MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
First topic message reminder :
Kulka x Middie
Kulka x Middie
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Zarówno Apolinary pytał o to Wrońskiego, jak i Wroński pytał o to sam siebie – czy w świecie coś dzieje się bez powodu? Czy wierzył w przeznaczenie? Czy istnieje tu jakaś siła, która faktycznie kieruje ich losami, popychając ich w miejsca czasami dziwaczne, ale tak znaczne dla sprawy.
W końcu taksówka. Wroński nie wpadłby na ten pomysł gdyby był sam. Wziąłby rower i pojechał – tak jak robił zwykle w momencie gdy tramwaje się wykolejały. Aleksandra nawet stać nie było na wożenie się automobilami, bo i jego rodzina wielce zamożna nie była (chociaż w kryzysie nie głodowała, co było i tak już jakąś społeczną pozycją). A co by się stało, gdyby jednak pokłócili się, nie wsiedli do taksówki żadnej albo chociażby do innej?
Nic w świecie nie działo się bez przyczyny. Musieli wsiąść do tej taksówki, musieli usłyszeć to co chcieli. Najwyraźniej tak zdecydował Bóg czy jakikolwiek inny narrator, który czuwał nad ich losami. I o ile mogli cieszyć się z tego nagłego przybycia złotego deszczu, Wrońskiemu aż kręciło się w głowie na samą myśl, co by się stało, gdyby jednak tramwaj się nie wykoleił.
Wiedzieli coś. Wiedzieli coś nowego.
Wreszcie nie musieli zadowolić się domniemywaniami. Teraz wiedzieli coś na pewno.
Wrońskim wstrząsnęło to bardziej od brawurowej jazdy. Spoglądał bezradnie ku Apolinaremu, nie wierząc już w żadne przypadki. Kazik to musiał być ich Kazik. Niewiele było chorych na głowę Kazików, którzy nie sypiali po nocach, bo może byli świadkami zabójstwa.
Niewiele też było pewnie takich Kazików w dość bliskim pobliżu do jego mieszkania.
Podróż taksówką – uzasadniona, bowiem chciał by jak najmniej osób go widziało. A mimo to ktoś wiedział.
Aleksander oczywiście nie był zbyt wygadanym towarzyszem w trakcie podróży, chociażby ze względu na to, jak łatwo przygniatany przez informacje pozostawał. Po prostu na moment zamykał się w swojej wrońskiej skorupie i trawił tam to, co bardziej szokujące. Obserwował więc nieco tępym wzrokiem przekazywane przez Apolinarego pieniądze.
Pewnie gdyby był trzeźwiej myślący, zbuntowałby się i nakazał Przybylskiemu po prostu pogrozić wygadanemu taksówkarzowi. Skoro w końcu ten tak lubił wylewać z siebie strumienie przekazanych mu informacji, nie mogli być pewni, że ich wścibskość również nie zostanie stosownie skomentowana po tym, jak już taksówkarz zabierze kolejną osobę w szalone wojaże.
- Pamiętaj pan, że my też zapłaciliśmy podwójnie – warknął Wroński tylko na odchodne, trzaskając drzwiami wręcz.
Gdy raptem kilka kroków oddalili się od samochodu, oświetleniowiec wbił jakby szczenięce spojrzenie w Apolinarego. Będąc chyba tym, który szuka potwierdzenia, że wszystko to co działo się przed momentem mu się nie wyśniło.
- Możemy to wykorzystać. Juto poniedziałek, wszystkiego się dowiem – wyrzekł enigmatycznie. – Co powinienem teraz zrobić? Mogą cię rozpoznać, jeżeli jesteś bratem swojego brata?
Albo synem swojego ojca – Bóg wie właściwie kto mógł kojarzyć Przybylskiego i przez kogo. Apolinary udowodnił już im dzisiaj, że skrywa wiele tajemnic. Wroński już pozapominał o tym całym festiwalu wrażeń zaprezentowanym w piwnicy, powoli dochodził też do siebie po taksówkarskiej wycieczce w krainy wystraszonego umysłu Kazika.
Co jednak mogło sprawić, że był tak zdenerwowany? Nie radził sobie z ciężarem widoku śmierci, to możliwe. To wyjaśniałoby też powieszenie.
Ale on nie powiesił się sam. Ktoś mu w tym pomógł!
Może wiedział, że ktoś mu w tym pomoże i próbował chociaż trochę ratować swój tyłek?
Myśli Wrońskiego krążyły w jego głowie z prędkością fotonów. Aleksander nigdy nie czuł się tak myślowo rozbudzony. Nie wiedział nawet wcześniej, że jest w stanie tak intensywnie poruszać mózgownicą.
- Ciekawe kim byli ci inni… Nieważne. Znowu nacisnę kolegów w teatrze, ale mniejsza o to, mniejsza… – denerwował się.
Ale gdy Wroński poświęcał czas na denerwowanie się sprawą Kazika, tak czule związaną ze sprawą Krystyny – za ich plecami malowały się mury pałacu Raczyńskich.
Dziwne to miejsce, jak na siedzibę urzędu takiego jak Ministerstwo Sprawiedliwości. Miejsce dość wystawne, otoczone siecią ulic, z zaparkowanymi przy nim samochodami i z matalowymi rusztowaniami przy samej pierzei. Remont budynku tego ciągnął się niczym nitki włoskiego makaronu spaghetti, bowiem czas na inwestycje tego typu wybrali sobie włodarze dość nieciekawy.
Nikogo nie było na to stać, szczególnie młodego Państwa Polskiego w którym to chaos był naturalnym chyba już stanem rzeczy. A remontom również zawsze chaos ten towarzyszył.
Budowla w klasycznym stylu, tak kochanym przez Warszawiaków, widocznie stanowiła teraz nie tylko siedlisko sprawiedliwości wszelakiej, bo i także studnię kultury niższej. A można to było posłyszeć po przyśpiewkach prostaków, którzy kładli pałacowi nową elewację.
Nawet Wroński nie był tak prosty.
- O jakich oni majteczkach śpiewają? – zmieszał się Aleksander. – Którędy tu się wchodzi?
Nieporządek w gmachu Ministerstwa był niewyobrażalny, aż ktoś mógłby przestać się dziwić znikającym dokumentom. Tutaj znalezienie wejścia było nie lada zagadką, a co dopiero szukanie jakichś podobnych do wszystkiego świstków papierów.
Prawnicy byli jednak dobrzy w papirologię. Pewnie okładki odpowiednich folderów układali na półkach kolorystycznie.
- Pójdę zeznać – ośmielił się stwierdzić do Przybylskiego, mijając główne, zablokowane drzwi wejściowe Ministerstwa. Wskazano im potem drogę do drzwi umieszczonych od lewej strony budynku. – Pójdę i powiem coś. Czekaj… Co im powiem? Myślisz, że ważne było to, co zapisane w zeznaniach czy kto je składał?
Wroński jak zwykle się wahał, jakby wahaniem było całe jego życie. A dodatkowo wbijał wielkie od niepewności spojrzenie w Przybylskiego.
- Jak powiem, że widziałem to co Kazik, to dobrze mnie przyjmą? - głupi był Wroński, co tu kryć.
W końcu taksówka. Wroński nie wpadłby na ten pomysł gdyby był sam. Wziąłby rower i pojechał – tak jak robił zwykle w momencie gdy tramwaje się wykolejały. Aleksandra nawet stać nie było na wożenie się automobilami, bo i jego rodzina wielce zamożna nie była (chociaż w kryzysie nie głodowała, co było i tak już jakąś społeczną pozycją). A co by się stało, gdyby jednak pokłócili się, nie wsiedli do taksówki żadnej albo chociażby do innej?
Nic w świecie nie działo się bez przyczyny. Musieli wsiąść do tej taksówki, musieli usłyszeć to co chcieli. Najwyraźniej tak zdecydował Bóg czy jakikolwiek inny narrator, który czuwał nad ich losami. I o ile mogli cieszyć się z tego nagłego przybycia złotego deszczu, Wrońskiemu aż kręciło się w głowie na samą myśl, co by się stało, gdyby jednak tramwaj się nie wykoleił.
Wiedzieli coś. Wiedzieli coś nowego.
Wreszcie nie musieli zadowolić się domniemywaniami. Teraz wiedzieli coś na pewno.
Wrońskim wstrząsnęło to bardziej od brawurowej jazdy. Spoglądał bezradnie ku Apolinaremu, nie wierząc już w żadne przypadki. Kazik to musiał być ich Kazik. Niewiele było chorych na głowę Kazików, którzy nie sypiali po nocach, bo może byli świadkami zabójstwa.
Niewiele też było pewnie takich Kazików w dość bliskim pobliżu do jego mieszkania.
Podróż taksówką – uzasadniona, bowiem chciał by jak najmniej osób go widziało. A mimo to ktoś wiedział.
Aleksander oczywiście nie był zbyt wygadanym towarzyszem w trakcie podróży, chociażby ze względu na to, jak łatwo przygniatany przez informacje pozostawał. Po prostu na moment zamykał się w swojej wrońskiej skorupie i trawił tam to, co bardziej szokujące. Obserwował więc nieco tępym wzrokiem przekazywane przez Apolinarego pieniądze.
Pewnie gdyby był trzeźwiej myślący, zbuntowałby się i nakazał Przybylskiemu po prostu pogrozić wygadanemu taksówkarzowi. Skoro w końcu ten tak lubił wylewać z siebie strumienie przekazanych mu informacji, nie mogli być pewni, że ich wścibskość również nie zostanie stosownie skomentowana po tym, jak już taksówkarz zabierze kolejną osobę w szalone wojaże.
- Pamiętaj pan, że my też zapłaciliśmy podwójnie – warknął Wroński tylko na odchodne, trzaskając drzwiami wręcz.
Gdy raptem kilka kroków oddalili się od samochodu, oświetleniowiec wbił jakby szczenięce spojrzenie w Apolinarego. Będąc chyba tym, który szuka potwierdzenia, że wszystko to co działo się przed momentem mu się nie wyśniło.
- Możemy to wykorzystać. Juto poniedziałek, wszystkiego się dowiem – wyrzekł enigmatycznie. – Co powinienem teraz zrobić? Mogą cię rozpoznać, jeżeli jesteś bratem swojego brata?
Albo synem swojego ojca – Bóg wie właściwie kto mógł kojarzyć Przybylskiego i przez kogo. Apolinary udowodnił już im dzisiaj, że skrywa wiele tajemnic. Wroński już pozapominał o tym całym festiwalu wrażeń zaprezentowanym w piwnicy, powoli dochodził też do siebie po taksówkarskiej wycieczce w krainy wystraszonego umysłu Kazika.
Co jednak mogło sprawić, że był tak zdenerwowany? Nie radził sobie z ciężarem widoku śmierci, to możliwe. To wyjaśniałoby też powieszenie.
Ale on nie powiesił się sam. Ktoś mu w tym pomógł!
Może wiedział, że ktoś mu w tym pomoże i próbował chociaż trochę ratować swój tyłek?
Myśli Wrońskiego krążyły w jego głowie z prędkością fotonów. Aleksander nigdy nie czuł się tak myślowo rozbudzony. Nie wiedział nawet wcześniej, że jest w stanie tak intensywnie poruszać mózgownicą.
- Ciekawe kim byli ci inni… Nieważne. Znowu nacisnę kolegów w teatrze, ale mniejsza o to, mniejsza… – denerwował się.
Ale gdy Wroński poświęcał czas na denerwowanie się sprawą Kazika, tak czule związaną ze sprawą Krystyny – za ich plecami malowały się mury pałacu Raczyńskich.
Dziwne to miejsce, jak na siedzibę urzędu takiego jak Ministerstwo Sprawiedliwości. Miejsce dość wystawne, otoczone siecią ulic, z zaparkowanymi przy nim samochodami i z matalowymi rusztowaniami przy samej pierzei. Remont budynku tego ciągnął się niczym nitki włoskiego makaronu spaghetti, bowiem czas na inwestycje tego typu wybrali sobie włodarze dość nieciekawy.
Nikogo nie było na to stać, szczególnie młodego Państwa Polskiego w którym to chaos był naturalnym chyba już stanem rzeczy. A remontom również zawsze chaos ten towarzyszył.
Budowla w klasycznym stylu, tak kochanym przez Warszawiaków, widocznie stanowiła teraz nie tylko siedlisko sprawiedliwości wszelakiej, bo i także studnię kultury niższej. A można to było posłyszeć po przyśpiewkach prostaków, którzy kładli pałacowi nową elewację.
Nawet Wroński nie był tak prosty.
- O jakich oni majteczkach śpiewają? – zmieszał się Aleksander. – Którędy tu się wchodzi?
Nieporządek w gmachu Ministerstwa był niewyobrażalny, aż ktoś mógłby przestać się dziwić znikającym dokumentom. Tutaj znalezienie wejścia było nie lada zagadką, a co dopiero szukanie jakichś podobnych do wszystkiego świstków papierów.
Prawnicy byli jednak dobrzy w papirologię. Pewnie okładki odpowiednich folderów układali na półkach kolorystycznie.
- Pójdę zeznać – ośmielił się stwierdzić do Przybylskiego, mijając główne, zablokowane drzwi wejściowe Ministerstwa. Wskazano im potem drogę do drzwi umieszczonych od lewej strony budynku. – Pójdę i powiem coś. Czekaj… Co im powiem? Myślisz, że ważne było to, co zapisane w zeznaniach czy kto je składał?
Wroński jak zwykle się wahał, jakby wahaniem było całe jego życie. A dodatkowo wbijał wielkie od niepewności spojrzenie w Przybylskiego.
- Jak powiem, że widziałem to co Kazik, to dobrze mnie przyjmą? - głupi był Wroński, co tu kryć.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Szczęście, czy nie szczęście, raczej należałoby powiedzieć łaska. Łaska, która spadła nań pod postacią nie najsympatyczniejszego kierowcy taksówki z szerokim językiem i rodziną do wykarmienia. Co prawda lepszym byłoby uzyskać pełne informacje, a raczej ich myślowy skrót bez wydawania ostatek zawartości przybylskiego portfela, ale w takich momentach, gdy jest się owładniętym potrzebą natychmiastowego działania człowiek jest gotów ponosić koszty większe niż w papierze, więc i o tym Apolinary szybko zapomniał (przypomni mu się dopiero przy następnym wydatku). Teraz najważniejszym było nie zapomnieć o tych na wpół enigmatycznych słowach Kazika, być może pokrętnej parafrazy taksówkarza, ale mimo wszystko była to jakaś wskazówka, jakoby Kazik faktycznie ze sprawą miał mnóstwo do czynienia, tak samo jak jeszcze paru innych “kolegów”, którzy prawdopodobnie przeciwnie do Kowala żyją. Wtedy należałoby ich znaleźć, przynajmniej postarać się wytropić tych z mocniejszymi nerwami i przydusić inaczej jak sumieniem. O tym właśnie marzył Apolinary, ignorując kolejne słowa swojego towarzysza. Przy tym wyglądał jak stojący posąg myśliciela, gładząc się po ściętej brodzie, zdecydowanie rzadziej przyćmioną zarostem jak wrońska, i tak głowił się, czym tak naprawdę były usłyszane słowa. Czy z Kazikiem był ktoś jeszcze i czy przypadkiem jego katem nie był właśnie z tych nieczułych bandziorów, którzy stłamsili w sobie rozsądek dla utrzymania morderstwa w tajemnicy?
- Potrzebujemy informacji z kim przed śmiercią Kazik przystawał. Może ktoś zauważył u niego dziwne zachowania, być może ten wasz przełożony gbur, zna was chyba dobrze, coś wywęszył. Przecież to zwykli ludzie byli. Musi być w tym jakaś luka, jakieś pękniecie. Nie ma zbrodni idealnych, tak jak z powieszeniem Kazika. Przecież chyba tylko głupi by się nie połapał, że lina nienaturalnie się urwała.
Faktycznie, budynek był w remoncie. Co chwila próbowano coś poprawić, dobudować, zburzyć, znowu ulepszyć, choć przez ostatnie lata trudno było mówić o jakimkolwiek postępie. Coś się robi, ale na tyle, by nie działo się nic, a wystarczająco, aby państwo musiało na to łożyć pieniądze. Współfinansowanie takich propagandowych budowli użytku publicznego było całkiem popularne a podłapane od większych mocarstwa. Doskonałym przykładem może być Wrocław, zresztą niestety niepolski, którego władze w ramach rocznych prac inwentaryzacyjnych dopieszczała ostatecznie budynek paroma dodatkowymi kostkami cegły i wielkim herbem miasta, aby pokazać jacy nie są dobrzy, otwarci, czy bogaci, w dodatku wspaniałomyślni. Apolinarego bawił ten lokalny patriotyzm, który więcej szkodził finansom niż faktycznie był czymś w rodzaju przyszłościowej inwestycji. Trzeba jednak wybrać pomiędzy połączeniem kolejowym Warszawa- Poznań a dodatkowym ogordzeniem wokół parku Saskiego.
- Tutaj jest tabliczka. Wejście bocznymi drzwiami...- Poprowadził ich Apolinary, ufając raczej śmiało idącemu, wąsatemu mężczyźnie niż faktycznej tabliczce. Nie okazało się to jednak mylne, a zaraz znaleźli się w wąskim korytarzu, w którym przy prowizorycznym stanowisku recepcyjnym siedziała młoda dziewczyna, jeszcze nawet panna i bawiła się pilniczkiem. Za nim zdecydowali się podejść, Przybylski odwrócił się raptownie do Aleksandra, słysząc te głupoty z jego ust i zmierzył go wręcz piorunująco.
- Czyś Ty oszalał!? Najlepiej tu się wcale nie odzywać. A przynajmniej Ty. Nic o żadnym morderstwie i o tym, że znasz Kazika. Nie słyszałeś co tamten taksówkarz mówił, i że go zabili a nie on siebie zabił? A jak byłby podejrzany lub co gorsza winny? Powiedz jeszcze, że to Ty wielki oświetleniowiec Teatru Wielkiego w Warszawie Aleksander Ksawery Wroński , który gasił reflektor, jak Krystynę von Braun dźgali za kurtyną. Wspomnij jeszcze, że masz dokumentację teatru, wydartą, bo kradzioną a i bawiłeś się z Czeczenem pod jednym przybytku...- Zganił go w jakimś niemożliwym potoku słów, zapominając jak miły i cierpliwy starał się być jeszcze chwilę temu, kiedy kajał się przy wyznawaniu wstydliwych prawd o sobie.
- Oficjalnie nie jesteśmy tu po to- zakończył, by podejść do biurka.
- Dzień dobry, ja do pana prokuratora Przybylskiego. W sprawie doniesienia papierów.
- Dzień dobry...ale nic mi drogi panie o tym nie wiadomo. Może ja skontaktuję się z panem prokuratorem i...
- Nie, nie, nie trzeba. To mój brat. Miałem mu dokumenty przynieść, których zapomniał z domu. Dzisiaj miał mieć spotkanie, przedstawiał je prokuratorowi Rudnickiemu, ale biedak zapomniał...
- Niestety, według harmonogramu pan Przybylski będzie za dwie godziny. Nie wydaję mi się, aby...
- Ale pani ma w tym harmonogramie zapisane odbiór togi z pralni ?
- Nie...Przepraszam, a co to ma do rzeczy?
- To, że pana prokuratora w domu już nie ma, bo poszedł po togę. Zawsze chodził z oplamioną, to sobie ją uprał. A ta pralnia po drugiej stronie Wisły.
- A, no tak, ja nawet o tym słyszałam, że pan prokurator Przybylski jak sobie podjada w przerwach na sali sądowej, to mu kapie często na togę, bo jest na niego za ciasna pod pachami.
- A tak, tak, dobrze pani słyszała. Kiedyś był szczuplejszy, to mu żona zwęziła, a teraz jakby odpruła, to by już nie zszyła.
- To czemu nie da do krawcowej?
- Właśnie dlatego przyszedłem z synem krawcowej, żeby oddać mu papiery i zabrać togę.
- A to nie mogli państwo tego załatwiać w innym czasie?
- Pani tu długo pracuje?
- Nie, skądże, praktyki mam proszę pana.
- Mhm, no to pani jeszcze nie wie, że z nadmiaru obowiązków prokuratorzy muszą załatwiać sprawy prywatne w godzinach pracy?
- A, no tak, ja nawet o tym słyszałam. To wie pan co, proszę mi tu tylko dokument swój pokazać.
Apolinary bez wahania pokazał dziewczynie dokument, a gdy ta dokonała oględzin poprawności informacji wielkimi oczami, przytaknęła.
- Pan ma bardzo ładnie imię, panie Apolinary. Proszę ode mnie pozdrowić pana prokuratora. Drugie piętro, prawe skrzydło, proszę iść za chłodem. W części prokuratorskiej wymieniają okna, więc nie ma okiennic od jakiś dwóch tygodni. Bardzo tam ziębi.
- Dziękuję, droga pani, chodź pan, poczekamy sobie na Dariusza. - Machnął na Wrońskiego ręką i tak udali się schodami na drugie piętro, gdzie kłaniając się każdemu napotkanemu osobnikowi, przeszli istotnie za przewiewem do części, gdzie rozsądek miesza się z bezdusznym domniemaniem. Nie było tu wiele gabinetów, właściwie drugie piętro prócz niezabezpieczonej części prokuratorskiej zostało całkowicie opróżnione ze względów bezpieczeństwa.
- Dariusz opowiadał, że Rudnicki nie zgodził się na ruszanie papirologii z tej części budynku, więc mimo skarg i próśb muszą tutaj pracować. Normalnie przenieśliby się jak radcy, na parter lub do piwnicy, tu mają bardzo ładną piwnicę, bo po starych leżalniach win, ale nie, Rudnicki zakazał ruszać cokolwiek. Dariusz płakał mi kiedyś na korcie, że musi w kożuchu siedzieć i mu palce wieczorami przymarzają do pióra, ale to cienki ciołek jest, więc się nie dziwię.
Apolinary wychylił się za framugę jednego z otwartych okien.
- Gdyby tak ktoś wypadł, to połamałby się na betonie.
- Potrzebujemy informacji z kim przed śmiercią Kazik przystawał. Może ktoś zauważył u niego dziwne zachowania, być może ten wasz przełożony gbur, zna was chyba dobrze, coś wywęszył. Przecież to zwykli ludzie byli. Musi być w tym jakaś luka, jakieś pękniecie. Nie ma zbrodni idealnych, tak jak z powieszeniem Kazika. Przecież chyba tylko głupi by się nie połapał, że lina nienaturalnie się urwała.
Faktycznie, budynek był w remoncie. Co chwila próbowano coś poprawić, dobudować, zburzyć, znowu ulepszyć, choć przez ostatnie lata trudno było mówić o jakimkolwiek postępie. Coś się robi, ale na tyle, by nie działo się nic, a wystarczająco, aby państwo musiało na to łożyć pieniądze. Współfinansowanie takich propagandowych budowli użytku publicznego było całkiem popularne a podłapane od większych mocarstwa. Doskonałym przykładem może być Wrocław, zresztą niestety niepolski, którego władze w ramach rocznych prac inwentaryzacyjnych dopieszczała ostatecznie budynek paroma dodatkowymi kostkami cegły i wielkim herbem miasta, aby pokazać jacy nie są dobrzy, otwarci, czy bogaci, w dodatku wspaniałomyślni. Apolinarego bawił ten lokalny patriotyzm, który więcej szkodził finansom niż faktycznie był czymś w rodzaju przyszłościowej inwestycji. Trzeba jednak wybrać pomiędzy połączeniem kolejowym Warszawa- Poznań a dodatkowym ogordzeniem wokół parku Saskiego.
- Tutaj jest tabliczka. Wejście bocznymi drzwiami...- Poprowadził ich Apolinary, ufając raczej śmiało idącemu, wąsatemu mężczyźnie niż faktycznej tabliczce. Nie okazało się to jednak mylne, a zaraz znaleźli się w wąskim korytarzu, w którym przy prowizorycznym stanowisku recepcyjnym siedziała młoda dziewczyna, jeszcze nawet panna i bawiła się pilniczkiem. Za nim zdecydowali się podejść, Przybylski odwrócił się raptownie do Aleksandra, słysząc te głupoty z jego ust i zmierzył go wręcz piorunująco.
- Czyś Ty oszalał!? Najlepiej tu się wcale nie odzywać. A przynajmniej Ty. Nic o żadnym morderstwie i o tym, że znasz Kazika. Nie słyszałeś co tamten taksówkarz mówił, i że go zabili a nie on siebie zabił? A jak byłby podejrzany lub co gorsza winny? Powiedz jeszcze, że to Ty wielki oświetleniowiec Teatru Wielkiego w Warszawie Aleksander Ksawery Wroński , który gasił reflektor, jak Krystynę von Braun dźgali za kurtyną. Wspomnij jeszcze, że masz dokumentację teatru, wydartą, bo kradzioną a i bawiłeś się z Czeczenem pod jednym przybytku...- Zganił go w jakimś niemożliwym potoku słów, zapominając jak miły i cierpliwy starał się być jeszcze chwilę temu, kiedy kajał się przy wyznawaniu wstydliwych prawd o sobie.
- Oficjalnie nie jesteśmy tu po to- zakończył, by podejść do biurka.
- Dzień dobry, ja do pana prokuratora Przybylskiego. W sprawie doniesienia papierów.
- Dzień dobry...ale nic mi drogi panie o tym nie wiadomo. Może ja skontaktuję się z panem prokuratorem i...
- Nie, nie, nie trzeba. To mój brat. Miałem mu dokumenty przynieść, których zapomniał z domu. Dzisiaj miał mieć spotkanie, przedstawiał je prokuratorowi Rudnickiemu, ale biedak zapomniał...
- Niestety, według harmonogramu pan Przybylski będzie za dwie godziny. Nie wydaję mi się, aby...
- Ale pani ma w tym harmonogramie zapisane odbiór togi z pralni ?
- Nie...Przepraszam, a co to ma do rzeczy?
- To, że pana prokuratora w domu już nie ma, bo poszedł po togę. Zawsze chodził z oplamioną, to sobie ją uprał. A ta pralnia po drugiej stronie Wisły.
- A, no tak, ja nawet o tym słyszałam, że pan prokurator Przybylski jak sobie podjada w przerwach na sali sądowej, to mu kapie często na togę, bo jest na niego za ciasna pod pachami.
- A tak, tak, dobrze pani słyszała. Kiedyś był szczuplejszy, to mu żona zwęziła, a teraz jakby odpruła, to by już nie zszyła.
- To czemu nie da do krawcowej?
- Właśnie dlatego przyszedłem z synem krawcowej, żeby oddać mu papiery i zabrać togę.
- A to nie mogli państwo tego załatwiać w innym czasie?
- Pani tu długo pracuje?
- Nie, skądże, praktyki mam proszę pana.
- Mhm, no to pani jeszcze nie wie, że z nadmiaru obowiązków prokuratorzy muszą załatwiać sprawy prywatne w godzinach pracy?
- A, no tak, ja nawet o tym słyszałam. To wie pan co, proszę mi tu tylko dokument swój pokazać.
Apolinary bez wahania pokazał dziewczynie dokument, a gdy ta dokonała oględzin poprawności informacji wielkimi oczami, przytaknęła.
- Pan ma bardzo ładnie imię, panie Apolinary. Proszę ode mnie pozdrowić pana prokuratora. Drugie piętro, prawe skrzydło, proszę iść za chłodem. W części prokuratorskiej wymieniają okna, więc nie ma okiennic od jakiś dwóch tygodni. Bardzo tam ziębi.
- Dziękuję, droga pani, chodź pan, poczekamy sobie na Dariusza. - Machnął na Wrońskiego ręką i tak udali się schodami na drugie piętro, gdzie kłaniając się każdemu napotkanemu osobnikowi, przeszli istotnie za przewiewem do części, gdzie rozsądek miesza się z bezdusznym domniemaniem. Nie było tu wiele gabinetów, właściwie drugie piętro prócz niezabezpieczonej części prokuratorskiej zostało całkowicie opróżnione ze względów bezpieczeństwa.
- Dariusz opowiadał, że Rudnicki nie zgodził się na ruszanie papirologii z tej części budynku, więc mimo skarg i próśb muszą tutaj pracować. Normalnie przenieśliby się jak radcy, na parter lub do piwnicy, tu mają bardzo ładną piwnicę, bo po starych leżalniach win, ale nie, Rudnicki zakazał ruszać cokolwiek. Dariusz płakał mi kiedyś na korcie, że musi w kożuchu siedzieć i mu palce wieczorami przymarzają do pióra, ale to cienki ciołek jest, więc się nie dziwię.
Apolinary wychylił się za framugę jednego z otwartych okien.
- Gdyby tak ktoś wypadł, to połamałby się na betonie.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[small]Bóg wie kim była matka Rudnickiego, więc sobie ją wymyśliłam XD[/small]
Czas pokazał im już nie raz, że przy Apolinarym kobiety głupiały. Widocznie traciły rozum i wgapiały się w te jego gładkie lico, gdy trzeba ułożone w tak uprzejme kształty.
Wroński wątpił nawet by sam uwierzył w takie bzdury, jeżeli tylko ktoś spróbowałby mu je do głowy powciskać, być może jednak jego myślenie spowodowane było tym, że poznał się już nieco na Przybylskim i zauważył, że kłamstwo jest jego dobrym przyjacielem, nawet pomimo tej chorobliwej fascynacji do drążenia prawdy.
A skoro przed oczami oświetleniowca działy się rzeczy niestworzone, nie należało się chyba dziwić, że Wroński milczał niczym niemy. Było to zachowanie jemu typowe, szczególnie w momentach bardziej abstrakcyjnych, gdy to bał się pewnie powiedzieć cokolwiek byle wrażenia tego dziwnego nie rozbić. Albo po prostu połknął język próbując.
Nieważne jednak czy Aleksander pozostawał niemową czy nie – wszystko poszło im aż za łatwo i zdecydowanie bardziej bezpiecznie niż w sytuacji wcielenia w życie potencjalnego, przedstawianego wcześniej i dość mrocznego scenariusza Wrońskiego. Nie musiał kłamać przed prokuratorem, bo brat prokuratora pokłamał przed jakąś stażystką.
Czy jakikolwiek dzień w wolnej Polsce potrafił być normalny?
Wędrówki po korytarzach również odbyły się z odpowiednim szacunkiem do ciszy, skłanianiem głowy niżej pewnie niż to wskazane (Wroński i zasady dobrego wychowania nie szły bowiem w parze – zresztą, każdy kto przebywał z nim bądź śledził jego perypetie pewnie wiedział, że bliżej mu do prostaka) i przyglądaniu się Apolinaremu, którego to chyba miał zamiar dalej papugować, byle nie wydać się podejrzanym.
- Niewiele nawet skłamałeś… – stwierdził, mając właściwie na myśli siebie i zawód jego matki. Wyszeptał to właściwie, stąd nie było pewności czy jego towarzysz zrozumie to odpowiednio i czy ogółem oznajmienie to posłyszy. – To wszystko jest takie proste…
Pomimo tego, że dzień wydawał się wyjątkowo ciepły, przewiew jaki wywołał brak okien dawał się we znaki.
Nigdy nieuporządkowane włosy Wrońskiego tańczyły we wszystkie kierunki, miotane chłodnymi powiewami, a na karku jego wyrosła gęsia skórka. W wypadku takim jak ten, Aleksander nie dziwiłby się gdyby brak Apolinarego nakładał na siebie z 6 tog albo co lepsze – tył byle mieć większą warstwę izolacyjną ciała.
- Nie będziesz miał przez to problemów? – zapytał chyba retorycznie, układając ze słów tych pytanie w typie wrońskiego. Bo i nawet taki głupek jak niziutki oświetleniowiec wiedział, że Apolinary będzie miał przez to problemy, a jeżeli w tym momencie coś pójdzie nie tak – do prokuratury już raczej nie wrócą. No – chyba że jako zeznający. – Uważaj!
Wroński syknął, łapiąc Apolinarego za ramię i próbując zmusić tym jasnym gestem do nie kuszenia losu. Mimo wszystko jednak, mimo jego własnej paranoi (ludzie w końcu spadali ze sznura zupełnie bez powodu) i przekonania, że ostatnio zbyt wiele znajomych mu ludzi umiera… Sam wyjrzał przez okno zaraz po tym, jak podjął próbę odsunięcia od niego dziennikarza. W końcu jemu nic złego stać się nie mogło…
- Wysoko… – zawyrokował. Sufit jego domu nie był jednak tak wysoki jak sufity dworków czy kamienic, stąd recenzja ta wcale nie musiała dziwić. – Ale beton jest dość świeży… Może nawet zostawiłby wgniecenie…
Cóż za ubaw, aż sam uśmiechnął się do swojej wizji.
Po chwili na nowo stanął jednak na równych nogach i nie wychylał się już dłużej, głównie sprowokowany słowami kierowanymi w kierunku nie jego samego (bo on do nikogo podobnym raczej nie był), a do Apolinarego Przybylskiego.
Gruba kobietka z pomarszczoną twarzyczką i okularami o szkiełkach tak grubych, jak denka butelek po brandy pitej ukradkiem w gabinetach, zbliżyła się do Przybylskiego i otulając się futrem, odchrząknęła by widocznie zwrócić na siebie uwagę tego, który przed chwilą interesował się tylko posadzką wylaną gdzieś pod oknem.
- Panie Dariuszu… – na pewno i matce zdarzało się w młodości mówić do braci niewłaściwymi imionami, każdej matce w końcu się to zdarzało. No chyba, że była matką Wrońską, która w synach za bardzo przebierać nie mogła.
Osoba która stała przed obliczem Apolinarego była nikim innym, jak matką Kazimierza Rudnickiego. I chociaż nosiła się dość modnie, coś na jej twarzy mówiło, że człowieka ze wsi może i wyciągniesz, jednak wsi z człowieka nigdy. Apolinary mógł ją kojarzyć lub nie – jednak ta nie miała w zamiarach dać mu czas na zastanowienie nad tym tematem.
- Widziałeś może Kazimierza? – widocznie przybyła tu po to by znaleźć prokuratora. Miała zdecydowanie zbyt wiele lat by pozwolić jej na to, by sama poruszała się po mieście. Właściwie – wiele osób stwierdzić mogło, że kobiecina taka jak ona nie powinna już chodzić po tym świecie. Była po prostu staruszką.
Być może jednak jej mózg wykorzystywał nieco mniej energii, co pozwalało dłużej zachować ją przy życiu. Albo że nie zużywała jej już praktycznie na czyste spoglądanie i właściwe rozpoznawanie. To też miało jakiś sens…
Aleksander obserwował całą sytuację. Czy to oznaczało, że prokurator był tu gdzieś obecny?
- Wyszedł pół godziny temu, kazał na siebie czekać, ale nie mówił, że zaraz przyjdziesz… Ale ile to można w takim chłodzie siedzieć… – a różowy nos kobiety sugerował, że wcale nie kłamała. Chociaż – w jej wieku mogą mieć problemy z określeniem, jak długo przebywała tu sama. – Miał potem odwieźć mnie do domu… Ale może skoro tu jesteś, ty mnie odwieziesz? Wiesz dobrze gdzie, to niedaleko… Chyba, że masz obowiązki.
Widocznie zakres jej pola widzenia nie pozwalał na dostrzeżenie obecnie Aleksandra, który to beznadziejnie spoglądał ku dziennikarzowi, łapiąc go za łokieć niczym dziecko, które potrzebowało trochę uwagi.
Wroński wątpił nawet by sam uwierzył w takie bzdury, jeżeli tylko ktoś spróbowałby mu je do głowy powciskać, być może jednak jego myślenie spowodowane było tym, że poznał się już nieco na Przybylskim i zauważył, że kłamstwo jest jego dobrym przyjacielem, nawet pomimo tej chorobliwej fascynacji do drążenia prawdy.
A skoro przed oczami oświetleniowca działy się rzeczy niestworzone, nie należało się chyba dziwić, że Wroński milczał niczym niemy. Było to zachowanie jemu typowe, szczególnie w momentach bardziej abstrakcyjnych, gdy to bał się pewnie powiedzieć cokolwiek byle wrażenia tego dziwnego nie rozbić. Albo po prostu połknął język próbując.
Nieważne jednak czy Aleksander pozostawał niemową czy nie – wszystko poszło im aż za łatwo i zdecydowanie bardziej bezpiecznie niż w sytuacji wcielenia w życie potencjalnego, przedstawianego wcześniej i dość mrocznego scenariusza Wrońskiego. Nie musiał kłamać przed prokuratorem, bo brat prokuratora pokłamał przed jakąś stażystką.
Czy jakikolwiek dzień w wolnej Polsce potrafił być normalny?
Wędrówki po korytarzach również odbyły się z odpowiednim szacunkiem do ciszy, skłanianiem głowy niżej pewnie niż to wskazane (Wroński i zasady dobrego wychowania nie szły bowiem w parze – zresztą, każdy kto przebywał z nim bądź śledził jego perypetie pewnie wiedział, że bliżej mu do prostaka) i przyglądaniu się Apolinaremu, którego to chyba miał zamiar dalej papugować, byle nie wydać się podejrzanym.
- Niewiele nawet skłamałeś… – stwierdził, mając właściwie na myśli siebie i zawód jego matki. Wyszeptał to właściwie, stąd nie było pewności czy jego towarzysz zrozumie to odpowiednio i czy ogółem oznajmienie to posłyszy. – To wszystko jest takie proste…
Pomimo tego, że dzień wydawał się wyjątkowo ciepły, przewiew jaki wywołał brak okien dawał się we znaki.
Nigdy nieuporządkowane włosy Wrońskiego tańczyły we wszystkie kierunki, miotane chłodnymi powiewami, a na karku jego wyrosła gęsia skórka. W wypadku takim jak ten, Aleksander nie dziwiłby się gdyby brak Apolinarego nakładał na siebie z 6 tog albo co lepsze – tył byle mieć większą warstwę izolacyjną ciała.
- Nie będziesz miał przez to problemów? – zapytał chyba retorycznie, układając ze słów tych pytanie w typie wrońskiego. Bo i nawet taki głupek jak niziutki oświetleniowiec wiedział, że Apolinary będzie miał przez to problemy, a jeżeli w tym momencie coś pójdzie nie tak – do prokuratury już raczej nie wrócą. No – chyba że jako zeznający. – Uważaj!
Wroński syknął, łapiąc Apolinarego za ramię i próbując zmusić tym jasnym gestem do nie kuszenia losu. Mimo wszystko jednak, mimo jego własnej paranoi (ludzie w końcu spadali ze sznura zupełnie bez powodu) i przekonania, że ostatnio zbyt wiele znajomych mu ludzi umiera… Sam wyjrzał przez okno zaraz po tym, jak podjął próbę odsunięcia od niego dziennikarza. W końcu jemu nic złego stać się nie mogło…
- Wysoko… – zawyrokował. Sufit jego domu nie był jednak tak wysoki jak sufity dworków czy kamienic, stąd recenzja ta wcale nie musiała dziwić. – Ale beton jest dość świeży… Może nawet zostawiłby wgniecenie…
Cóż za ubaw, aż sam uśmiechnął się do swojej wizji.
Po chwili na nowo stanął jednak na równych nogach i nie wychylał się już dłużej, głównie sprowokowany słowami kierowanymi w kierunku nie jego samego (bo on do nikogo podobnym raczej nie był), a do Apolinarego Przybylskiego.
Gruba kobietka z pomarszczoną twarzyczką i okularami o szkiełkach tak grubych, jak denka butelek po brandy pitej ukradkiem w gabinetach, zbliżyła się do Przybylskiego i otulając się futrem, odchrząknęła by widocznie zwrócić na siebie uwagę tego, który przed chwilą interesował się tylko posadzką wylaną gdzieś pod oknem.
- Panie Dariuszu… – na pewno i matce zdarzało się w młodości mówić do braci niewłaściwymi imionami, każdej matce w końcu się to zdarzało. No chyba, że była matką Wrońską, która w synach za bardzo przebierać nie mogła.
Osoba która stała przed obliczem Apolinarego była nikim innym, jak matką Kazimierza Rudnickiego. I chociaż nosiła się dość modnie, coś na jej twarzy mówiło, że człowieka ze wsi może i wyciągniesz, jednak wsi z człowieka nigdy. Apolinary mógł ją kojarzyć lub nie – jednak ta nie miała w zamiarach dać mu czas na zastanowienie nad tym tematem.
- Widziałeś może Kazimierza? – widocznie przybyła tu po to by znaleźć prokuratora. Miała zdecydowanie zbyt wiele lat by pozwolić jej na to, by sama poruszała się po mieście. Właściwie – wiele osób stwierdzić mogło, że kobiecina taka jak ona nie powinna już chodzić po tym świecie. Była po prostu staruszką.
Być może jednak jej mózg wykorzystywał nieco mniej energii, co pozwalało dłużej zachować ją przy życiu. Albo że nie zużywała jej już praktycznie na czyste spoglądanie i właściwe rozpoznawanie. To też miało jakiś sens…
Aleksander obserwował całą sytuację. Czy to oznaczało, że prokurator był tu gdzieś obecny?
- Wyszedł pół godziny temu, kazał na siebie czekać, ale nie mówił, że zaraz przyjdziesz… Ale ile to można w takim chłodzie siedzieć… – a różowy nos kobiety sugerował, że wcale nie kłamała. Chociaż – w jej wieku mogą mieć problemy z określeniem, jak długo przebywała tu sama. – Miał potem odwieźć mnie do domu… Ale może skoro tu jesteś, ty mnie odwieziesz? Wiesz dobrze gdzie, to niedaleko… Chyba, że masz obowiązki.
Widocznie zakres jej pola widzenia nie pozwalał na dostrzeżenie obecnie Aleksandra, który to beznadziejnie spoglądał ku dziennikarzowi, łapiąc go za łokieć niczym dziecko, które potrzebowało trochę uwagi.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[justify] Nie trzeba było kłamać, bo nikt, a przynajmniej tak wydawało się Apolinaremu z doświadczenia i tak nie weryfikował powodów, dla których członkowie rodzin odwiedzają swoich bliskich w pracy, zważywszy, iż członkowie tych rodzin zwykle były osobami na tyle szanownymi, co potencjalnie nie stwarzającymi szczególnych problemów. Podobno innym procedurom byli poddawane byli małżonkowie czy partnerzy co było pewnym ukłonem w sprawie adwokata Malczewskiego, któremu podobno kochanka z zawiści, o ładniejszy prezent dla żony podpaliła gabinet. Nauczeni miłosnym wypadkiem Malczewskiego zgodnie uznano, jakby kobiety miały być poddawane dokładniejszym przesłuchaniom.
- Oczywiście, że będę miał problemy jak mi ktoś te problemy wykracze...- Rzucił, lecz nieszczególnie przejęty faktyczną możliwością bycia złapanym na gorącym uczynku, nie wiedząc właściwie jaka kara mogłaby go spotkać. Wywieszenie portretu jego facjaty przed próg z zakazem wstępu mu podobnym, wydawało się możliwe, ale nieszkodliwym. I tak znalazłby sposób, żeby załatwić swoje sprawy, pod płaszczykiem względnie szanowanego wśród prokuratury nazwiska. Dariusz miał powody, by być dla młodszego brata wyrozumialszym, co Apolinary traktował jako słabość, a nie życzliwość, wykorzystując go sobie dogodnie. Jedynym mankamentem w tej braterskiej manipulacji mogła być “ta franca” żona Dariusza, która przejrzała swojego szwagra wystarczająco dokładnie. Nie lubiła go, ze wzajemnością.
Teraz jednak nie była ważna niczyja żona, a puste okna, beton i grawitacja, których połączenie widocznie Wrońskiego bawiła, kiedy pochwalił się swoimi fantazjami o wgnieceniu. Na to Apolinary nie mógł zareagować inaczej niż jakimś niewyraźnym stęknięciem, dając się pociągnąć za ramię wgłąb korytarza. Wszystko wydawało się już proste, nic ich nie rozpraszało a złota plakietka na drzwiach z nazwiskiem “Bekerman, Młynarczyk” była już na wyciągnięcie ręki, jaśniejąc niczym Złoty Graal, gdyby nie Aleksander i jego krakanie, a przynajmniej w tak pomyślał Apolinary, gdy usłyszał imię brata z ust szczególnie wiekowej staruszki. Patrzył się na nią szacując. Szacował jak bardzo feralne był to spotkanie, zwłaszcza, i chyba co gorsza, iż został pomylony z Dariuszem, nawet jeżeli osoba była raczej obca. Za nim jednak odpowiedział, musiał to przeżyć, bardzo zresztą ciężko, a sytuacja wymagała szybkiego pozbierania się w jedną, sensowną całość i udzielenia również sensownej odpowiedzi, na prośbę tej uroczej wiekiem kobiecie. Pierwszym co stanęło Przybylskiemu w głowie, było, czy faktycznie jest podobny do Dariusza, bo on osobiście nie umiał odnaleźć podobieństwa, choć faktycznie pewne było, głównie z twarzy, bo oboje mieli raczej przystojną, tyle że starszy z braci był z budowy bardziej krępy i zbity – prawie wojskowy, bardziej jednak rozpychacz tog a młodszy szczupły i zwinny, topiłby się w todze. Ale...Tak, twarze zdecydowanie mylą szczególnie na grubość szkła w okularach.
- Nie mam pojęcia...- Odchrząknął, by obniżyć głos na wszelki wypadek, gdyby staruszka wzrok nadganiała słuchem. - Nie mam pojęcia, droga pani, gdzie wyszedł Kazimierz. Ale...Ale...- I wtedy zrodził się w Przybylskim pewien pomysł. Odwrócił się do Aleksandra, skubiącego łokieć jego marynarki, by spojrzeć na niego z pewną nadzieją.
- Chwileczkę panią przeproszę! - Pociągnął na bok swojego towarzysza, uważając, aby bok nie kosztował ich upadkiem z wysokości i przedstawił mu swój pomysł.
- Myślisz, że moglibyśmy ją wykorzystać, aby wejść do gabinetu Rudnickiego? Pewnie zostawił matce otwarty gabinet, żeby mogła sobie usiąść. Rudnicki jest podsekretarzem Ministerstwa. Do niego spływają wszystkie możliwe raporty o dokumentach i przebiegu dochodzeń. Z pewnością znaleźlibyśmy tam jakieś wskazówki. No i wszedłem tutaj jako brat Dariusza a skoro Dariusz ma z nim gabinet...Ha! Spadła nam z nieba!- A był z siebie tak dumny, że ledwo co usłyszał odpowiedź Aleksandra, już podszedł do staruszki, by ująć ją po ramię i ruszyć w stronę wiadomego gabinetu, przepraszając serdecznie i obiecując, że jego przyjaciel, syn krawcowej, specjalnie dla niej spatentuje ciepły napój, aby się kobieta słusznie rozgrzała.
- Aleksandrze, idź do pani sekretarki i poproś o ciepły napój, podkreśl, że to dla pani Rudnickiej.- Jeszcze pogonił go ruchem głowy, by wejść do gabinetu, wpierw brata a później, bezpardonowo przeskoczyć do części przełożonego Dariusza. Kobietę posadził w wielkim fotelu, w którym ta niemal się zatopiła, przykrył ją jeszcze dla pewności swojej sztucznej wrażliwości własnym płaszczem, by zacząć w stertach aktów szukać nazwiska Bekerman lub von Braun. Co jakiś czas odpowiadał bez szczególnego zaangażowania kobiecie na pytania o żonę, dzieci a nawet o swoich rodziców, od czasu do czasu przysłodził Rudnickiemu, jako jego domniemanemu przełożonemu, aby wynagrodzić Dariuszowi to bezpardonowe oszustwo.
- W końcu jesteś!- Okrzyknął do Aleksandra, gdy ten wrócił z parującym napojem w kubku. - Daj proszę pani, a teraz podejdź tu, chcę, abyś to zobaczył...Tylko spokojnie.
Podszedł do niego wolniejszym krokiem, aby stanąć na tyle blisko, w razie potrzeby łapać towarzysza, gdyby okazało się, że zeznania, które zaraz przeczyta miałyby zwalić go z nóg po siarczystym, bolesnym i okrutnym policzku, którym w całej istocie kłamstw były. [/jsutify]
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Gdzie nie ma rozumu – tam znajdzie się szczęście.
Tak pewnie opisałby sytuację Apolinarego i Aleksandra jakiś zdolny artysta, rozpoczynając pisanie powieści o ich przygodach. Bo jakże inaczej nazwać można wpadnięcie wręcz w ramiona przypadku, który uosobiony był w matce Rudnickiego?
Pociągnięty za ramię Wroński pozwolił sobie spojrzeć niepewnie na dłoń Przybylskiego, która w tak nagłym geście budziła w nim jakąś dziwną czujność. Potem wzrok podniósł się ku spojrzeniu dziennikarza, jakby chcąc doszukać się w nim szaleństwa czy wątpliwości, które mogłyby absolutnie pożegnać ich plany o rozwiązywaniu sprawy Krystyny bez widoku aresztowych krat, ograniczających im pole widzenia.
W końcu byli w prokuraturze. Byli w prokuraturze bez powodu, nieco oszukując tą, która powinna dbać o to, by tacy jak oni się tu nie dostali. Wroński w swojej nieco cykorzastej momentami naturze, musiał w głowie oczywiście paranoicznie przeczuć, że prokuratura odpowiedzialna za wysyłanie nawet niewinnych ludzi do więzienia (chyba nawet sami prokuratorzy nie wierzyli w bezkresną sprawiedliwość wymiaru sprawiedliwości w wolnej Polsce), może złapać ich szybciej, skoro sami do niej przyszli.
Wbrew jednak swoim racjonalnym (jak dla mało zapoznanego z procesami biurokratycznymi i sądowniczo nieświadomego) obawom, wyczuł w Apolinarym pewność, a nie jedynie desperację. Dziennikarz nie raz już pokazał, że uporu w nim nie brakuje, a i gdzie brakowało mu rozsądku, nieco nadrabiał szczęściem lub sprytem.
- Zdecydowanie – odpowiedział. Po co bowiem zadawalać się jakimś narybkiem, jeżeli można było pokusić się o skosztowanie tłustej matki wielu rybek? Ale i tak nikt go nie słuchał.
Wroński już dawno nauczył się, że pracując wśród aktorów, jego zdanie niknie gdzieś w ich krzykliwych często aurach. Żeby żyć tak na dłuższą metę, trzeba było posiadać silną wolę lub wręcz przeciwnie – uwielbienie do upokorzenia. Oświetleniowiec nie posiadał niczego wyżej wymienionego, reagował więc krzywą miną, ale i posłusznością w momencie poproszenia go o przyniesienie gorącego napoju.
Zejście ku sekretarce nie zajęło Wrońskiemu wiele czasu – nie gubił się w teatralnych korytarzach, a co za tym szło – jakąś orientacje w nawet nowym terenie mieć musiał. Poza tym – od początku spodziewał się jakoś, że będą musieli stąd uciekać. Oby się mylił.
Stanął nad biurkiem sekretarki niczym zbity pies, słowami uprzejmymi tylko pytając czy może zająć chwilę. Jako, że mógł zająć tylko krótką, Wroński od razu przeszedł do rzeczy:
- Pani Rudnicka narzeka na chłód, spytać tylko chciałem czy prosić można o coś ciepłego do picia?
- A ta to wiecznie… Znaczy, proszę zapomnieć że coś mówiłam! Proszę za mną na moment…
Udanie się za sekretarką poprzedziło ustawienie tabliczki „zaraz wracam”. A nogi poprowadziły ich do niewielkiego pokoiku w którym ustawiono kuchenkę gazową, tak niepopularną w kraju, ale zamontowaną chyba niedawno w Ministerstwie Sprawiedliwości.
Czajniczek wylądował na gazie zaraz po tym, jak sekretarka zupełnie nie zważając na możliwe przypalenie sobie brwi, nachyliła się ku palniczkowi z papieroskiem.
Wroński nie dawał się zagadywać, wątpiąc w swoje zdolności do kłamstw. Właściwie – wolał nie mówić nic, byle czegokolwiek nie zdradzić. Ucieszył się z podanego mu kubka naparu z rumianku, ale zanim już zacisnął na nim palce… Sekretarka cofnęła swój ruch.
- Wiesz co najbardziej ją rozgrzeje? – zapytała, ale Wroński, jak na Wrońskiego przystało, tylko zmieszał się na te pytanie. – Poczekaj…
Dostali się na nowo do miejsca, w którym kobieta stacjonowała, a gdy postawiła naczynie na blacie swojego biurka, nachyliła się ku szufladzie, z której wyciągnęła manierkę pełną czegoś intensywnie pachnącego. Nalewka ziołowa, no pięknie…
- Wszyscy radzimy sobie tutaj w taki sposób… Plus to jedyny sposób, by dała komukolwiek spokój – wydawała się nie być zawstydzona ani tym, że sama poi się w pracy, ani tym, że poda ten trunek matce jednego z ważniejszych prokuratorów w kraju.
Wroński podziękował tylko ruchem głowy i wystrzelił ku gabinetowi z którego to został wysłany.
Gdzie widocznie Apolinary idealnie odnajdował się w roli własnego brata.
Oświetleniowiec, rzeczywiście syn krawcowej, z uśmiechem podszedł do staruszki usadzonej w fotelu, która widocznie dopiero teraz zauważyła jego ogólną obecność. Aleksander nie miał wiele kontaktu z ludźmi w tak podeszłym wieku, ledwo poznając nawet własną babkę, która umarła dość młodo (wtedy wszyscy umierali zresztą młodo). Nie wiedział też jak ustosunkować się do jej babcinego uśmieszku, który miał w sobie dość dużo wdzięczności i serdeczności.
- Dziękuję Dariuszu – odpowiedziała, a świadczyło to po tym, że w okularach nawet tak grubych, właściwie nie widziała zupełnie nic i trzymała się myśli, że to Dariusz zajmuje się tu wszystkim, nawet gdy nie wygląda obecnie jak on i stracił trochę centymetrów wzrostu.
Wroński poddał się już absolutnie i przyrzekł sobie, że sam nie chciałby dożyć takiego wieku.
Zrezygnowany więc podszedł ku miejscu, które wyznaczył mu Apolinary i obserwując jeszcze tylko kątem oka to, co poczyna sobie pani Rudnicka, położył dłoń na blacie i nachyliwszy się, zanurzył się w lekturze.
Powoli, jakby próbując nie zgubić żadnego słowa.
A gdy oblała go już fala zimnego potu i dreszczy, przejechał jeszcze wzrokiem trzy razy po tekście, byle tylko utwierdzić się w przekonaniu, że nie cierpi na jakieś chore omamy. Palcem dodatkowo przejechał po swoim nazwisku.
- I-i-interesują-ąą-ące… – próbował zachować spokój, tak jak go o to poproszono, jednak nagle dziwacznie zaczęły go w tym wszystkim boleć nerki, skręcające się obecnie w nerwobólach. Obecnie Aleksander nie patrzył jednak w oczy Apolinarego – widocznie rozważając coś bardzo intensywnie.
Jego własne zeznania! Tylko zupełnie nie takie, jakie wyszły z jego niewinnych ust.
- W-wiesz, że to-to-tto nie prawda? – mruknął w swoim typowym, biegnącym tonie, za którym sylabizowane słowa nie nadążały. Miał odwagę podnieść papiery, a potem spojrzeć na te, które znajdowały się pod spodem. Zeznania jednego z pracowników portierni, który był tego samego dnia na służbie, spisane zostały w tym samym tonie, ba – nawet zeznania jednego z nieobecnych na pewno tego dnia techników zostały spisane w taki sposób, by pracownicy teatru mogli stać w jednym rzędzie z walecznymi pijaczkami z Kercelaka.
Pod każdym z tych zeznań, jako spisujący podpisał się Bartoszczuk, a przyjęcie ich jako materiał dowodowy do sprawy prowadzonej przez Bekermanna, podpisał upoważniony do tego Rudnicki.
Dodatkowo, gdy przejrzało się dokumenty dokładniej, można było stwierdzić, że każda z nich wykonana jest w dwóch kopiach.
A te Kazika…? – zastanowił się Wroński, jednak nie przykładał już dłoni do zeznań, widocznie czując ich palącą aurę kłamstwa.
- Części z tych ludzi nie było wtedy w pracy… – powiedział już spokojniej, ale wciąż wyjątkowo przyciszonym tonem.
A z miejsca w którym usadzono panią Rudnicką zaczęły dochodzić pochrapywania.
Tak pewnie opisałby sytuację Apolinarego i Aleksandra jakiś zdolny artysta, rozpoczynając pisanie powieści o ich przygodach. Bo jakże inaczej nazwać można wpadnięcie wręcz w ramiona przypadku, który uosobiony był w matce Rudnickiego?
Pociągnięty za ramię Wroński pozwolił sobie spojrzeć niepewnie na dłoń Przybylskiego, która w tak nagłym geście budziła w nim jakąś dziwną czujność. Potem wzrok podniósł się ku spojrzeniu dziennikarza, jakby chcąc doszukać się w nim szaleństwa czy wątpliwości, które mogłyby absolutnie pożegnać ich plany o rozwiązywaniu sprawy Krystyny bez widoku aresztowych krat, ograniczających im pole widzenia.
W końcu byli w prokuraturze. Byli w prokuraturze bez powodu, nieco oszukując tą, która powinna dbać o to, by tacy jak oni się tu nie dostali. Wroński w swojej nieco cykorzastej momentami naturze, musiał w głowie oczywiście paranoicznie przeczuć, że prokuratura odpowiedzialna za wysyłanie nawet niewinnych ludzi do więzienia (chyba nawet sami prokuratorzy nie wierzyli w bezkresną sprawiedliwość wymiaru sprawiedliwości w wolnej Polsce), może złapać ich szybciej, skoro sami do niej przyszli.
Wbrew jednak swoim racjonalnym (jak dla mało zapoznanego z procesami biurokratycznymi i sądowniczo nieświadomego) obawom, wyczuł w Apolinarym pewność, a nie jedynie desperację. Dziennikarz nie raz już pokazał, że uporu w nim nie brakuje, a i gdzie brakowało mu rozsądku, nieco nadrabiał szczęściem lub sprytem.
- Zdecydowanie – odpowiedział. Po co bowiem zadawalać się jakimś narybkiem, jeżeli można było pokusić się o skosztowanie tłustej matki wielu rybek? Ale i tak nikt go nie słuchał.
Wroński już dawno nauczył się, że pracując wśród aktorów, jego zdanie niknie gdzieś w ich krzykliwych często aurach. Żeby żyć tak na dłuższą metę, trzeba było posiadać silną wolę lub wręcz przeciwnie – uwielbienie do upokorzenia. Oświetleniowiec nie posiadał niczego wyżej wymienionego, reagował więc krzywą miną, ale i posłusznością w momencie poproszenia go o przyniesienie gorącego napoju.
Zejście ku sekretarce nie zajęło Wrońskiemu wiele czasu – nie gubił się w teatralnych korytarzach, a co za tym szło – jakąś orientacje w nawet nowym terenie mieć musiał. Poza tym – od początku spodziewał się jakoś, że będą musieli stąd uciekać. Oby się mylił.
Stanął nad biurkiem sekretarki niczym zbity pies, słowami uprzejmymi tylko pytając czy może zająć chwilę. Jako, że mógł zająć tylko krótką, Wroński od razu przeszedł do rzeczy:
- Pani Rudnicka narzeka na chłód, spytać tylko chciałem czy prosić można o coś ciepłego do picia?
- A ta to wiecznie… Znaczy, proszę zapomnieć że coś mówiłam! Proszę za mną na moment…
Udanie się za sekretarką poprzedziło ustawienie tabliczki „zaraz wracam”. A nogi poprowadziły ich do niewielkiego pokoiku w którym ustawiono kuchenkę gazową, tak niepopularną w kraju, ale zamontowaną chyba niedawno w Ministerstwie Sprawiedliwości.
Czajniczek wylądował na gazie zaraz po tym, jak sekretarka zupełnie nie zważając na możliwe przypalenie sobie brwi, nachyliła się ku palniczkowi z papieroskiem.
Wroński nie dawał się zagadywać, wątpiąc w swoje zdolności do kłamstw. Właściwie – wolał nie mówić nic, byle czegokolwiek nie zdradzić. Ucieszył się z podanego mu kubka naparu z rumianku, ale zanim już zacisnął na nim palce… Sekretarka cofnęła swój ruch.
- Wiesz co najbardziej ją rozgrzeje? – zapytała, ale Wroński, jak na Wrońskiego przystało, tylko zmieszał się na te pytanie. – Poczekaj…
Dostali się na nowo do miejsca, w którym kobieta stacjonowała, a gdy postawiła naczynie na blacie swojego biurka, nachyliła się ku szufladzie, z której wyciągnęła manierkę pełną czegoś intensywnie pachnącego. Nalewka ziołowa, no pięknie…
- Wszyscy radzimy sobie tutaj w taki sposób… Plus to jedyny sposób, by dała komukolwiek spokój – wydawała się nie być zawstydzona ani tym, że sama poi się w pracy, ani tym, że poda ten trunek matce jednego z ważniejszych prokuratorów w kraju.
Wroński podziękował tylko ruchem głowy i wystrzelił ku gabinetowi z którego to został wysłany.
Gdzie widocznie Apolinary idealnie odnajdował się w roli własnego brata.
Oświetleniowiec, rzeczywiście syn krawcowej, z uśmiechem podszedł do staruszki usadzonej w fotelu, która widocznie dopiero teraz zauważyła jego ogólną obecność. Aleksander nie miał wiele kontaktu z ludźmi w tak podeszłym wieku, ledwo poznając nawet własną babkę, która umarła dość młodo (wtedy wszyscy umierali zresztą młodo). Nie wiedział też jak ustosunkować się do jej babcinego uśmieszku, który miał w sobie dość dużo wdzięczności i serdeczności.
- Dziękuję Dariuszu – odpowiedziała, a świadczyło to po tym, że w okularach nawet tak grubych, właściwie nie widziała zupełnie nic i trzymała się myśli, że to Dariusz zajmuje się tu wszystkim, nawet gdy nie wygląda obecnie jak on i stracił trochę centymetrów wzrostu.
Wroński poddał się już absolutnie i przyrzekł sobie, że sam nie chciałby dożyć takiego wieku.
Zrezygnowany więc podszedł ku miejscu, które wyznaczył mu Apolinary i obserwując jeszcze tylko kątem oka to, co poczyna sobie pani Rudnicka, położył dłoń na blacie i nachyliwszy się, zanurzył się w lekturze.
Powoli, jakby próbując nie zgubić żadnego słowa.
A gdy oblała go już fala zimnego potu i dreszczy, przejechał jeszcze wzrokiem trzy razy po tekście, byle tylko utwierdzić się w przekonaniu, że nie cierpi na jakieś chore omamy. Palcem dodatkowo przejechał po swoim nazwisku.
- I-i-interesują-ąą-ące… – próbował zachować spokój, tak jak go o to poproszono, jednak nagle dziwacznie zaczęły go w tym wszystkim boleć nerki, skręcające się obecnie w nerwobólach. Obecnie Aleksander nie patrzył jednak w oczy Apolinarego – widocznie rozważając coś bardzo intensywnie.
Jego własne zeznania! Tylko zupełnie nie takie, jakie wyszły z jego niewinnych ust.
- W-wiesz, że to-to-tto nie prawda? – mruknął w swoim typowym, biegnącym tonie, za którym sylabizowane słowa nie nadążały. Miał odwagę podnieść papiery, a potem spojrzeć na te, które znajdowały się pod spodem. Zeznania jednego z pracowników portierni, który był tego samego dnia na służbie, spisane zostały w tym samym tonie, ba – nawet zeznania jednego z nieobecnych na pewno tego dnia techników zostały spisane w taki sposób, by pracownicy teatru mogli stać w jednym rzędzie z walecznymi pijaczkami z Kercelaka.
Pod każdym z tych zeznań, jako spisujący podpisał się Bartoszczuk, a przyjęcie ich jako materiał dowodowy do sprawy prowadzonej przez Bekermanna, podpisał upoważniony do tego Rudnicki.
Dodatkowo, gdy przejrzało się dokumenty dokładniej, można było stwierdzić, że każda z nich wykonana jest w dwóch kopiach.
A te Kazika…? – zastanowił się Wroński, jednak nie przykładał już dłoni do zeznań, widocznie czując ich palącą aurę kłamstwa.
- Części z tych ludzi nie było wtedy w pracy… – powiedział już spokojniej, ale wciąż wyjątkowo przyciszonym tonem.
A z miejsca w którym usadzono panią Rudnicką zaczęły dochodzić pochrapywania.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Apolinary miał świadomość, iż prędzej czy później odkryją jakiś bardziej jak haniebny przekręt, związany z sądownictwem polskim, a jednak nie spodziewał się, że robota nie dość, brudna jak stara świnia, to jeszcze tak niepoważnie sfalsyfikowana, niechroniona i bzdurna, iż nigdy by inteligentnych ludzi po szkołach, o taką błazenadę nie oskarżył. A jednak stało się, zostało zapisane, podpisane i lada moment pójdzie w obieg, jak nie na całą prokuraturę, to jeszcze gorzej na całą Warszawę, spragnioną (a może już znudzoną) sprawą morderstwa ulubienicy teatru – von Braun.
- Dobrze, że mówisz, że to nieprawda, bo już miałem Cię rozszarpać- syknął z jawną ironią w głosie Przybylski, stukając palcem w akta, w nerwowości. Miał bowiem prawdziwą chęć pochwycenia kogoś za bety i zakatowania, w odwecie za ten potok kłamstw, które musiał własnymi oczyma odczytywać, tracąc nadzieję, iż cokolwiek w tym kraju mogłoby działać dobrze. Jeżeli nie polityka, to chociaż sądy, a skoro instytucja tak, podobno, poważna dopuszczała się gwałtu na dobru osobistym niewinnych, szarych ludzi dla ochrony grubych intryg, ciągnących się niczym smród za wozem gnojówki, dalej nie było sensu w to brnąć. Pomijając już naiwność Rudnickiego, a może niedopatrzenie starszego Przybylskiego w sprawie ukrycia zbrodni oraz dowodu, trzymając dokumenty zamiast w sejfie, to w zwykłej półce, być może pouczeni domniemaną ciemnością pod latarnią. Dziennikarz nie mógł uwierzyć, i zapewne trudno byłoby uwierzyć nawet modelowemu człowiekowi z ulicy, w jakiekolwiek słowo, zapisane jakąś bezwstydną dłonią na tych przekłamanych kartkach papieru. Każde słowo ociekało jadem, szczerą nienawiścią do Krystyny von Braun, a przecież tak nie było, nawet jeżeli pojawiał się niechęć, to żaden normalny człowiek na zeznaniach o morderstwo, jawnie nie demontuje swojej, rzec należało w tym przypadku, nienawiści, wobec badających sprawę funkcjonariuszy.
-Niby pracownicy teatru, a gra jakaś taka sztywna...- Mruknął Przybylski, uśmiechając się bardziej do siebie samego z politowania nad haniebną prostytucją Bartuszczuka, Rudnickiego i Bekermana oraz kogokolwiek innego, kto przyczynił się do sporządzenia fałszywy zeznań ludzi, którym każde jedno zdanie mogłoby, w tej sytuacji zniszczyć życie doszczętnie. Żadne z nich nie było mordercą, a ile z nich wręcz tęskniło i prawdziwie obawiało się o swoje posady czy dobro Krystyny. Teraz staną się współwinnymi, nie dość, iż intrygantami, mordercami, to równie bezdusznymi, zawistnymi bestiami za nic mającymi dla własnych interesów i dumy, życie drugiego człowieka. Szczególnie dla Apolinarego, dla którego samo bycie nazwanym mordercą byłoby mniej ubliżające jego osobistej godności, jak społeczny ostracyzm, będący powodem prześladowań nawet tych niesłusznie oskarżonych.
- Nie mam pojęcia, czemu...- Zaczął w końcu już poważnie, gdy szok, spowodowany tym, wręcz niemożliwym zelżał. - Nie przychodzi mi nic racjonalnego do głowy...Wszystko wydaje się teraz tym bardziej bezsensu. Zeznań Kazika jak nie było, tak nie ma. Nie wiemy nawet gdzie szukać, do tej pory mieliśmy dwie ścieżki - Czeczen, wraz z tym całym szwedzkim towarzystwem albo rząd, niechętny von Braunowi. Teraz wychodzi na to, że faktycznie rząd maczał w tym palce...- Przybierał nerwowo nogami w miejscu. - A czy to nie znaczy, że Dumicz faktycznie kłamał? Próbował oskarżyć o to Żydów, tak? Co prawda, Gmora nie został tu wymieniony, ale niektórzy z orkiestry owszem...- Tutaj przekartował do jakiegoś mu nieznanego alcisty oraz skrzypaczki. - Nie widzę też, aby zeznania Filipa zostały zamieszczone, choć w pierwotnych dokumentach faktycznie go spisali. Być może przepisywanie zeznań jeszcze się nie skończyło, sprawa jest “badana”, to znaczy, iż falsyfikują wszystko, co sfalsyfikować można. Nie zdziwiłbym się, jakby kradzieży nie było wcale...- Pokręcił głowa, zatrzymując w końcu spojrzenie na starszej kobiecie, napojonej ciepłem herbaty i trunku, pochrapywała na krześle, choć przeciwnie do wielu innych śpiących starców, których przypadkiem udawało się Przybylskiemu doglądać, ta wcale nie wydawała się spieszyć do grobu. Ciekawe co powiedziałaby, gdyby dowiedział się, iż jej syn, będący jedną z najważniejszych osób, piastujących stanowisko walczące o sprawiedliwość w kraju, gdzie sprawiedliwości zawsze wydawały się marzeniem ściętej głowy, postępuje jak zaborca, wobec swoich ludzi.
- Gdybyśmy wiedzieli, kiedy ma nastąpić ich publikacja i rozpoczęcie rozpraw, być może moglibyśmy obmyślić jakiś sensowny plan. Teraz pozostaje nam spontaniczne działanie...Jeżeli dokumenty znikną, będzie wiadomo, kto je zabrał, a przynajmniej recepcjonista puści parę. Jesteśmy tu jedynymi obcymi i na tyle uprzywilejowanymi, aby wejść do gabinetu Rudnickiego...- Mówił nerwowo, wymachując rękoma w popłochu, jakby chciał sobie coś dobitnie wyperswadować, a może uspokoić targające nim wstrętne emocje. Zaciskał dłonie energicznie, zaraz znów prostował palce, jakby kogoś dusił lub szarpał w dłoniach. - Chyba pierwszy raz od bardzo długiego czasu nie wiem co robić...- Uświadamiając sobie znaczenie tych słów, pokręcił głową. - Nie, zapomnij, nie powiedziałem tego! Wiem co robić, tylko daj mi chwilę...Za niedługo jedziemy do pani Gałeckiej, tam mamy szukać w spisach mordercy. Później musimy, ale to m u s i m y, spotkać się z Dumiczem i to nie na przyjaznej kolacji. - W tym momencie Apolinary zatrzymał się. - On coś wie, musimy to z niego wycisnąć. Postaram się porozmawiać z Filipem o tym, z pewnością pomoże. W końcu jego czeka taki sam los! - Tym Przybylski przejmował się równie głęboko, jak losem jego nieszczęsnego, małego Wrońskiego! - Na tym etapie rozmowa z Młynarczykiem jest zbyt niebezpieczna. Tu już nie chodzi o zeznania Kazika, TU! - Popukał energicznie w dokumenty. - TU jest większy dowód obłudy a niżeli jakieś zeznania Kazika. Przynajmniej mówię, teraz...Jeżeli dowiedzą się, że to my, skończymy jak Kazik. Teraz już mam niemal pewność, że to dzieło jakiegoś wojskowego! Pamiętasz, jak Ci powiedziałem, że cięcie zostało wykonane przez profesjonalistę? A skoro rząd ma na pieńku z von Braun...- Wziął głęboki oddech. Wtedy uświadomił sobie, iż do takiej koncepcji przecież mogli dojść już na samym początku, przybierając za wroga państwo, jednakże sprawa wydawała się bardziej skomplikowaną i złożoną z elementów pozornie niepodobnych, skoro jeszcze ostatniego dnia doszukiwali się poszlak wśród towarzystwa Szweda.
- Jak myślisz, czy to konflikt pomiędzy świadkiem przestępczym a rządem? - Zapytał, podchodząc bliżej Aleksandra, ściszając jeszcze bardziej głos. Brzmiał przy tym nadzwyczaj konspiracyjnie. Pochwycił nawet ramiona towarzysza, spoglądając mu w oczy. Trudno było oczekiwać od Wrońskiego konkretnej odpowiedzi, złożoności i zrozumienia, kiedy właśnie dowiedział się, iż wkrótce nie tylko w świetle prawa, ale i bezwzględnej opinii publicznej zostanie okrzyknięty mordercą kobiety, w której zresztą się podkochiwał. Apolinary jednak nie dawał za wygraną.
- Jaką rolę w tym wszystkim odgrywa von Braun i centryczna partia Niemiec? Myślisz, że skoro Gałecka była tak blisko rodziny von Braun możemy jej się zwierzyć z tego? Wydawała się przekonująca w swej żałobie po Krystynie...Nie wiem nawet co myśleć o Filipie. Powiem mu, w nim również mamy sojusznika...- Odsunął się od Wrońskiego, dając mu przestrzeń do pomyślunku. Sam przysiadł na skraju biurka Rudnickiego, bawiąc się końcem krawata.
- Powinniśmy już iść. Lepiej, aby nikt inny nas tu nie widział. - Po tych słowach, zamknął akta i zaczął je misternie układać, tak aby w jak najbliższym pokrewieństwem były z poprzednim stanem rzeczy. Usatysfakcjonowany z efektu, wyszli z gabinetu. Przemknęli chłodem korytarzy na parter, pożegnali się krótko z recepcjonistką ignorując wszelakie pytania o starszego pana Przybylskiego i o tę nieszczęsną togę, po czym wyszli z budynku, kierując się na przystanek tramwajowy, skąd mieli zabrać się na Mokotów, do domu Gałeckich.
- Dowiem się od Dariusza, coś więcej o rozprawach, może nawet Skotnicki coś powęszył, a jeżeli będą odbywać się w najbliższym czasie, wiesz co zrobimy...- Urwał, nie chcąc mówić swoich zamiarów zbyt głośno, jak na standardy bezpieczeństwa w komunikacji miejskiej. Dla lepszego odbioru, posłał Aleksandrowi oczko.
- I wszystko spalimy...
- Dobrze, że mówisz, że to nieprawda, bo już miałem Cię rozszarpać- syknął z jawną ironią w głosie Przybylski, stukając palcem w akta, w nerwowości. Miał bowiem prawdziwą chęć pochwycenia kogoś za bety i zakatowania, w odwecie za ten potok kłamstw, które musiał własnymi oczyma odczytywać, tracąc nadzieję, iż cokolwiek w tym kraju mogłoby działać dobrze. Jeżeli nie polityka, to chociaż sądy, a skoro instytucja tak, podobno, poważna dopuszczała się gwałtu na dobru osobistym niewinnych, szarych ludzi dla ochrony grubych intryg, ciągnących się niczym smród za wozem gnojówki, dalej nie było sensu w to brnąć. Pomijając już naiwność Rudnickiego, a może niedopatrzenie starszego Przybylskiego w sprawie ukrycia zbrodni oraz dowodu, trzymając dokumenty zamiast w sejfie, to w zwykłej półce, być może pouczeni domniemaną ciemnością pod latarnią. Dziennikarz nie mógł uwierzyć, i zapewne trudno byłoby uwierzyć nawet modelowemu człowiekowi z ulicy, w jakiekolwiek słowo, zapisane jakąś bezwstydną dłonią na tych przekłamanych kartkach papieru. Każde słowo ociekało jadem, szczerą nienawiścią do Krystyny von Braun, a przecież tak nie było, nawet jeżeli pojawiał się niechęć, to żaden normalny człowiek na zeznaniach o morderstwo, jawnie nie demontuje swojej, rzec należało w tym przypadku, nienawiści, wobec badających sprawę funkcjonariuszy.
-Niby pracownicy teatru, a gra jakaś taka sztywna...- Mruknął Przybylski, uśmiechając się bardziej do siebie samego z politowania nad haniebną prostytucją Bartuszczuka, Rudnickiego i Bekermana oraz kogokolwiek innego, kto przyczynił się do sporządzenia fałszywy zeznań ludzi, którym każde jedno zdanie mogłoby, w tej sytuacji zniszczyć życie doszczętnie. Żadne z nich nie było mordercą, a ile z nich wręcz tęskniło i prawdziwie obawiało się o swoje posady czy dobro Krystyny. Teraz staną się współwinnymi, nie dość, iż intrygantami, mordercami, to równie bezdusznymi, zawistnymi bestiami za nic mającymi dla własnych interesów i dumy, życie drugiego człowieka. Szczególnie dla Apolinarego, dla którego samo bycie nazwanym mordercą byłoby mniej ubliżające jego osobistej godności, jak społeczny ostracyzm, będący powodem prześladowań nawet tych niesłusznie oskarżonych.
- Nie mam pojęcia, czemu...- Zaczął w końcu już poważnie, gdy szok, spowodowany tym, wręcz niemożliwym zelżał. - Nie przychodzi mi nic racjonalnego do głowy...Wszystko wydaje się teraz tym bardziej bezsensu. Zeznań Kazika jak nie było, tak nie ma. Nie wiemy nawet gdzie szukać, do tej pory mieliśmy dwie ścieżki - Czeczen, wraz z tym całym szwedzkim towarzystwem albo rząd, niechętny von Braunowi. Teraz wychodzi na to, że faktycznie rząd maczał w tym palce...- Przybierał nerwowo nogami w miejscu. - A czy to nie znaczy, że Dumicz faktycznie kłamał? Próbował oskarżyć o to Żydów, tak? Co prawda, Gmora nie został tu wymieniony, ale niektórzy z orkiestry owszem...- Tutaj przekartował do jakiegoś mu nieznanego alcisty oraz skrzypaczki. - Nie widzę też, aby zeznania Filipa zostały zamieszczone, choć w pierwotnych dokumentach faktycznie go spisali. Być może przepisywanie zeznań jeszcze się nie skończyło, sprawa jest “badana”, to znaczy, iż falsyfikują wszystko, co sfalsyfikować można. Nie zdziwiłbym się, jakby kradzieży nie było wcale...- Pokręcił głowa, zatrzymując w końcu spojrzenie na starszej kobiecie, napojonej ciepłem herbaty i trunku, pochrapywała na krześle, choć przeciwnie do wielu innych śpiących starców, których przypadkiem udawało się Przybylskiemu doglądać, ta wcale nie wydawała się spieszyć do grobu. Ciekawe co powiedziałaby, gdyby dowiedział się, iż jej syn, będący jedną z najważniejszych osób, piastujących stanowisko walczące o sprawiedliwość w kraju, gdzie sprawiedliwości zawsze wydawały się marzeniem ściętej głowy, postępuje jak zaborca, wobec swoich ludzi.
- Gdybyśmy wiedzieli, kiedy ma nastąpić ich publikacja i rozpoczęcie rozpraw, być może moglibyśmy obmyślić jakiś sensowny plan. Teraz pozostaje nam spontaniczne działanie...Jeżeli dokumenty znikną, będzie wiadomo, kto je zabrał, a przynajmniej recepcjonista puści parę. Jesteśmy tu jedynymi obcymi i na tyle uprzywilejowanymi, aby wejść do gabinetu Rudnickiego...- Mówił nerwowo, wymachując rękoma w popłochu, jakby chciał sobie coś dobitnie wyperswadować, a może uspokoić targające nim wstrętne emocje. Zaciskał dłonie energicznie, zaraz znów prostował palce, jakby kogoś dusił lub szarpał w dłoniach. - Chyba pierwszy raz od bardzo długiego czasu nie wiem co robić...- Uświadamiając sobie znaczenie tych słów, pokręcił głową. - Nie, zapomnij, nie powiedziałem tego! Wiem co robić, tylko daj mi chwilę...Za niedługo jedziemy do pani Gałeckiej, tam mamy szukać w spisach mordercy. Później musimy, ale to m u s i m y, spotkać się z Dumiczem i to nie na przyjaznej kolacji. - W tym momencie Apolinary zatrzymał się. - On coś wie, musimy to z niego wycisnąć. Postaram się porozmawiać z Filipem o tym, z pewnością pomoże. W końcu jego czeka taki sam los! - Tym Przybylski przejmował się równie głęboko, jak losem jego nieszczęsnego, małego Wrońskiego! - Na tym etapie rozmowa z Młynarczykiem jest zbyt niebezpieczna. Tu już nie chodzi o zeznania Kazika, TU! - Popukał energicznie w dokumenty. - TU jest większy dowód obłudy a niżeli jakieś zeznania Kazika. Przynajmniej mówię, teraz...Jeżeli dowiedzą się, że to my, skończymy jak Kazik. Teraz już mam niemal pewność, że to dzieło jakiegoś wojskowego! Pamiętasz, jak Ci powiedziałem, że cięcie zostało wykonane przez profesjonalistę? A skoro rząd ma na pieńku z von Braun...- Wziął głęboki oddech. Wtedy uświadomił sobie, iż do takiej koncepcji przecież mogli dojść już na samym początku, przybierając za wroga państwo, jednakże sprawa wydawała się bardziej skomplikowaną i złożoną z elementów pozornie niepodobnych, skoro jeszcze ostatniego dnia doszukiwali się poszlak wśród towarzystwa Szweda.
- Jak myślisz, czy to konflikt pomiędzy świadkiem przestępczym a rządem? - Zapytał, podchodząc bliżej Aleksandra, ściszając jeszcze bardziej głos. Brzmiał przy tym nadzwyczaj konspiracyjnie. Pochwycił nawet ramiona towarzysza, spoglądając mu w oczy. Trudno było oczekiwać od Wrońskiego konkretnej odpowiedzi, złożoności i zrozumienia, kiedy właśnie dowiedział się, iż wkrótce nie tylko w świetle prawa, ale i bezwzględnej opinii publicznej zostanie okrzyknięty mordercą kobiety, w której zresztą się podkochiwał. Apolinary jednak nie dawał za wygraną.
- Jaką rolę w tym wszystkim odgrywa von Braun i centryczna partia Niemiec? Myślisz, że skoro Gałecka była tak blisko rodziny von Braun możemy jej się zwierzyć z tego? Wydawała się przekonująca w swej żałobie po Krystynie...Nie wiem nawet co myśleć o Filipie. Powiem mu, w nim również mamy sojusznika...- Odsunął się od Wrońskiego, dając mu przestrzeń do pomyślunku. Sam przysiadł na skraju biurka Rudnickiego, bawiąc się końcem krawata.
- Powinniśmy już iść. Lepiej, aby nikt inny nas tu nie widział. - Po tych słowach, zamknął akta i zaczął je misternie układać, tak aby w jak najbliższym pokrewieństwem były z poprzednim stanem rzeczy. Usatysfakcjonowany z efektu, wyszli z gabinetu. Przemknęli chłodem korytarzy na parter, pożegnali się krótko z recepcjonistką ignorując wszelakie pytania o starszego pana Przybylskiego i o tę nieszczęsną togę, po czym wyszli z budynku, kierując się na przystanek tramwajowy, skąd mieli zabrać się na Mokotów, do domu Gałeckich.
- Dowiem się od Dariusza, coś więcej o rozprawach, może nawet Skotnicki coś powęszył, a jeżeli będą odbywać się w najbliższym czasie, wiesz co zrobimy...- Urwał, nie chcąc mówić swoich zamiarów zbyt głośno, jak na standardy bezpieczeństwa w komunikacji miejskiej. Dla lepszego odbioru, posłał Aleksandrowi oczko.
- I wszystko spalimy...
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
To wszystko było bardzo niesatysfakcjonujące, szczególnie jeżeli wzięło się pod uwagę, jak wpływowym człowiekiem był właściciel tego gabinetu, a jak mało znaczącymi, szarymi istotkami pozostawali szeregowi pracownicy teatru, którzy zwyczajnie pojawili się w złym miejscu, o złym czasie. Bolesny był też dla Aleksandra fakt, że Krystyna, jeszcze kilka dni temu tak ważna (choć nieznana) dla niego osoba, po śmierci tak tragicznej traktowana byłą w ten sposób. Nie mieściło się w głowie Wrońskiego by robić rzeczy tak niegodne tylko dla jakiegoś interesu czy być może oczyszczenia czyjegoś imienia kosztem niewinnych.
Widocznie jednak takie zagrywki nie interesowały zwykłych ludzi. Prokuratorzy byli bardzo wysoką warstwą społeczną w Rzeczypospolitej, na tyle wysoką by przesuwać sobie malutkich wedle uznania, byle się o nich nie potykać. Budziło to jakieś dziwne obrzydzenie i niechęć Aleksandra, który spojrzał na Apolinarego jakimś dziwnym wzrokiem, który oceniał chyba czy Przybylskie mógł „odziedziczyć” coś po bracie. Bracie, który w końcu też musiał być w jakiś sposób wmieszany w te całe bagno.
Wolał wierzyć, że Apolinary poza swoimi dziwnymi nawykami i nieco ekscentrycznym usposobieniem naprawdę nie posunąłby się do oczernienia jego marnej, wrońskiej osoby, byle ratować własną skórę. W końcu obiecali to sobie. Wobec Wisły.
- Skoro są tu moje zeznania, a nie ma zeznań Filipa, który zeznawał tego samego dnia, przede mną, jawnie przeciwko Dumiczowi, to aktorzyna śmierdzi na kilometr… – mruknął Aleksander, nieco już budząc się z szoku i poniekąd kierując się wręcz chłopskim rozumem, odsuwając się od biurka, nawet już wymijając Przybylskiego, byle tylko nie przebywać wśród dokumentów obciążających oświetleniowca niczym głaz przywiązany u szyi. – Chyba, że w jego przypadku nie było co poprawiać…
Wiedział o chorej manii Apolinarego na punkcie Madeyskiego, przynajmniej już teraz zorientował się w niej i utwierdził dobitnie, słysząc słowa dotyczące informowania i ostrzegania blond piękności o całym papierkowym spisku.
- Ufasz mu aż tak? – nie dało się nie wyczuć w głosie Aleksandra ironii, tak rzadkiej i niepasującej. Być może była to czysta zazdrość, być może zwyczajny lęk – w końcu Wroński swoje zdanie o Filipie miał, nie raz je przedstawił i nie miał zamiaru rezygnować z niego tylko dlatego, że Apolinaremu zebrało się na wybitnie niezrozumiałe miłostki, które nawet nie leżały w granicach normalności i dobrego smaku. – Gdy mi zabraniałeś wspominać o tym komukolwiek z rodziny – zrozumiałem to, a ty chcesz dzielić się szczegółami o których prawa wiedzieć nie mamy z… Nim.
Miał taki ton, jakby zaraz miał rozpłakać się niczym sfrustrowane brakiem zabawki dziecko. W głowie oświetleniowca blondyn był bowiem paplą i jak miało się okazać – powodem dla którego na krótką chwilę poróżnią się z Przybylskim.
- Nie mówisz takich rzeczy nawet Katarzynie… – przypomniał i to widocznie miał być koniec rozmowy. Albo przynajmniej tego wątku.
Wątek konfliktu rządu z przestępczą szajką również pozostawił bez komentarza, widocznie nie mając na ten temat nic do powiedzenia. Lub będąc chwilowo obrażonym na dziennikarza, który w momentach większej niepewności miotał sobą i miotał nim samym – o czym świadczyć mogły dłonie zaciśnięte na jego wątłych ramionach.
Rudnicka spała błogo, nieświadoma otoczenia zeznań niechlubnych i nieprawdziwych. Wroński nie miał zamiaru budzić tej ślepej jak kret istoty – zwyczajnie podążył za Apolinarym już milcząco.
Gałecka wydawała się sto razy bardziej wiarygodna od Madeyskiego, Wroński nie miał natomiast zamiaru wspominać o tym, nie chcąc wychodzić na zawszonego hipokrytę. Co jednak sprawiało, że myślał w ten sposób? A chociażby to, że Izabela Gałecka była osobą okrutnie bezpośrednią i postępową. Potrafiła bez problemu przeciwstawić się swojemu mężowi, zdominowanemu przez mężczyzn światu i właściwie wszystkiemu, co godziło w jej niewątpliwą godność. Gałecka była synonimem feminizmu. Nadawała się na miejsce swojego męża pewnie bardziej niż on.
Tak, Aleksander bał się takich kobiet, ale właśnie dlatego, że miały one dużo więcej siły niż on sam.
Posiadanie tak zdecydowanej sojuszniczki na pewno wyszłoby im na rękę.
Przemówił jednak dopiero w tramwaju.
- Rób co uważasz za słuszne – nie była to wypowiedź, która wprowadziłaby cokolwiek do ich życia. Syndrom obrażonej narzeczonej widocznie był zakorzeniony w naturze Wrońskiego bardziej niż by się komuś wydawało. – Najpierw postarajmy się sprawdzić te listę… Masz ją ze sobą?
Błagał, by nie musieli odkodowywać tego wszystkiego za pamięci.
Tramwaj sunął po szynach powoli, wypełniał się ludźmi, jednak nie do nienaturalnego ścisku. Dwa przystanki przed tym, na którym mieli wysiąść i z którego to musieli przejść jeszcze jakieś dwa tysiące czy nawet więcej kroków do ich wymarzonej destynacji.
Tym razem Pani Gospodarz powiadomiona była o tym, kogo ma się spodziewać. Widocznie sprawiało jej to przyjemność, bo widząc po raz kolejny młodszego syna Przybylskiego, uśmiechała się szeroko i odganiała Adasia, który przyzwyczajony do takiego taktowania w domu Gałeckich, nawet nie mrugnął i odsunął się gdzieś do kuchni.
- Niestety, mój mąż niedorozwój siedzi w swoim gabineciku i ma bardzo ważne spotkanie dotyczące bardzo ważnego polowania – poinformowała chłopców, prowadzący ich wyraźnie do saloniku, w którym poustawiano gęsto zaścielone woluminami regały. Wartość zawartości tego pokoju mogła zawstydzać, tak więc zawstydziła i małego Wrońskiego, patrzącego w tytuły niczym ciele na malowane wrota.
- Usiądźcie chłopcy, Adaś zrobi wam czegoś do picia… Adasiu! Kawy dla panów! – a na wspomnienie tego gorzkiego i aromatycznego napoju, Wroński aż otworzył oczy szerzej i spojrzał bezradnie ku Przybylskiemu. Wyłapała to Gałecka. – Apolinary, wy już dziś po kawie?
Aleksander nie odpowiedział, w końcu nie było to pytanie kierowane do niego.
- W każdym razie, Apolinary – ostatnio chyba rozmawialiśmy o tym starym erotomanie, Osterwie? Słyszałeś, że od tego czasu gdy Krystyna moja najdroższa została do grobu posłana, ach jak smutny to był pogrzeb… On się nigdzie nie pojawiał? – widocznie była nieco do tyłu, jednak szybko nadrobiła swoje braki informacji, dokładając nieco nowych. – W Krakowie podobno siedzi, jakby gdzieś mając te zamieszanie, ma tupet, prawda? Tacy właśnie są ci mężczyźni… Plotkują już w mieście o tym, że zmiana dyrektora teatru się zapowiada. Że inwestorzy chcą odchodzić. Że tak się ich nie traktuje, że sekretariat i jakieś kobiety prowadzą z nimi rozmowy i przepraszają, zamiast Juliusza. Trochę mi ciśnienie skoczyło, gdy usłyszałam, że kobiety nie mogą prowadzić tego typu rozmów, znasz mnie Apolinary, ja zdecydowanie tak nie uważam…
Wiadomo – nawet skomentował w głowie Aleksander, uśmiechając się tylko durno na potok słów Gałeckiej, nie komentując go inaczej jak jedyne uniesieniem brwi ze zdziwienia.
- To mój najwyższy pracodawca… Myśli pani, że stracimy pracę? – zapytał po chwili ciszy.
- Bo ja wiem, panie…
- Wroński. Aleksander Wroński – domyślił się, że nie został zapamiętany. W końcu nie powiedział ostatnio ani słowa, oszołomiony zaradnością Izabeli.
- To nie jest prywatna instytucja, wiem że kraj marnie przędzie i nie wierzcie jak ktoś wam mówi że jest inaczej… Ale Teatr Wielki miałby zostać zamknięty? Niedopuszczalne… Zrobią wszystko by zachować przy sobie finansowe wsparcie prywatnych mecenasów. Szczególnie po tak głośnej aferze…
Widocznie jednak takie zagrywki nie interesowały zwykłych ludzi. Prokuratorzy byli bardzo wysoką warstwą społeczną w Rzeczypospolitej, na tyle wysoką by przesuwać sobie malutkich wedle uznania, byle się o nich nie potykać. Budziło to jakieś dziwne obrzydzenie i niechęć Aleksandra, który spojrzał na Apolinarego jakimś dziwnym wzrokiem, który oceniał chyba czy Przybylskie mógł „odziedziczyć” coś po bracie. Bracie, który w końcu też musiał być w jakiś sposób wmieszany w te całe bagno.
Wolał wierzyć, że Apolinary poza swoimi dziwnymi nawykami i nieco ekscentrycznym usposobieniem naprawdę nie posunąłby się do oczernienia jego marnej, wrońskiej osoby, byle ratować własną skórę. W końcu obiecali to sobie. Wobec Wisły.
- Skoro są tu moje zeznania, a nie ma zeznań Filipa, który zeznawał tego samego dnia, przede mną, jawnie przeciwko Dumiczowi, to aktorzyna śmierdzi na kilometr… – mruknął Aleksander, nieco już budząc się z szoku i poniekąd kierując się wręcz chłopskim rozumem, odsuwając się od biurka, nawet już wymijając Przybylskiego, byle tylko nie przebywać wśród dokumentów obciążających oświetleniowca niczym głaz przywiązany u szyi. – Chyba, że w jego przypadku nie było co poprawiać…
Wiedział o chorej manii Apolinarego na punkcie Madeyskiego, przynajmniej już teraz zorientował się w niej i utwierdził dobitnie, słysząc słowa dotyczące informowania i ostrzegania blond piękności o całym papierkowym spisku.
- Ufasz mu aż tak? – nie dało się nie wyczuć w głosie Aleksandra ironii, tak rzadkiej i niepasującej. Być może była to czysta zazdrość, być może zwyczajny lęk – w końcu Wroński swoje zdanie o Filipie miał, nie raz je przedstawił i nie miał zamiaru rezygnować z niego tylko dlatego, że Apolinaremu zebrało się na wybitnie niezrozumiałe miłostki, które nawet nie leżały w granicach normalności i dobrego smaku. – Gdy mi zabraniałeś wspominać o tym komukolwiek z rodziny – zrozumiałem to, a ty chcesz dzielić się szczegółami o których prawa wiedzieć nie mamy z… Nim.
Miał taki ton, jakby zaraz miał rozpłakać się niczym sfrustrowane brakiem zabawki dziecko. W głowie oświetleniowca blondyn był bowiem paplą i jak miało się okazać – powodem dla którego na krótką chwilę poróżnią się z Przybylskim.
- Nie mówisz takich rzeczy nawet Katarzynie… – przypomniał i to widocznie miał być koniec rozmowy. Albo przynajmniej tego wątku.
Wątek konfliktu rządu z przestępczą szajką również pozostawił bez komentarza, widocznie nie mając na ten temat nic do powiedzenia. Lub będąc chwilowo obrażonym na dziennikarza, który w momentach większej niepewności miotał sobą i miotał nim samym – o czym świadczyć mogły dłonie zaciśnięte na jego wątłych ramionach.
Rudnicka spała błogo, nieświadoma otoczenia zeznań niechlubnych i nieprawdziwych. Wroński nie miał zamiaru budzić tej ślepej jak kret istoty – zwyczajnie podążył za Apolinarym już milcząco.
Gałecka wydawała się sto razy bardziej wiarygodna od Madeyskiego, Wroński nie miał natomiast zamiaru wspominać o tym, nie chcąc wychodzić na zawszonego hipokrytę. Co jednak sprawiało, że myślał w ten sposób? A chociażby to, że Izabela Gałecka była osobą okrutnie bezpośrednią i postępową. Potrafiła bez problemu przeciwstawić się swojemu mężowi, zdominowanemu przez mężczyzn światu i właściwie wszystkiemu, co godziło w jej niewątpliwą godność. Gałecka była synonimem feminizmu. Nadawała się na miejsce swojego męża pewnie bardziej niż on.
Tak, Aleksander bał się takich kobiet, ale właśnie dlatego, że miały one dużo więcej siły niż on sam.
Posiadanie tak zdecydowanej sojuszniczki na pewno wyszłoby im na rękę.
Przemówił jednak dopiero w tramwaju.
- Rób co uważasz za słuszne – nie była to wypowiedź, która wprowadziłaby cokolwiek do ich życia. Syndrom obrażonej narzeczonej widocznie był zakorzeniony w naturze Wrońskiego bardziej niż by się komuś wydawało. – Najpierw postarajmy się sprawdzić te listę… Masz ją ze sobą?
Błagał, by nie musieli odkodowywać tego wszystkiego za pamięci.
Tramwaj sunął po szynach powoli, wypełniał się ludźmi, jednak nie do nienaturalnego ścisku. Dwa przystanki przed tym, na którym mieli wysiąść i z którego to musieli przejść jeszcze jakieś dwa tysiące czy nawet więcej kroków do ich wymarzonej destynacji.
Tym razem Pani Gospodarz powiadomiona była o tym, kogo ma się spodziewać. Widocznie sprawiało jej to przyjemność, bo widząc po raz kolejny młodszego syna Przybylskiego, uśmiechała się szeroko i odganiała Adasia, który przyzwyczajony do takiego taktowania w domu Gałeckich, nawet nie mrugnął i odsunął się gdzieś do kuchni.
- Niestety, mój mąż niedorozwój siedzi w swoim gabineciku i ma bardzo ważne spotkanie dotyczące bardzo ważnego polowania – poinformowała chłopców, prowadzący ich wyraźnie do saloniku, w którym poustawiano gęsto zaścielone woluminami regały. Wartość zawartości tego pokoju mogła zawstydzać, tak więc zawstydziła i małego Wrońskiego, patrzącego w tytuły niczym ciele na malowane wrota.
- Usiądźcie chłopcy, Adaś zrobi wam czegoś do picia… Adasiu! Kawy dla panów! – a na wspomnienie tego gorzkiego i aromatycznego napoju, Wroński aż otworzył oczy szerzej i spojrzał bezradnie ku Przybylskiemu. Wyłapała to Gałecka. – Apolinary, wy już dziś po kawie?
Aleksander nie odpowiedział, w końcu nie było to pytanie kierowane do niego.
- W każdym razie, Apolinary – ostatnio chyba rozmawialiśmy o tym starym erotomanie, Osterwie? Słyszałeś, że od tego czasu gdy Krystyna moja najdroższa została do grobu posłana, ach jak smutny to był pogrzeb… On się nigdzie nie pojawiał? – widocznie była nieco do tyłu, jednak szybko nadrobiła swoje braki informacji, dokładając nieco nowych. – W Krakowie podobno siedzi, jakby gdzieś mając te zamieszanie, ma tupet, prawda? Tacy właśnie są ci mężczyźni… Plotkują już w mieście o tym, że zmiana dyrektora teatru się zapowiada. Że inwestorzy chcą odchodzić. Że tak się ich nie traktuje, że sekretariat i jakieś kobiety prowadzą z nimi rozmowy i przepraszają, zamiast Juliusza. Trochę mi ciśnienie skoczyło, gdy usłyszałam, że kobiety nie mogą prowadzić tego typu rozmów, znasz mnie Apolinary, ja zdecydowanie tak nie uważam…
Wiadomo – nawet skomentował w głowie Aleksander, uśmiechając się tylko durno na potok słów Gałeckiej, nie komentując go inaczej jak jedyne uniesieniem brwi ze zdziwienia.
- To mój najwyższy pracodawca… Myśli pani, że stracimy pracę? – zapytał po chwili ciszy.
- Bo ja wiem, panie…
- Wroński. Aleksander Wroński – domyślił się, że nie został zapamiętany. W końcu nie powiedział ostatnio ani słowa, oszołomiony zaradnością Izabeli.
- To nie jest prywatna instytucja, wiem że kraj marnie przędzie i nie wierzcie jak ktoś wam mówi że jest inaczej… Ale Teatr Wielki miałby zostać zamknięty? Niedopuszczalne… Zrobią wszystko by zachować przy sobie finansowe wsparcie prywatnych mecenasów. Szczególnie po tak głośnej aferze…
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Pojawienie się Przybylskiego na Mokotowie zawsze wprawiało go w jakąś irytację czy niepokój. O tyle, co doglądanie eleganckich “bryczek”, co możniejszych mieszkańców Warszawy było faktycznie przyjemnym dla oczu młodego mężczyzny, tak cała reszta związanych z tym miejscem wspomnień nie miała w sobie takiego uroku. Co gorsza było tu zwykle nieporównywalnie do Pragi cicho oraz ładnie, szczególnie wśród uliczek z prywatnymi posesjami, a to już z pewnością, takiemu wielbicielowi miejskości jak Apolinary nie pasowało.
- Polowania?- Zainteresował się Przybylski, kiedy wszystkie uprzejmości pomiędzy panią domu a dwójką gości zostały dopięte. Ostatnim czasu wszelkie “polowania”, zwłaszcza w obrębie ludzi polityki warszawskiej, kojarzyło mu się dwojako, więc i tym razem odebrał to z jakimś krzywym uśmieszkiem, przypominając sobie o związku Krystyny z państwem Gałeckich, choć Ignacy, z tego co kojarzył mniej lub bardziej poprawnie, był zbytnim naiwniakiem, aby mieszać się w coś tak poważnego jak morderstwo na zlecenie.
W salonie rozsiadł się na pikowanym fotelu, składając nogę na nogę i pociesznie, z pełną gamą dobrotliwej, uniżonej wręcz życzliwości ku tej kobiecie, znanej z przyjemności nad dominowaniem rozmów z mężczyznami odpowiadał na każde z pytań:
- Dziękujemy, z chęcią się napijemy...- Podłapał przy tym szczenięce spojrzenie swojego towarzysza, najwyraźniej zadowolonego z propozycji.
- Oczywiście, ja również uważam, droga pani, że kobiety zarządzające teatrem, to prawdziwe skały! Nie do zdarcia, miałem...emm...przyjemność rozmawiać z sekretarką Osterwy. Prawdziwa harpia nie kobieta!- Zaśmiał się, ale chyba to porównanie nie było trafnym, kiedy pani Gałecka, z jakimś niezrozumieniem, ściągnęła malowane brwi ku sobie.
- W każdym razie, pracownicy sami nie wiedzą co dzieje się z dyrektorem, prawda Aleksandrze? Nawet ta sekretarka, o której mówiłem, jakoś nieszczególnie chętna jest odpowiadać na jego temat. Swego czasu nawet mieliśmy plan, żeby Julisza może i dorwać w tym Krakowie, ale zbyt wiele dzieje się w Warszawie, aby opuszczać to miasto. - Mówiąc to był zadziwiająco szczery, ale rozumiał, iż należy zbudować przynajmniej częściowo jakiś mur z zaufania w relacji ich trójki, aby móc uzgadniać prawdę, bądź w przyszłości wymijać się z nią, by angaż Gałeckiej ograniczyć dla nich do najpotrzebniejszego, a dla niej do satysfakcji z pomocy w dochodzeniu sprawy Krystyny.
Kawa została podana, wraz z talerzykiem kruchych ciastek ułożonych w misterny wzór kwiatu. Za nim zdecydował się wtrącić do rozmowy pomiędzy Wrońskim a Gałecka, zawiesił spojrzenie na tym niewielkim, ciastkowym dziele sztuki, rozmyślając.
- Ach, właśnie...mecenasi...- Usłyszawszy to, pstryknął, jakby olśniony tymi słowami. - Z pewnością Krystyna mówiła pani, kto najlepiej finansuje i kogo. Gdyby tak, wiem, że to już i tak wiele, ale przypomniała sobie pani kto w czasie pobytu Krystyny w Polsce, wspierał ją finansowo, skoro nie ojciec.
- Wielu, w tym również, kiedy mogłam. Zwykle mecenasi nie wspierają konkretnej osoby, tylko jakąś grupę sobie wybranych, dzieląc między nimi pieniądze. Mają swój fundusz i z tego funduszu sobie dogadzają. Ostatnio taki model zachodni, bo z prywatnych finansów nieraz rodziły się duże problemy i skandale. Teraz jak się ma prywatnego mecenasa, to prawie jak nierząd- wyjaśniła, odbierając kawę ze spodka nawet jej nie posłodziwszy.
- Krystyna nie miała prywatnych mecenasów? - Sprecyzował pytanie Apolinary na co Izabela skinęła bez zawahania.
- Miała...Ale to nie były częste datki, wiem jak sama ją wspierałam. Na pewno dzieliła się z tą malarką Katarzyną od tego Grabowskiego, jak jej było?!
- Mała i Suzi, prawda?
- O! Właśnie, Mała, Suzi i jeszcze z nimi było paru muzyków, ale jak mam być szczera, to był układ jeszcze rok temu, w późniejszym czasie Krystyna przestała opowiadać o tych koleżankach, a ja nie byłam zbytnio ciekawa. Wiedzą panowie, kobiety mają swoje tajemnice i mają mieć. Pewnie niewiele pomogło...
- Nie wiemy, bo Krystyna nie utrzymywała z nimi kontaktów długo przed morderstwem. Rozmawialiśmy z nimi, ale wykluczyliśmy je z grona podejrzanych. Krystyna się od tego towarzystwa odcięła, ale jednak wszystko wskazuje na to, iż nadal miała sporo finansów na życie. Osterwa płacił je więcej albo mecenas wciąż ją finansował, lub ów mecenasa zmieniła.
- Nie pomogę w tej kwestii. Faktycznie może pobierała więcej od tego tchórza...Może poszło o pieniądze? Może zamordował ją za pieniądze?- Zaczęła mrugać szybko, spoglądając to na jednego, to na drugiego, lecz Przybylski nie był przekonany, co do jej teorii. Nawet jeżeli poszło właśnie o pieniądza, to Krystyna nie była niczemu w tym winna, prawdopodobnie była jedynie ofiarą czegoś większego, skoro nawet instytucje rządowe stawały murem za kłamliwym światłem sprawy. Krystyna, jako podrzędne narzędzie, mające być może odwrócić albo zwrócić uwagę na jakiś nierzucający się im w oczy aspekt.
- Pani znała pana von Brauna, to może powiedzieć, czy może ojciec nie wspominał, kiedykolwiek, nawet nie bąknął, o załatwieniu jej mecenasa w Polsce, potajemnie, tak aby dziewczyna myślała, że odcięła się od ojca?
- Nie, powiedziałabym nawet, iż przeciwnie. Nie był zadowolony z samowolki dziewczyny. Wolał Krysię kontrolować, jak najlepiej mógł, ale zaczęli miewać własne, odrębne problemy i tak rozjechali się. - Po tych słowach nastała cisza, w której Przybylski posłodził słusznie kawę i wziął łyka, przy tym znad rąbka filiżanki spojrzeć na Aleksandra porozumiewawczo.
Skoro Izabela nie wiedziała, kto był głównym mecenasem w Teatrze Wielkim, należało znaleźć postać, która wiedzieć będzie na pewno, a nawet znacznie więcej jak kto chadza z kim. Jedynym, teraz wręcz priorytetowym podejrzanym był już parokrotnie wspomniany Dumicz, któremu niezwłocznie należało się drugiej, ale zdecydowanie mniej uczciwe niż poprzednie przesłuchanie.
- Czyli nie wie tez pani jakiego mecenasa ma Karol Dumicz?- To nazwisko wywołału w kobiecie jakiś wstrętny odruch zniesmaczenia. Skrzywiła się, bynajmniej od gorzkości kawy, by skwitować tego człowieka niechętnym parsknięciem.
- Ten mizoginistyczny kobieciarz nie potrzebuje mecenasa, skoro pojawia się wszędzie, gdzie tylko da się go wepchnąć z zaproszenia państwowego. Ale pewnie i ma kogoś...Przy tym mam szczerą nadzieję, że jest to kobieta!- Zaśmiała się, widocznie uradowana tą wizją, a Apolinary chcąc czy nie, choć zdecydowanie nie, zawtórował jej.
Wtem usłyszeli jakiś łoskot na górnym piętrze. Ktoś coś zaczął krzyczeć, a Adaś zaraz ruszył tamtym kierunku, niczym przeciąg. Nerwowy ton pana Gałeckiego, kolejny trzask, najprawdopodobniej szuflad, później łupnęły drzwi a następnie zabuczały schody, kiedy Gałecki stawiał ciężkie, opasłe kroki na kolejnych stopniach w dół.
- Kto to!?- Zainteresował się, bez zbędnych dopowiedzeń pojawiając się w drzwiach salonu.
- Młody Przybylski...Apolinary, wiesz od których Przybylskich. A to...A to...pan Wroński![/o]- Przypomniała sobie w ostatnim momencie.
[i]- Tak, tak oczywiście już poznaję! Ostatni raz się widzieliśmy jak...Ile mógł pan mieć!?
- Rok temu, panie Gałecki, na bankiecie bożonarodzeniowym.
- Ach, chyba że tak. Właśnie jadę do pańskiego ojca w sprawie polowania!
- Mój brat też będzie, Dariusz?
- Pewnie też go zabierzemy, jak jedzie i mecenas Rudnicki, to mecenas Dariusz razem z nim. Parę ważniejszych osób, taka wycieczka, wiesz jak za starych dobrych czasów...Ojciec panu nic nie mówił? - Zagadnął Gałecki, a Apolinary pokręcił głową.
- Ale spytam się i może...jak czas pozwoli zabiorę się z wami. Może i wezmę mojego przyjaciela, Aleksandra.
- Doskonały pomysł, żegnam panów...Izabelo.- Skinął ku żonie, pozwalając się jednocześnie ubrać Adasiowi.
Kiedy wyszedł, Izabela porwała się wręcz z fotela.
- Zapraszam panów na górę! Mówiłeś mi Apolinary, że będziecie musieli skorzystać ze spisu ludności Warszawy. Przygotowałam wam wszystko. Weźcie kawę i idziemy!
- Polowania?- Zainteresował się Przybylski, kiedy wszystkie uprzejmości pomiędzy panią domu a dwójką gości zostały dopięte. Ostatnim czasu wszelkie “polowania”, zwłaszcza w obrębie ludzi polityki warszawskiej, kojarzyło mu się dwojako, więc i tym razem odebrał to z jakimś krzywym uśmieszkiem, przypominając sobie o związku Krystyny z państwem Gałeckich, choć Ignacy, z tego co kojarzył mniej lub bardziej poprawnie, był zbytnim naiwniakiem, aby mieszać się w coś tak poważnego jak morderstwo na zlecenie.
W salonie rozsiadł się na pikowanym fotelu, składając nogę na nogę i pociesznie, z pełną gamą dobrotliwej, uniżonej wręcz życzliwości ku tej kobiecie, znanej z przyjemności nad dominowaniem rozmów z mężczyznami odpowiadał na każde z pytań:
- Dziękujemy, z chęcią się napijemy...- Podłapał przy tym szczenięce spojrzenie swojego towarzysza, najwyraźniej zadowolonego z propozycji.
- Oczywiście, ja również uważam, droga pani, że kobiety zarządzające teatrem, to prawdziwe skały! Nie do zdarcia, miałem...emm...przyjemność rozmawiać z sekretarką Osterwy. Prawdziwa harpia nie kobieta!- Zaśmiał się, ale chyba to porównanie nie było trafnym, kiedy pani Gałecka, z jakimś niezrozumieniem, ściągnęła malowane brwi ku sobie.
- W każdym razie, pracownicy sami nie wiedzą co dzieje się z dyrektorem, prawda Aleksandrze? Nawet ta sekretarka, o której mówiłem, jakoś nieszczególnie chętna jest odpowiadać na jego temat. Swego czasu nawet mieliśmy plan, żeby Julisza może i dorwać w tym Krakowie, ale zbyt wiele dzieje się w Warszawie, aby opuszczać to miasto. - Mówiąc to był zadziwiająco szczery, ale rozumiał, iż należy zbudować przynajmniej częściowo jakiś mur z zaufania w relacji ich trójki, aby móc uzgadniać prawdę, bądź w przyszłości wymijać się z nią, by angaż Gałeckiej ograniczyć dla nich do najpotrzebniejszego, a dla niej do satysfakcji z pomocy w dochodzeniu sprawy Krystyny.
Kawa została podana, wraz z talerzykiem kruchych ciastek ułożonych w misterny wzór kwiatu. Za nim zdecydował się wtrącić do rozmowy pomiędzy Wrońskim a Gałecka, zawiesił spojrzenie na tym niewielkim, ciastkowym dziele sztuki, rozmyślając.
- Ach, właśnie...mecenasi...- Usłyszawszy to, pstryknął, jakby olśniony tymi słowami. - Z pewnością Krystyna mówiła pani, kto najlepiej finansuje i kogo. Gdyby tak, wiem, że to już i tak wiele, ale przypomniała sobie pani kto w czasie pobytu Krystyny w Polsce, wspierał ją finansowo, skoro nie ojciec.
- Wielu, w tym również, kiedy mogłam. Zwykle mecenasi nie wspierają konkretnej osoby, tylko jakąś grupę sobie wybranych, dzieląc między nimi pieniądze. Mają swój fundusz i z tego funduszu sobie dogadzają. Ostatnio taki model zachodni, bo z prywatnych finansów nieraz rodziły się duże problemy i skandale. Teraz jak się ma prywatnego mecenasa, to prawie jak nierząd- wyjaśniła, odbierając kawę ze spodka nawet jej nie posłodziwszy.
- Krystyna nie miała prywatnych mecenasów? - Sprecyzował pytanie Apolinary na co Izabela skinęła bez zawahania.
- Miała...Ale to nie były częste datki, wiem jak sama ją wspierałam. Na pewno dzieliła się z tą malarką Katarzyną od tego Grabowskiego, jak jej było?!
- Mała i Suzi, prawda?
- O! Właśnie, Mała, Suzi i jeszcze z nimi było paru muzyków, ale jak mam być szczera, to był układ jeszcze rok temu, w późniejszym czasie Krystyna przestała opowiadać o tych koleżankach, a ja nie byłam zbytnio ciekawa. Wiedzą panowie, kobiety mają swoje tajemnice i mają mieć. Pewnie niewiele pomogło...
- Nie wiemy, bo Krystyna nie utrzymywała z nimi kontaktów długo przed morderstwem. Rozmawialiśmy z nimi, ale wykluczyliśmy je z grona podejrzanych. Krystyna się od tego towarzystwa odcięła, ale jednak wszystko wskazuje na to, iż nadal miała sporo finansów na życie. Osterwa płacił je więcej albo mecenas wciąż ją finansował, lub ów mecenasa zmieniła.
- Nie pomogę w tej kwestii. Faktycznie może pobierała więcej od tego tchórza...Może poszło o pieniądze? Może zamordował ją za pieniądze?- Zaczęła mrugać szybko, spoglądając to na jednego, to na drugiego, lecz Przybylski nie był przekonany, co do jej teorii. Nawet jeżeli poszło właśnie o pieniądza, to Krystyna nie była niczemu w tym winna, prawdopodobnie była jedynie ofiarą czegoś większego, skoro nawet instytucje rządowe stawały murem za kłamliwym światłem sprawy. Krystyna, jako podrzędne narzędzie, mające być może odwrócić albo zwrócić uwagę na jakiś nierzucający się im w oczy aspekt.
- Pani znała pana von Brauna, to może powiedzieć, czy może ojciec nie wspominał, kiedykolwiek, nawet nie bąknął, o załatwieniu jej mecenasa w Polsce, potajemnie, tak aby dziewczyna myślała, że odcięła się od ojca?
- Nie, powiedziałabym nawet, iż przeciwnie. Nie był zadowolony z samowolki dziewczyny. Wolał Krysię kontrolować, jak najlepiej mógł, ale zaczęli miewać własne, odrębne problemy i tak rozjechali się. - Po tych słowach nastała cisza, w której Przybylski posłodził słusznie kawę i wziął łyka, przy tym znad rąbka filiżanki spojrzeć na Aleksandra porozumiewawczo.
Skoro Izabela nie wiedziała, kto był głównym mecenasem w Teatrze Wielkim, należało znaleźć postać, która wiedzieć będzie na pewno, a nawet znacznie więcej jak kto chadza z kim. Jedynym, teraz wręcz priorytetowym podejrzanym był już parokrotnie wspomniany Dumicz, któremu niezwłocznie należało się drugiej, ale zdecydowanie mniej uczciwe niż poprzednie przesłuchanie.
- Czyli nie wie tez pani jakiego mecenasa ma Karol Dumicz?- To nazwisko wywołału w kobiecie jakiś wstrętny odruch zniesmaczenia. Skrzywiła się, bynajmniej od gorzkości kawy, by skwitować tego człowieka niechętnym parsknięciem.
- Ten mizoginistyczny kobieciarz nie potrzebuje mecenasa, skoro pojawia się wszędzie, gdzie tylko da się go wepchnąć z zaproszenia państwowego. Ale pewnie i ma kogoś...Przy tym mam szczerą nadzieję, że jest to kobieta!- Zaśmiała się, widocznie uradowana tą wizją, a Apolinary chcąc czy nie, choć zdecydowanie nie, zawtórował jej.
Wtem usłyszeli jakiś łoskot na górnym piętrze. Ktoś coś zaczął krzyczeć, a Adaś zaraz ruszył tamtym kierunku, niczym przeciąg. Nerwowy ton pana Gałeckiego, kolejny trzask, najprawdopodobniej szuflad, później łupnęły drzwi a następnie zabuczały schody, kiedy Gałecki stawiał ciężkie, opasłe kroki na kolejnych stopniach w dół.
- Kto to!?- Zainteresował się, bez zbędnych dopowiedzeń pojawiając się w drzwiach salonu.
- Młody Przybylski...Apolinary, wiesz od których Przybylskich. A to...A to...pan Wroński![/o]- Przypomniała sobie w ostatnim momencie.
[i]- Tak, tak oczywiście już poznaję! Ostatni raz się widzieliśmy jak...Ile mógł pan mieć!?
- Rok temu, panie Gałecki, na bankiecie bożonarodzeniowym.
- Ach, chyba że tak. Właśnie jadę do pańskiego ojca w sprawie polowania!
- Mój brat też będzie, Dariusz?
- Pewnie też go zabierzemy, jak jedzie i mecenas Rudnicki, to mecenas Dariusz razem z nim. Parę ważniejszych osób, taka wycieczka, wiesz jak za starych dobrych czasów...Ojciec panu nic nie mówił? - Zagadnął Gałecki, a Apolinary pokręcił głową.
- Ale spytam się i może...jak czas pozwoli zabiorę się z wami. Może i wezmę mojego przyjaciela, Aleksandra.
- Doskonały pomysł, żegnam panów...Izabelo.- Skinął ku żonie, pozwalając się jednocześnie ubrać Adasiowi.
Kiedy wyszedł, Izabela porwała się wręcz z fotela.
- Zapraszam panów na górę! Mówiłeś mi Apolinary, że będziecie musieli skorzystać ze spisu ludności Warszawy. Przygotowałam wam wszystko. Weźcie kawę i idziemy!
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Izabela może częściowo była pod wrażeniem działań, jakie podjęli drodzy panowie odwiedzjący jej salony – mówili jej otwarcie o rzeczach których się dowiedzieli, co mogło nieco podbudowywać jej poczucie wartości. Pewnie jej zdaniem, była w ten sposób uznawana za bardziej godną zaufania i wartościową od męża. Ona wiedziała to od dawna, ale miło było jej utwierdzić się w tym przekonaniu. Była gotowa widocznie pomóc trochę bardziej niż w momencie, gdyby chłopcy wyglądali na jednostronnie zainteresowani „wymianą” informacji.
W takim układzie czuła się poniekąd partnerką, a partnerstwo oznaczało jakieś zaufanie. W końcu jej samej sprawa Krystyny również nie była obojętna – inwestowanie w dziewczynę było na to chyba dobitnym dowodem. I chociaż Gałecka słynęła z przepuszczania pieniędzy męża na sprawy z niewielką częścią wspólną dla interesów radnego – sprawy te były ważne dla samej rudowłosej feministki.
Von Braun była dla niej ważna, to niezaprzeczalne, dlatego właśnie tak gorliwie angażowała się w pomoc Przybylskiemu i Wrońskiemu, a oni mogli mieć pewność, że ta nie sprzeda farby Ignacemu.
Innym ludziom, a już na pewno swoim koleżankom – to co innego. Ale właściwie, nie musiało być to koniecznie złą rzeczą. Na pewno nie oni sami prowadzą jakieś działania ku odkryciu prawdy, weźmy pod uwagę na przykład takiego Skotnickiego…
Podróż ku gabinetowi minęła im szybko, a gdy już tam dotarli, zastając otwarte w dawnym gniewie męża Izabeli drzwi, Adaś uprzejmie spytał czy upraszają się o przeniesienie tu kawy. Gałecka zgodziła się, ale poprosiła o umieszczenie ich z dala od dokumentów, byle tylko nie musieć słuchać po raz kolejny głosu swojego patałacha męża i jego roszczeniowego tonu, którym to ogłosi, że spis przepisywać będzie własnoręcznie.
Umiała obsługiwać maszynę, ale zajęcia tego typu nazwała przed Wrońskim i Przybylskim mianem – godnych radnych pierdzących w stołek, przy czym przeprosiła Apolinarego, przyrzekając, że jego ojciec jest wart sto razy więcej niż jej mąż. Chyba tylko z grzeczności.
- To będzie kilka tomów, będzie trzeba to trochę przewertować, ale chętnie pomogę. Tutaj panowie mają… Adasiu… – poprosiła właśnie wchodzącego do pomieszczenia służącego, który szybkim krokiem podszedł do szykownej etażerki, by na jej szklanym blacie złożyć tacę z naczyniami i ciastkami. Ciężko było rozróżnić kubki Apolinarego i Aleksandra (jakby nigdy nie pili i nie jedli z jednego…), jednak ten Izabeli oznaczony był krwistą szminką. – Adasiu wejdź proszę na parapet i podaj nam te dwa tomiszcza – Księga Informacyjno-Adresowa z roku 1930 część pierwsza i tamtą część drugą… Trzecią… Jest w ogóle trzecia?
Dyrygowała służącym do tego stopnia, że Aleksander zastanawiał się ile musieli mu płacić byle to robił…
- Ach, trzecia na biurku leży… – zauważyła, podsuwając ją już Apolinaremu, jeżeli ten chciał od razu zajrzeć do środka.
Dalej obserwować mogli, jak służący stojący na szerokim parapecie próbuje przy instrukcjach pani Izabeli zahaczyć pogrzebaczem kominkowym o grzbiety książek. Książki te spadały w ręce żony radnego. Co prawda Wroński czuł się jakoś dziwnie z takimi widokami i kilka razy podnosił się już byle tylko nie musieć znosić wizji woluminu spadającego na głowę feministki czy też Adasia spadającego na smutną posadzkę domu Gałeckich.
Zapał do pomocy jego był gaszony przez rudowłosą, która widocznie uwielbiała wykorzystywać służbę w sposób dla Aleksandra niezrozumiały.
Czy kryzys był naprawdę tak wielki, by musieć upokarzać się tak za pieniądze?
W ten sposób przed nosem chłopców i zasiadającej z przeciwka Izabeli wylądowały – spisy ludności Warszawy z 1921 roku, pierwsze w wolnej Polsce. Jako jednak, że sporządzony został jakiś już, dość poważny czas temu – Wroński zasugerował, by skupić się może na książce adresowej – w końcu i tak mieli oni chęć odszukać te osoby, a nie tylko przekonać się, że istniały. Bo co do tego drugiego (póki co) nie miał wątpliwości.
Trzeba istnieć, by kogoś zanożować.
Kartka z zawężonymi nazwiskami (Wroński w końcu popytał od tego czasu o niektórych z listy, skurczył w ten sposób szerokie grono obecnych tam mężczyzn) wskazywała na sześciu mężczyzn i dwie kobiety. Był to nielichy wynik, łatwiej w końcu sprawdzić osób osiem, niż powyżej dwudziestu.
- Alfons Walencik… Mieszkaniec Mokotowa, właściciel zakładu krawieckiego… Nic podejrzanego… – odnalazł jedno z nazwisk, ale potem westchnął, widząc że pod spodem znajduje się jeszcze jeden o tym samym imieniu i nazwisku, dodatkowo w wieku 20 lat. Podobno woźnica.
Izabela przepisała na kartkę dane dotyczące Ksawerego Więckowskiego, aktora teatru Bogusławskiego. Przy okazji wyśmiała Aleksandra, jakoby ten nie wiedział kim jest jakiś z aktorów, pracując w teatrze.
Jego adres wskazywał na Śródmieście. Przebywanie aktora za kulisami łatwo można było wyjaśnić, chociażby dlatego, że sam reżyser Rakowski często wystawiał swoje sztuki i w tym teatrze.
Przed nosem Apolinarego również wyrosły nazwiska, na początek jednej z kobiet, Gracji Matowu, dziewczyny bez zawodu. Izabela stwierdziła, że może kojarzyć jej nazwisko i z pewnością jest to dziewczyna pochodzenia semickiego, a jej zawód to pewnie bycie po prostu żoną swojego zamożnego męża.
- Znalazłem samego siebie! – powiedział rezolutnie Aleksander, a Izabela spojrzała na niego z wręcz matczyną, ironiczną aż czułością.
- Marnowanie czasu… – a słowa te, wypowiedziane przez rudą, uśpiły jego zapędy…
Po jakimś pół godziny od ostatnich znalezisk, do odszukania wciąż pozostały im jeszcze dwa nazwiska – jedno z nich ewidentnie nie istniało w spisie dla Warszawy – Ignacy Klemens Walewski. Cóż – mogli spodziewać się takiego obrotu spraw, w teatrze często przyjmowano gości na przykład z Lwowa lub Krakowa, a jeszcze częściej z Wilna. Ostatnie nazwisko jednak, Bartłomieja Wróblewskiego, wieściło, jakoby istniał w Warszawie tylko jeden takowy – czteroletni przed dwoma laty chłopiec. Sześciolatek nie otrzymałby przepustki a tym bardziej – nie podpisał się w ten sposób.
Dopiero Izabela miała zamiar sprawdzić dokładniej księgi adresowe, nauczona doświadczeniem, iż niektóre tytuły takie jak profesor czy kardynał umieszczało się grzecznościowo (ale niepotrzebnie wprowadzając chaos w papierach) z przodu i na podstawie tego sortowano nazwiska, jakoby to tytuł był ich imieniem. Głupie to i niemądre, ale właśnie w ten sposób mogli odszukać jeszcze Klemensa Walewskiego lub Bartłomieja Wróblewskiego.
Wroński szukał więc wśród profesorów, Izabela zastanawiała się jakie jeszcze skróty mogły być tu umieszczone, a przed oczami Apolinarego wyrósł jak grzyb po deszczu… Ksiądz Bartłomiej Wróblewski przy kościele Św. Ducha w Warszawie, przy jednej z ważniejszych ulic stolicy. A Ignacego Klemensa Walewskiego – jak nie było, tak nie ma.
Minęły prawie trzy godziny, a oni zamiast znać jasną odpowiedź - dostali więcej pytań i adresów.
W takim układzie czuła się poniekąd partnerką, a partnerstwo oznaczało jakieś zaufanie. W końcu jej samej sprawa Krystyny również nie była obojętna – inwestowanie w dziewczynę było na to chyba dobitnym dowodem. I chociaż Gałecka słynęła z przepuszczania pieniędzy męża na sprawy z niewielką częścią wspólną dla interesów radnego – sprawy te były ważne dla samej rudowłosej feministki.
Von Braun była dla niej ważna, to niezaprzeczalne, dlatego właśnie tak gorliwie angażowała się w pomoc Przybylskiemu i Wrońskiemu, a oni mogli mieć pewność, że ta nie sprzeda farby Ignacemu.
Innym ludziom, a już na pewno swoim koleżankom – to co innego. Ale właściwie, nie musiało być to koniecznie złą rzeczą. Na pewno nie oni sami prowadzą jakieś działania ku odkryciu prawdy, weźmy pod uwagę na przykład takiego Skotnickiego…
Podróż ku gabinetowi minęła im szybko, a gdy już tam dotarli, zastając otwarte w dawnym gniewie męża Izabeli drzwi, Adaś uprzejmie spytał czy upraszają się o przeniesienie tu kawy. Gałecka zgodziła się, ale poprosiła o umieszczenie ich z dala od dokumentów, byle tylko nie musieć słuchać po raz kolejny głosu swojego patałacha męża i jego roszczeniowego tonu, którym to ogłosi, że spis przepisywać będzie własnoręcznie.
Umiała obsługiwać maszynę, ale zajęcia tego typu nazwała przed Wrońskim i Przybylskim mianem – godnych radnych pierdzących w stołek, przy czym przeprosiła Apolinarego, przyrzekając, że jego ojciec jest wart sto razy więcej niż jej mąż. Chyba tylko z grzeczności.
- To będzie kilka tomów, będzie trzeba to trochę przewertować, ale chętnie pomogę. Tutaj panowie mają… Adasiu… – poprosiła właśnie wchodzącego do pomieszczenia służącego, który szybkim krokiem podszedł do szykownej etażerki, by na jej szklanym blacie złożyć tacę z naczyniami i ciastkami. Ciężko było rozróżnić kubki Apolinarego i Aleksandra (jakby nigdy nie pili i nie jedli z jednego…), jednak ten Izabeli oznaczony był krwistą szminką. – Adasiu wejdź proszę na parapet i podaj nam te dwa tomiszcza – Księga Informacyjno-Adresowa z roku 1930 część pierwsza i tamtą część drugą… Trzecią… Jest w ogóle trzecia?
Dyrygowała służącym do tego stopnia, że Aleksander zastanawiał się ile musieli mu płacić byle to robił…
- Ach, trzecia na biurku leży… – zauważyła, podsuwając ją już Apolinaremu, jeżeli ten chciał od razu zajrzeć do środka.
Dalej obserwować mogli, jak służący stojący na szerokim parapecie próbuje przy instrukcjach pani Izabeli zahaczyć pogrzebaczem kominkowym o grzbiety książek. Książki te spadały w ręce żony radnego. Co prawda Wroński czuł się jakoś dziwnie z takimi widokami i kilka razy podnosił się już byle tylko nie musieć znosić wizji woluminu spadającego na głowę feministki czy też Adasia spadającego na smutną posadzkę domu Gałeckich.
Zapał do pomocy jego był gaszony przez rudowłosą, która widocznie uwielbiała wykorzystywać służbę w sposób dla Aleksandra niezrozumiały.
Czy kryzys był naprawdę tak wielki, by musieć upokarzać się tak za pieniądze?
W ten sposób przed nosem chłopców i zasiadającej z przeciwka Izabeli wylądowały – spisy ludności Warszawy z 1921 roku, pierwsze w wolnej Polsce. Jako jednak, że sporządzony został jakiś już, dość poważny czas temu – Wroński zasugerował, by skupić się może na książce adresowej – w końcu i tak mieli oni chęć odszukać te osoby, a nie tylko przekonać się, że istniały. Bo co do tego drugiego (póki co) nie miał wątpliwości.
Trzeba istnieć, by kogoś zanożować.
Kartka z zawężonymi nazwiskami (Wroński w końcu popytał od tego czasu o niektórych z listy, skurczył w ten sposób szerokie grono obecnych tam mężczyzn) wskazywała na sześciu mężczyzn i dwie kobiety. Był to nielichy wynik, łatwiej w końcu sprawdzić osób osiem, niż powyżej dwudziestu.
- Alfons Walencik… Mieszkaniec Mokotowa, właściciel zakładu krawieckiego… Nic podejrzanego… – odnalazł jedno z nazwisk, ale potem westchnął, widząc że pod spodem znajduje się jeszcze jeden o tym samym imieniu i nazwisku, dodatkowo w wieku 20 lat. Podobno woźnica.
Izabela przepisała na kartkę dane dotyczące Ksawerego Więckowskiego, aktora teatru Bogusławskiego. Przy okazji wyśmiała Aleksandra, jakoby ten nie wiedział kim jest jakiś z aktorów, pracując w teatrze.
Jego adres wskazywał na Śródmieście. Przebywanie aktora za kulisami łatwo można było wyjaśnić, chociażby dlatego, że sam reżyser Rakowski często wystawiał swoje sztuki i w tym teatrze.
Przed nosem Apolinarego również wyrosły nazwiska, na początek jednej z kobiet, Gracji Matowu, dziewczyny bez zawodu. Izabela stwierdziła, że może kojarzyć jej nazwisko i z pewnością jest to dziewczyna pochodzenia semickiego, a jej zawód to pewnie bycie po prostu żoną swojego zamożnego męża.
- Znalazłem samego siebie! – powiedział rezolutnie Aleksander, a Izabela spojrzała na niego z wręcz matczyną, ironiczną aż czułością.
- Marnowanie czasu… – a słowa te, wypowiedziane przez rudą, uśpiły jego zapędy…
Po jakimś pół godziny od ostatnich znalezisk, do odszukania wciąż pozostały im jeszcze dwa nazwiska – jedno z nich ewidentnie nie istniało w spisie dla Warszawy – Ignacy Klemens Walewski. Cóż – mogli spodziewać się takiego obrotu spraw, w teatrze często przyjmowano gości na przykład z Lwowa lub Krakowa, a jeszcze częściej z Wilna. Ostatnie nazwisko jednak, Bartłomieja Wróblewskiego, wieściło, jakoby istniał w Warszawie tylko jeden takowy – czteroletni przed dwoma laty chłopiec. Sześciolatek nie otrzymałby przepustki a tym bardziej – nie podpisał się w ten sposób.
Dopiero Izabela miała zamiar sprawdzić dokładniej księgi adresowe, nauczona doświadczeniem, iż niektóre tytuły takie jak profesor czy kardynał umieszczało się grzecznościowo (ale niepotrzebnie wprowadzając chaos w papierach) z przodu i na podstawie tego sortowano nazwiska, jakoby to tytuł był ich imieniem. Głupie to i niemądre, ale właśnie w ten sposób mogli odszukać jeszcze Klemensa Walewskiego lub Bartłomieja Wróblewskiego.
Wroński szukał więc wśród profesorów, Izabela zastanawiała się jakie jeszcze skróty mogły być tu umieszczone, a przed oczami Apolinarego wyrósł jak grzyb po deszczu… Ksiądz Bartłomiej Wróblewski przy kościele Św. Ducha w Warszawie, przy jednej z ważniejszych ulic stolicy. A Ignacego Klemensa Walewskiego – jak nie było, tak nie ma.
Minęły prawie trzy godziny, a oni zamiast znać jasną odpowiedź - dostali więcej pytań i adresów.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[small] Long boi[/small]
Sytuacja przestała być tak komfortowa jak wydawało się z początku Apolinaremu, gdy przyszło do faktycznego wertowania ksiąg. Już dzisiaj podczas podobnych oględzin dowiedział się z Aleksandrem o wielkim, potwornym przekecie, więc i tym razem liczył na krzywy uśmiech losu, choć z kolejnymi rozkazami wydawanaymi gładko przez Izabelę mina mu rzedła. Był tego ogrom, w dodatku ogrom gruby, ciężki i śmierdzący. Odbierał od kobiety kolejne tomiszcza, zaraz znów jakieś wsuwano mu w dłonie, upychano pod pachy i wciskano pod nos. Nie wiedział, dlaczego wydawało mu się, że poszukiwanie mordercy byłoby na tym etapie proste, gdy w stolicy, przepełnionej sianem upchano nie dość, że igłę, to igłę, która wcale nie chciała zostać znalezioną. Nie mogli jednak się wycofać, czy przełożyć tej wizyty, nie mówiąc już o rozbiciu ją na więcej spotkań, kiedy gonił ich czas, wcale z racji wysokiej, wręcz pewnej możliwości zwolnienia Apolinarego bez napisania obiecanego reportażu. Należało dopełnić poszukiwań dzisiaj, dlatego kiedy wszystkie pomocne spisy wylądowały na biurku oraz wokół niego, Apolinary wysunął zza marynarki ukradzione z teatru nazwiska i zaczął prostować skrawki papieru. Kiedy pani Gałecka nachylała się nad tymi, jak było już na pierwszy rzut oka widać, oryginalnymi spisami nie powiedziała nic, nawet nie zainteresowała się, czemu tak pogięte a co najciekawsze wydarte bokiem kartki mają obok każdego z podpisu oryginalną pieczątkę Teatru Wielkiego. Przez moment Przybylskiemu wręcz zrobiło się gorąco, czy aby Izabela nie domyśli się i zaraz nie spyta, skąd, a co lepsze w jaki sposób dostały się w ich posiadanie takie dokumenty. Nie była jednak ciekawa albo zbyt domyślna, nie potrzebując żadnych słów, by samej dopisać sobie historię jak trafiły do obecnych posiadaczy. Przybylski był znany, być może nawet dla niej, ze swoich możliwości.
Poszukiwania były szczególnie męczące, nie mówiąc już jak bardzo flustrujące, gdy kolejne nazwiska śmigały w głowie, bez najmniejszego celu, niepodobne, bezsensowne i niepoparte niczym. Ten był tym, tamten był tamtym, ale nikt nawet przez chwilę nie podejrzany czy związany z teatrem, bądź wręcz przciwnie było wielu, jednak każden z odpowiednym alibi. Przybylski nawet nie wyściubił na moment nosa znad lektury, czując jak przy któryśmdziesiątym razem, opuszki na palcu wskazującym zaczynają piec go nie nieznośnie. Pocierał wtedy dłonie, by na na nowo wziąć się za wertowanie nazwisk. Nawet nie zwrócił uwagę na słowa Izabeli czy Aleksandra. Kiedy ostały się dwa nazwiska Walewski i Wróblewski, Przybylski był już na skraju zdenerwowania, aż było widać po jego oczach, że powstrzymuje się przed jakimś desperackim wybuchem, jakoby znów nie znaleźli nic ważnego marnując przy tym czas i dobroć obcych osób. Miał już rzucić całą dokumentacją, wracając się od początku do szukani, tym razem pod tytułami...
- Ksiądz Bartłomiej Wróblewski!- Wyrzucił z siebie do tej pory milczacy Apolinary, podrywając się ku górze aż poczuł paraliżujący ból w szyi. Złapał się zań obolały, ale cały czas pukał z przekonaniem w rubryczkę z nazwiskiem duchownego. - Jedyny możliwy taki Wróblewski...A co z tym Walewskim?- Zapytał, opadając w fotelu pana Gałeckiego z westchnieniem szczerego zmęczenia.
- Brak...Nie ma. Nie istnieje nic po za to, co już wiemy. A co z tym księdzem Wróblewskim, Apolinary?- Zagadnęła Izabela, odchodząc od swojej księgi, by podejść do biurka, aby spojrzeć na znalezisko. Faktycznie, było tam nazwisko Bartłomiej Wróblewski, przy tym nawet ksiądz, co było na zdrowy rozum dosyć nieprzekonującym dowodem. Kobieta uniosła oczy na Przybylskiego, pokręciwszy przy tym głową, nie chcąc najwidoczniej uwierzyć, że Apolianary aż tak cieszył , jakby znalazł pasujący element. [/i]- Nadal szukamy Walewskiego? Skoro nie ten Wróblewski, to szukanym człowiekiem jest Walewski, tak?[/i]
- Nie.- Pokręcił głową Apolinary, poprawiając przy tym fryzurę, rozburzoną przez ciągłe nachylenia się, naturalnie, siłą grawitacji. - Musimy sprawdzić tego księdza. Rubryka ze śmiercią nie została wypełniona, to znaczy, że żyje. Nie widzę powodu, dla którego nie moglibyśmy wziąc go za podejrzanego. - Wzruszył ramionami, uważając za oczywiste, czy ksiądz, czy "zwykły śmiertelnik" należy zbadać to równie dokładnie. Spojrzał nawet na zegarek, ile zostało im jeszcze czasu, by odwiedzić kościół, w którym użędował mężczyzna, jednak skrzywił się nieznacznie, widzac, iż godzina zmiany Wrońskiego zbliża się nieubłaganie.
- Dzisiaj idziesz do pracy, prawda?- Upewnił się Aleksandra, wstajac z dotychczasowego miejsca, aby po wyciągnięciu swojego notesu spisać informacje o znalezisku. - Tylko ten ksiądz? Mnie też wydaje się to niepokojące, ale cóż, przecież dokumenty nie mogą kłamać. - Zatkał pióro, zamknął zeszyt, wzdychając, jakoś nagle. Potarł twarz dłońmi, widać, że dzisiejsza dawka informacji zaczynała nań działać męcząco i trudno było się dziwić, skoro jeszcze chwilę temu został świadkiem brudnej mieszanki interesów, kłamstw i nadchodzacej, ludzkiej tragedii. Przy tym poczuł nieodparte pragnienie opisania dnia dzisiejszego na papierze.
- Czy to wszystko Apolinary, może podwiozłabym cię do tego kościoła, jeżeli chcesz oszczędzić na czasie? - Zapytała, łapiąc się pod boki, ale Przybylski wiedział dlaczego to proponuje i to wcale nie przez chęć pomocy w zaoszczędzeniu ich cennego czasu, ale dla zaspokojenia własnej, rozbudzonej co raz bardziej ciekawości rozwojem dochodzenia tych dwóch. Nie mógł jednak dopuścić jej bardziej jak do tej pory to uczynił, wręcz przekonując się, iż ta zadziorna, twarda Gałecka będzie wręcz wtykać się pomiędzy nich, niczym Katarzyna, a może jeszcze nachalnej przez swoje wpływy.
- Dziękujemy, ale muszę załatwić jeszcze jedną sprawę tu na Mokotowie u rodziców. - Zaprzeczył od razu, by skinąc do Wrońskiego, na znak, iż muszą jak najszybciej stąd wyjść, gdyby Gałecka nie postanowiła użyć przeciwko nim jakiś brudnych chwytów. Miał już dość podstępów tego dnia.
- W takim razie, do widzenia Apolinary, panie Wroński do zobaczenia. Jeżeli mielibyście jakieś jeszcze prośby czy informacje o Krysi, to jestem gotowa pomóc oraz wysłuchać.
- Tak, tak, oczywiście, dziękujemy jeszcze raz. Czym byłby ten świat bez kobiet?- Uśmiechnął tym czarującym uśmiechem, jaki posyłał tak niedawno do sióstr Wrońskich.
Wyszli.
Pierwszym co zrobił, to wyciągnął paczkę papierosów, przekazał ją Aleksandrowi wraz z ogniem i ruszyli uliczkami w stronę posiadłości państwa Przybylskich. Przez chwilę szedł w ciszy, by zacząć rozmowę.
- To chyba ostatnia wizyta i Gałeckiej. Nie możemy do niej przyjść już więcej, niech ona pofatyguje się do nas, jeżeli naprawdę będzie chciała wiedzieć więcej. Zaczyna się domyślać, zbyt dużo, nie powinna, to zbyt bystra kobieta. Byle żeby coś sobie nie ubzdurała i zaczęła szukać sama. Zaraz wszyscy nam się nagromadzą, zacznie się robić tłoczno, a jak na razie nie trafiliśmy jeszcze ani na tego cwaniaka Skotnickiego, ani na policję. Pomogła nam wystarczająco...- Urwał, zaciągając się głęboko. Wśród terenów Mokotowa było zdecydowanie chłodniej niż w mieście, mimo ocieplającej się pogody aż zaciągnął kołnierz wyżej pod szyję.
- Polowanie, urządzają sobie polowania, a między polowaniam niszczą ludziom życia. Banda...- Zatkał sobie usta fajką, przez chwilę nie chcąc nawet dla zachowania kultury wypowiedzi wyciągać jej z ust, zresztą łatwo było wywnioskować, co mial na myśli Apolinary, używając jakiegokolwiek niecenzuralnego epitetu. - Teraz idziemy do...mojego rodzinnego domu.- Wypowiedział to niemal z takim samym zgryzem pogardy, jak zdanie o tejże bandzie z drobną dopowiedzią. Przeszli jeszcze kilka uliczek aż doszli do parku, szerokiego, wyglądającego wręcz na dziki, gdyby nie zarośnięte, pociemniałe ogrodzenie, widocznie zaniedbane, wyznaczające granice parceli. Otworzył bramkę, przepuścił Aleksandra i ruszył żwirową ścieżką w stronę piętrowej, szerokiej posiadłości, w stylu szlacheckiego dworku, jednak widocznie przebudowany inspirowany nowoczesnymi rozwiązaniami. Tynk wydał się świeży, tak samo jak dopiero pnący się ku górą kolumn bluszcz, jednak cała budowla miała w sobie coś elegancko klasycznego. Na placyku przed samym domem straszyła (a przynajmniej w mniemaniu Apolinarego) zamknięta na czas wczesnej wiosny fontanna z motywem amorków, będacy częścią matczynej manii pani Przybylskiej nad postaciami aniołków. Stanęli przed wejściem. Widać było, iż za nim Apolinary zdecydował się otworzyć drzwi, wahał się, zaciskając mocniej, zaraz znów lżej klamkę, ale w końcu wszedł do środka, ciągnąć za sobą w jakimś obłąkanym spojrzeniu Aleksandra za sobą.
- Nie ściągaj butów, my tylko na chwilę!- Machnął ręką, idąc wgłąb przedsionka ku głównemu korytarzowi. Dom był przepełniony niepotrzebnym wręcz przepychem, w dodatku wszędobylskie aniołki oraz kwiaty w wymyślnych, chińskich wazonach spoglądały nań z każdego kąta, będąc szykownym i sztampowym zarazem. Kicz mieszał się tu z grubym portfelem radnego Przybylskiego, dającemu rozpieszczać nietuzinkowe poczucie estetyki swojej małżonki, która najwidoczniej nie widziała ograniczenia w złocie, wiśniwych meblach i tych cholernych aniołakch.
- Zaraz się porzygam...- Mówił bardziej do siebie Przybylski, zaglądając wpierw do pomieszczenia za szerokimi drzwiami, gdzie krzatała się otyła kobieta o czerwonej twarzy i małych oczkach. Akurat niosła wazę z jakąś sałatką a widząc ducha, nawiedzającego ją pod postacią najmłodszego syna państwa Przybylskich pisnęła, upuszczając wazę, przy tym oświadczając wszystkim domownikom, iż coś przerażającego właśnie się dzieje.
- APOLINARY!- Wrzasnęła, wyprzedzając, choć niedosłownie tak jakby sobie tego Apolinary zażyczył, rodziców o jego nazapowiedzianej wizycie. - Dziecko, co ty tu robisz!?- Pytał jąkając się, pospiesznie opuszczając kuchnię.
- Sam nie wiem, Stasiu. - Stwierdził beznamiętnie, oglądając się za ledwo co przeskakującą z nogi na nogę gosposię, wychodzącą ku salonikowi na parterze, który znajdował się zaraz na przeciw kuchni.
- P-panie Józefie, Apolinary!- Wydarła się zmachana do swojego pracodawcy, a ten zareagował momentalnie, lecz mało uradowany słowami "Gdzie ten młody Kain? !". Głos pana Józefa nie był przyjemny, wręcz przeciwnie, miał w sobie coś lepkiego, jakby flegma utknęła mu w gardle, przeszkadzajac w mówieniu.
- Chodź, nic nie mów, nie oceniaj, nie słuchaj. - Mruknął do Aleksandra przez ramię Apolinary, przy tym technik mógł zobaczyć jak bardzo syn radnego pobladł, czekając aż farsa z gospsią się zakończy, bo w istocie młody Przybylski miał wrażenie, jakby zaraz miał wypuścić z siebie wszystko, co dzisiejszego dnia i przez ostatni tydzień zjadł. Pomyśleć można, że zaraz padłby na twarz i nie podniósł się zdechły z chwili nadwyraz stresującej, do tej pory zwykle tak rozsądnie wręcz statyczny, wobec o wiele gorszych widoków.
Główny salon w willi Przybylskich był szeroki i jasny, pełen wręcz słońca, przez ogromne okna z widokiem na równie duży taras, mogący pomieścić wielu gości. Turecki dywan na drewnianej, wyszlifowanej i napastowanej do połysku ciemnej podłodze. Ściany koloru gnijącej zieleni i kremu, do tego zagraniczne komplety barwnych mebli, tygrysia skóra powieszona nad kominkiem (najdumniejszy eksponat Józefa) oraz egzotyczne palmy powciskane po kątach pokoju, w modnych, miedzianych stojakach. Do tego odnowione, składane na współczesną modłę zachodu meble z emblematami rodowymi, oszklone, za którymi Dagamara wyeksponowała swoją ciekawą kolekcję porcelany, dziedziczone od krewnej z Francji. Po lewej strony od wejścia mieścił się wielki obraz w pozłacanej ramie, prezentujący Archanioła Michała, którymi mimo swojej wielkości nie był największą sylwetką anioła w domu.
- Nic się tu nie zmieniło...- Stwierdził Apolinary, nie chcąc rozpoczynać rozmowy ze swoim ojcem prostym przywitaniem. W ogóle przyjmował jakąś obojętną, a przy tym bardzo skrępowaną postawę. Nie wiedział przy tym co ma zrobić z rękoma tu zakłądając je na biodra, zaraz znów splatał je na piersi.
- Mhm...- Najwidoczniej nie tylko syn czuł się nieswojo, bo i ojciec nie umiał wydusić z siebie niczego więcej, raczej niechętny, spoglądając spod krzaczastych, zaniedbanych brwi na młodszego syna z niemałą podejrzliwością. Szerokie, zasłaniające krzywiznę jego ust wąsy, drżały przy każdym kolejnym słowie:
- Z kim mam przyjemność?- Spojrzał zaciekawiony na Wrońskiego, wstając ze swojego fotela, przemieliwszy kopcącą się fajkę w ustach. Podszedł ku nim, chcąc wyciągnąc dłoń wpierw do syna, lecz w jakiejś ostatniej chwili rozmyślił się, sięgając tylko ku Aleksandrowi, aby uścisnąc ją silno.
- Matka jest w pokoju koncertowym, pójść po nią? Pewnie chciałaby się przywitać.- Zagadnął teraz Apolinarego.
- Nie, mam tylko jedno pytanie...
- Z pewnością chciałaby się przywitać.
- Skoro musisz...- Westchnął Przybylski, zapraszając Aleksandra na kanapę, w tym czasie, gdy ojciec wyszedł z salonu. Usiedli, w tym Apolinary usiadł jak nie na swoim, sztywno, kładąc dłonie na drżące z jakiegoś dziwnego zdenerwowania. Odwrócił się do Aleksandra, ale wtedy do pomieszczenia wpadła Dagmara - wysoka, sucha kobieta, wciąż piękna jak na swoje lata, przy tym ubrana bardzo modnie i starannie, zresztą ucząca synów takiej samej staranności w doborze drobiazków w ubioru. Tym razem, widać, iż w pośpiechu przed spotkaniem zakładała norkowy kołnierz na ramię.
- Apolinary, pourquoi n'as-tu rien dit ?- Spytała na to jej syn odrzekł po polsku.
- Wcale nie chciałem wpierw przychodzić- Zreflektował się jednak szybko, czerwieniac się przy tym po uszy. - Désolé, c'est sorti tout seul.
Matka stanęła nad nim, w pewnej odległości, jakoś wyczekująco, chyba czekając na objęcie, ale skoro ów objęcie nie nadchodziło, usiadła zaraz przy ojcu.
-Comment puis-je vous dire?- Zapytała pani Przybylska, spoglądając na Aleksandra, wyciągając ku niemu dłoń do ucałowania.
- Aleksander nie mówi po francusku, mamo ani po rosysjku, ani po angielsku...
- Danuta, panie Aleksandrze. - Teraz świergocący słodki ton głosu, jakoś przeciął chłodem pomiędzy nią a Wrońskim.
- Ojcze, czy jedziesz z Dariuszem na polowanie organizowane przez Gałeckiego?- Zapytał, na co Józef, obejrzał się na Danutę, wzruszył ramionami i pokręcił przecząco głową.
- Nie, skąd ten pomysł?
- Pan Gałecki mi mówił. Spotkaliśmy się, miałem sprawę do pani Izabeli i zaproponował mi, abym pojechał z Wami, więc jestem zaskoczony, że mu odmówiliście jednak.
- Umm, tak...ach, to polowanie...Ale to nic wielkiego, Dariusz nie będzie jechał, więc nie wiem, czemu aż tak bardzo cię to interesuje, Apolinary. Przecież i tak by ci się nie podobało.
- Dariusz jedzie, bo jedzie Rudnicki, więc pomyślałem, że się spytam, czy mógłbym wraz z Aleksandrem zabrać się również.
- Czemu chcesz się zabierać, nigdy nie lubiłeś polowań. Pamiętasz jak rozpłakałeś się, bo psy zagryzły lisa?
- Miałem wtedy dziesięć lat...Teraz mam dwadzieścia siedem.
- Już? - Zagadnął z niesmakiem w głosie stary Przybylski, na co młody zacisnął wyraźnie szczękę, aż zeby strzelił.
- Ojciec z pewnością cię zabierze. Ciebie i twojego...przy-ja-ciela?- Spoglądnęła niepewnie na Wrońskiego.
- Tak, współpracujemy ze sobą w ramach zawodu.- Przytaknął Przybylski, lekko unosząc kącik ust ku górze, ale szybko ta chwilowa radość przerodziła się w jakąś koszmarną nienawiść w oczach na kolejne słowa ojca:
- Czy spółkujecie w ramach zbocz...
- Myślicie jak bardzo będą gadać, jeżeli na polowanie zabiorę się, jako gość pana Gałeckiego a nie jako syn państwa Przybylskich, nosząc ich nazwisko i będąc ich synem? Chyba wysatrczająco musieliście się za mnie wstydzić, a jeżeli tam pojadę będziecie wstydzić się jeszcze bardziej a przynajmniej ja dopełnię wszystkich starań, żeby być na językach każdego i wzbudzać w dodatku ogólne zniesmaczenie oraz śmieszność.
- W przyszłą środę o piątej rano. Wyjazd spod domu Rybickich...
Po bezwyrazowym, mdłym pożegnaniu opuścili posiadłość. Za nim jednak wyszli, Apolinary w złośliwości, swojej pogardziej wobec rodziców strącił porcelanową wazę z owocami tak brutalnie, iż ta przeleciła przez cały korytarz, rozbijając się na ścianie.
Poszukiwania były szczególnie męczące, nie mówiąc już jak bardzo flustrujące, gdy kolejne nazwiska śmigały w głowie, bez najmniejszego celu, niepodobne, bezsensowne i niepoparte niczym. Ten był tym, tamten był tamtym, ale nikt nawet przez chwilę nie podejrzany czy związany z teatrem, bądź wręcz przciwnie było wielu, jednak każden z odpowiednym alibi. Przybylski nawet nie wyściubił na moment nosa znad lektury, czując jak przy któryśmdziesiątym razem, opuszki na palcu wskazującym zaczynają piec go nie nieznośnie. Pocierał wtedy dłonie, by na na nowo wziąć się za wertowanie nazwisk. Nawet nie zwrócił uwagę na słowa Izabeli czy Aleksandra. Kiedy ostały się dwa nazwiska Walewski i Wróblewski, Przybylski był już na skraju zdenerwowania, aż było widać po jego oczach, że powstrzymuje się przed jakimś desperackim wybuchem, jakoby znów nie znaleźli nic ważnego marnując przy tym czas i dobroć obcych osób. Miał już rzucić całą dokumentacją, wracając się od początku do szukani, tym razem pod tytułami...
- Ksiądz Bartłomiej Wróblewski!- Wyrzucił z siebie do tej pory milczacy Apolinary, podrywając się ku górze aż poczuł paraliżujący ból w szyi. Złapał się zań obolały, ale cały czas pukał z przekonaniem w rubryczkę z nazwiskiem duchownego. - Jedyny możliwy taki Wróblewski...A co z tym Walewskim?- Zapytał, opadając w fotelu pana Gałeckiego z westchnieniem szczerego zmęczenia.
- Brak...Nie ma. Nie istnieje nic po za to, co już wiemy. A co z tym księdzem Wróblewskim, Apolinary?- Zagadnęła Izabela, odchodząc od swojej księgi, by podejść do biurka, aby spojrzeć na znalezisko. Faktycznie, było tam nazwisko Bartłomiej Wróblewski, przy tym nawet ksiądz, co było na zdrowy rozum dosyć nieprzekonującym dowodem. Kobieta uniosła oczy na Przybylskiego, pokręciwszy przy tym głową, nie chcąc najwidoczniej uwierzyć, że Apolianary aż tak cieszył , jakby znalazł pasujący element. [/i]- Nadal szukamy Walewskiego? Skoro nie ten Wróblewski, to szukanym człowiekiem jest Walewski, tak?[/i]
- Nie.- Pokręcił głową Apolinary, poprawiając przy tym fryzurę, rozburzoną przez ciągłe nachylenia się, naturalnie, siłą grawitacji. - Musimy sprawdzić tego księdza. Rubryka ze śmiercią nie została wypełniona, to znaczy, że żyje. Nie widzę powodu, dla którego nie moglibyśmy wziąc go za podejrzanego. - Wzruszył ramionami, uważając za oczywiste, czy ksiądz, czy "zwykły śmiertelnik" należy zbadać to równie dokładnie. Spojrzał nawet na zegarek, ile zostało im jeszcze czasu, by odwiedzić kościół, w którym użędował mężczyzna, jednak skrzywił się nieznacznie, widzac, iż godzina zmiany Wrońskiego zbliża się nieubłaganie.
- Dzisiaj idziesz do pracy, prawda?- Upewnił się Aleksandra, wstajac z dotychczasowego miejsca, aby po wyciągnięciu swojego notesu spisać informacje o znalezisku. - Tylko ten ksiądz? Mnie też wydaje się to niepokojące, ale cóż, przecież dokumenty nie mogą kłamać. - Zatkał pióro, zamknął zeszyt, wzdychając, jakoś nagle. Potarł twarz dłońmi, widać, że dzisiejsza dawka informacji zaczynała nań działać męcząco i trudno było się dziwić, skoro jeszcze chwilę temu został świadkiem brudnej mieszanki interesów, kłamstw i nadchodzacej, ludzkiej tragedii. Przy tym poczuł nieodparte pragnienie opisania dnia dzisiejszego na papierze.
- Czy to wszystko Apolinary, może podwiozłabym cię do tego kościoła, jeżeli chcesz oszczędzić na czasie? - Zapytała, łapiąc się pod boki, ale Przybylski wiedział dlaczego to proponuje i to wcale nie przez chęć pomocy w zaoszczędzeniu ich cennego czasu, ale dla zaspokojenia własnej, rozbudzonej co raz bardziej ciekawości rozwojem dochodzenia tych dwóch. Nie mógł jednak dopuścić jej bardziej jak do tej pory to uczynił, wręcz przekonując się, iż ta zadziorna, twarda Gałecka będzie wręcz wtykać się pomiędzy nich, niczym Katarzyna, a może jeszcze nachalnej przez swoje wpływy.
- Dziękujemy, ale muszę załatwić jeszcze jedną sprawę tu na Mokotowie u rodziców. - Zaprzeczył od razu, by skinąc do Wrońskiego, na znak, iż muszą jak najszybciej stąd wyjść, gdyby Gałecka nie postanowiła użyć przeciwko nim jakiś brudnych chwytów. Miał już dość podstępów tego dnia.
- W takim razie, do widzenia Apolinary, panie Wroński do zobaczenia. Jeżeli mielibyście jakieś jeszcze prośby czy informacje o Krysi, to jestem gotowa pomóc oraz wysłuchać.
- Tak, tak, oczywiście, dziękujemy jeszcze raz. Czym byłby ten świat bez kobiet?- Uśmiechnął tym czarującym uśmiechem, jaki posyłał tak niedawno do sióstr Wrońskich.
Wyszli.
Pierwszym co zrobił, to wyciągnął paczkę papierosów, przekazał ją Aleksandrowi wraz z ogniem i ruszyli uliczkami w stronę posiadłości państwa Przybylskich. Przez chwilę szedł w ciszy, by zacząć rozmowę.
- To chyba ostatnia wizyta i Gałeckiej. Nie możemy do niej przyjść już więcej, niech ona pofatyguje się do nas, jeżeli naprawdę będzie chciała wiedzieć więcej. Zaczyna się domyślać, zbyt dużo, nie powinna, to zbyt bystra kobieta. Byle żeby coś sobie nie ubzdurała i zaczęła szukać sama. Zaraz wszyscy nam się nagromadzą, zacznie się robić tłoczno, a jak na razie nie trafiliśmy jeszcze ani na tego cwaniaka Skotnickiego, ani na policję. Pomogła nam wystarczająco...- Urwał, zaciągając się głęboko. Wśród terenów Mokotowa było zdecydowanie chłodniej niż w mieście, mimo ocieplającej się pogody aż zaciągnął kołnierz wyżej pod szyję.
- Polowanie, urządzają sobie polowania, a między polowaniam niszczą ludziom życia. Banda...- Zatkał sobie usta fajką, przez chwilę nie chcąc nawet dla zachowania kultury wypowiedzi wyciągać jej z ust, zresztą łatwo było wywnioskować, co mial na myśli Apolinary, używając jakiegokolwiek niecenzuralnego epitetu. - Teraz idziemy do...mojego rodzinnego domu.- Wypowiedział to niemal z takim samym zgryzem pogardy, jak zdanie o tejże bandzie z drobną dopowiedzią. Przeszli jeszcze kilka uliczek aż doszli do parku, szerokiego, wyglądającego wręcz na dziki, gdyby nie zarośnięte, pociemniałe ogrodzenie, widocznie zaniedbane, wyznaczające granice parceli. Otworzył bramkę, przepuścił Aleksandra i ruszył żwirową ścieżką w stronę piętrowej, szerokiej posiadłości, w stylu szlacheckiego dworku, jednak widocznie przebudowany inspirowany nowoczesnymi rozwiązaniami. Tynk wydał się świeży, tak samo jak dopiero pnący się ku górą kolumn bluszcz, jednak cała budowla miała w sobie coś elegancko klasycznego. Na placyku przed samym domem straszyła (a przynajmniej w mniemaniu Apolinarego) zamknięta na czas wczesnej wiosny fontanna z motywem amorków, będacy częścią matczynej manii pani Przybylskiej nad postaciami aniołków. Stanęli przed wejściem. Widać było, iż za nim Apolinary zdecydował się otworzyć drzwi, wahał się, zaciskając mocniej, zaraz znów lżej klamkę, ale w końcu wszedł do środka, ciągnąć za sobą w jakimś obłąkanym spojrzeniu Aleksandra za sobą.
- Nie ściągaj butów, my tylko na chwilę!- Machnął ręką, idąc wgłąb przedsionka ku głównemu korytarzowi. Dom był przepełniony niepotrzebnym wręcz przepychem, w dodatku wszędobylskie aniołki oraz kwiaty w wymyślnych, chińskich wazonach spoglądały nań z każdego kąta, będąc szykownym i sztampowym zarazem. Kicz mieszał się tu z grubym portfelem radnego Przybylskiego, dającemu rozpieszczać nietuzinkowe poczucie estetyki swojej małżonki, która najwidoczniej nie widziała ograniczenia w złocie, wiśniwych meblach i tych cholernych aniołakch.
- Zaraz się porzygam...- Mówił bardziej do siebie Przybylski, zaglądając wpierw do pomieszczenia za szerokimi drzwiami, gdzie krzatała się otyła kobieta o czerwonej twarzy i małych oczkach. Akurat niosła wazę z jakąś sałatką a widząc ducha, nawiedzającego ją pod postacią najmłodszego syna państwa Przybylskich pisnęła, upuszczając wazę, przy tym oświadczając wszystkim domownikom, iż coś przerażającego właśnie się dzieje.
- APOLINARY!- Wrzasnęła, wyprzedzając, choć niedosłownie tak jakby sobie tego Apolinary zażyczył, rodziców o jego nazapowiedzianej wizycie. - Dziecko, co ty tu robisz!?- Pytał jąkając się, pospiesznie opuszczając kuchnię.
- Sam nie wiem, Stasiu. - Stwierdził beznamiętnie, oglądając się za ledwo co przeskakującą z nogi na nogę gosposię, wychodzącą ku salonikowi na parterze, który znajdował się zaraz na przeciw kuchni.
- P-panie Józefie, Apolinary!- Wydarła się zmachana do swojego pracodawcy, a ten zareagował momentalnie, lecz mało uradowany słowami "Gdzie ten młody Kain? !". Głos pana Józefa nie był przyjemny, wręcz przeciwnie, miał w sobie coś lepkiego, jakby flegma utknęła mu w gardle, przeszkadzajac w mówieniu.
- Chodź, nic nie mów, nie oceniaj, nie słuchaj. - Mruknął do Aleksandra przez ramię Apolinary, przy tym technik mógł zobaczyć jak bardzo syn radnego pobladł, czekając aż farsa z gospsią się zakończy, bo w istocie młody Przybylski miał wrażenie, jakby zaraz miał wypuścić z siebie wszystko, co dzisiejszego dnia i przez ostatni tydzień zjadł. Pomyśleć można, że zaraz padłby na twarz i nie podniósł się zdechły z chwili nadwyraz stresującej, do tej pory zwykle tak rozsądnie wręcz statyczny, wobec o wiele gorszych widoków.
Główny salon w willi Przybylskich był szeroki i jasny, pełen wręcz słońca, przez ogromne okna z widokiem na równie duży taras, mogący pomieścić wielu gości. Turecki dywan na drewnianej, wyszlifowanej i napastowanej do połysku ciemnej podłodze. Ściany koloru gnijącej zieleni i kremu, do tego zagraniczne komplety barwnych mebli, tygrysia skóra powieszona nad kominkiem (najdumniejszy eksponat Józefa) oraz egzotyczne palmy powciskane po kątach pokoju, w modnych, miedzianych stojakach. Do tego odnowione, składane na współczesną modłę zachodu meble z emblematami rodowymi, oszklone, za którymi Dagamara wyeksponowała swoją ciekawą kolekcję porcelany, dziedziczone od krewnej z Francji. Po lewej strony od wejścia mieścił się wielki obraz w pozłacanej ramie, prezentujący Archanioła Michała, którymi mimo swojej wielkości nie był największą sylwetką anioła w domu.
- Nic się tu nie zmieniło...- Stwierdził Apolinary, nie chcąc rozpoczynać rozmowy ze swoim ojcem prostym przywitaniem. W ogóle przyjmował jakąś obojętną, a przy tym bardzo skrępowaną postawę. Nie wiedział przy tym co ma zrobić z rękoma tu zakłądając je na biodra, zaraz znów splatał je na piersi.
- Mhm...- Najwidoczniej nie tylko syn czuł się nieswojo, bo i ojciec nie umiał wydusić z siebie niczego więcej, raczej niechętny, spoglądając spod krzaczastych, zaniedbanych brwi na młodszego syna z niemałą podejrzliwością. Szerokie, zasłaniające krzywiznę jego ust wąsy, drżały przy każdym kolejnym słowie:
- Z kim mam przyjemność?- Spojrzał zaciekawiony na Wrońskiego, wstając ze swojego fotela, przemieliwszy kopcącą się fajkę w ustach. Podszedł ku nim, chcąc wyciągnąc dłoń wpierw do syna, lecz w jakiejś ostatniej chwili rozmyślił się, sięgając tylko ku Aleksandrowi, aby uścisnąc ją silno.
- Matka jest w pokoju koncertowym, pójść po nią? Pewnie chciałaby się przywitać.- Zagadnął teraz Apolinarego.
- Nie, mam tylko jedno pytanie...
- Z pewnością chciałaby się przywitać.
- Skoro musisz...- Westchnął Przybylski, zapraszając Aleksandra na kanapę, w tym czasie, gdy ojciec wyszedł z salonu. Usiedli, w tym Apolinary usiadł jak nie na swoim, sztywno, kładąc dłonie na drżące z jakiegoś dziwnego zdenerwowania. Odwrócił się do Aleksandra, ale wtedy do pomieszczenia wpadła Dagmara - wysoka, sucha kobieta, wciąż piękna jak na swoje lata, przy tym ubrana bardzo modnie i starannie, zresztą ucząca synów takiej samej staranności w doborze drobiazków w ubioru. Tym razem, widać, iż w pośpiechu przed spotkaniem zakładała norkowy kołnierz na ramię.
- Apolinary, pourquoi n'as-tu rien dit ?- Spytała na to jej syn odrzekł po polsku.
- Wcale nie chciałem wpierw przychodzić- Zreflektował się jednak szybko, czerwieniac się przy tym po uszy. - Désolé, c'est sorti tout seul.
Matka stanęła nad nim, w pewnej odległości, jakoś wyczekująco, chyba czekając na objęcie, ale skoro ów objęcie nie nadchodziło, usiadła zaraz przy ojcu.
-Comment puis-je vous dire?- Zapytała pani Przybylska, spoglądając na Aleksandra, wyciągając ku niemu dłoń do ucałowania.
- Aleksander nie mówi po francusku, mamo ani po rosysjku, ani po angielsku...
- Danuta, panie Aleksandrze. - Teraz świergocący słodki ton głosu, jakoś przeciął chłodem pomiędzy nią a Wrońskim.
- Ojcze, czy jedziesz z Dariuszem na polowanie organizowane przez Gałeckiego?- Zapytał, na co Józef, obejrzał się na Danutę, wzruszył ramionami i pokręcił przecząco głową.
- Nie, skąd ten pomysł?
- Pan Gałecki mi mówił. Spotkaliśmy się, miałem sprawę do pani Izabeli i zaproponował mi, abym pojechał z Wami, więc jestem zaskoczony, że mu odmówiliście jednak.
- Umm, tak...ach, to polowanie...Ale to nic wielkiego, Dariusz nie będzie jechał, więc nie wiem, czemu aż tak bardzo cię to interesuje, Apolinary. Przecież i tak by ci się nie podobało.
- Dariusz jedzie, bo jedzie Rudnicki, więc pomyślałem, że się spytam, czy mógłbym wraz z Aleksandrem zabrać się również.
- Czemu chcesz się zabierać, nigdy nie lubiłeś polowań. Pamiętasz jak rozpłakałeś się, bo psy zagryzły lisa?
- Miałem wtedy dziesięć lat...Teraz mam dwadzieścia siedem.
- Już? - Zagadnął z niesmakiem w głosie stary Przybylski, na co młody zacisnął wyraźnie szczękę, aż zeby strzelił.
- Ojciec z pewnością cię zabierze. Ciebie i twojego...przy-ja-ciela?- Spoglądnęła niepewnie na Wrońskiego.
- Tak, współpracujemy ze sobą w ramach zawodu.- Przytaknął Przybylski, lekko unosząc kącik ust ku górze, ale szybko ta chwilowa radość przerodziła się w jakąś koszmarną nienawiść w oczach na kolejne słowa ojca:
- Czy spółkujecie w ramach zbocz...
- Myślicie jak bardzo będą gadać, jeżeli na polowanie zabiorę się, jako gość pana Gałeckiego a nie jako syn państwa Przybylskich, nosząc ich nazwisko i będąc ich synem? Chyba wysatrczająco musieliście się za mnie wstydzić, a jeżeli tam pojadę będziecie wstydzić się jeszcze bardziej a przynajmniej ja dopełnię wszystkich starań, żeby być na językach każdego i wzbudzać w dodatku ogólne zniesmaczenie oraz śmieszność.
- W przyszłą środę o piątej rano. Wyjazd spod domu Rybickich...
Po bezwyrazowym, mdłym pożegnaniu opuścili posiadłość. Za nim jednak wyszli, Apolinary w złośliwości, swojej pogardziej wobec rodziców strącił porcelanową wazę z owocami tak brutalnie, iż ta przeleciła przez cały korytarz, rozbijając się na ścianie.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Połączenia jakiegokolwiek księdza ze sprawą nie miały sensu – a przynajmniej nie zdaniem Wrońskiego, który jakoś dziwnie był przekonany, że rozpozna faceta w sukience wędrującego wśród aktorów. Tak, jeden z nich oczywiście wcielał się w obecną w scenariuszu rolę klechy, jednak Aleksander kojarzył przecież tego mężczyznę, obserwował go na próbach i szczerze powątpiewał, by duchownego w sztuce musiał grać faktyczny duchowny.
Szansa na to była tak minimalna…
W drodze do Przybylskich, Aleksander sam zanurzył się w swoich myślach. Dziś jego mały, wroński umysł zbombardowało wiele bodźców i informacji, a wczorajszy lekki kac wcale nie pomagał. Na początku wątpliwości co do zdrowia Przybylskiego, potem jego ckliwe wyznania, odwrócenie się od Katarzyny, swoisty włam do Ministerstwa, upicie matki pewnie najważniejszego prokuratora w Warszawie, jak i nie w całej Rzeczypospolitej… A potem sprawdzanie nazwisk, układając niechlujnie wyrwaną kartkę przed nosem żony radnego. No i jeszcze te całe polowanie – Aleksander miał nadzieję, że Apolinary w kwestii wybierania się na nie po prostu żartował lub odpowiadał grzecznościowo, jednak im bliżej byli wręcz ojcowizny dziennikarza – oświetleniowiec był coraz mniej pewny swoich wcześniejszych myśli.
Widać jednak było, że tak samo zmieszany był i młody Przybylski – bardziej blady stawał się z każdym, stawianym ku dawnemu domostwu krokiem (cóż, Wroński nie przypominał też sobie, by Apolinary kiedyś w pozytywny sposób mówił o swojej rodzinie… Ale może to jego natura marudy?).
Technik teatralny zgadzał się na wszystko, co powiedział mu dziennikarz, a kiedy przekroczyli progi „dworku” Przybylskich, wręcz nachalnie obejrzał się po przestrzeni. Przestrzeni urządzonej z takim rozmachem, który jakby krzyczał na cały głos – gdyby niewolnictwo wciąż istniało, to ty, młody Wroński, byłbyś niewolnikiem tych państwa.
Aż mimo woli spojrzał na Apolinarego, jednak widząc na jego twarzy szczerą beznadzieję, wcale nie poczuł się lepiej. Potem w końcu wszystko działo się szybko – gospodyni ucieszona z widoku ciemnowłosego, ostry ton ojca, który brzmiał jakby miał zaraz wymierzyć komuś sprawiedliwość, a nim się obejrzał, już stał przed wąsatą sylwetką Józefa, ściskając jego dłoń, czy raczej – mając ściskaną swoją własną i mówiąc:
- Aleksander Wroński, znajomy… Z pracy Apolinarego – skłamał nieco, jednak w obliczu tak przepełnionych przepychem pomieszczeń, jakoś bycie pracownikiem fizycznym nie uchodziło. Były to jedyne słowa oświetleniowca, w końcu nie miał nic mówić, nic komentować… W końcu nawet nie chciał! Miał wrażenie, że jego wrońska rodzina przyjęła Przybylskiego lepiej niż jego własny ojciec.
Nie wiedział o kim świadczyło to źle, jednak miał nadzieję, że nie o matce Wrońskiej…
Gdy już przyszło do poznania i matki dziennikarza, a o za tym idzie – wysłuchiwania kolejnych partii niezrozumiałych określeń zapewne w ulubionym języku ludzi wyżej ghem niż ghem mających – czyli francuskim, doszło do czegoś niezręcznego.
Wroński rękę wystawioną do cmoknięcia, zwyczajnie uścisnął lekko, acz po męsku. I odpowiedział jakby ignorując ostry ton:
- Apolinary się myli, rosyjski wciskano nam do głowy na siłę, wielmożna pani – a skoro już bycie królem taktu miał za sobą – mógł na nowo skupić się na wysłuchiwaniu rodzinnych problemów. Problemów tak różnych od problemów jemu znanych – psy zagryzające lisy, polowania czyli zabawa dla zamożnych, jakieś nieporozumienia, spółkowanie z mężczyznami, szantaże na własnym ojcu…
Wroński chciał stąd po prostu wyjść.
Podobało mu się w jego prostackiej, robotniczej bańce. A błyskotki które ich otaczały wcale nie wynagradzały niezręczności związanej z obecnością ich tutaj.
Cieszył się więc, że zwyczajnie postanowiono temat ten urwać, a potem ich obecność przenieść również poza mury. Szkoda – zdaniem Wrońskiego, że ta biedna waza musiała przy tym ucierpieć. Ta miła pani gospodyni pewnie będzie musiała to teraz sprzątać, może i świadoma, że w rękach trzyma potłuczoną wartość swojej kilkumiesięcznej pensji.
Gdy też opuścili domostwo – Wroński trochę żałował, że nie był którąś ze swoich sióstr. W bardziej emocjonalnych sytuacjach – to one zawsze wiedziały jak skutecznie podnosić na duchu. Aleksander tymczasem wstydził się ofiarować jakieś czulsze gesty, nie wiedział jak taktownie dobierać słowa i ogółem był trochę zbyt lekkoduszny, by podejść do tego odpowiednio.
- Jesteś pewien, że powinienem iść z tobą na te polowanie? – sam na pewno nie popłakałby się na widok poszarpanych zwierząt, jednak czułby się tam ogromnie niezręcznie. Z drugiej strony wiedział, że byłby pewnie jedynym wsparciem dla Apolinarego, gdyby ojciec zaczął się nad nim pastwić. – To chyba nie jest rozrywka dla ludzi takich jak ja… Twój ojciec pewnie właśnie mnie wyśmiewa.
Wędrowali powoli ku przystankowi tramwajowemu, a patrząc na zegarek, Wroński przeczuwał, że po roboty spóźni się i tak. Zwalenie tego na awarię tramwaju było jednak rozsądne, w końcu ten dziś się wykoleił. Miał solidnie alibi, chyba po raz pierwszy od dawna…
- U was… Tak zawsze? Jeżeli chcesz, mogę spytać moich rodziców czy nie chcą cię przygarnąć. Mam wrażenie, że moja matka i moje siostry lubią cię bardziej niż twoi właśni rodzice… – skomentował, może nie powinien, jednak od pewnego czasu myśl ta obijała mu się o ściany czaszki. – Twój ojciec to stary pierdziel, pewnie mówi ci takie rzeczy w emocjach, nie słuchaj go, a już na pewno się tym nie przejmuj.
Aleksander był wybitnie taki sobie w pocieszaniu, poklepał jednak Apolinarego po plecach i był gotowy nawet objąć go ręką, jeżeli ten szukałby jakiegoś większego pocieszenia. Problem Wrońskiego polegał na tym, że niekiedy bardzo niewłaściwie odczytywał ludzkie emocje i intencje – a co za tym szło, gdyby miał nagle otrzymać cios w nos za swoją zuchwałość, pewnie nawet nie zdołałby się uchylić.
Potem Aleksander oznajmił, że dziś wieczorem będzie już zbyt późno na spotkania. Jutro czekał go dzień wolny i kolejne już z cyklu spotkań wydarzenie o tej głupiej nazwie piwnych poniedziałków. Był gotowy je poświęcić, o ile znalazłby sobie inne zajęcie, bardziej godne jego uwagi, ale liczył też, że zasługiwał na chociaż odrobinę odpoczynku od ciągłego węszenia w sprawie Krystyny. Chciał też wiedzieć jakie wrażenie na pracownikach zrobił ich ognisty incydent ze skokiem do kontenera na śmieci i wyrywanymi kartkami.
Było to głupie, ale Wroński był widocznie piramidalnie głupi.
- Chcesz iść do tej parafii na własną rękę, w sensie sam? Powiem szczerze, nie widziałem tamtego dnia księdza innego od jednego z aktorów… Tylko że ksiądz? Naprawdę myślisz, że ksiądz byłby gotowy zabić człowieka na scenie? Apolinary, możesz nie wierzyć… Ale ksiądz? Przecież oni nie mogą… – miał naprawdę szczere wątpliwości. – A tamten gość… No wiesz, ten Walewski. Skoro go nie ma, to może to on? Fałszywe dane, fałszywy dowód tożsamości…
Widocznie wychowanie jakie odebrał trochę nie pozwalało zaakceptować faktu, by to ksiądz zrobił cokolwiek złego. Albo mówienie głośno o tym, że ksiądz zrobił coś złego. Albo sama myśl, jakoby to mógł zrobić coś złego.
- To chyba mój tramwaj… Widzimy się jutro? – mówił, już przyspieszając kroku. – Mam wolne jakby co… Tym razem bez nowych fatałaszków, dobrze? Jestem jeszcze przed wypłatą…
Niedługo potem jechali już w tramwajach, każdy w swoją stronę.
Szansa na to była tak minimalna…
W drodze do Przybylskich, Aleksander sam zanurzył się w swoich myślach. Dziś jego mały, wroński umysł zbombardowało wiele bodźców i informacji, a wczorajszy lekki kac wcale nie pomagał. Na początku wątpliwości co do zdrowia Przybylskiego, potem jego ckliwe wyznania, odwrócenie się od Katarzyny, swoisty włam do Ministerstwa, upicie matki pewnie najważniejszego prokuratora w Warszawie, jak i nie w całej Rzeczypospolitej… A potem sprawdzanie nazwisk, układając niechlujnie wyrwaną kartkę przed nosem żony radnego. No i jeszcze te całe polowanie – Aleksander miał nadzieję, że Apolinary w kwestii wybierania się na nie po prostu żartował lub odpowiadał grzecznościowo, jednak im bliżej byli wręcz ojcowizny dziennikarza – oświetleniowiec był coraz mniej pewny swoich wcześniejszych myśli.
Widać jednak było, że tak samo zmieszany był i młody Przybylski – bardziej blady stawał się z każdym, stawianym ku dawnemu domostwu krokiem (cóż, Wroński nie przypominał też sobie, by Apolinary kiedyś w pozytywny sposób mówił o swojej rodzinie… Ale może to jego natura marudy?).
Technik teatralny zgadzał się na wszystko, co powiedział mu dziennikarz, a kiedy przekroczyli progi „dworku” Przybylskich, wręcz nachalnie obejrzał się po przestrzeni. Przestrzeni urządzonej z takim rozmachem, który jakby krzyczał na cały głos – gdyby niewolnictwo wciąż istniało, to ty, młody Wroński, byłbyś niewolnikiem tych państwa.
Aż mimo woli spojrzał na Apolinarego, jednak widząc na jego twarzy szczerą beznadzieję, wcale nie poczuł się lepiej. Potem w końcu wszystko działo się szybko – gospodyni ucieszona z widoku ciemnowłosego, ostry ton ojca, który brzmiał jakby miał zaraz wymierzyć komuś sprawiedliwość, a nim się obejrzał, już stał przed wąsatą sylwetką Józefa, ściskając jego dłoń, czy raczej – mając ściskaną swoją własną i mówiąc:
- Aleksander Wroński, znajomy… Z pracy Apolinarego – skłamał nieco, jednak w obliczu tak przepełnionych przepychem pomieszczeń, jakoś bycie pracownikiem fizycznym nie uchodziło. Były to jedyne słowa oświetleniowca, w końcu nie miał nic mówić, nic komentować… W końcu nawet nie chciał! Miał wrażenie, że jego wrońska rodzina przyjęła Przybylskiego lepiej niż jego własny ojciec.
Nie wiedział o kim świadczyło to źle, jednak miał nadzieję, że nie o matce Wrońskiej…
Gdy już przyszło do poznania i matki dziennikarza, a o za tym idzie – wysłuchiwania kolejnych partii niezrozumiałych określeń zapewne w ulubionym języku ludzi wyżej ghem niż ghem mających – czyli francuskim, doszło do czegoś niezręcznego.
Wroński rękę wystawioną do cmoknięcia, zwyczajnie uścisnął lekko, acz po męsku. I odpowiedział jakby ignorując ostry ton:
- Apolinary się myli, rosyjski wciskano nam do głowy na siłę, wielmożna pani – a skoro już bycie królem taktu miał za sobą – mógł na nowo skupić się na wysłuchiwaniu rodzinnych problemów. Problemów tak różnych od problemów jemu znanych – psy zagryzające lisy, polowania czyli zabawa dla zamożnych, jakieś nieporozumienia, spółkowanie z mężczyznami, szantaże na własnym ojcu…
Wroński chciał stąd po prostu wyjść.
Podobało mu się w jego prostackiej, robotniczej bańce. A błyskotki które ich otaczały wcale nie wynagradzały niezręczności związanej z obecnością ich tutaj.
Cieszył się więc, że zwyczajnie postanowiono temat ten urwać, a potem ich obecność przenieść również poza mury. Szkoda – zdaniem Wrońskiego, że ta biedna waza musiała przy tym ucierpieć. Ta miła pani gospodyni pewnie będzie musiała to teraz sprzątać, może i świadoma, że w rękach trzyma potłuczoną wartość swojej kilkumiesięcznej pensji.
Gdy też opuścili domostwo – Wroński trochę żałował, że nie był którąś ze swoich sióstr. W bardziej emocjonalnych sytuacjach – to one zawsze wiedziały jak skutecznie podnosić na duchu. Aleksander tymczasem wstydził się ofiarować jakieś czulsze gesty, nie wiedział jak taktownie dobierać słowa i ogółem był trochę zbyt lekkoduszny, by podejść do tego odpowiednio.
- Jesteś pewien, że powinienem iść z tobą na te polowanie? – sam na pewno nie popłakałby się na widok poszarpanych zwierząt, jednak czułby się tam ogromnie niezręcznie. Z drugiej strony wiedział, że byłby pewnie jedynym wsparciem dla Apolinarego, gdyby ojciec zaczął się nad nim pastwić. – To chyba nie jest rozrywka dla ludzi takich jak ja… Twój ojciec pewnie właśnie mnie wyśmiewa.
Wędrowali powoli ku przystankowi tramwajowemu, a patrząc na zegarek, Wroński przeczuwał, że po roboty spóźni się i tak. Zwalenie tego na awarię tramwaju było jednak rozsądne, w końcu ten dziś się wykoleił. Miał solidnie alibi, chyba po raz pierwszy od dawna…
- U was… Tak zawsze? Jeżeli chcesz, mogę spytać moich rodziców czy nie chcą cię przygarnąć. Mam wrażenie, że moja matka i moje siostry lubią cię bardziej niż twoi właśni rodzice… – skomentował, może nie powinien, jednak od pewnego czasu myśl ta obijała mu się o ściany czaszki. – Twój ojciec to stary pierdziel, pewnie mówi ci takie rzeczy w emocjach, nie słuchaj go, a już na pewno się tym nie przejmuj.
Aleksander był wybitnie taki sobie w pocieszaniu, poklepał jednak Apolinarego po plecach i był gotowy nawet objąć go ręką, jeżeli ten szukałby jakiegoś większego pocieszenia. Problem Wrońskiego polegał na tym, że niekiedy bardzo niewłaściwie odczytywał ludzkie emocje i intencje – a co za tym szło, gdyby miał nagle otrzymać cios w nos za swoją zuchwałość, pewnie nawet nie zdołałby się uchylić.
Potem Aleksander oznajmił, że dziś wieczorem będzie już zbyt późno na spotkania. Jutro czekał go dzień wolny i kolejne już z cyklu spotkań wydarzenie o tej głupiej nazwie piwnych poniedziałków. Był gotowy je poświęcić, o ile znalazłby sobie inne zajęcie, bardziej godne jego uwagi, ale liczył też, że zasługiwał na chociaż odrobinę odpoczynku od ciągłego węszenia w sprawie Krystyny. Chciał też wiedzieć jakie wrażenie na pracownikach zrobił ich ognisty incydent ze skokiem do kontenera na śmieci i wyrywanymi kartkami.
Było to głupie, ale Wroński był widocznie piramidalnie głupi.
- Chcesz iść do tej parafii na własną rękę, w sensie sam? Powiem szczerze, nie widziałem tamtego dnia księdza innego od jednego z aktorów… Tylko że ksiądz? Naprawdę myślisz, że ksiądz byłby gotowy zabić człowieka na scenie? Apolinary, możesz nie wierzyć… Ale ksiądz? Przecież oni nie mogą… – miał naprawdę szczere wątpliwości. – A tamten gość… No wiesz, ten Walewski. Skoro go nie ma, to może to on? Fałszywe dane, fałszywy dowód tożsamości…
Widocznie wychowanie jakie odebrał trochę nie pozwalało zaakceptować faktu, by to ksiądz zrobił cokolwiek złego. Albo mówienie głośno o tym, że ksiądz zrobił coś złego. Albo sama myśl, jakoby to mógł zrobić coś złego.
- To chyba mój tramwaj… Widzimy się jutro? – mówił, już przyspieszając kroku. – Mam wolne jakby co… Tym razem bez nowych fatałaszków, dobrze? Jestem jeszcze przed wypłatą…
Niedługo potem jechali już w tramwajach, każdy w swoją stronę.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Nie był to dobry pomysł, ale nie miał być, ważne, że załatwił swoję sprawę po swojemu, przy tym skazując Aleksandra na przynajmniej dwadzieścia minut nieprzyjemności, ale było to koniecznym. Jeszcze zbierał myśli, idąc po Mokotowie w stronę przystanku tramwajowego, wyłapując jedynie pósłówkami co do niego mówił Wroński, co jakiś czas odwracajac się ku niemu, by spojrzeć na niego pobłażliwie.
- "Nie jest rozrywka dla ludzi takich jak ja", to znaczy jakich, Aleksandrze? Głupi nie jesteś, ułomny też nie! Głuchy, może ślepy? Nie, a to, że mało się znasz na świecie nie dyskredytuje Cię z pańskich rozrywek...- Wzruszył ramionami, uważając to za oczywistość. Nie będzie go zmuszał, jeżeli jechać chcieć nie będzie, ale irytowało go wrażenie, jakoby dla Apolinarego miała być rozrywka, bo przecież nie dla polowania tam mieli jechać, a powinien się tego domyślać. Sam Przybylski nie sądził, że dotknie broni, zwłaszcza, iż dla zdecydowanej większości polowania były pwodem dla schadzek towarzyskich, w innym ujęciu jak nudzące się bankiety i herbaciane przyjęcia, w stylu angielskim niż sportem samym w sobie.
- Z kogo się nie śmieje? - Mruknął jeszcze w odpowiedzi, stając na przystanku, jakoś odruchowo rozglądnąwszy się za podwózką.
- Nie zawsze, bo nie rozmawiałem z nimi od ośmiu miesięcy, a w domu nie byłem od świat, więc już zapomniałem jak było ostatnimi razami- prcyhnął, przewracając teatralnie oczami na propozycję adopcji. Nawet nie mógł wyobrazić sobie jak miałoby to wyglądać, zwłaszcza, iż Apolinary był dorosłym mężczyzną utrzymującym się i mieszkającym (stosunkowo) sam. Nie potrzebował rodziny, skoro miał Katarzynę, a czasem i dobrą radę jej ojca, skoro tylko pojawiał się w Warszawie. Co więcej, gdyby przejmował się swoją rodziną nigdy nie podjąłby się misji walki o prawdę w polityce, bo zależałoby mu na ojcu i bracie, a skoro nie był im nic winien, nie był obowiązany dbać o dobro swojego nazwiska. Czuł się i zdecydowanie był innym Przybylskim "od tych" Przybylskich.
- Dziękuję, Aleksandrze. Nigdy więcej nikomu tego nie rób, nie pocieszaj- Po tych słowach, klepnął go w ramię w odpowiedzi, by uśmiechnąć się doń z widoczną sztucznością, dając mu do zrozumienia, iż wszelkie próby nie zostały docenione, choć powinny.
- Nie ma co tracić czasu, więc pojadę tam teraz, a widząc Twoją reakcję może i lepiej, bo jakby doszło do szarpaniny, to staniesz po nie tej stronie co powinieneś- powiedział nieprzejęty. Apolinary wiedział, że duchowni, tak samo jak każdy inny człowiek miewają swoje grzechy, równie ciężki i równie skrzetnie ukrywane. Ich immunitet świętości w oczach Przybylskiego nie istniał, być może dlatego, iż religia w życiu dziennikarza odgrywała znikomą rolę, a Kościół w życiu zakłamanej państwowości jedną z kluczowych. Gdyby okazało się, iż ksiądz Wróblweski faktycznie miałby coś wspólnego z morderstwem Krystyny, Apolinary wyszarpałby go za szmaty dla sprawiedliwości, taranując wszelkie sprzeciwy, smarujac Bartłomiejowi wspaniałą rolę w swoim reportarzu.
Pożegnawszy się z Wrońskim, pojechał pod adres przy nazwisku księdza, wskazujący na dom przy kościele św. Ducha. Na plebanii otworzyła mu kobieta w średnim wieku, widoczniej zaskoczona widokiem młodzieńca w drzwiach. Wyściubiła tylko kwadratową głowę przez niewielką szparkę, by zapytać skrzekliwie, z kim ma przyjemność. Apolinary zmyślił jakieś imie i nazwisko, prosząc o rozmowę z księdzem Bartłomiejem Wróblewskim, ale na to kobieta odpowiedział, że jest tu nowa i nie jest w żadnym stopniu zobligowana na sekretarzenie spotkaniom mieszkających tu księży innych jak księdz proboszcz. Wobec tego, Przybylski spytał, czy może pomówić z proboszczem, przy tym przybierając minę prawdziwego, wręcz biblijnego męczynnika zachłannego łaski bożej. Był w zakrystii kościoła, a że Apolinary nie znał świątyni, zdecydował się wejść doń głównymi drzwiami. Po wejściu do środka zaciągnął się spceyficznym zapachem świeci i kadzideł, palących się klimatycznie nad świętymi obrazami. Kilkoro wiernych różnego wieku, odwróciło się ku niemu, piorunując jego nieskruszoną postawę z rękoma w kieszeniach płaszcza. Apolinary pod naporem tylu pogardliwych oczu, wysunął dłonie z kieszeni, usuwając się w kąty przed ich spojrzeniami. Przemknął na przód kościoła, szukając wejścia na zakrystie, a po dwóch nieudanych próbach otworzenia ślepych drzwi, w końcu trafił do części przyznaczonej dla kościelnego, rzeknijmy, personelu.
- Następnym razem spróbuj krzyczeć.
- Ale księże proboszcze, jak zacznę krzyczeć to złapię zadyszki, mam astmę, nie będę przecież krzyczał na wiernych, tak się nie godzi. Jezus nie podniósł na pragnących go słuchać głosu. Był dobitny, ale zdecydowanie nie nerwowy.
- Słuchaj, Jonaszu, czy t y nazywasz się Jezus Chrystus?
- Nie, księżę proboszczu.
- To nie próbuj go udawać. Po za ty, jak się człowiekiem mocniej zatrząśnie, to więcej wypada mu z kieszeni, nie prawda?
- Chyba prawda...
- Dzie...Szczęść Boże...- Przerwał im niepewnie Apolinary, spoglądając na jednego młodego, smukłego księdza w grubych okularach, to na otyłego, bez najmniejszej wątpliwości proboszcza, od którego młody dostawał reprymendę.
- Daj Boże.- Przywitali się zgodnie, zaskoczeni tym niezapowidzianym widokiem .
- W czym możemy pomóc?- Zapytał młodszy z księży, ale stary, po ciężkim podniesieniu się z miejsca, tylko burknął coś do młodszego, coś najwidoczniej jednoznacznego, gdyż momentalnie tamten położył po sobie uszy.
- Czego dusza pragnie?- Zagadnał stary.
- Spowiedzi...- Odpowiedział Przybylski, zgrywając przy tym prawdziwie skajanego.
- Zapraszamy w piątek za miesiąc. - Podsumował to proboszcz, machnąwszy Apolinaremu grubą łapą w stronę drzwi.
- Ale ja potrzebuję na teraz, tutaj, naprawdę! Zgrzeszyłem, ciężko, nie, śmiertelnie, błagam, by mnie wyspowiadać!
- Do pierwszego piątku przyszłego miesiąca nie umrzesz.- Stawiał się znudzony proboszcz.
- Naprawdę, bo ja komuś coś obiecałem, mojemu ojcu, umierający jest, że się wyspowiadam. Syn marnotrawny ze mnie, a teraz mój ojczulek, pchać się chce do nieba, ale jak z synem grzesznikiem. Chcę za niego przyjąć dziś komunię, ale co jak moja dusza u diabła. Błagam, ja potrzebuję spowiedzi...najlepiej, aby mnie wyspowiadał ulubiony ksiądz tatusia, ojciec Bartłomiej Wróblewski.
- Oh, to niefortunne, ale ojciec Wróblewski nie żyje od trzech miesięcy!- Wypalił młodszy ksiądz, wyjżawszy zza ramienia proboszcza.
- Proszę?- Teraz mina Apolinarego z wykrzywionej beznadzieją, zmieni się raptownie. Twarz mu spochmurniała, oczy zaszły niezrozumieniem, a policzki nabrały czerwonych kolorów od nagłej fali zdenerwowania.
- Tak, tak, nie żyje od trzech miesięcy...- Machnął ręką proboszcz, przewracając przy tym oczami, najwidoczniej nie będąc rozmodlonym nad świezo co odeszłą duszą swojego współbrata. Nie było wiele to łumaczenia już, więc Przybylski odwrócił się i wyszedł pospiesznie z zakrystii, nie przejmując się ani przejściem bez klęknięcia przez ołtarz, ani rękoma w kieszeni. Szedł przed siebie, reagując zbyt raptownie na usłyszaną wiadomość. Już za ulicy usłyszał za sobą głos młodszego z księży. Podbiegł ku niemu, zamachany, łapiąc się kurczowo za pierść, wołając, aby zaczekał. Przybylski przystanął, najwidoczniej orzeźwiony wieczornym wiatrem.
- Co ze spowiedzią? Stary się nie zgodził, ale ja...ja chętnię.- Powiedział zapalczywie młodzik, lecz Apolinary pokręcił przepraszająco głową.
- To już nie ważne, mnie chodziło o księdza Wróblewskiego, bo...Naprawdę umarł trzy miesiące temu?
- Oczywiście, przecież powiedziałem. Paru tu takich przychodziło za nim, ale nie tak młodych, być może w wieku ojca waszego, bo był kapelanem wojskowym, służył wiernym podczas wojny. Był wielkim przyjacielem broni, wiele od niego słyszałem, fascynująca postać. Zawsze bardzo szanowany przez wojskowych, oficerów nawet i to wręcz tych rangowych. Wykończyło go zapalenie płuc, a choć miał swoje lata, to by i jeszcze sto lat żył.
- Wielu oficerów go odwiedzało?
- Naturalnie...Był zawsze honorowym gościem generała Romana Góreckiego. Widywali się, odiwedzali, zapraszali, przyjaciele...- Teraz Przybylski nie miał wątpliwości, a przynajmniej wszelkie wątpliwości jedynie rozdrabniały powoli układane puzle.
- Czy śmierć była zgłaszana?
- Proszę?
- Śmierć nie jest udokumentowana, znaczy się, za sprawą pomyłki, szukałem ojca Wróblewskiego w urzędzie. Według tamtejszych spisów ludności Warszawy jeszcze żyje.
- Naprawdę?! W takim razie to jakiś błąd. Przykro mi, że nie mógł się pan u niego wyspowiadać, ale może jednak zdecyduje się pan na moją posługę!- Krzyczał już za nim, kiedy Przybylski odchodził. Odwrócił się do księdza ostatni raz, by okrzyknąć mu, że i tak niczego w życiu nie żałuje.
Wpadł do salonu, gdzie Kasieńka piła herbatę, słuchając przy tym radia z jakąś niespotykaną dla niej uwagą.
- Gdzie byłeś?- Zapytała, a na odpowiedź, iż był w kościele, podsumowała go: "choryś", aby zaraz szybko dodać. - Masz gościa...Filip Madeyski czeka w twoim pokoju. - Uśmeichnęła się ku niemu porozumiewawczo, tak wręcz wymownie i wulgarnie, aż Apolinary zarumienił się, nie mogąc ukryć głupowatej, amorkowej radości.
- Miałem cię o co spytać, Kasieńku, ale w takim biorę tylko wino i już do niego idę.
To uczyniwszy, wybiegł po schodach na poddasze, gdzie uchyliwszy drzwi do swojej prywatnej części kamienicy, ujrzał ten anielski owoc, przypatrujący się jego tablicy myśli na ścianie.
- Dzień dobry, Filipie!- Zwrócił się zaraz do Madeya. Blondyn odwrócił się ku niemu w kociej gracji, widocznie zadowolony z niesionego przez Apolinarego trunku, choć w oczach odbijała się jakaś nerwowość.
- Po winie lepiej mi się gra...- Stwierdził, odbierając od niego butelkę, by sprawdzić jak bardzo Przybylski zdecydował go rozpieścić.
- Wiem, wiem...- Przyznał Apolinary, zapatrzony w jego anielskość. - Podglądałeś.- Skinął głową na obserwowaną przed chwilami mapę infromacji.
- To imponujące, jak bardzo marnujesz swój czas na takie bzdury, skoro policja zaczyna dochodzić już prawda. - Na te słowa, Madey wziął z biurka świeży egzemplarz Wieczoru Warszawskiego. Apolinary nie przypominał sobie, aby go kupować, ale najwidoczniej Filip również śliedził tę sprawę. Pokazał mu szczupłym paluszkiem artykuł Skotnickiego, wskazujący, jakoby policja powiązała podpalenie Teatru Wielkiego z morderstwem na Krystynie, a winnym była zmowa, której szczegółów z racji otwartego postępowania jeszcze nie może zdradzić, choć rzekomo Wieczór Warszawski wiedział już wszysto, czekając z publikacją gorącej dawki faktów.
- Nie mówiłeś mi przypadkiem, że to ty piszesz o tym artykuł?
- W rzeczy samej! Skotnicki to wydmuszka, sztuczny reporter, jest wszędzie, bo wozi się za pieniądze gazety. Ja działam w rubryce niezależnej! Nie będę tarzał się w populizmie dla sławy.
- Mówisz o tej rubryce, której ostatnie wydanie ukazało się w tym numerze i napisane...przez Skotnickiego? Apolinary, twój szef zrobił cię w konia. Przyznaj się, zwolnili cię.
- Nie...- Pokręcił głową, ale nie mógł kłamać, wobec tych niebiańskich oczu. Wziął chłopaka w ramiona, tuląc się do jego zapachu, nieświadomy jak naprawdę niechętny był temu skrzypek.
- Kochanku, ależ tu nie ma co rozpaczać. Chcesz napisać ten reportaż, jakieś wymyślne historie...Potrzebujesz pomocy specjalisty a nie dochodzenia. Nawet Kasieńka mi powiedziała, że to na ciebie źle wpływa i jeszcze towarzystwo tego Wronkowskiego.
- Wrońskiego...Ależ Aleksander nic nie ma tu do rzeczy. To dobry przyjaciel...poczciwy człowiek, bywa naiwny, ale cholera mógłbym z nim konie kraść a ten by nawet nie jęknął. Oh, no dobrze, może i by jęknął z dwa razy, ale zaraz pomógłby wynosić mi sportowe kasztanki na tych jego drobnych barkach- Przyznał Przybylski, sam z siebie zaskoczony z jaką dumą w głosie ujął postać technika. Te ciepłe myśli jednak nie uspokoiły narastającej w nim goryczy, słysząc z usteczek Madeya nazwisko tego cholernego Skotnickiego. Poczuł wręcz nieprzyjemny skowyt bólu w żołądku, gdy jakaś łamliwa część krzyczała mu, że sam jest sobie tego winien.
- Apolinary, a co ja ci powiem, że spotkałem się ze Skotnickim?
- Będę szalenie zazdrosny...- Odsunął od siebie blondyna na wyciągnięcie ramion, gdy ten zaczął tak chichotać.
- Ach, bo widzisz, spotkałem się z nim, by dowiedzieć się dla ciebie czegoś nowego i...zostałeś oszukany. Wszyscy, którym do tej pory ufałeś, okłamali cię. Wroński jest zamieszany w morderstwo, bo był jednym z wielu osób, które to ukartowały. Okłamał cię...Twój Aleksander, przyjaciel, z którym mógłbyś kraść konie jest mordercą- teraz skrzypek trząsł Przybylskim, ale ten pokręcił głową.
- Nie, Filipie, nie mów tak! Nie masz prawa nazywać Aleksandra mordercą! Nie jest nim, a Skotnicki ma złe dane, to on został okłamany, to cała Warszawa została okłamana, bo prawda jest taka, że to ja mam dowody na to, jak polski sąd uplótł intrygę dla ochrony własnych interesów. Widziałem wszystko, Filipie. Widziałem całą prawdę, byłem tam, widziałem dok...- Urwał. Na jego twarzy wystąpił perlący się, zimny pot a oczy, jakby zastygły w szaleństwie. W głowie prócz słów, które miał zamiar wyjawić, oplatały go wyrzuty Aleksandra, którymi dzielił się jeszcze w kancelari Rudnickiego. Z jakiej racji powinien ufać Madeyowi, zwłaszcza, iż teraz dostrzegał w nim jakąś realną, dziwaczną wręcz fascynację, bynajmniej strach czy zaskoczenie, a napięcie, wyczekujące na następne słowa...
- Z jakiej racji mam mu ufać? - Zapytał nagle sam siebie głośno.
- Komu?- Dopytał Madey, ale nie dane mu było, gdy Apolinary złapał go za fraki i wyszarpnął ze swojego pokoju zrucając go ze schodów. Chłopak przetoczył się i padł ciężko przy ścianie.
- Wynoś się stąd! Wynocha za nim cię zabiję! Powiedz im...że...że mogą po mnie przyjść, tak jak przyszli po pracowników teatru, będe na nich czekał i dokładnie notował koniec ich czarnych biznesów!
- "Nie jest rozrywka dla ludzi takich jak ja", to znaczy jakich, Aleksandrze? Głupi nie jesteś, ułomny też nie! Głuchy, może ślepy? Nie, a to, że mało się znasz na świecie nie dyskredytuje Cię z pańskich rozrywek...- Wzruszył ramionami, uważając to za oczywistość. Nie będzie go zmuszał, jeżeli jechać chcieć nie będzie, ale irytowało go wrażenie, jakoby dla Apolