nie powinieneś wykonywać żadnych ruchów w momencie, gdy ten jedzie w twoja stronę. W końcu tak mało zwrotna maszyna łatwiej wyminie cel mniej ruchomy – to oczywiste. Gorzej jednak, że w tym przypadku czołg ich był maszyną wroga. Szkoda, że tym razem matka natura i puszcza były przeciwko nim.
Może to zemsta za cała tą ciekawość i wścibskość? A może to Rudnicki albo sam ojciec Apolinarego nasłał na Przybylskiego bestię, byle pozbyć się ciążącego na dobrym imieniu syna?
To nawet nie było śmieszne.
- Agrrr – warknął z bólem Aleksander, tylko opadając na bok w momencie, gdy ta ogromna kulka futra prostowała się już na nogach, podnosząc z ziemi po łupnięciu. Szkoda tylko, że poruszony nagłym ruchem Wroński nie był tak żwawy. Co prawda próbował odpełzać od miejsca możliwie rychłej śmierci, jednak pełzając po obszarze powoli przeradzającym się w leśne wydmy, zapadał się w sypkim piasku, wyglądając tu niczym brodząca na mieliźnie żabka.
A jako, że nie poruszał się teraz zbyt żwawo – po chwili mógł posłyszeć zbliżający się warkot. Był mały i słaby – dziwił się, że ktoś mógłby zainteresować się w pierwszej kolejności właśnie nim, jednak potem przypomniał sobie o tym, że zasadniczo był bardziej pechowy od Apolinarego, a i właściwie – niewiele też szczuplejszy. Aleksander wił się na ziemi, starając się w tym wszystkim nie zgubić jedynej broni która mogła mu pomóc – a mianowicie już zapiaszczonej lekko strzelby Kasieńki.
Mężczyzna piszczał jak dziewczę. Teraz jednak nie było czasu na wstyd – walenie na oślep w niedźwiedzia czymkolwiek miał pod nosem miało sens – patyki, zgniłe liście, mech – cokolwiek tylko znalazł pod niepewnymi palcami – momentalnie zostało miotnięte w kierunku napastnika. Dopiero garść sypkiej skały pozwoliła na skuteczne zdezorientowanie zwierza. Ten krótki moment między zmieszaniem, a irytacją Wroński miał wykorzystać jako szanse na wstanie. Chociażby do pozycji siedzącej czy kucającej, a może nawet stojącej, pozwalającej na oddalenie się ku Przybylskiemu. Tyle szczęścia jednak nie miał - gdy niedźwiedź pozbierał się po ataku ponownie nabrał wigoru. I może stałoby się to na krótko, gdyby Aleksander strzelał doń z naładowanej broni.
Gdy strzał nie przyniósł ukojenia, jedyne co mógł robić, to jeszcze żałośniej zacząć zwijać się z piachu. Już przygotowywał się na to, że najpierw sięgną go chciwe pazury, wyciągnięte przez bestię po to, by przygotować wyżerkę dla wyglodnialej paszczy. Wroński próbował zasłaniać kark, nawet nie siląc się na przypominanie sobie całego życia 'przelatującego przed oczami'. Widział dla siebie prędzej powolną i bolesna śmierć od ran zadanych przez zwierzę.
Chwilę zajęło mu dojście do tego, że pisk w uszach nie pochodził tylko z wnętrza czaszki pulsującej stresem i wizją bólu. Strzał Apolinarego, wyjątkowo celny, jakby (a nawet autentycznie) ratujący życie i zdrowie Aleksandra - ściągnął uwagę niedźwiedzia i po chwili - Wrońskiego na dziennikarza. Przekrwione od szoku (i napływających wbrew woli łez) oczy Wrońskiego powędrowały ku kolejnej nieszczęśliwej sytuacji.
Gdzieś w tle rozchodzily się odgłosy końskich kopyt uderzających w zbity grunt leśnego szlaku. Cała jednak trójka, łącznie z kilkuset kilowym przyjacielem, była zbyt zaaferowana by zwrócić na to najmniejszą uwagę.
Dalej adrenalina zbyt mocno buzowała w ciele Aleksandra, który trzęsącymi się palcami ledwo załadował do lufy naboje. Jeżeli ktoś spyta go o to, gdzie w tym momencie, niezwykle niefortunnym, znalazł tyle odwagi i brawury - pewnie nie odpowie. Za dużo było w tym wszystkim głupoty, braku dbania o swoje własne interesy, głupiego bohaterstwa i innych nienazwanych pieprzonych idiotyzmów.
Pewnie gdyby nie asekuracja lufy przez lodowatą od strachu dłoń Apolinarego, strzał nie trafiłby celu i obydwoje mogliby teraz żałować, że nie wykonali przed wszystkim listów pożegnalnych do bliskich.
Powoli otwierane jednak po strzale oczy sugerowały, że jedynym kto żałować tego powinien był zwierz. Czaszka niedźwiedzia wyglądał obecnie niewesoło - dużo w tym wszystkim było wnętrzności zbyt drastycznych do opisania i jeszcze więcej krwi. Wielka szczęka wciąż ściskała bezwiednie strzelbę Apolinarego, a broń pożyczona od Kasieńki, wbrew wcześniejszej trosce o jej czystość, wylądowała na gruncie, gdy Aleksander puścił ją, dając również upust swoim gromadzonym emocjom. Zapowietrzyl się w trakcie próby wrzasku, samemu sobie zasłaniając usta. Opuścił wzrok, a widząc swoje spodnie całe w krwawej masakrze zaczął trząść się, a obraz który widział zawtrurował w tym festiwalu niestabilności. Potem dołączyły rozchwiane w wyniku biegu wydarzeń emocje oświetleniowca, który wbrew zdrowemu rozsądkowi, kierując się tylko chęcią uśmierzenia duchowego bólu - zaczął łkać, by po chwili na siłę nawet, jeżeli ten stawiał opór, żałośnie objąć Apolinarego i począł płakać mu w koszulę.
Należało się cieszyć, że nie zwrócił śniadania, którego w rzeczywistości wciąż nie zjadł. Albo - że nie zrobił tego już teraz. Po chwili w końcu dopiero obydwoje przesunęli się lekko na bok i usiedli tyłem do zmasakrowanego ciała niedźwiedzia, opierając się plecami o drzewo. Właściwie - od boku martwy zwierz nie wyglądał nawet tak źle. Co innego twarz Aleksandra, który blady niczym płótno próbował wydusić z siebie jakieś słowa. Zapłakane oczy cały czas patrzyły ukradkiem na poplamione portki.
- M-mieliśmy dużo szczęścia, nie? – niefortunne słowa były pierwszym, co z siebie wydusił, a i za razem chyba czymś najbardziej niezręcznym, co mógłby powiedzieć. Jako, że ciężko w tej sytuacji było spodziewać się odpowiedzi od towarzysza. Zamiast nawet na nią oczekiwać, Aleksander zgodnie ze swoim kodeksem, pociągnął rozmowę dalej. – Uratowałeś mnie. Cholera, powinieneś był u-u-u-uciekać. Głupi byłeś, że mnie nie zo-zostawiłeś, słyszysz? – po chwili jednak doszedł do tego, że jednak nie powinien ganić nikogo za pomoc, nawet jeżeli uważał, że czasami lepiej byłoby zostawić go na pastwę losu. Kolejna więc część miała być tym ckliwym bełkotem, który denerwował ludzi chyba jeszcze bardziej niż wieczne marudzenie. Gdyby ktoś obserwował ich z boku, mógłby pomyśleć, że ogląda marny film dla młódek głodnych emocji odrealnionych. – Dz-dziękuję, psia krew, gdyby nie…
- Cholera, chyba śpi… – usłyszeli gdzieś od strony tyłka niedźwiedzia, chociaż ton głosu wydawał się obecnie jakby nieznajomy. Oczywiście cała ckliwość zamieniła się teraz w ponowną falę strachu Aleksandra. I chociaż nie powinien się pewnie bać obecności ludzi, przed momentem mając wiele innych powodów do strachu. Poderwał się jednak do pozycji stojącej, zaczął nerwowo prostować marynarkę. Znowu spojrzał nawet niechcący na spodnie, a wtedy świat lekko zadrżał mu przed oczami. Złapał się ramienia Apolinarego, byle nie przewrócić się nagle, gdy druga dłoń powędrowała ku korze drzewa, stanowiącego nawet stabilniejszą podporę.
Mężczyźni zeszli z koni.
- Ładujcie strzelby – powiedział ktoś, a pomimo, że na przestrzeni lat głos ten nieco zmienił się – w mózg Apolinarego uderzyło wspomnienie Bronka. Jadący przodem, młody wciąż wojskowy znajdował się w towarzystwie Dariusza Przybylskiego i samego prokuratora Rudnickiego, chociaż ten ostatni znajdował się na końcu korowodu i obecnie średnio rzucał się w oczy. Psy towarzyszące mężczyznom na chwilę obecną nie podbiegły do martwego zwierza – czekały na polecenia ludzi, na ten moment zaniechane. W końcu nie było niczego prostszego od oddania strzału do śpiącego niedźwiedzia.
- Najpierw strzelę ja, kiedy się obudzi i odwróci…
- Nie strzelajcie… – powiedział wreszcie Wroński, wyłaniając się zza drzewa ze swoim marnym wizerunkiem zmęczonego psychicznie człowieka. Gdy jednak odwrócił się do zwierza, a co za tym idzie – również jego gęby przodem – tym razem już nie wytrzymał. Nie był w stanie tłumaczyć wojskowemu, że bestia ta nie obudzi się już raczej. Obrócił się na pięcie i postanowił zaraz za drzewem powstrzymać się od opróżnienia żołądka ciężkim oddychaniem.
Cały ciężar rozmowy spadł więc na Apolinarego, w którego brat wpatrywał się obecnie jakimś dziwnym wzrokiem. Zresztą – Rudnicki patrzący nad ramieniem Dariusza, nawet jako potężny prokurator, też niewiele rozumiał.
Dobrze, na samą myśl o wystawieniu Przybylskiego do wiatru było mu dziwnie. Skoro jednak poczuł już te dziwne uczucie, które ktoś mógłby nazwać zżyciem, przynajmniej wiedział już co właściwie padło mu na głowę. Być może śmiał by się z samego siebie i momentalnie próbował wyleczyć z tych uzależnień – gdyby nie fakt, że wciąż znajdowali się wśród zarośli i zaraz obok wielkich szczęk rozjuszonego niedźwiedzia.
Nie odpowiedział na pytanie co do planu działania – Wroński w końcu w sytuacjach mniejszego zagrożenia tracił rozum, wymiotował pod siebie, mdlał i łkał niczym dziecko. Teraz struchlał – jednak tylko na początku. Było to jakby spotkanie z czołgiem – teoretycznie nie powinieneś wykonywać żadnych ruchów w momencie, gdy ten jedzie w twoja stronę. W końcu tak mało zwrotna maszyna łatwiej wyminie cel mniej ruchomy – to oczywiste. Gorzej jednak, że w tym przypadku czołg ich był maszyną wroga. Szkoda, że tym razem matka natura i puszcza były przeciwko nim.
Może to zemsta za cała tą ciekawość i wścibskość? A może to Rudnicki albo sam ojciec Apolinarego nasłał na Przybylskiego bestię, byle pozbyć się ciążącego na dobrym imieniu syna?
To nawet nie było śmieszne.
- Agrrr – warknął z bólem Aleksander, tylko opadając na bok w momencie, gdy ta ogromna kulka futra prostowała się już na nogach, podnosząc z ziemi po łupnięciu. Szkoda tylko, że poruszony nagłym ruchem Wroński nie był tak żwawy. Co prawda próbował odpełzać od miejsca możliwie rychłej śmierci, jednak pełzając po obszarze powoli przeradzającym się w leśne wydmy, zapadał się w sypkim piasku, wyglądając tu niczym brodząca na mieliźnie żabka.
A jako, że nie poruszał się teraz zbyt żwawo – po chwili mógł posłyszeć zbliżający się warkot. Był mały i słaby – dziwił się, że ktoś mógłby zainteresować się w pierwszej kolejności właśnie nim, jednak potem przypomniał sobie o tym, że zasadniczo był bardziej pechowy od Apolinarego, a i właściwie – niewiele też szczuplejszy. Aleksander wił się na ziemi, starając się w tym wszystkim nie zgubić jedynej broni która mogła mu pomóc – a mianowicie już zapiaszczonej lekko strzelby Kasieńki.
Mężczyzna piszczał jak dziewczę. Teraz jednak nie było czasu na wstyd – walenie na oślep w niedźwiedzia czymkolwiek miał pod nosem miało sens – patyki, zgniłe liście, mech – cokolwiek tylko znalazł pod niepewnymi palcami – momentalnie zostało miotnięte w kierunku napastnika. Dopiero garść sypkiej skały pozwoliła na skuteczne zdezorientowanie zwierza. Ten krótki moment między zmieszaniem, a irytacją Wroński miał wykorzystać jako szanse na wstanie. Chociażby do pozycji siedzącej czy kucającej, a może nawet stojącej, pozwalającej na oddalenie się ku Przybylskiemu. Tyle szczęścia jednak nie miał - gdy niedźwiedź pozbierał się po ataku ponownie nabrał wigoru. I może stałoby się to na krótko, gdyby Aleksander strzelał doń z naładowanej broni.
Gdy strzał nie przyniósł ukojenia, jedyne co mógł robić, to jeszcze żałośniej zacząć zwijać się z piachu. Już przygotowywał się na to, że najpierw sięgną go chciwe pazury, wyciągnięte przez bestię po to, by przygotować wyżerkę dla wyglodnialej paszczy. Wroński próbował zasłaniać kark, nawet nie siląc się na przypominanie sobie całego życia 'przelatującego przed oczami'. Widział dla siebie prędzej powolną i bolesna śmierć od ran zadanych przez zwierzę.
Chwilę zajęło mu dojście do tego, że pisk w uszach nie pochodził tylko z wnętrza czaszki pulsującej stresem i wizją bólu. Strzał Apolinarego, wyjątkowo celny, jakby (a nawet autentycznie) ratujący życie i zdrowie Aleksandra - ściągnął uwagę niedźwiedzia i po chwili - Wrońskiego na dziennikarza. Przekrwione od szoku (i napływających wbrew woli łez) oczy Wrońskiego powędrowały ku kolejnej nieszczęśliwej sytuacji.
Gdzieś w tle rozchodzily się odgłosy końskich kopyt uderzających w zbity grunt leśnego szlaku. Cała jednak trójka, łącznie z kilkuset kilowym przyjacielem, była zbyt zaaferowana by zwrócić na to najmniejszą uwagę.
Dalej adrenalina zbyt mocno buzowała w ciele Aleksandra, który trzęsącymi się palcami ledwo załadował do lufy naboje. Jeżeli ktoś spyta go o to, gdzie w tym momencie, niezwykle niefortunnym, znalazł tyle odwagi i brawury - pewnie nie odpowie. Za dużo było w tym wszystkim głupoty, braku dbania o swoje własne interesy, głupiego bohaterstwa i innych nienazwanych pieprzonych idiotyzmów.
Pewnie gdyby nie asekuracja lufy przez lodowatą od strachu dłoń Apolinarego, strzał nie trafiłby celu i obydwoje mogliby teraz żałować, że nie wykonali przed wszystkim listów pożegnalnych do bliskich.
Powoli otwierane jednak po strzale oczy sugerowały, że jedynym kto żałować tego powinien był zwierz. Czaszka niedźwiedzia wyglądał obecnie niewesoło - dużo w tym wszystkim było wnętrzności zbyt drastycznych do opisania i jeszcze więcej krwi. Wielka szczęka wciąż ściskała bezwiednie strzelbę Apolinarego, a broń pożyczona od Kasieńki, wbrew wcześniejszej trosce o jej czystość, wylądowała na gruncie, gdy Aleksander puścił ją, dając również upust swoim gromadzonym emocjom. Zapowietrzyl się w trakcie próby wrzasku, samemu sobie zasłaniając usta. Opuścił wzrok, a widząc swoje spodnie całe w krwawej masakrze zaczął trząść się, a obraz który widział zawtrurował w tym festiwalu niestabilności. Potem dołączyły rozchwiane w wyniku biegu wydarzeń emocje oświetleniowca, który wbrew zdrowemu rozsądkowi, kierując się tylko chęcią uśmierzenia duchowego bólu - zaczął łkać, by po chwili na siłę nawet, jeżeli ten stawiał opór, żałośnie objąć Apolinarego i począł płakać mu w koszulę.
Należało się cieszyć, że nie zwrócił śniadania, którego w rzeczywistości wciąż nie zjadł. Albo - że nie zrobił tego już teraz. Po chwili w końcu dopiero obydwoje przesunęli się lekko na bok i usiedli tyłem do zmasakrowanego ciała niedźwiedzia, opierając się plecami o drzewo. Właściwie - od boku martwy zwierz nie wyglądał nawet tak źle. Co innego twarz Aleksandra, który blady niczym płótno próbował wydusić z siebie jakieś słowa. Zapłakane oczy cały czas patrzyły ukradkiem na poplamione portki.
- M-mieliśmy dużo szczęścia, nie? – niefortunne słowa były pierwszym, co z siebie wydusił, a i za razem chyba czymś najbardziej niezręcznym, co mógłby powiedzieć. Jako, że ciężko w tej sytuacji było spodziewać się odpowiedzi od towarzysza. Zamiast nawet na nią oczekiwać, Aleksander zgodnie ze swoim kodeksem, pociągnął rozmowę dalej. – Uratowałeś mnie. Cholera, powinieneś był u-u-u-uciekać. Głupi byłeś, że mnie nie zo-zostawiłeś, słyszysz? – po chwili jednak doszedł do tego, że jednak nie powinien ganić nikogo za pomoc, nawet jeżeli uważał, że czasami lepiej byłoby zostawić go na pastwę losu. Kolejna więc część miała być tym ckliwym bełkotem, który denerwował ludzi chyba jeszcze bardziej niż wieczne marudzenie. Gdyby ktoś obserwował ich z boku, mógłby pomyśleć, że ogląda marny film dla młódek głodnych emocji odrealnionych. – Dz-dziękuję, psia krew, gdyby nie…
- Cholera, chyba śpi… – usłyszeli gdzieś od strony tyłka niedźwiedzia, chociaż ton głosu wydawał się obecnie jakby nieznajomy. Oczywiście cała ckliwość zamieniła się teraz w ponowną falę strachu Aleksandra. I chociaż nie powinien się pewnie bać obecności ludzi, przed momentem mając wiele innych powodów do strachu. Poderwał się jednak do pozycji stojącej, zaczął nerwowo prostować marynarkę. Znowu spojrzał nawet niechcący na spodnie, a wtedy świat lekko zadrżał mu przed oczami. Złapał się ramienia Apolinarego, byle nie przewrócić się nagle, gdy druga dłoń powędrowała ku korze drzewa, stanowiącego nawet stabilniejszą podporę.
Mężczyźni zeszli z koni.
- Ładujcie strzelby – powiedział ktoś, a pomimo, że na przestrzeni lat głos ten nieco zmienił się – w mózg Apolinarego uderzyło wspomnienie Bronka. Jadący przodem, młody wciąż wojskowy znajdował się w towarzystwie Dariusza Przybylskiego i samego prokuratora Rudnickiego, chociaż ten ostatni znajdował się na końcu korowodu i obecnie średnio rzucał się w oczy. Psy towarzyszące mężczyznom na chwilę obecną nie podbiegły do martwego zwierza – czekały na polecenia ludzi, na ten moment zaniechane. W końcu nie było niczego prostszego od oddania strzału do śpiącego niedźwiedzia.
- Najpierw strzelę ja, kiedy się obudzi i odwróci…
- Nie strzelajcie… – powiedział wreszcie Wroński, wyłaniając się zza drzewa ze swoim marnym wizerunkiem zmęczonego psychicznie człowieka. Gdy jednak odwrócił się do zwierza, a co za tym idzie – również jego gęby przodem – tym razem już nie wytrzymał. Nie był w stanie tłumaczyć wojskowemu, że bestia ta nie obudzi się już raczej. Obrócił się na pięcie i postanowił zaraz za drzewem powstrzymać się od opróżnienia żołądka ciężkim oddychaniem.
Cały ciężar rozmowy spadł więc na Apolinarego, w którego brat wpatrywał się obecnie jakimś dziwnym wzrokiem. Zresztą – Rudnicki patrzący nad ramieniem Dariusza, nawet jako potężny prokurator, też niewiele rozumiał.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Kiedy Apolinary odczołgał się spod martwego, zlepionego krwią sadła niedźwiedzia, jego umysł był w absolutnej pustce. Przed oczami wykwitały czarne plamki, doprowadzając Apolinarego do bolesnych zawrotów, przy tym zabawiających się jego układem pokarmowym, który w tamtym momencie, posyłał kolejne gule żółci do zaciśniętego gardła. W każdej chwili jego świadomość mogła odciąć się od reszty ciała, pozostawiając go w otępieniu przez najbliższe godziny, jeżeli dudniące serce pozwoliłoby mu zostać wśród żywych. Szum w uszach od wzburzonej, pędzącej krwi, zagłuszał płytki oddech oraz wszelkie odgłosy lasu, niewzruszone stoczoną przez nich batalią. Puls był tak prędki aż żyłka na skroni, zaczęła zaciskać się i rozprężać, jedynie pogłębiając spowijające go oszołomienie. Nie umiał zebrać się nawet, aby spojrzeć na swojego roztrzęsionego towarzysza, powtarzając po nim ruchy jakoś machinalnie ze starczą słabością w kończynach. Krew niedźwiedzia wciąż zalewała mu twarz, natomiast fakt zamordowania bestii nie rekompensował beznadziejnego stanu depresji, jaki naprężał zmęczone adrenaliną nerwy.
Jedyny ruch na jaki w tamtym momencie się odważył, było objęcie łkającego Aleksandra ramieniem, aby przycisnąć go do siebie, badając na ślepo dłonią, jego stan. Poklepał Wrońskiego po mokrych od potu włosach, wpatrzony w nieznaczącą dal lasu z rozbieganymi, szeroko rozwartymi w nieodpuszczającym strachu oczami. Z tego, co niemyślący stan zdołał przekazać pokaleczonymi stresem receptorami był fakt życia, oddychania a nade wszystko niedowierzania całemu incydentowi. Zamrugał kilkukrotnie, spoglądając na upiorną twarz Aleksandra, a widząc ją w tym stanie, pożałował decyzji, na powrót prostując się, aby tępić wzrok na zieleni przed nimi. Kiedy ten w końcu odkleił się od koszuli Przybylskiego, cisza stała się wręcz nieznośna, zwłaszcza, iż sapanie niedźwiedzia wciąż odbijało się w pamięci, wraz z nieustającym hukiem krwi w uszach. Jak natura przykazała Aleksandrowi, jako pierwszy przerwał tę ciszę, tak absolutnie nietaktownym spostrzeżeniem aż sam dziennikarz poczuł, jakby zdanie to miało doprowadzić go do rzewniejszego płaczu niż ostrze kostuchy, które zatańczyło na ich karkach z gracją baleriny. Przy następnych słowach oświetleniowca spojrzał nań, odwracając zwolna głowę, by zamrugać kilkakrotnie, wyglądając przy tym jak niespełna rozumu, idiota albo psychicznie chory. Pokręcił głową, nie chcąc go słuchać. Apolinary uważał, iż w tej sytuacji nie mieli sobie już nic do powiedzenia, gdyż żaden z nich nie był bohaterem. Zresztą, nie mógł nic odpowiedzieć, nie będąc zdolnym nawet gęby otworzyć.
Grupa ludzi, jednak nie dała Wrońskiemu dokończyć, gdy stęp kopyt rozładował wszelkie dotychczas ziejące napięcie. Oświetleniowiec poderwał się zaraz, jedynie ktoś odezwał się raczej cicho, natomiast Przybylski pozostawał na ziemi, jedynie obserwując nerwowe zachowanie przyjaciela oraz jego próby, utrzymania się na drżących jeszcze nogach. Czuł zbytnią słabość, aby ruszyć się z miejsca, jednak tylko głos Bronisława, odbił się od membrany ucha, żeby Apolinary stał już wyprostowany niczym struna. Chybotał się przy tym jak świeżo narodzone źrebie, ale wstał, aby zmierzyć się z ludźmi, których zdecydowanie nie chciał w momencie równie przejmującej słabości zobaczyć.
Każda para oczu, wlepiona z niemałym zainteresowaniem, pragnęła poznać kulisy masakry, która dotknęła dwóch delikwentów przed nimi – brudnych od krwi, białych niczym kreda i chorobliwie trzęsących się.
- Zabiliśmy go...- Mruknął Apolinary, lecz niewystarczająco głośno, bo ktoś w tłumie poprosił, aby powtórzyć głośniej, co zresztą dziennikarz uczynił, jakoś niechętni: - Zabiliśmy już! Niedźwiedzia. Zastrzeliliśmy! Nie żyje. W głowę.- Codzienna dyplomatyczność Przybylskiego w takich sytuacjach wyparowała gdzieś albo jeszcze nie zdołała otrząsnąć się z pocałunku śmierci, co od razu podchwycił Dariusz. Zeskoczył z konia, podszedł do brata i wyciągnął owleczoną w skórę piersiówkę, aby podać mu, poklepawszy go po ramieniu. W tym czasie Bronisław doglądał ostrożnie nieżywego stworzenia, a kiedy upewnił się, że dziura w istocie była dlań śmiertelna, powiedział z uznaniem.
- Zrobili to!- Spojrzał na Apolinarego. - Bez psów, bez konia?
- A widzisz tu jakieś psy i konie!?- Warknął Apolinary, zmęczony tłumaczeniami. Nie zważał już nawet na ton głosu, zapijając się koniakiem z piersiówki. Dziennikarzowi wydawało się, iż każdy tam obecny rozumiał powagę sytuacji albo, w jakimś niewielkim stopniu, potrafił nakreślić sobie jej dramatyzm, jaki spotkał młodego Przybylskiego i jego tajemniczego towarzysza, ale przecenił kulturę polityczną.
Ktoś zaczął się śmiać, ktoś inny klaskach, czemu wtórowały kolejne osoby a nawet prokurator Rudnicki, z tym lisim uśmieszkiem, subtelnie klaskał w dłonie. Dariusz, widocznie odważniejszy przy aplauzie, zaszedł Apolinarego od tyłu, położywszy masywne dłonie na ramionach brata i zatrząsnął nim, w braterskiej zaczepce, szeptając mu jakieś niedorzeczności o byciu dumnym. Zdecydowanie, młodszy nie chciał tego słuchać, raz po raz, racząc się łykami koniaku.
- Ale wyglądają! Hoho, wy go chcieliście zadźgać czy zastrzelić?- Ktoś z pierwszych rzędów chichotał donośnie.
- Gołymi rękoma! Kto by pomyślał, że młody Przybylski ma tyle siły!
- A gdzie ten drugi?! Niech się nie wstydzi, tylko się pokaże! Gratulacje chłopaki!
- Należy poinformować grupę majora Kozicza, żeby już nie szukali. Sprzątnęliście im zwierzynę sprzed nosa. Jasny gwint, i to we dwóch, sami!- Zachwycał się Bronisław, spoglądając na zniesmaczonego tą euforią Przybylskiego. Tyle jednak oczy ich się spotkały a Apolinary nabrał jakoś koloru, być może z pomocą przyjmowanego alkoholu, aby odpowiedzieć już żywszym, acz mętnym tonem:
- Opowiem Ci jak to było od początku, tylko dajcie nam konia. Chcemy wrócić do chaty.
- Mamy tylko tragarza, ale może niech Dariusz Cię zabierze a ja Twojego przyjaciela...
- Nie, nie! Pojadę z Tobą, opowiem po drodze, jak się zabija niedźwiedzie dwoma strzałami!- Zaśmiał się, zwracając do Aleksandra. Podszedł ku niemu, wciskając mu piersiówkę w ręce. Spojrzał nań głupawo, aby szepnąć mu beznadziejnie upity atencją, koniakiem i możliwością jechania z Młynarskim na jednym koniu:
- Upijemy się dzisiaj, Aleksandrze. Jak austriackie księciunia!- Poklepał go, przytulił krótko i odszedł, pozostawiając Wrońskiego z Dariuszem.
- Dasz radę wsiąść na konia?- Zapytał starszy Przybylski, gestem zapraszając Aleksandra na swojego wierzchowca.
Droga powrotna przeminęła wybitnie wręcz przyjemnie, zwłaszcza dla Apolinarego, który niemal zapomniał w jakim stanie psychicznym i fizycznym się znajdował. Mówił o całej aferze z niedźwiedziem tak barwnie, tak filmowo, zarazem przekonująco, w oparciu o niepodważalny dowód, jakim było truchło zwierzęcia iż w jednej chwili, jego ranga wzrosła do miana bohatera. Nie umniejsza przy tym w opowieści Aleksandrowi, dodając przy tym drobnostki, które miały miejsce wyłącznie w tkliwej wyobraźni dziennikarza.
- Krzyczałem do niego, żeby nie robił nic głupiego. Ale Aleksander nie słucha, na litość boską, on nigdy nie słucha! Wycelował - sam na sam, i nagle kaput! Nie wystrzeliło nic! Broń mu się zacięła. On ją jeszcze szarpał. Wtedy kopnął niedźwiedzia w nos! Tak kopnął w nos! Wyobraźcie sobie, jakby tak zahaczył nogą o zębiska! Po nodze. A on nie tylko go kopnął on też go oślepił. Dał mi czas na załadowanie broni! Strzeliłem pod kolano...Ależ to go rozsierdziło. Ryknął i zaczął szarżować na mnie, ciągnąc Aleksandra za nogawkę...
- Zaraz...Ciągnął Aleksandra za nogawkę?- Dopytał ktoś. Apolinary obruszył się tym, jak ktoś śmiał mu przerywać.
- Tak! Ciągnął za nogawkę! Nogi, którą Aleksander go kopał!
- Aaaa...To ma sens!
Jedyny ruch na jaki w tamtym momencie się odważył, było objęcie łkającego Aleksandra ramieniem, aby przycisnąć go do siebie, badając na ślepo dłonią, jego stan. Poklepał Wrońskiego po mokrych od potu włosach, wpatrzony w nieznaczącą dal lasu z rozbieganymi, szeroko rozwartymi w nieodpuszczającym strachu oczami. Z tego, co niemyślący stan zdołał przekazać pokaleczonymi stresem receptorami był fakt życia, oddychania a nade wszystko niedowierzania całemu incydentowi. Zamrugał kilkukrotnie, spoglądając na upiorną twarz Aleksandra, a widząc ją w tym stanie, pożałował decyzji, na powrót prostując się, aby tępić wzrok na zieleni przed nimi. Kiedy ten w końcu odkleił się od koszuli Przybylskiego, cisza stała się wręcz nieznośna, zwłaszcza, iż sapanie niedźwiedzia wciąż odbijało się w pamięci, wraz z nieustającym hukiem krwi w uszach. Jak natura przykazała Aleksandrowi, jako pierwszy przerwał tę ciszę, tak absolutnie nietaktownym spostrzeżeniem aż sam dziennikarz poczuł, jakby zdanie to miało doprowadzić go do rzewniejszego płaczu niż ostrze kostuchy, które zatańczyło na ich karkach z gracją baleriny. Przy następnych słowach oświetleniowca spojrzał nań, odwracając zwolna głowę, by zamrugać kilkakrotnie, wyglądając przy tym jak niespełna rozumu, idiota albo psychicznie chory. Pokręcił głową, nie chcąc go słuchać. Apolinary uważał, iż w tej sytuacji nie mieli sobie już nic do powiedzenia, gdyż żaden z nich nie był bohaterem. Zresztą, nie mógł nic odpowiedzieć, nie będąc zdolnym nawet gęby otworzyć.
Grupa ludzi, jednak nie dała Wrońskiemu dokończyć, gdy stęp kopyt rozładował wszelkie dotychczas ziejące napięcie. Oświetleniowiec poderwał się zaraz, jedynie ktoś odezwał się raczej cicho, natomiast Przybylski pozostawał na ziemi, jedynie obserwując nerwowe zachowanie przyjaciela oraz jego próby, utrzymania się na drżących jeszcze nogach. Czuł zbytnią słabość, aby ruszyć się z miejsca, jednak tylko głos Bronisława, odbił się od membrany ucha, żeby Apolinary stał już wyprostowany niczym struna. Chybotał się przy tym jak świeżo narodzone źrebie, ale wstał, aby zmierzyć się z ludźmi, których zdecydowanie nie chciał w momencie równie przejmującej słabości zobaczyć.
Każda para oczu, wlepiona z niemałym zainteresowaniem, pragnęła poznać kulisy masakry, która dotknęła dwóch delikwentów przed nimi – brudnych od krwi, białych niczym kreda i chorobliwie trzęsących się.
- Zabiliśmy go...- Mruknął Apolinary, lecz niewystarczająco głośno, bo ktoś w tłumie poprosił, aby powtórzyć głośniej, co zresztą dziennikarz uczynił, jakoś niechętni: - Zabiliśmy już! Niedźwiedzia. Zastrzeliliśmy! Nie żyje. W głowę.- Codzienna dyplomatyczność Przybylskiego w takich sytuacjach wyparowała gdzieś albo jeszcze nie zdołała otrząsnąć się z pocałunku śmierci, co od razu podchwycił Dariusz. Zeskoczył z konia, podszedł do brata i wyciągnął owleczoną w skórę piersiówkę, aby podać mu, poklepawszy go po ramieniu. W tym czasie Bronisław doglądał ostrożnie nieżywego stworzenia, a kiedy upewnił się, że dziura w istocie była dlań śmiertelna, powiedział z uznaniem.
- Zrobili to!- Spojrzał na Apolinarego. - Bez psów, bez konia?
- A widzisz tu jakieś psy i konie!?- Warknął Apolinary, zmęczony tłumaczeniami. Nie zważał już nawet na ton głosu, zapijając się koniakiem z piersiówki. Dziennikarzowi wydawało się, iż każdy tam obecny rozumiał powagę sytuacji albo, w jakimś niewielkim stopniu, potrafił nakreślić sobie jej dramatyzm, jaki spotkał młodego Przybylskiego i jego tajemniczego towarzysza, ale przecenił kulturę polityczną.
Ktoś zaczął się śmiać, ktoś inny klaskach, czemu wtórowały kolejne osoby a nawet prokurator Rudnicki, z tym lisim uśmieszkiem, subtelnie klaskał w dłonie. Dariusz, widocznie odważniejszy przy aplauzie, zaszedł Apolinarego od tyłu, położywszy masywne dłonie na ramionach brata i zatrząsnął nim, w braterskiej zaczepce, szeptając mu jakieś niedorzeczności o byciu dumnym. Zdecydowanie, młodszy nie chciał tego słuchać, raz po raz, racząc się łykami koniaku.
- Ale wyglądają! Hoho, wy go chcieliście zadźgać czy zastrzelić?- Ktoś z pierwszych rzędów chichotał donośnie.
- Gołymi rękoma! Kto by pomyślał, że młody Przybylski ma tyle siły!
- A gdzie ten drugi?! Niech się nie wstydzi, tylko się pokaże! Gratulacje chłopaki!
- Należy poinformować grupę majora Kozicza, żeby już nie szukali. Sprzątnęliście im zwierzynę sprzed nosa. Jasny gwint, i to we dwóch, sami!- Zachwycał się Bronisław, spoglądając na zniesmaczonego tą euforią Przybylskiego. Tyle jednak oczy ich się spotkały a Apolinary nabrał jakoś koloru, być może z pomocą przyjmowanego alkoholu, aby odpowiedzieć już żywszym, acz mętnym tonem:
- Opowiem Ci jak to było od początku, tylko dajcie nam konia. Chcemy wrócić do chaty.
- Mamy tylko tragarza, ale może niech Dariusz Cię zabierze a ja Twojego przyjaciela...
- Nie, nie! Pojadę z Tobą, opowiem po drodze, jak się zabija niedźwiedzie dwoma strzałami!- Zaśmiał się, zwracając do Aleksandra. Podszedł ku niemu, wciskając mu piersiówkę w ręce. Spojrzał nań głupawo, aby szepnąć mu beznadziejnie upity atencją, koniakiem i możliwością jechania z Młynarskim na jednym koniu:
- Upijemy się dzisiaj, Aleksandrze. Jak austriackie księciunia!- Poklepał go, przytulił krótko i odszedł, pozostawiając Wrońskiego z Dariuszem.
- Dasz radę wsiąść na konia?- Zapytał starszy Przybylski, gestem zapraszając Aleksandra na swojego wierzchowca.
Droga powrotna przeminęła wybitnie wręcz przyjemnie, zwłaszcza dla Apolinarego, który niemal zapomniał w jakim stanie psychicznym i fizycznym się znajdował. Mówił o całej aferze z niedźwiedziem tak barwnie, tak filmowo, zarazem przekonująco, w oparciu o niepodważalny dowód, jakim było truchło zwierzęcia iż w jednej chwili, jego ranga wzrosła do miana bohatera. Nie umniejsza przy tym w opowieści Aleksandrowi, dodając przy tym drobnostki, które miały miejsce wyłącznie w tkliwej wyobraźni dziennikarza.
- Krzyczałem do niego, żeby nie robił nic głupiego. Ale Aleksander nie słucha, na litość boską, on nigdy nie słucha! Wycelował - sam na sam, i nagle kaput! Nie wystrzeliło nic! Broń mu się zacięła. On ją jeszcze szarpał. Wtedy kopnął niedźwiedzia w nos! Tak kopnął w nos! Wyobraźcie sobie, jakby tak zahaczył nogą o zębiska! Po nodze. A on nie tylko go kopnął on też go oślepił. Dał mi czas na załadowanie broni! Strzeliłem pod kolano...Ależ to go rozsierdziło. Ryknął i zaczął szarżować na mnie, ciągnąc Aleksandra za nogawkę...
- Zaraz...Ciągnął Aleksandra za nogawkę?- Dopytał ktoś. Apolinary obruszył się tym, jak ktoś śmiał mu przerywać.
- Tak! Ciągnął za nogawkę! Nogi, którą Aleksander go kopał!
- Aaaa...To ma sens!
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Oczywiście, Wroński na zawołanie pokazał się ludziom, jednak jego wizerunek jakby nie skłaniał nikogo do zazdrości – o ile ktokolwiek w tym towarzystwie zwracał uwagę na stan w jakim znaleźli się chłopcy. Aleksander wodził swoim spojrzeniem szczura laboratoryjnego między kolejnymi zwróconymi ku nim twarzami, jakby ignorując to, co właściwie mówił Bronek, Dariusz i sam Apolinary. Uśmiechał się tylko na gratulacje, mocno zaciskając gardło. Nie zerkał już ku niedźwiedziowi, właściwie – byłby w stanie zrzec się jakiegokolwiek swojego udziału w tym wszystkim, byle tylko wrócić w spokojne, ciepłe i nie wilgotne miejsce, w którym będą mogli skutecznie odtajać. Gdy piersiówka w tym wszystkim powędrowała w jego stronę, tylko przyjął ją w ręce i zacisnął na niej obie dłonie. Przy ogromie zdarzeń na nowo poczuł się malutki. Nic nie znaczący Wroński, któremu przypadkiem udało się zwrócić na siebie uwagę.
Tak jest teraz i tak było też wtedy, kiedy zatopiona w kałuży własnej farby Krystyna ściągnęła mu na głowę tyle zmartwień. Wiedział, że teraz nie pozostanie już absolutnie anonimowy. Nie mógł już podawać się za głupiego Kundelmana albo grać głupa – wiedział, że za moment wszyscy dowiedzą się jak miał na imię, jak miał na nazwisko, zapewne gdzie pracuje – a potem go wyśmieją. Wyśmieją, bo on nie był tu nawet wojskowym, ba – nie był nawet synem jakiegoś Bóg wie wojskowego.
Tego się właśnie bał – że wszystko to przygniecie go, odbije się od niego, a potem złapie i wciągnie w jakieś gierki w które wcale grać nie chciał. Może powinien zdechnąć od tego niedźwiedzia, byle tylko nie musieć teraz borykać się ze zbyt wielką dozą uwagi. Wiedział, a raczej twierdził w głębi serca, że Apolinary czasami potrafił pływać w samouwielbieniu, ale oświetleniowiec był inny – kochał swoją rodzinę i resztę nielicznych bliskich, a ich sympatia absolutnie mu na ten moment wystarczała. Zachowanie Przybylskiego odebrał więc z dozą obawy. Właściwie – cieszył się, że tylko kątem oka będzie mógł obserwować go teraz, kiedy zbudziła się w nim nagła ekscytacja.
Wroński aż bał się odezwać, ze swoimi predyspozycjami do grania roli zestresowanego jąkały.
- Jak księciunia… – powiedział tylko pod nosem ni to do siebie, ni do kogokolwiek. I chociaż stojący obok Dariusz, będący jakby jeszcze wyższym od Apolinarego, mógłby posłyszeć wątpliwość w głosie oświetleniowca, całą reszta byłaby bardziej zaaferowana opowieścią, którą po chwili opowiedzieć miał Przybylski.
Dobrze więc, że mówił, widocznie omijając wzrok Aleksandra w strategicznych momentach, kiedy to plótł kłamstwa. Wroński nie zdobył się nawet na żadne groźne spojrzenia, po prostu akceptował te łgarstwa, skoro bawiły one tłuszczę, ba – tłuszcza jęła w to nawet wierzyć. Posłyszał w tym wszystkim historie o podstawianiu niedźwiedziowi nogi, o próbie uciekania na drzewo i celowania z jednej z gałęzi, a nawet o rwaniu włosia z misiowego pyska. Oczywiście podróżujący z nim na jednym grzbiecie Dariusz również nie potrafił siedzieć cicho, czasami nawet zagadując oświetleniowca, jakby dziwiąc się, że ten za to potrafił być tak cichym po tak doniosłym wydarzeniu. Oleczek nieco łamiącym się głosem przyznawał po prostu, że to jego pierwszy raz i nie do końca wie jak się zachować – co było w tej całej historii chyba najszczerszą wśród prawd. I chociaż wiedział, że granie zbyt skromnego mogło wydawać się dziwne wśród takich zadufanych w sobie dupków, pewnie na większą odwagę zbierze się dopiero za jakiś czas, kiedy emocje opadną.
Żałował po części, że Rudnicki nie okazałby się ubranym w skórę tej bestii, którą przyszło im zastrzelić.
Po tym gdy dotarli na polanę, od której to ich cała dzisiejsza podróż się zaczęła, właściwie nie musieli czekać długo na rozwiązanie całej palącej się sprawy. Ktoś pozostał przy niedźwiedziu, jednak znaczna część mężczyzn powróciła już na miejsce. Ktoś śmiał się, ktoś już właściwie pozostawał pijany (a było jeszcze trochę przed dwunastą!), a ktoś inny rozpuszczał już dalej informację o zakończonym pomyślnie polowaniu na niedźwiedzia. Major Kozicz uśmiechał się tylko głupio do Tarasiewicza, czasami ukradkiem podpatrując w kierunku zabawiającego Bronka Apolinarego, darząc go jakby głupią zawiścią czy zazdrością, a może i niedowierzaniem – w końcu jak to tak, poradzić sobie we dwoje ze zwierzem? W dodatku będąc jednymi z wciąż najmłodszych uczestników polowania? Zresztą – sam Aleksander był chyba najmłodszym, z pominięciem gospodarza czy niektórych synów zaproszonych też tutaj osobistości. Ogolony wyglądał nawet jeszcze młodziej.
Emil Młynarski również pogratulował Apolinaremu osobiście, po chwili kradnąc mu swojego syna nieco na bok. Bronisław wciąż oczywiście znajdował się w zasięgu wzroku, jednak wyraźnie towarzyszył już własnemu ojcowi, któremu to po chwili zaczął opowiadać jota w jotę historię, którą do głowy nawkładał mu młody Przybylski. Wroński słysząc urywki tego wszystkiego zaczął już nawet uśmiechać się nieco głupio, jakby przełamując bariery lęku i stresu pourazowego. Ustawiony między oświetleniowcem a dziennikarzem Dariusz po chwili miał jednak okazję uczestniczyć w nieco niezręcznej sytuacji.
- Przybylski, ja ci gratuluję! – mówił z przejęciem sam Jan Zachwatowicz, naukowiec który widocznie zgodnie z kodeksem zawodowym – musiał spóźnić się nawet na polowanie. Tutaj prawdopodobnie każdy znał każdego, no poza Wrońskim oczywiście. I jak widać również Apolinarym, skoro młody architekt pomylił w tym wszystkim braci. – Przyjechałem dopiero godzinkę temu, z teściem byliśmy my razem w Krakowie, ja składać pracę, on tam w interesach. Gdybym ja wiedział, że to tak się skończy, może…
- Janeczku, to nie ten Przybylski – wciął się zięciowi sam Witold Chodźko, nim jeszcze starszy Przybylski zdążył cokolwiek odpowiedzieć.
- Jak nie Przybylski? Żartujesz sobie, każdy mówił, że Przybylski – zaśmiał się Jan, jednak po chwili, po sugestywnym spojrzeniu teścia spojrzał zza swoich grubych szkieł okularowych w twarz dziennikarza i uśmiechnął się jeszcze szerzej, widocznie próbując pod uśmiechem ukryć swój błąd i nietakt. Miał w sobie raczej prostotę – nie próbował widocznie nawet kreować się w tym wszystkim na kogoś istotnego. – Ach bracia, tacy podobni, łatwo pomylić. Prawie jak siostry mojej żony…
- Janeczku… – zganił go ostro Chodźko, widocznie nie chcąc słuchać dziwnych komentarzy na temat swoich córek. Dla odmiany od Zachwatowicza jednak – Witold wyraźnie posiadał coś długiego i drewnianego między pośladkami. Aleksander nie wiedział czy powinien kojarzyć któregokolwiek z mężczyzn, jednak kiedy i jemu Jan uścisnął rękę, przedstawił się zresztą obojgu. Po chwili Zachwatowicz stał przy Aleksandrze, czekając wyraźnie na to, aż ustawieni na środku przed wszystkimi Kozicz i Tarasiewicz zaczną gadać. Chodźko ustawił się raczej blisko Rudnickiego, którego powitał jak dawno niewidzianego przyjaciela. Zauważył to raczej tylko Apolinary, pewnie oglądając się za stojącym również obok Bronkiem. To czy zwrócił na to uwagę – to już inna broszka.
Co prawda w miejscu tym brakowało jeszcze kilka osób, między innymi samego ojca Przybylskich czy jego znajomego Gałeckiego. Kilku członków Związku Łowieckiego co prawda pojechało na koniach przejrzeć las, skoro to już największa bestia, wręcz esencja dzisiejszego spotkania, została pokonana. Zresztą – każdemu obecnie przydałby się chyba porządny, ciepły posiłek, nawet pomimo wygrzania się co po niektórych przy pomocy wiernej przyjaciółki flaszki. To jednak, że z komina leśnej rezydencji unosiły się już chmury dymu mogło sugerować, że miejsce dla mężczyzn było zarówno ogrzewane, jak i samo jadło – szykowane. Nim jednak to miało się stać, po chwili Tarasiewicz zaprosił Przybylskiego i Wrońskiego do siebie, jakby chcąc powiedzieć coś na ich temat wyjątkowo publicznie. Aleksander nim udał się niczym cień za dziennikarzem, wcisnął w ręce Dariusza na powrót piersiówkę, którą to jakiś czas temu ten ofiarował bratu. Szybkie przebieranie nóżkami i po chwili obydwoje stali już przy Koziczu, z tej odległości nie wydającym się już tak wysokim – właściwie – był on nawet kilka centymetrów niższy od Aleksandra.
- Wieści szybko się rozchodzą… – zaczął Tarasiewicz, jakby chcąc przerwać niezręczną cisze swoimi mało istotnymi słówkami i uśmieszkiem. Major jeszcze nie wypowiadał się nieproszony, jakby nauczony w wojsku posłuszeństwa i wykonywania poleceń zwierzchnictwa bez zważania na własne przekonania. Teraz w końcu poniekąd był pod samym gospodarzem, co za tym idzie… - Młody Przybylski, drugi syn Józefa oraz jego przyjaciel… – wciąż widocznie imię Aleksandra nie było tak popularne w środowisku, bo moment ciszy zasugerował mu, że ten ma podnieść głowę i powiedzieć jak właściwie się nazywa.
- A, tak. Aleksander.
- I jego przyjaciel Aleksander we dwójkę, bez niczyjej pomocy, widocznie niesieni młodzieńczą werwą, zdołali poradzić sobie z crème de la crème dzisiejszej wyprawy. Wieści o tym, że niedźwiedzie grasują poza swoimi gawrami okazały się prawdziwe – to właśnie ta dwójka zdołała pokonać rozwścieczona bestię w pięknym stylu. Pogratulujmy im brawami, to może na początek! – Z Tarasiewicza był widocznie dobry wodzirej, skoro tak pięknie zapowiadał całe te wydarzenie. Oczywiście niektórzy raz jeszcze pobili im brawo, ktoś coś krzyknął, a nawet Gałecki w towarzystwie seniora Przybylskich, teraz już obecny, chociaż lekko spóźniony – posłał Apolinaremu uśmiech.
- Ale dobra, to nie koniec. Nie myślcie sobie panowie, że kazałbym wam czekać tylko po to by powiedzieć o czymś co i tak rozeszło się między wami w moment. Mamy z panem Koziczem jeszcze jedną informację. Szczególnie dla innych członków naszego koła łowieckiego!
- Postanowiliśmy z panem Tarasiewiczem i zarządem koła, by zaprosić pana Aleksandra i pana Przybylskiego do dołączenia do naszych szeregów. – Wcisnął swoje trzy grosze Kozicz, jednak niewiele był w stanie dorzucić, bo Tarasiewicz w swojej młodzieńczej werwie dorzucił tych groszy chyba z siedemdziesiąt.
- Szkoda by taki talent strzelecki marnował się, a strzelby siewam kurzyły – gospodarz tworzył jeszcze większą presję, a patrząc raz po Apolinarym, raz po Aleksandrze, oczekiwał wyraźnie, że któryś z nich zaraz wyciągnie ku niemu rękę i zgodzi się na dołączenie w szeregi ich grupy.
W tym momencie Aleksander czuł zbyt wielki nacisk by nie zgodzić się na ten układ. Oczywiście – spojrzał nawet po Apolinarym upewniając się, że robi dobrze. I chociaż nie zamienili w tym momencie słowa, widocznie jedno zerknięcie wystarczyło, by zdążyli odczytać swoje myśli. Zanurzenie się w towarzystwie które zapraszało do siebie takich Rudnickich czy Chodźków, a nawet mogące liczyć na ich obecność, na tę chwilę było dla nich niczym dar prosto z niebios. Póki śledztwo wciąż się toczyło, musieli chwytać się każdej możliwości.
- To będzie zaszczyt, drodzy panowie – uścisnął dłoń Tarasiewicza, by potem uścisnąć również tą Kozicza. Jakby przypieczętowywali pakt z diabłem.
Tak jest teraz i tak było też wtedy, kiedy zatopiona w kałuży własnej farby Krystyna ściągnęła mu na głowę tyle zmartwień. Wiedział, że teraz nie pozostanie już absolutnie anonimowy. Nie mógł już podawać się za głupiego Kundelmana albo grać głupa – wiedział, że za moment wszyscy dowiedzą się jak miał na imię, jak miał na nazwisko, zapewne gdzie pracuje – a potem go wyśmieją. Wyśmieją, bo on nie był tu nawet wojskowym, ba – nie był nawet synem jakiegoś Bóg wie wojskowego.
Tego się właśnie bał – że wszystko to przygniecie go, odbije się od niego, a potem złapie i wciągnie w jakieś gierki w które wcale grać nie chciał. Może powinien zdechnąć od tego niedźwiedzia, byle tylko nie musieć teraz borykać się ze zbyt wielką dozą uwagi. Wiedział, a raczej twierdził w głębi serca, że Apolinary czasami potrafił pływać w samouwielbieniu, ale oświetleniowiec był inny – kochał swoją rodzinę i resztę nielicznych bliskich, a ich sympatia absolutnie mu na ten moment wystarczała. Zachowanie Przybylskiego odebrał więc z dozą obawy. Właściwie – cieszył się, że tylko kątem oka będzie mógł obserwować go teraz, kiedy zbudziła się w nim nagła ekscytacja.
Wroński aż bał się odezwać, ze swoimi predyspozycjami do grania roli zestresowanego jąkały.
- Jak księciunia… – powiedział tylko pod nosem ni to do siebie, ni do kogokolwiek. I chociaż stojący obok Dariusz, będący jakby jeszcze wyższym od Apolinarego, mógłby posłyszeć wątpliwość w głosie oświetleniowca, całą reszta byłaby bardziej zaaferowana opowieścią, którą po chwili opowiedzieć miał Przybylski.
Dobrze więc, że mówił, widocznie omijając wzrok Aleksandra w strategicznych momentach, kiedy to plótł kłamstwa. Wroński nie zdobył się nawet na żadne groźne spojrzenia, po prostu akceptował te łgarstwa, skoro bawiły one tłuszczę, ba – tłuszcza jęła w to nawet wierzyć. Posłyszał w tym wszystkim historie o podstawianiu niedźwiedziowi nogi, o próbie uciekania na drzewo i celowania z jednej z gałęzi, a nawet o rwaniu włosia z misiowego pyska. Oczywiście podróżujący z nim na jednym grzbiecie Dariusz również nie potrafił siedzieć cicho, czasami nawet zagadując oświetleniowca, jakby dziwiąc się, że ten za to potrafił być tak cichym po tak doniosłym wydarzeniu. Oleczek nieco łamiącym się głosem przyznawał po prostu, że to jego pierwszy raz i nie do końca wie jak się zachować – co było w tej całej historii chyba najszczerszą wśród prawd. I chociaż wiedział, że granie zbyt skromnego mogło wydawać się dziwne wśród takich zadufanych w sobie dupków, pewnie na większą odwagę zbierze się dopiero za jakiś czas, kiedy emocje opadną.
Żałował po części, że Rudnicki nie okazałby się ubranym w skórę tej bestii, którą przyszło im zastrzelić.
Po tym gdy dotarli na polanę, od której to ich cała dzisiejsza podróż się zaczęła, właściwie nie musieli czekać długo na rozwiązanie całej palącej się sprawy. Ktoś pozostał przy niedźwiedziu, jednak znaczna część mężczyzn powróciła już na miejsce. Ktoś śmiał się, ktoś już właściwie pozostawał pijany (a było jeszcze trochę przed dwunastą!), a ktoś inny rozpuszczał już dalej informację o zakończonym pomyślnie polowaniu na niedźwiedzia. Major Kozicz uśmiechał się tylko głupio do Tarasiewicza, czasami ukradkiem podpatrując w kierunku zabawiającego Bronka Apolinarego, darząc go jakby głupią zawiścią czy zazdrością, a może i niedowierzaniem – w końcu jak to tak, poradzić sobie we dwoje ze zwierzem? W dodatku będąc jednymi z wciąż najmłodszych uczestników polowania? Zresztą – sam Aleksander był chyba najmłodszym, z pominięciem gospodarza czy niektórych synów zaproszonych też tutaj osobistości. Ogolony wyglądał nawet jeszcze młodziej.
Emil Młynarski również pogratulował Apolinaremu osobiście, po chwili kradnąc mu swojego syna nieco na bok. Bronisław wciąż oczywiście znajdował się w zasięgu wzroku, jednak wyraźnie towarzyszył już własnemu ojcowi, któremu to po chwili zaczął opowiadać jota w jotę historię, którą do głowy nawkładał mu młody Przybylski. Wroński słysząc urywki tego wszystkiego zaczął już nawet uśmiechać się nieco głupio, jakby przełamując bariery lęku i stresu pourazowego. Ustawiony między oświetleniowcem a dziennikarzem Dariusz po chwili miał jednak okazję uczestniczyć w nieco niezręcznej sytuacji.
- Przybylski, ja ci gratuluję! – mówił z przejęciem sam Jan Zachwatowicz, naukowiec który widocznie zgodnie z kodeksem zawodowym – musiał spóźnić się nawet na polowanie. Tutaj prawdopodobnie każdy znał każdego, no poza Wrońskim oczywiście. I jak widać również Apolinarym, skoro młody architekt pomylił w tym wszystkim braci. – Przyjechałem dopiero godzinkę temu, z teściem byliśmy my razem w Krakowie, ja składać pracę, on tam w interesach. Gdybym ja wiedział, że to tak się skończy, może…
- Janeczku, to nie ten Przybylski – wciął się zięciowi sam Witold Chodźko, nim jeszcze starszy Przybylski zdążył cokolwiek odpowiedzieć.
- Jak nie Przybylski? Żartujesz sobie, każdy mówił, że Przybylski – zaśmiał się Jan, jednak po chwili, po sugestywnym spojrzeniu teścia spojrzał zza swoich grubych szkieł okularowych w twarz dziennikarza i uśmiechnął się jeszcze szerzej, widocznie próbując pod uśmiechem ukryć swój błąd i nietakt. Miał w sobie raczej prostotę – nie próbował widocznie nawet kreować się w tym wszystkim na kogoś istotnego. – Ach bracia, tacy podobni, łatwo pomylić. Prawie jak siostry mojej żony…
- Janeczku… – zganił go ostro Chodźko, widocznie nie chcąc słuchać dziwnych komentarzy na temat swoich córek. Dla odmiany od Zachwatowicza jednak – Witold wyraźnie posiadał coś długiego i drewnianego między pośladkami. Aleksander nie wiedział czy powinien kojarzyć któregokolwiek z mężczyzn, jednak kiedy i jemu Jan uścisnął rękę, przedstawił się zresztą obojgu. Po chwili Zachwatowicz stał przy Aleksandrze, czekając wyraźnie na to, aż ustawieni na środku przed wszystkimi Kozicz i Tarasiewicz zaczną gadać. Chodźko ustawił się raczej blisko Rudnickiego, którego powitał jak dawno niewidzianego przyjaciela. Zauważył to raczej tylko Apolinary, pewnie oglądając się za stojącym również obok Bronkiem. To czy zwrócił na to uwagę – to już inna broszka.
Co prawda w miejscu tym brakowało jeszcze kilka osób, między innymi samego ojca Przybylskich czy jego znajomego Gałeckiego. Kilku członków Związku Łowieckiego co prawda pojechało na koniach przejrzeć las, skoro to już największa bestia, wręcz esencja dzisiejszego spotkania, została pokonana. Zresztą – każdemu obecnie przydałby się chyba porządny, ciepły posiłek, nawet pomimo wygrzania się co po niektórych przy pomocy wiernej przyjaciółki flaszki. To jednak, że z komina leśnej rezydencji unosiły się już chmury dymu mogło sugerować, że miejsce dla mężczyzn było zarówno ogrzewane, jak i samo jadło – szykowane. Nim jednak to miało się stać, po chwili Tarasiewicz zaprosił Przybylskiego i Wrońskiego do siebie, jakby chcąc powiedzieć coś na ich temat wyjątkowo publicznie. Aleksander nim udał się niczym cień za dziennikarzem, wcisnął w ręce Dariusza na powrót piersiówkę, którą to jakiś czas temu ten ofiarował bratu. Szybkie przebieranie nóżkami i po chwili obydwoje stali już przy Koziczu, z tej odległości nie wydającym się już tak wysokim – właściwie – był on nawet kilka centymetrów niższy od Aleksandra.
- Wieści szybko się rozchodzą… – zaczął Tarasiewicz, jakby chcąc przerwać niezręczną cisze swoimi mało istotnymi słówkami i uśmieszkiem. Major jeszcze nie wypowiadał się nieproszony, jakby nauczony w wojsku posłuszeństwa i wykonywania poleceń zwierzchnictwa bez zważania na własne przekonania. Teraz w końcu poniekąd był pod samym gospodarzem, co za tym idzie… - Młody Przybylski, drugi syn Józefa oraz jego przyjaciel… – wciąż widocznie imię Aleksandra nie było tak popularne w środowisku, bo moment ciszy zasugerował mu, że ten ma podnieść głowę i powiedzieć jak właściwie się nazywa.
- A, tak. Aleksander.
- I jego przyjaciel Aleksander we dwójkę, bez niczyjej pomocy, widocznie niesieni młodzieńczą werwą, zdołali poradzić sobie z crème de la crème dzisiejszej wyprawy. Wieści o tym, że niedźwiedzie grasują poza swoimi gawrami okazały się prawdziwe – to właśnie ta dwójka zdołała pokonać rozwścieczona bestię w pięknym stylu. Pogratulujmy im brawami, to może na początek! – Z Tarasiewicza był widocznie dobry wodzirej, skoro tak pięknie zapowiadał całe te wydarzenie. Oczywiście niektórzy raz jeszcze pobili im brawo, ktoś coś krzyknął, a nawet Gałecki w towarzystwie seniora Przybylskich, teraz już obecny, chociaż lekko spóźniony – posłał Apolinaremu uśmiech.
- Ale dobra, to nie koniec. Nie myślcie sobie panowie, że kazałbym wam czekać tylko po to by powiedzieć o czymś co i tak rozeszło się między wami w moment. Mamy z panem Koziczem jeszcze jedną informację. Szczególnie dla innych członków naszego koła łowieckiego!
- Postanowiliśmy z panem Tarasiewiczem i zarządem koła, by zaprosić pana Aleksandra i pana Przybylskiego do dołączenia do naszych szeregów. – Wcisnął swoje trzy grosze Kozicz, jednak niewiele był w stanie dorzucić, bo Tarasiewicz w swojej młodzieńczej werwie dorzucił tych groszy chyba z siedemdziesiąt.
- Szkoda by taki talent strzelecki marnował się, a strzelby siewam kurzyły – gospodarz tworzył jeszcze większą presję, a patrząc raz po Apolinarym, raz po Aleksandrze, oczekiwał wyraźnie, że któryś z nich zaraz wyciągnie ku niemu rękę i zgodzi się na dołączenie w szeregi ich grupy.
W tym momencie Aleksander czuł zbyt wielki nacisk by nie zgodzić się na ten układ. Oczywiście – spojrzał nawet po Apolinarym upewniając się, że robi dobrze. I chociaż nie zamienili w tym momencie słowa, widocznie jedno zerknięcie wystarczyło, by zdążyli odczytać swoje myśli. Zanurzenie się w towarzystwie które zapraszało do siebie takich Rudnickich czy Chodźków, a nawet mogące liczyć na ich obecność, na tę chwilę było dla nich niczym dar prosto z niebios. Póki śledztwo wciąż się toczyło, musieli chwytać się każdej możliwości.
- To będzie zaszczyt, drodzy panowie – uścisnął dłoń Tarasiewicza, by potem uścisnąć również tą Kozicza. Jakby przypieczętowywali pakt z diabłem.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Zainteresowanie jakim darzono ich dwoje, była dla Apolinarego prawdziwą ambrozją. Każdy uścisk dłoni, pochlebstwo czy gest, jedynie nakręcało ego dziennikarza, niczym pozytywkę. Sztuczna skromność została zapomnianym reliktem, zaraz po tym, jak przekroczył próg myśliwskiej chaty a dziesiątki par oczy, zwróciło się zazdrośnie w jego i Aleksandra kierunku, doglądając ich beznadziejnego stanu, który tylko poświadczał o ich zwycięstwie nad groźną zwierzyną. Ich atencja była wszystkim, co Apolinary potrzebował, mimo iż uczucia te nie miały się jakkolwiek do powodzenia sprawy morderstwa. Świadomość utarcia nosa, co niektórym pozerom, w tym również jego ojcu, stało się nadrzędną misją tego wieczoru. Józef Przybylski, mimo to, wciąż wydawał się niezainteresowany przyznaniem młodszemu synowi gratulacji, mając zapewne głęboką wewnętrzną rozterkę, być może świadomy, iż pokazowa życzliwość może zostać przez Apolinarego odrzucona, w jego charakternej krnąbrności. Ojciec jednak, wśród tak wielu innych ludzi wokół, podziwiających odwagę młodych, wydał się jedynie niechcianym dodatkiem, dający niewielką dozę satysfakcji, skoro Apolinary przysiągł sobie mieć Józefa w dalekim poważaniu. Mógł jedynie szacować, jak wielką stratę moralną mu uczynił, wygrywając polowanie, kiedy jeszcze kilka dni temu, groził starszemu, aby go zabrać. Piękny wieczór się szykował.
Jedyny mankamentem gratulacji był fakt, jak wielu ludzi myliło jego sukces z sukcesem Dariusza, jakby zapominając, iż radnemu Przybylskiemu urodziło się dwóch synów, nie jeden albo co gorsza - dwóch równie uzdolnionych. Przy tym Apolinary uważał, iż ma w sobie nieco więcej dumy, jeżeli nie odwagi i inteligencji niż jego starszy brat, nie wspominając nawet o urodzie, nawet jeżeli jest to kwestia sporna. Popisem tej niedbałości o szczegóły (jeżeli istnienie kogoś tak zdolnego jak Apolinary było szczegółem), został Jan Zachwatowicz - pocieszny profesor architektury na Politechnice Warszawskiej. Zapewne, gdyby którykolwiek z nich był bliżej Zachwatowicza, być może nawet nie mrugnąłby okiem, przyzwyczajony do gapiostwa mężczyzny, ale pomyłka ta, wywołała w młodszym Przybylskim nawet jawne zniesmaczenie. Na swoje szczęście i tego Jan nie zdołał podchwycić, ostatecznie gratulując temu, któremu te gratulacje się należały, choć - tak samo jak stara matka Rudnickiego, architekt wlał weń niepokój, czy aby nie jest do Dariusza podobny z a bardzo. Tego chybaby nie zniósł. I to było gorsze niż jakieś tam łatwe do zapomnienia pomyłki. Prawdą jest, iż architekci w całym swoim roztrzepaniu, musieli wykorzystać nadszczerbioną atencję dla cyfr i ewentualnych, nagradzanych szczegółów, o których przewodnicy mogliby opowiadać przyszłym pokoleniom turystów. Jednego Apolinary był pewien – dziennikarzom szczegóły nie umykają nigdy...Ale czy istnieje coś takiego jak pewność?
Był to jednak początek, wcale nie zapowiadający, niejakiej degradacji humoru zarówno Apolinarego, jak i Aleksandra, nawet jeżeli ten drugi był już niewiele od zamknięcia się w sobie, wcale podzielając entuzjazm wspólnika. Kto mógł jednak przypuszczać, iż następna scena będzie równie niedorzeczna, jak cały pomysł zamordowania niedźwiedzia?
Kiedy Tarasiewicz zaprosił gwiazdy wieczoru na podest dla zespołu, w jadalni, głosy ucichły, spoglądając już mętnymi oczami na podsumowanie polowania na niedźwiedzia. Każdy w chacie wiedział, kto stoi na scenie (nawet jeżeli obecność Aleksandra była wciąż, jakby niezaprzątającą im głowy enigmą), dlatego żaden z organizatorów nie zdecydował się rozwlekać przemowy, przechodząc do sedna całego zamieszania, nagradzających, jak im się zapewne wydawało, zaszczytem dołączenia do koła łowieckiego. Przybylski potrzebował chwili, aby tę propozycję dokładnie przemielić, nawet w obliczu doskonałego środowiska do inwigilacji, dołączenie do równie dwulicowej grupy osób, kłócących się z jego miernym kodeksem moralnym, było dlań za wiele. Nie chciał partycypować w czymś równie dlań nieinteresującym, jeżeli nie przykrym dla samopoczucia, to bowiem wiązało się z niejako z nadprogramowymi spotkaniami z ojcem. Po chwili nawet był przekonany o tym, iż bez tego doskonale poradzą sobie z pozyskiwaniem niezbędnych dla sprawy informacjami, nie brudząc przy tym rąk krwią nieszczęsnych kaczek lub bażantów. Dlatego, gdy odwrócił głowę ku Wrońskiemu, licząc na to, iż beznadziejne spojrzenie, wyłaniające się z wciąż niedomytej od zaschniętego osocza grzywki było jednoznaczne, tak bardzo się zdziwił.
- C-co?!- Wypluł z siebie przez zęby, odwróciwszy się jak oniemiały do Aleksandra a nawet zacisnął boleśnie dłoń na jego ramieniu. Żadne słowa jednak nie mogły przebić się przez wrzawę oklasków i pijańskich gwizdów, zbyt dosadnie biorących do siebie przyjęcie nowego mięsa w szeregi klubu łowieckiego.
Przybylski gapił się na Wrońskiego oniemiałym, niedowierzającym spojrzeniu, ale nie mogąc już nic zrobić, odpuścił, zaczynając bić brawo dla paszczy bestii, w którą rzucili się, tym razem samowolnie. Rozumiał wrońskie intencje, myśląc o tym, jak o szansie, zarazem co dwutygodniowe wypady na mniejsze tego typu imprezy, przerażały go, jeżeli nie męczyły w samych wyobrażeniach. Spoglądałby w te kłamliwe, pozbawione człowieczeństwa oczy z wybory i nie mógłby ręczyć, iż lufa strzelby nie skręciłaby kiedyś w głowę jednego, jeżeli wśród mniej lub bardziej ciemnych interesów, okazałoby się, iż haniebne morderstwo było tematem żartów dla elit.
--Następna w programie jest uczta! Muszą państwo dać jeszcze chwilę naszym wybitnym kucharzom, aby przygotowali doskonałe dania z naszych zdobyczy a w tym czasie, proponuję degustację nalewek myśliwskich oraz tradycyjnych, europejskich serów, w akompaniamencie naszych ulubionej Orkiestry Artura Golda i Jerzego Petersburskiego! Brawa!- Zapowiedział Tarasiewicz, nieco spychając ze sceny nowe nabytki klubu łowieckiego, robiąc miejsce dla najbardziej elegancko ubranych panów w chacie, którzy zaczęli rozkładać się z instrumentami na scenie. Chwilę po tym pierwszy jazz wysnuł się z instrumentalnego wstępu do najpopularniejszych, radiowych melodii, zabawiając prawie pięćdziesiąt sytuowanych osobistości, którzy jakby stracili na swojej wybitnej manierze, dobrawszy się do alkoholi, zakąsek, kobiet a co najważniejsze, pełnych pasji rozmów.
Wszyscy wydali się zapomnieć o utalentowanych łowiecko młodzieńcach, zatracając się w przyjemnościach, jakie na tę okazję przygotowali gospodarze, hojni, dzięki prawie nienaruszonym interesom w dobie kryzysu.
- Chodźmy się odświeżyć. Nie możemy prowadzić poważnych rozmów, wyglądając jak na zesłaniu...- Mruknął do Aleksandra Apolinary, ciągnąć go w stronę łazienki. Na tyłach chaty znajdowało się specjalnie wydzielone pomieszczenie do ogólnego użycia, z którego wyłączono prywatne łazienki w pokojach gościnnych. Było w nim chłodno i ciasno, ale miednica z czystą wodą, tylko czekała aż chłopcy jej użyją, pozwalając oczyścić się z krwi lub resztek czegokolwiek, czym zostali ubrudzeni przy rozerwaniu niedźwiedziej czaszki.
Przybylski zrzucił z siebie marynarkę, zaczynając rozpinać guziki tweedowej kamizelki, dalej także koszuli, nasączonej już burgundem od pamiętnego wystrzału. Gdy rozebrał się do pasa, nachylił się nad misą, aby zanurzyć włosy oraz twarz w lodowatej wodzie. Po dziesięciu sekundach, wyprostował, łapiąc szybko oddech.
- Musimy zastanowić się, co chcemy dzisiaj osiągnąć i jakie informacje uzyskać. Znasz kogoś z tych ludzi, z którymi przyszło nam rozmawiać albo kogoś w tłumie? Na pewno któryś do Teatru chodzi regularnie albo przystaje z aktorami, być może z Osterwą...Jakby tak pomyśleć, to pewnie niejako każdy.- Odrzekł, przecierając suchym ręcznikiem kark. - Któryś z tych ludzi musi dawać na Teatr. Mało macie mecenasów wśród polityków, wojskowych i zamożnej inteligencji?
Wtem coś trafiło Apolinarego aż zaklał pod nosem, łapiąc Wrońskiego za ramiona.
- A jak się nazywał, ten od von Brauna! Rozmawialiśmy o nim! Mam na końcu języka!- Jął się ekscytować dziennikarz, mając gdzieś chmurnie w pamięci dyskusję między nimi, jakoby jeden ze sponsorów Krystyny miał mieć nazwisko blisko skorelacone z jej ojcem von Braunem.
Jedyny mankamentem gratulacji był fakt, jak wielu ludzi myliło jego sukces z sukcesem Dariusza, jakby zapominając, iż radnemu Przybylskiemu urodziło się dwóch synów, nie jeden albo co gorsza - dwóch równie uzdolnionych. Przy tym Apolinary uważał, iż ma w sobie nieco więcej dumy, jeżeli nie odwagi i inteligencji niż jego starszy brat, nie wspominając nawet o urodzie, nawet jeżeli jest to kwestia sporna. Popisem tej niedbałości o szczegóły (jeżeli istnienie kogoś tak zdolnego jak Apolinary było szczegółem), został Jan Zachwatowicz - pocieszny profesor architektury na Politechnice Warszawskiej. Zapewne, gdyby którykolwiek z nich był bliżej Zachwatowicza, być może nawet nie mrugnąłby okiem, przyzwyczajony do gapiostwa mężczyzny, ale pomyłka ta, wywołała w młodszym Przybylskim nawet jawne zniesmaczenie. Na swoje szczęście i tego Jan nie zdołał podchwycić, ostatecznie gratulując temu, któremu te gratulacje się należały, choć - tak samo jak stara matka Rudnickiego, architekt wlał weń niepokój, czy aby nie jest do Dariusza podobny z a bardzo. Tego chybaby nie zniósł. I to było gorsze niż jakieś tam łatwe do zapomnienia pomyłki. Prawdą jest, iż architekci w całym swoim roztrzepaniu, musieli wykorzystać nadszczerbioną atencję dla cyfr i ewentualnych, nagradzanych szczegółów, o których przewodnicy mogliby opowiadać przyszłym pokoleniom turystów. Jednego Apolinary był pewien – dziennikarzom szczegóły nie umykają nigdy...Ale czy istnieje coś takiego jak pewność?
Był to jednak początek, wcale nie zapowiadający, niejakiej degradacji humoru zarówno Apolinarego, jak i Aleksandra, nawet jeżeli ten drugi był już niewiele od zamknięcia się w sobie, wcale podzielając entuzjazm wspólnika. Kto mógł jednak przypuszczać, iż następna scena będzie równie niedorzeczna, jak cały pomysł zamordowania niedźwiedzia?
Kiedy Tarasiewicz zaprosił gwiazdy wieczoru na podest dla zespołu, w jadalni, głosy ucichły, spoglądając już mętnymi oczami na podsumowanie polowania na niedźwiedzia. Każdy w chacie wiedział, kto stoi na scenie (nawet jeżeli obecność Aleksandra była wciąż, jakby niezaprzątającą im głowy enigmą), dlatego żaden z organizatorów nie zdecydował się rozwlekać przemowy, przechodząc do sedna całego zamieszania, nagradzających, jak im się zapewne wydawało, zaszczytem dołączenia do koła łowieckiego. Przybylski potrzebował chwili, aby tę propozycję dokładnie przemielić, nawet w obliczu doskonałego środowiska do inwigilacji, dołączenie do równie dwulicowej grupy osób, kłócących się z jego miernym kodeksem moralnym, było dlań za wiele. Nie chciał partycypować w czymś równie dlań nieinteresującym, jeżeli nie przykrym dla samopoczucia, to bowiem wiązało się z niejako z nadprogramowymi spotkaniami z ojcem. Po chwili nawet był przekonany o tym, iż bez tego doskonale poradzą sobie z pozyskiwaniem niezbędnych dla sprawy informacjami, nie brudząc przy tym rąk krwią nieszczęsnych kaczek lub bażantów. Dlatego, gdy odwrócił głowę ku Wrońskiemu, licząc na to, iż beznadziejne spojrzenie, wyłaniające się z wciąż niedomytej od zaschniętego osocza grzywki było jednoznaczne, tak bardzo się zdziwił.
- C-co?!- Wypluł z siebie przez zęby, odwróciwszy się jak oniemiały do Aleksandra a nawet zacisnął boleśnie dłoń na jego ramieniu. Żadne słowa jednak nie mogły przebić się przez wrzawę oklasków i pijańskich gwizdów, zbyt dosadnie biorących do siebie przyjęcie nowego mięsa w szeregi klubu łowieckiego.
Przybylski gapił się na Wrońskiego oniemiałym, niedowierzającym spojrzeniu, ale nie mogąc już nic zrobić, odpuścił, zaczynając bić brawo dla paszczy bestii, w którą rzucili się, tym razem samowolnie. Rozumiał wrońskie intencje, myśląc o tym, jak o szansie, zarazem co dwutygodniowe wypady na mniejsze tego typu imprezy, przerażały go, jeżeli nie męczyły w samych wyobrażeniach. Spoglądałby w te kłamliwe, pozbawione człowieczeństwa oczy z wybory i nie mógłby ręczyć, iż lufa strzelby nie skręciłaby kiedyś w głowę jednego, jeżeli wśród mniej lub bardziej ciemnych interesów, okazałoby się, iż haniebne morderstwo było tematem żartów dla elit.
--Następna w programie jest uczta! Muszą państwo dać jeszcze chwilę naszym wybitnym kucharzom, aby przygotowali doskonałe dania z naszych zdobyczy a w tym czasie, proponuję degustację nalewek myśliwskich oraz tradycyjnych, europejskich serów, w akompaniamencie naszych ulubionej Orkiestry Artura Golda i Jerzego Petersburskiego! Brawa!- Zapowiedział Tarasiewicz, nieco spychając ze sceny nowe nabytki klubu łowieckiego, robiąc miejsce dla najbardziej elegancko ubranych panów w chacie, którzy zaczęli rozkładać się z instrumentami na scenie. Chwilę po tym pierwszy jazz wysnuł się z instrumentalnego wstępu do najpopularniejszych, radiowych melodii, zabawiając prawie pięćdziesiąt sytuowanych osobistości, którzy jakby stracili na swojej wybitnej manierze, dobrawszy się do alkoholi, zakąsek, kobiet a co najważniejsze, pełnych pasji rozmów.
Wszyscy wydali się zapomnieć o utalentowanych łowiecko młodzieńcach, zatracając się w przyjemnościach, jakie na tę okazję przygotowali gospodarze, hojni, dzięki prawie nienaruszonym interesom w dobie kryzysu.
- Chodźmy się odświeżyć. Nie możemy prowadzić poważnych rozmów, wyglądając jak na zesłaniu...- Mruknął do Aleksandra Apolinary, ciągnąć go w stronę łazienki. Na tyłach chaty znajdowało się specjalnie wydzielone pomieszczenie do ogólnego użycia, z którego wyłączono prywatne łazienki w pokojach gościnnych. Było w nim chłodno i ciasno, ale miednica z czystą wodą, tylko czekała aż chłopcy jej użyją, pozwalając oczyścić się z krwi lub resztek czegokolwiek, czym zostali ubrudzeni przy rozerwaniu niedźwiedziej czaszki.
Przybylski zrzucił z siebie marynarkę, zaczynając rozpinać guziki tweedowej kamizelki, dalej także koszuli, nasączonej już burgundem od pamiętnego wystrzału. Gdy rozebrał się do pasa, nachylił się nad misą, aby zanurzyć włosy oraz twarz w lodowatej wodzie. Po dziesięciu sekundach, wyprostował, łapiąc szybko oddech.
- Musimy zastanowić się, co chcemy dzisiaj osiągnąć i jakie informacje uzyskać. Znasz kogoś z tych ludzi, z którymi przyszło nam rozmawiać albo kogoś w tłumie? Na pewno któryś do Teatru chodzi regularnie albo przystaje z aktorami, być może z Osterwą...Jakby tak pomyśleć, to pewnie niejako każdy.- Odrzekł, przecierając suchym ręcznikiem kark. - Któryś z tych ludzi musi dawać na Teatr. Mało macie mecenasów wśród polityków, wojskowych i zamożnej inteligencji?
Wtem coś trafiło Apolinarego aż zaklał pod nosem, łapiąc Wrońskiego za ramiona.
- A jak się nazywał, ten od von Brauna! Rozmawialiśmy o nim! Mam na końcu języka!- Jął się ekscytować dziennikarz, mając gdzieś chmurnie w pamięci dyskusję między nimi, jakoby jeden ze sponsorów Krystyny miał mieć nazwisko blisko skorelacone z jej ojcem von Braunem.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[small]Na przypale albo wcale[/small]
I chociaż na stołach pojawiały się już dania zarówno z kaczego mięsa, jak i dziczyzny, nic nie sugerowało, że produkty te zostały upolowane dnia dzisiejszego. Zbyt szybko przygotowane, zbyt mocno nasączone smakiem przypraw, w których pewnie musiałaby leżakować chociaż kilka godzin. Kłamstwo to były jednak na tyle mało szkodliwe by ktokolwiek miał je młodemu Tarasiewiczowi za złe – w końcu gdy chłopcy zmywali z siebie resztki niedźwiedzia, inni raczyli się alkoholami, nie zważając na często puste żołądki czy wyjątkowo wczesną porę.
Być może Przybylski i Wroński również kiedyś przywykną do takiego stylu życia. Być może wtedy, kiedy już na dobre zakorzenią się w środowisku łowieckim. Oczywiście sam Aleksander wątpił by na dłuższą metę mógł korzystać z towarzystwa tych zacnych ludzi, którzy bez zawahania wyciągają strzelby na niewinne stworzenia, jednak tak długo jak znajomość ta mogła przyczynić się do czegoś dobrego… Mogli spróbować. Spróbować utrzymać się w tym specyficznym środowisku chociaż trochę, ryzykując okrycie się nawet przed którymś z członków.
Aleksander wpatrywał się beznadziejnie na splamione krwią spodnie, które zaraz po głowie ich ofiary misia – wydawały się oberwać najbardziej na całym polowaniu. Nie chciał zastanawiać się czym właściwie były te drobne opiłki ciemnoczerwonej tkanki, wolał po prostu zalać tkaninę zimną wodą i pozwolić krwi odlepić się od jej włókien – a skoro matka tak robiła kiedy dziewczęta po raz pierwszy w życiu i najczęściej w środku nocy miesiączkowały, działanie to musiało odnosić jakieś skutki. Żałował trochę, że na zmianę nie zapakował ładniejszych ubrań, szczególnie spodni, wiedział w końcu jak kolor brązowy działał na Apolinarego, gotowego porównać go do wiadomo czego.
Mimo wszystko Wroński cieszył się jednak, że po chwili mógł zmyć twarz i włosy, jakby wiedziony przekonaniem, że działanie to pomoże wyzbyć się wspomnień o krwawej jatce którą przeżyli. Dopiero teraz, z turbanem zawiązanym a głowie i rozebrany wręcz do rosołu zrozumiał, że prędko nie zapomni tego zdarzenia. Ale chociaż będzie się w stanie odzywać logicznie i z sensem.
- Dużo mamy, myślisz, że inaczej takiego Dumicza stać by było na stołowanie się w restauracjach co wieczór? – mówił, zapinając już tą samą koszulę, którą miał przed chwilą na sobie, dochodząc do wniosku, że ta szczęśliwie skończyła ich wojaże bez plam. Po chwili sięgnął po swój plecak i zagrzebawszy tam, wyciągnął z niego gruby, zielonkawy sweter, bardziej pasujący nastoletniemu chłopcowi chodzącemu do szkoły średniej niż Wrońskiemu-oświetleniowcowi. Coś mogło jednak sugerować, że Aleksander nie urósł od momentu rozpoczęcia technikum. – Od von Brauna? Poczekaj, ale że jego? – zastanowił się na kolejna słowa, tym razem ciszej, jakby bojąc się, że ściany mają tutaj uszy. Przełożył łeb przez sweter i z tą szmatką zawieszoną tak u szyi, nagle doznał olśnienia. – Masz na myśli tych ludzi z partii niemieckiej? Wątpię by tu byli… – urwał, widząc dezaprobatę na twarzy Apolinarego i czując, że w takim razie z pewnością nie chodziło mu o nich. Dalsze zastanowienie nie trwało długo. Przypomniał sobie bowiem to o czym donosił Przybylskiemu już przy pierwszym ich spotkaniu. Ewolucję jakby na linii dowożenia Krystyny do pracy – wpierw przez Ojca, potem przez Gałecką, a na końcu przez Waryńskiego. – Waryński, no tak. Ale ja nie wiem czy on miał coś wspólnego z panem von Braunem… Może poza tym, że też jest po prostu przedsiębiorcą.
Aleksander nie mógł wiedzieć, zaczął jednak zauważać kolejną, dziwną zależność. Oczywiście, na ten moment wszystko to zachował jeszcze w sferze gdybań, jednak jeżeli to Izabela była puntem zwrotnym między von Braunem, znała go, jak można było przypuszczać, całkiem nieźle i dodatkowo pozostawała powierniczką Krystyny… Może miała na nią większy wpływ niż mogło się im wydawać? I chociaż średnio miał ochotę na kolejne pogaduszki z tak solidną kobietą, czuł, że ta mogła nie powiedzieć im wszystkiego.
Czuł jednak, że więcej z niej tak czy inaczej nie wyciągną. Co za tym szło – myślą tą nie podzielił się z Apolinarym. Dodatkowe mieszanie w momencie, w którym próbowali wyznaczyć sobie dzisiejszy cel było absolutnie niepotrzebne i szkodliwe.
- Proponuję ustalić czy jest tu kto z Krakowa. Tu są sami wpływowi lub uznający się za wpływowych ludzie. Jeżeli Osterwa faktycznie był tam na jakim ważnym spotkaniu byznesowym, ktoś mógł być tam z nim, co o tym sądzisz? – zasugerował, przemykając spojrzeniem po mokrej grzywce Apolinarego. Wyobrażając sobie w głowie, że ten stoi w deszczu bez parasolki, wyglądając właśnie tak samo, aż uśmiechnął się do siebie głupio, czyli jak zwykle. – A potem obadać teren wokół Rudnickiego. Ja wiem, że wielu będzie chciało jego uwagi, ale może dostaną się nam jakieś ochłapy… – zawahał się, nachylając ku Apolinaremu, jakby niemo nakłaniając go do przechylenia się również ku jemu. – Masz mi za złe, że zgodziłem się na te kółko łowieckie? Nie chciałem wyjść na dziwaka i idiotę, bo nikt już by ze mną gadać nie chciał…
Teraz wiadomo już było, że Aleksander nie przechylił się by konspirować – zrobił to by łatwiej podnieść z podłogi plecak, w którym zagrzebał. Początkowo ze spokojem, potem nerwowo. Wyciągnął z niego krochmaloną koszulę, którą wcisnął Przybylskiemu w ręce nachalnym ruchem. Potem obrócił worek do góry nogami i potrząsając nim wyrzucił z niego paczkę zapałek, składany nożyk i portmonetkę. Te wylądowały na podłodze, jednak po chwili na nowo zapakowane zostały do plecaka.
- Poczekaj, muszę chyba… Pożyczyć spodnie. Psia krew – a mówiąc to pośpiesznie wsunął stopy w buty i podreptał ku drzwiom od pomieszczenia. Wychylił łeb za drzwi i rozglądając się zauważył po prawej – wejście na główną salę, po lewej – przejście zakręcające do schodów. Spodziewał się, że tam właśnie Tarasiewicz mógł trzymać swoje fatałaszki na zapas albo na jutro…
Być może Przybylski i Wroński również kiedyś przywykną do takiego stylu życia. Być może wtedy, kiedy już na dobre zakorzenią się w środowisku łowieckim. Oczywiście sam Aleksander wątpił by na dłuższą metę mógł korzystać z towarzystwa tych zacnych ludzi, którzy bez zawahania wyciągają strzelby na niewinne stworzenia, jednak tak długo jak znajomość ta mogła przyczynić się do czegoś dobrego… Mogli spróbować. Spróbować utrzymać się w tym specyficznym środowisku chociaż trochę, ryzykując okrycie się nawet przed którymś z członków.
Aleksander wpatrywał się beznadziejnie na splamione krwią spodnie, które zaraz po głowie ich ofiary misia – wydawały się oberwać najbardziej na całym polowaniu. Nie chciał zastanawiać się czym właściwie były te drobne opiłki ciemnoczerwonej tkanki, wolał po prostu zalać tkaninę zimną wodą i pozwolić krwi odlepić się od jej włókien – a skoro matka tak robiła kiedy dziewczęta po raz pierwszy w życiu i najczęściej w środku nocy miesiączkowały, działanie to musiało odnosić jakieś skutki. Żałował trochę, że na zmianę nie zapakował ładniejszych ubrań, szczególnie spodni, wiedział w końcu jak kolor brązowy działał na Apolinarego, gotowego porównać go do wiadomo czego.
Mimo wszystko Wroński cieszył się jednak, że po chwili mógł zmyć twarz i włosy, jakby wiedziony przekonaniem, że działanie to pomoże wyzbyć się wspomnień o krwawej jatce którą przeżyli. Dopiero teraz, z turbanem zawiązanym a głowie i rozebrany wręcz do rosołu zrozumiał, że prędko nie zapomni tego zdarzenia. Ale chociaż będzie się w stanie odzywać logicznie i z sensem.
- Dużo mamy, myślisz, że inaczej takiego Dumicza stać by było na stołowanie się w restauracjach co wieczór? – mówił, zapinając już tą samą koszulę, którą miał przed chwilą na sobie, dochodząc do wniosku, że ta szczęśliwie skończyła ich wojaże bez plam. Po chwili sięgnął po swój plecak i zagrzebawszy tam, wyciągnął z niego gruby, zielonkawy sweter, bardziej pasujący nastoletniemu chłopcowi chodzącemu do szkoły średniej niż Wrońskiemu-oświetleniowcowi. Coś mogło jednak sugerować, że Aleksander nie urósł od momentu rozpoczęcia technikum. – Od von Brauna? Poczekaj, ale że jego? – zastanowił się na kolejna słowa, tym razem ciszej, jakby bojąc się, że ściany mają tutaj uszy. Przełożył łeb przez sweter i z tą szmatką zawieszoną tak u szyi, nagle doznał olśnienia. – Masz na myśli tych ludzi z partii niemieckiej? Wątpię by tu byli… – urwał, widząc dezaprobatę na twarzy Apolinarego i czując, że w takim razie z pewnością nie chodziło mu o nich. Dalsze zastanowienie nie trwało długo. Przypomniał sobie bowiem to o czym donosił Przybylskiemu już przy pierwszym ich spotkaniu. Ewolucję jakby na linii dowożenia Krystyny do pracy – wpierw przez Ojca, potem przez Gałecką, a na końcu przez Waryńskiego. – Waryński, no tak. Ale ja nie wiem czy on miał coś wspólnego z panem von Braunem… Może poza tym, że też jest po prostu przedsiębiorcą.
Aleksander nie mógł wiedzieć, zaczął jednak zauważać kolejną, dziwną zależność. Oczywiście, na ten moment wszystko to zachował jeszcze w sferze gdybań, jednak jeżeli to Izabela była puntem zwrotnym między von Braunem, znała go, jak można było przypuszczać, całkiem nieźle i dodatkowo pozostawała powierniczką Krystyny… Może miała na nią większy wpływ niż mogło się im wydawać? I chociaż średnio miał ochotę na kolejne pogaduszki z tak solidną kobietą, czuł, że ta mogła nie powiedzieć im wszystkiego.
Czuł jednak, że więcej z niej tak czy inaczej nie wyciągną. Co za tym szło – myślą tą nie podzielił się z Apolinarym. Dodatkowe mieszanie w momencie, w którym próbowali wyznaczyć sobie dzisiejszy cel było absolutnie niepotrzebne i szkodliwe.
- Proponuję ustalić czy jest tu kto z Krakowa. Tu są sami wpływowi lub uznający się za wpływowych ludzie. Jeżeli Osterwa faktycznie był tam na jakim ważnym spotkaniu byznesowym, ktoś mógł być tam z nim, co o tym sądzisz? – zasugerował, przemykając spojrzeniem po mokrej grzywce Apolinarego. Wyobrażając sobie w głowie, że ten stoi w deszczu bez parasolki, wyglądając właśnie tak samo, aż uśmiechnął się do siebie głupio, czyli jak zwykle. – A potem obadać teren wokół Rudnickiego. Ja wiem, że wielu będzie chciało jego uwagi, ale może dostaną się nam jakieś ochłapy… – zawahał się, nachylając ku Apolinaremu, jakby niemo nakłaniając go do przechylenia się również ku jemu. – Masz mi za złe, że zgodziłem się na te kółko łowieckie? Nie chciałem wyjść na dziwaka i idiotę, bo nikt już by ze mną gadać nie chciał…
Teraz wiadomo już było, że Aleksander nie przechylił się by konspirować – zrobił to by łatwiej podnieść z podłogi plecak, w którym zagrzebał. Początkowo ze spokojem, potem nerwowo. Wyciągnął z niego krochmaloną koszulę, którą wcisnął Przybylskiemu w ręce nachalnym ruchem. Potem obrócił worek do góry nogami i potrząsając nim wyrzucił z niego paczkę zapałek, składany nożyk i portmonetkę. Te wylądowały na podłodze, jednak po chwili na nowo zapakowane zostały do plecaka.
- Poczekaj, muszę chyba… Pożyczyć spodnie. Psia krew – a mówiąc to pośpiesznie wsunął stopy w buty i podreptał ku drzwiom od pomieszczenia. Wychylił łeb za drzwi i rozglądając się zauważył po prawej – wejście na główną salę, po lewej – przejście zakręcające do schodów. Spodziewał się, że tam właśnie Tarasiewicz mógł trzymać swoje fatałaszki na zapas albo na jutro…
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[small]*zdmuchuje kurz* Well, well, well...[/small]
żeby nie zabrali XD
Słysząc nazwisko Waryński, Apolinary aż pstryk palcami, niewzruszony wcale marznięciem od lodowatej wody w misie. Właśnie tego potrzebował, wspominając w odmętach swojej nie zawsze doskonałej pamięci, kiedy jeszcze na początku dochodzenia opowiadała o Waryńskim Gałecka. Prawdom było, iż wszelkie uzyskane informacje były niepełne, jeżeli w ogóle prawdziwe, jednak czy osoba podająca się za przyjaciółkę von Brauna chciała dla nich źle? W dodatku, uchodząc za onieśmielająco inteligentną kobietę, nie mogła wykładać wszystkich kart na stole za nim dowiedziała się czym dysponuje przeciwnik.
- Ach, zapomniałeś chyba, jak nam Gałecka o nim wspominała..- Obruszył się Przybylski, sięgając do zabrudzonej, tweedowej marynarki, z której wyszarpał zmierzwiony, poobrywany przy rogach notes. Wartość tego rozpaczliwie wyglądającego kajetu była bezcenna, pomagając w chwilach takich jak te, zaznajomić się z uzyskanymi faktami. Po przekartkowaniu, które trwało dłużące się trzy minuty, odnalazła się, jeszcze na samym początku, krótki wpis. Dziennikarz wskazał na chaotyczne, lecz kaligraficznie nakreślone zapiski. Nie dał jednak dotknąć zeszytu.
“Karol Waryński - mecenas, inwestował w Krystynę na złość von Braunowi” - koniec notatki. Trudno było stwierdzić czy istniały jakieś konkretniejsze przesłanki o sensowności zeznania niż opinia rzekomo bliskiej Niemcowi kobiety, jednak punkt, w którym znaleźli się mężczyźni zmuszał ich do sięgnięcia po każdą plotkę, byle nadawała się na poszlakę.
- O tym mówię!- Syknął Apolinary, chowając na powrót notes, zaczynając się pospiesznie ubierać. - Nie ignorujmy go. A z Krakowa jest tu jeden, chyba będzie, jeżeli Dariusz mówił o tym samym. Bankier z Krakowa, Żyd - Artur Wohl. Skoro przyjechał na polowanie aż spod Wawelu, pewnie bliski przyjaciel Tarasiwicza. Nie było mi dane go poznać, zresztą niewiele mnie to interesowało, ale jeżeli sugerujesz, że krakowski gość słyszał coś o Osterwie, to możemy zapytać. Byle jeszcze trzymał się przy stole.- Wzruszył ramionami Przybylski, strzepując skarpetę przed ubraniem. Należało liczyć się z każdą słabą głową, tak samo jak z silniejszymi od nich, którzy w wirze rozmowy, doskonale potrafili oszukać wpółpijących, poddając ich alkoholowej manipulacji. Jedno dawali się złapać na stare sztuczki, innych natomiast należało zaskoczyć nowymi technikami, obierając jak najbardziej przebiegłą taktykę. Wszystko to, sprowadzało się do męskiej formy wyciągania informacji, co w biznesie, jako jednym z najgorętszych podniet biesiadników z sąsiedniej sali, było nieraz elementem kluczowym dla powodzenia inwestycji. Nieetyczne zawieranie umów pod stołem, toasty za osobiste porachunki, czy choćby porozumiewawcze spojrzenia znad kieliszka, musiały kończyć się niepowodzeniem jednego z pijących, a już na pewno tego, którego głowa była pijackim niewypałem.
-Jeden wieczór i tyle znakomitych nazwisk, które mogły maczać w tych brudach palce. I ten Twój Rudnicki, na którego się uwziąłeś...Jak mam być z Tobą szczery nie widzi mi się z nim rozmawiać. Nawet zagadywanie, to jak akrobacje nad przepaścią! Ten człowiek jest bystry jak cholera, Aleksandrze. To prokurator, przypominam Ci, dla tego człowieka domysły i podejrzenia to chleb powszedni. Szatan z niego i gnida, ale jedno niepożądane słowo i zawiśniemy jak Kazik...- Ostrzegł Wrońskiego, unosząc nań znaczące spojrzenie. Teraz można było wyśmiać Apolinarego za tę niespodziewaną ostrożność, wracając pamięcią do ryzykownych działań przeszłości, a jednak była w tym jakaś prawdziwa niepewność, być może nawet swoisty rozsądek, podpowiadający, że Rudnicki jest najgorszym z możliwych ludzi do rozeznania. Przeciw niemu świadczyło wystarczająco wiele, a nawet jego gabinet (choć tu bardziej wina ślepej jak kret matki), obrócił się przeciwko niemu, dając rzetelne dowody za absurdalnością całego dochodzenia. Nawet jeżeli falsyfikowanie zeznań było najgorszą zbrodnią, zaraz obok morderstwa Krystyny, której dwójka doświadczyła, tak Przybylski nie uważał Kazimierza Rudnickiego za ostateczny krąg piekła, jakim można nazwać ten dramatyczny spektakl warszawski. Zatem, Apolinary bał się konfrontacji z szefem swojego brata, znając jego potęgę w pełnej krasie. Dowodzić temu powinny już rozprawy w Brześci, co człowiek drugiemu człowiekowi w imię władzy i sekretu politycznego uczynić potrafi, ale o tyle, co polityków ze zbrodni przeciwko polskiej władzy kiedyś, ktoś mógłby rozliczyć, tak z dwóch młodzieńców, zapalonych dochodzeniem prawdy nikt by nie rozliczył. Zresztą, Kazik samobójca był tego doskonałym dowodem.
- Do Rudnickiego należy dojść przez kogoś, choćby Dariusza, ale póki nie będziemy mieli pewności kto jest mordercą i jakie ma z tą sprawą powiązania...Rudnicki wydaje się irytująco wręcz nieuchwytny. Mam nadzieję, że rozumiesz o czym mówię!- Pogroził mu jeszcze, jakby obawiając się, iż sumienność Aleksandra do pchania się w kłopoty znów wykręci im niepożądany numer. Jak się miało jednak okazać, tego wieczoru ów błyskotliwość miała już inny plan.
Zignorował słowa o klubie łowieckim, ograniczając się tylko do teatralnego przewrócenia oczami, jakby chcąc powiedzieć, aby o tym nigdy już nie wspominał.
- C-co Ty...- Zagadnął Przybylski, patrząc za oświetleniwcem. Nawet sam wychylił się nad nim na korytarz, rozglądając się również, chcąc dojrzeć to samo, co zaciekawiło przyjaciela.- Ktoś nas podsłuchiwał?- Syknął jeszcze konspiracyjnie, ale za usłyszał jakąkolwiek odpowiedź, Wroński wyślizgnął się ze ślimaczą gracją spomiędzy framugi a drzwi, aby zakraść się do schodów na lewo. Za nim Apolinary poszedł za nim, spojrzał znad ramienia na torbę Aleksandra. Westchnął i zamknął za sobą skrzypiące drzwi łazienki.
- Sala jest w drugą stronę!
- Ach, zapomniałeś chyba, jak nam Gałecka o nim wspominała..- Obruszył się Przybylski, sięgając do zabrudzonej, tweedowej marynarki, z której wyszarpał zmierzwiony, poobrywany przy rogach notes. Wartość tego rozpaczliwie wyglądającego kajetu była bezcenna, pomagając w chwilach takich jak te, zaznajomić się z uzyskanymi faktami. Po przekartkowaniu, które trwało dłużące się trzy minuty, odnalazła się, jeszcze na samym początku, krótki wpis. Dziennikarz wskazał na chaotyczne, lecz kaligraficznie nakreślone zapiski. Nie dał jednak dotknąć zeszytu.
“Karol Waryński - mecenas, inwestował w Krystynę na złość von Braunowi” - koniec notatki. Trudno było stwierdzić czy istniały jakieś konkretniejsze przesłanki o sensowności zeznania niż opinia rzekomo bliskiej Niemcowi kobiety, jednak punkt, w którym znaleźli się mężczyźni zmuszał ich do sięgnięcia po każdą plotkę, byle nadawała się na poszlakę.
- O tym mówię!- Syknął Apolinary, chowając na powrót notes, zaczynając się pospiesznie ubierać. - Nie ignorujmy go. A z Krakowa jest tu jeden, chyba będzie, jeżeli Dariusz mówił o tym samym. Bankier z Krakowa, Żyd - Artur Wohl. Skoro przyjechał na polowanie aż spod Wawelu, pewnie bliski przyjaciel Tarasiwicza. Nie było mi dane go poznać, zresztą niewiele mnie to interesowało, ale jeżeli sugerujesz, że krakowski gość słyszał coś o Osterwie, to możemy zapytać. Byle jeszcze trzymał się przy stole.- Wzruszył ramionami Przybylski, strzepując skarpetę przed ubraniem. Należało liczyć się z każdą słabą głową, tak samo jak z silniejszymi od nich, którzy w wirze rozmowy, doskonale potrafili oszukać wpółpijących, poddając ich alkoholowej manipulacji. Jedno dawali się złapać na stare sztuczki, innych natomiast należało zaskoczyć nowymi technikami, obierając jak najbardziej przebiegłą taktykę. Wszystko to, sprowadzało się do męskiej formy wyciągania informacji, co w biznesie, jako jednym z najgorętszych podniet biesiadników z sąsiedniej sali, było nieraz elementem kluczowym dla powodzenia inwestycji. Nieetyczne zawieranie umów pod stołem, toasty za osobiste porachunki, czy choćby porozumiewawcze spojrzenia znad kieliszka, musiały kończyć się niepowodzeniem jednego z pijących, a już na pewno tego, którego głowa była pijackim niewypałem.
-Jeden wieczór i tyle znakomitych nazwisk, które mogły maczać w tych brudach palce. I ten Twój Rudnicki, na którego się uwziąłeś...Jak mam być z Tobą szczery nie widzi mi się z nim rozmawiać. Nawet zagadywanie, to jak akrobacje nad przepaścią! Ten człowiek jest bystry jak cholera, Aleksandrze. To prokurator, przypominam Ci, dla tego człowieka domysły i podejrzenia to chleb powszedni. Szatan z niego i gnida, ale jedno niepożądane słowo i zawiśniemy jak Kazik...- Ostrzegł Wrońskiego, unosząc nań znaczące spojrzenie. Teraz można było wyśmiać Apolinarego za tę niespodziewaną ostrożność, wracając pamięcią do ryzykownych działań przeszłości, a jednak była w tym jakaś prawdziwa niepewność, być może nawet swoisty rozsądek, podpowiadający, że Rudnicki jest najgorszym z możliwych ludzi do rozeznania. Przeciw niemu świadczyło wystarczająco wiele, a nawet jego gabinet (choć tu bardziej wina ślepej jak kret matki), obrócił się przeciwko niemu, dając rzetelne dowody za absurdalnością całego dochodzenia. Nawet jeżeli falsyfikowanie zeznań było najgorszą zbrodnią, zaraz obok morderstwa Krystyny, której dwójka doświadczyła, tak Przybylski nie uważał Kazimierza Rudnickiego za ostateczny krąg piekła, jakim można nazwać ten dramatyczny spektakl warszawski. Zatem, Apolinary bał się konfrontacji z szefem swojego brata, znając jego potęgę w pełnej krasie. Dowodzić temu powinny już rozprawy w Brześci, co człowiek drugiemu człowiekowi w imię władzy i sekretu politycznego uczynić potrafi, ale o tyle, co polityków ze zbrodni przeciwko polskiej władzy kiedyś, ktoś mógłby rozliczyć, tak z dwóch młodzieńców, zapalonych dochodzeniem prawdy nikt by nie rozliczył. Zresztą, Kazik samobójca był tego doskonałym dowodem.
- Do Rudnickiego należy dojść przez kogoś, choćby Dariusza, ale póki nie będziemy mieli pewności kto jest mordercą i jakie ma z tą sprawą powiązania...Rudnicki wydaje się irytująco wręcz nieuchwytny. Mam nadzieję, że rozumiesz o czym mówię!- Pogroził mu jeszcze, jakby obawiając się, iż sumienność Aleksandra do pchania się w kłopoty znów wykręci im niepożądany numer. Jak się miało jednak okazać, tego wieczoru ów błyskotliwość miała już inny plan.
Zignorował słowa o klubie łowieckim, ograniczając się tylko do teatralnego przewrócenia oczami, jakby chcąc powiedzieć, aby o tym nigdy już nie wspominał.
- C-co Ty...- Zagadnął Przybylski, patrząc za oświetleniwcem. Nawet sam wychylił się nad nim na korytarz, rozglądając się również, chcąc dojrzeć to samo, co zaciekawiło przyjaciela.- Ktoś nas podsłuchiwał?- Syknął jeszcze konspiracyjnie, ale za usłyszał jakąkolwiek odpowiedź, Wroński wyślizgnął się ze ślimaczą gracją spomiędzy framugi a drzwi, aby zakraść się do schodów na lewo. Za nim Apolinary poszedł za nim, spojrzał znad ramienia na torbę Aleksandra. Westchnął i zamknął za sobą skrzypiące drzwi łazienki.
- Sala jest w drugą stronę!
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Oczywiście – powiązany z von Braunem Waryński. Powiązany z córką i ojcem na raz – przyjaciel lub konkurent; wróg lub współpracownik. To nie miało znaczenia – skoro jednak nazwisko Waryńskiego pojawiało się w kuluarach częściej niż raz, a zwykle temat ten dotykał Teatru Wielkiego, chociaż raczej nie śmierci samej Krystyny, musieli pochylić się nad nim… Chociaż pochylać się wcale nie musieli. Wysoka, tłusta sylwetka mecenasa i biznesmena zawisła nad ich myślami. Waryński spóźnił się na polowanie, takie posłyszeć dało się plotki, chociaż okazać się miało, że nikogo nawet to nie poruszyło – przedsiębiorca, chociaż z pewnością umiał strzelać, dochodząc do pozycji na wojnie (gdzie co prawda za strzelaniem wspólnego miał niewiele, ale miał), mało interesował się polowaniami. Był jak Wroński z Przybylskim, wręcz niesfornie podobni – nie przyszli tu dla prostej, męskiej rozrywki, w końcu obydwoje nie przepadali za nimi – bili tu dla rozmów. Mecenas wyraźnie również, w końcu przybył tu, jakby to powiedzieć… Spóźniony strategicznie.
Wspólne rozważania na ten temat zostały jednak ucięte w momencie, gdy Aleksander postanowił opuścić skromne progi ciasnej łazienki, udając się klatką schodową w górę. Porzucone za sobą rzeczy pozostały pod łaską i opieką Apolinarego, a on sam mógł zadecydować czy chce zostawić je za sobą, a może wytargać za drzwi. Wroński musiał odnaleźć sobie spodnie, była to misja być może trudna i samotna, jednak konieczna.
Uderzenia stóp o stopnie pożegnały Przybylskiego, jeżeli ten nie powędrował ku górze. Gdy jednak obrócił głowę w drugą stronę, przeciwną od klatki, która już świeciła pustkami, mógłby zauważyć zbliżających się do niego Tarasiewicza i Chodźkę, który chwilę temu, jeszcze na zewnątrz strofował swojego zięcia. Widocznie zmierzali na górę. Prezes Naczelnej Izby Lekarskiej przemknął spojrzeniem po twarzy Przybylskiego i uraczył go ostrożnym uśmiechem, co innego sam gospodarz – ten wydawał się entuzjastycznie nastawiony do dziennikarza – być może zdążył już wypić kolejkę ku czci polowania i zacnych gości, kiedy tylko nie patrzyli.
- Panie Przybylski, jeszcze raz winszuję – wyrzekł Kordian Tarasiewicz, widocznie chcąc nieco spławić sterczącego tutaj niczym widły Apolinarego. Lekarz natomiast nie odezwał się wcale, zresztą już wcześniej dał się poznać jako gbur i mruk. Podobno nie gadał z gorszymi od siebie – partnerów dla córek upatrywał w wyższych sferach lub wśród zadufanej inteligencji. Wiedział już kim jest syn starego Przybylskiego – chociaż Apolinary mógł nie być tego jeszcze świadom. Ludzie na stołku nie lubili się jednak z dziennikarzami. Ich pojęcie prawdy rozmijało się z tym typowo politycznym. – Za moment wrócimy i chętnie sobie z panem pogadam, ale muszę pomówić sobie chwilę z panem Chodźko. Znalazłem ostatnio coś co mogłoby… – zaczął, ale niecierpliwy głos Witolda wciął mu się w słowo:
- Im szybciej załatwimy to, tym szybciej będą mogli sobie panowie porozmawiać, chodźmy więc – powiedział ponaglająco, a potem zerknął w kierunku klatki schodowej, na której zniknął Aleksander. Chcieli się tam udać, to pewne, a tylko Apolinary mógł zadecydować czy zaufa Wrońskiemu – możliwie spisując go na straty, czy powstrzyma idących tam mężczyzn.
Nieważne jednak czy Apolinary zdecydował się na pogawędkę z entuzjastycznym Tarasiewiczem i wyraźnie naburmuszonym Chodźko – Aleksander maszerował dumnie przez korytarz na górze domostwa. Drewno, wyszywane, nędzne obrazki z włóczki, klimat iście swojski, sielski i anielski klimat. Wszystkie drzwi, poza jednymi pozostawały zamknięte. Schowek na wszystko co niewyględne – wiadra, tarki do prania, miotły i poskładane, krochmalone pościele był jedynym elementem który pozostawał jakby łatwo dostępny. I emitujący dźwięki. Służąca i służący widocznie porozumiewali się ze sobą, widocznie nieświadomi, że ktoś po chwili mógł pojawić się w pobliżu i podsłuchać ich gadkę.
- Jeszcze dwa pokoje i po wszystkim… Jak myślisz, Józia, jak szybko zapełnią się zwłokami? – zażartował upiornie chłopak, po głosie bardzo młody, młodszy nawet na pewno od Aleksandra, może w wieku którejś z jego sióstr. Wroński na pytanie to od razu przytulił się do ściany i zbladł niemożebnie – w końcu w ostatnim czasie widywał zdecydowanie zbyt wiele martwych ciał, jak na kogoś… poczciwego.
- Pierwszy padnie gospodarz, zawsze tak jest. Chyba specjalnie czegoś mu dolewają… – powiedziała dziewczyna, śmiejąc się. DOLEWAJĄ – pomyślał głośno Aleksander, a myśl ta miała niemalże ton krzyku. Czyżby odkrył dziś wielką tajemnicę? Czyżby dojść miał odo mordu?
Zaczął oddychać płycej, a dłonie zalały się zimnym potem.
- A ten Kozicz wciągnie trupa na górę, bo powie, że tylko on ma siłę na gospodarza… – dodał chłopak, na co Józia znowu zaśmiała się perliście. Ich rozmowy były dla Wrońskiego upiorne, przerażające, nie na miejscu. Nie wiedział czy powinien zawrócić i momentalnie poinformować Apolinarego o lokalnych rewelacjach, czy może faktycznie skupić się na odnalezieniu ubrania dla siebie… Pogodził oba swoje plany. Cofnął się, ale jedynie do pierwszych drzwi na piętrze. Wyraźnie obok tych, przez które za moment przejść mogli Tarasiewicz i Chodźko. A drewniane ściany były bardzo… Przepuszczalne.
Żeby odkodować sobie shit stworzyłam coś takiego wsm pomyślałam, że wstawię
mapa myśli - zapomniałam tylko oznaczyć że Osterwa mason
Wspólne rozważania na ten temat zostały jednak ucięte w momencie, gdy Aleksander postanowił opuścić skromne progi ciasnej łazienki, udając się klatką schodową w górę. Porzucone za sobą rzeczy pozostały pod łaską i opieką Apolinarego, a on sam mógł zadecydować czy chce zostawić je za sobą, a może wytargać za drzwi. Wroński musiał odnaleźć sobie spodnie, była to misja być może trudna i samotna, jednak konieczna.
Uderzenia stóp o stopnie pożegnały Przybylskiego, jeżeli ten nie powędrował ku górze. Gdy jednak obrócił głowę w drugą stronę, przeciwną od klatki, która już świeciła pustkami, mógłby zauważyć zbliżających się do niego Tarasiewicza i Chodźkę, który chwilę temu, jeszcze na zewnątrz strofował swojego zięcia. Widocznie zmierzali na górę. Prezes Naczelnej Izby Lekarskiej przemknął spojrzeniem po twarzy Przybylskiego i uraczył go ostrożnym uśmiechem, co innego sam gospodarz – ten wydawał się entuzjastycznie nastawiony do dziennikarza – być może zdążył już wypić kolejkę ku czci polowania i zacnych gości, kiedy tylko nie patrzyli.
- Panie Przybylski, jeszcze raz winszuję – wyrzekł Kordian Tarasiewicz, widocznie chcąc nieco spławić sterczącego tutaj niczym widły Apolinarego. Lekarz natomiast nie odezwał się wcale, zresztą już wcześniej dał się poznać jako gbur i mruk. Podobno nie gadał z gorszymi od siebie – partnerów dla córek upatrywał w wyższych sferach lub wśród zadufanej inteligencji. Wiedział już kim jest syn starego Przybylskiego – chociaż Apolinary mógł nie być tego jeszcze świadom. Ludzie na stołku nie lubili się jednak z dziennikarzami. Ich pojęcie prawdy rozmijało się z tym typowo politycznym. – Za moment wrócimy i chętnie sobie z panem pogadam, ale muszę pomówić sobie chwilę z panem Chodźko. Znalazłem ostatnio coś co mogłoby… – zaczął, ale niecierpliwy głos Witolda wciął mu się w słowo:
- Im szybciej załatwimy to, tym szybciej będą mogli sobie panowie porozmawiać, chodźmy więc – powiedział ponaglająco, a potem zerknął w kierunku klatki schodowej, na której zniknął Aleksander. Chcieli się tam udać, to pewne, a tylko Apolinary mógł zadecydować czy zaufa Wrońskiemu – możliwie spisując go na straty, czy powstrzyma idących tam mężczyzn.
Nieważne jednak czy Apolinary zdecydował się na pogawędkę z entuzjastycznym Tarasiewiczem i wyraźnie naburmuszonym Chodźko – Aleksander maszerował dumnie przez korytarz na górze domostwa. Drewno, wyszywane, nędzne obrazki z włóczki, klimat iście swojski, sielski i anielski klimat. Wszystkie drzwi, poza jednymi pozostawały zamknięte. Schowek na wszystko co niewyględne – wiadra, tarki do prania, miotły i poskładane, krochmalone pościele był jedynym elementem który pozostawał jakby łatwo dostępny. I emitujący dźwięki. Służąca i służący widocznie porozumiewali się ze sobą, widocznie nieświadomi, że ktoś po chwili mógł pojawić się w pobliżu i podsłuchać ich gadkę.
- Jeszcze dwa pokoje i po wszystkim… Jak myślisz, Józia, jak szybko zapełnią się zwłokami? – zażartował upiornie chłopak, po głosie bardzo młody, młodszy nawet na pewno od Aleksandra, może w wieku którejś z jego sióstr. Wroński na pytanie to od razu przytulił się do ściany i zbladł niemożebnie – w końcu w ostatnim czasie widywał zdecydowanie zbyt wiele martwych ciał, jak na kogoś… poczciwego.
- Pierwszy padnie gospodarz, zawsze tak jest. Chyba specjalnie czegoś mu dolewają… – powiedziała dziewczyna, śmiejąc się. DOLEWAJĄ – pomyślał głośno Aleksander, a myśl ta miała niemalże ton krzyku. Czyżby odkrył dziś wielką tajemnicę? Czyżby dojść miał odo mordu?
Zaczął oddychać płycej, a dłonie zalały się zimnym potem.
- A ten Kozicz wciągnie trupa na górę, bo powie, że tylko on ma siłę na gospodarza… – dodał chłopak, na co Józia znowu zaśmiała się perliście. Ich rozmowy były dla Wrońskiego upiorne, przerażające, nie na miejscu. Nie wiedział czy powinien zawrócić i momentalnie poinformować Apolinarego o lokalnych rewelacjach, czy może faktycznie skupić się na odnalezieniu ubrania dla siebie… Pogodził oba swoje plany. Cofnął się, ale jedynie do pierwszych drzwi na piętrze. Wyraźnie obok tych, przez które za moment przejść mogli Tarasiewicz i Chodźko. A drewniane ściany były bardzo… Przepuszczalne.
Żeby odkodować sobie shit stworzyłam coś takiego wsm pomyślałam, że wstawię
mapa myśli - zapomniałam tylko oznaczyć że Osterwa mason
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[justify] Odwrócił raptownie głowę, słysząc kroki na schodach. Można śmiało powiedzieć, że od pewnego czasu, zmysły Apolinarego były wyostrzone bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie mówiąc już, że incydent z niedźwiedziem, który wciąż wzruszał w tikach dłonie mężczyzny. Każdy jeden krok na drewnianej, skrzypiącej podłodze był dlań boleśnie słyszalny, jakby tysiące mrówek dreptały między korytarzykami jego mózgu. Żaden status bohatera nie mógł powstrzymać go przed niebezpieczeństwem, jakie niosły za sobą wpływy ludzi bawiących się piętro niżej. Mogli uważać się za polujących, za łowców, walczących przeciwko potężnemu niedźwiedziowi systemu, lecz prawda była zgoła odwrotna, jeżeli pomyśleć o tym z perspektywy tego, jak bardzo malutcy są Apolinary i Aleksander, niejako bezwstydnie obnosząc się ze swoim dochodzeniem. Wiedział przecież Madej, otwarcie przyznający się do kolaboracji z siłami zła, mógł wiedzieć Rudnicki, jeżeli tylko młoda sekretarka zdecyduje wyćwierkać, kto wstąpił z odwiedzinami do kancelarii oraz każdy, kto zainteresowałby się, dlaczego oświetleniowiec teatru i kontrowersyjny dziennikarz, podążają przeszłością tragicznie zamordowanej Krystyny von Braun. W obliczu tej samej siły, która pozwoli pogrzebać niewinne kariery pracowników teatru, mężczyźni wydawali się bezbronni, błądzący w swoim naiwnym przekonaniu o własnej konspiracji, przeciwko całemu światu. A jednak do tej pory, zamachu na ich życie dokonało jedynie nierozumne zwierzę, kompletnie niepowiązane z szarańczą kłamstw, roztaczającą się nad stolicą. To było dopiero szczęście, a może nawet łaska. Fart głupców, mogący zdradliwie doprowadzić do tragedii. Niemniej, jak na razie największym ich zmartwieniem były czyste gatki Wrońskiego.
Wracając do tajemniczych kroków na schodach, Apolinary odetchnął, widząc giętką sylwetkę młodego przedsiębiorcy oraz zasępionego Chodźkę. Starszy z nich próbował do czegoś przekonać Tarasiewicza, który mimo usilnych prób pilnowania tematu rozmowy, rozpraszał się byle najmniejszym głupstwem, choćby takim Przybylskim. Słysząc kolejne gratulacje, dziennikarz wzdrygnął się, uśmiechnął głupawo jak nigdy wcześniej (tak aż zaczął się martwić, że przebywa z Wrońskim zdecydowanie za dużo). Zaraz po tym Apolinary odpowiedział zwięźle i bez pruderii, że z chęcią porozmawia z tak zacnym organizatorem łowów, co zdecydowanie połechtało ego gospodarza. Mina Chodźki wskazywała jednak odmienną opinię na temat niebywałej życzliwości młodego Przybylskiego, co mogło być tłumaczone jedynie wyrobioną o dziennikarzu opinią, przy tym absolutnie nieprzychylną.
Kiedy mężczyźni zniknęli w półmrokach korytarzu, Apolinary jedynie rzucił ostateczne, aprobujące spojrzenie dla wyczynów Aleksandra, aby samemu jak najszybciej doprowadzić się do względnego porządku, by zagłębić się w otchłań rozpusty, jaką była warszawska inteligencja.
Nie był to widok ani przyjemny, ani zachęcający, zwłaszcza, iż lata świetności tamtejszych mężczyzn minęła wraz z wojną, dlatego w połączeniu z zapitymi, czerwonymi twarzami, wielu z nich przypominało wzdęte, bliskie pęknięciu balony. W tym całym bajzlu pięknie chichoczące, młode kobiety pasowały jak kwiatek do kożucha, tak jak i grupa niezainteresowanych hulanką dżentelmenów, rozsiadłych na fotelach i krzesłach wokół ciepła kominka. Ich nie rozgrzewała wódka, ale pachnący koniak, koloru zastygłej żywicy. Rozmawiali półszeptem, wybuchając stonowanym śmiechem, raz po raz, odcięci od zabaw w większej izbie.
Wśród nich znajdowali się zarówno wybitnie ekonomiści - Stanisław Karpiński oraz Jerzy Zdziechowski, ale i wojskowi a nade wszystko finansjerzy – wspomniany Żyd Artur Wohl, a w centrum tej śmietanki siedział nikt inny jak Karol Waryński. Tym bardziej zaciekawiony Apolinary, zdecydował się dołączyć doń, zgarniając po drodze czysty kieliszek.
Gdy tylko stanął bliżej Karpińskiego, ten zaraz obsłużył go alkoholem. Dziennikarz podziękował, zaczynając wsłuchiwać się w rozmowę.
- Wierzę, że poprawa koniunktury w rolnictwie da do zrozumienia wszystkim, że należy inwestować przede wszystkim w produkcję rolną. Jeżeli nie inwestycja w ziemię, to w co? Nadprodukcja rolna dobrze zrobiła pieniądzu, a on rolników nie ma się co martwić, nie zbiednieją bardziej, skoro już są biedni.- Mówił jakiś mężczyzna, którego Przybylski nie mógł rozpoznać.
*- We wszystko inne inwestować, człowiek jeść musi, ale jak wszystko wróci do normy, to będzie trzeba zainwestować w coś innego. Obecnie warto lokować swoje pieniądze w koloniach. Tam zawsze można odłożyć, wraca się z nawiązką, choć niewielką, biznes jest stabilny. W Polsce nie ma mowy o stabilności, od roku dwudziestego…Banki tylko by brały, ale widzicie, co się w Stanach Zjednoczonych dzieje? Wierzyli w jeden czynnik ekonomiczny a to trzeba wierzyć we wszystkie*- Odezwał się Żyd Wohl, przecierając zmarszczone czoło chusteczką.
*- Dlatego powinniśmy ufać bardziej socjalizmowi.*- Każdy obejrzał się na Waryńskiego, uśmiechającego się bystrze znad szkiełek eliptycznych okularków.
*- Od kiedy, panie Waryński, pan taki zainteresowany socjalizmem?*- Zagadnął obcy mężczyzna, który przed chwilą kpił z biedy rolników. Na to pytanie Karol wzruszył ramionami, ale zdecydował się odpowiedzieć.
*- Panowie, widzicie, bo nie wszystko można ugrać tak, jak wam się wydaje – samemu. Nauczyły nas tego mocarstwa, choć każdy już dawno obalił mit monarchii. Jeżeli chcemy posiadać kontrolę nad pieniądzem, musimy umieć ustabilizować go w społeczeństwie, postawić na aktywizację tych najbiedniejszych a nie liczyć na takich cwaniaków, z całym szacunkiem, jak panowie.*- Urwał, aby zapalić cygaro. Zakopcił w kręgu słuchaczy, posyłając z ust chmurę dymu. Twarz mężczyzny rozmyła się Apolinaremu, przez co dziennikarzowi wydawało się, iż ten patrzy wprost na niego.
*- Polska się boi nowoczesnych rozwiązań. Nie uważacie panowie, że ten konserwatyzm nas cofa? Chcemy być wrogami Niemców, zarazem naśladujemy ich we wszystkim. Dlatego nie ufamy ich rozwiązaniom a co za tym idzie? Oni budują w kryzysie hiperinflacji kolejną kopalnie a polscy ekonomiści chcą wyciskać mleko z martwej krowy!*- Teraz nawet, jakby się oburzył, choć głos miał przyciszony i mruczący, mówiąc bardziej do siebie niż do towarzystwa.
Przybylski zauważył, że ten nie otwiera całych ust, tylko wydaje z siebie odgłosy, przybierając wargami, jak gdyby coś zawadzało Waryńskiemu w poprawnej wymowie.
*- Skupiamy się wokół Szterlingowców albo Złotych a jesteśmy, za przeproszeniem, w dupie! Socjalizm pozwala na rozwój na dotąd nieznaną skalę. Widzieliście co kapitalizm robi ze Stanami? Wystarczy potknięcie i leci wszystko na pysk, bo tak go kształtuje niewidzialna ręka. Tutaj mamy całe społeczeństwo, niosące gospodarkę na rękach. Nie tylko produkcyjną, ale i pieniężną.*
*- Nie jest to takie proste, jeżeli społeczeństwo nie ma kapitału. Prawda jest taka, że tylko odpowiednia akumulacja prowadzi do wzrostu koniunktury. To fakt niemal historyczny, panie Waryński. Rozdawnictwo nic tu nie da, w porównaniu z monopolizacją. Państwo nie ma własnych pieniędzy, dlaczego powinniśmy ufać czemuś, co rządzone jest przez elity. Ekonomia centralna blokuje akumulację.*- Obruszył się w jednym momencie Karpiński, przygładzając włosy. *- Najniższą inflację po krachu na giełdzie zarejestrowała Wielka Brytania, dlaczego? Bo zamiast wymienialności na złoto, zdecydowała się zdewaluować walutę, dało się, bez niszczenia działających systemów, dało! To po co mamy wierzyć upolitycznionej ekonomii?!*
*- Panie Karpiński, niech pan się przyzna, że pan po prostu nie lubisz Rosjan!*- Jeszcze inny ktoś zaśmiał się, dolewając alkoholu do opróżnionych szklanek. **- Wielka Brytania, Niemcy, Francuzi, Jankesi niech się pierdolą, my tu mamy Polskę i tu się stosujemy do polskich wartości. Od zawsze potęga rolnictwa i niech tak zostanie.*
*- Panowie, nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie, co trzeba teraz zrobić. Polska może się ratować, ale zanotowaliśmy ostatnio trzeci najgorszy spadek dynamiki obrotu od dwudziestego dziewiątego. Z całym szacunkiem, Grabski zrobił dobrą robotę ratując ostatki Polski, ale nam jest potrzebna przemiana wewnętrzna. Narzekają panowie, jakbyśmy nie zrobili nic a przecież zrobiliśmy wiele. W świecie nie istnieje tylko Polska, dlatego tak niebezpiecznie jest kontrolować to, co napływa do nas zza oceanu. Panowie muszą zrozumieć, jesteśmy na drodze do odrodzenia, ale nie na drodze do socjalizmu! I niech Piłsudzki mówi co chce, nie możemy do tego dopuścić.* - Sława te popłynęły z ust nikogo innego jak Henryka Grubera, który utknął, do tej pory niezauważalny i w ciszy, w jednym z foteli. Były prezes banku PKO uśmiechnął się. *- Ale obawiam się, że tak się w końcu stanie. Musimy zacząć handlować jak należy, pożyczkami, inwestycjami, regulować politykę fiskalną stopami procentowymi…*- Ostatecznie Gruber wstał z fotela, gasząc jeszcze mimochodem papierosa w zapalniczce. *- A teraz zapraszam panów na tańce. Dobrze gra muzyka…*
Każdy go posłuchał, oczarowani charyzmą wybitnego bankiera, który z obojętną nonszalancją, zwrócić się do balującej sali.
Za nim Apolinary zdołał się obudzić z problematyki dyskusji, pozostał sam na sam z Waryńskim, Wohlem i Karpińskim.
**- Panie Waryński…**- Zaczął nagle dziennikarz, siadając na krześle obok niego, tam gdzie chwilę temu sadzał swój znakomity tyłek Henryk Gruber. **- Dalej pan nie odpowiedział na pytanie, dlaczego P A N zdecydował się popierać socjalizm.**
Ich oczy spotkały się. Młody Przybylski wiedział, iż nie może mrugnąć, bo wtedy zdradzi swoje ciche intencje.
Sponsored content
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach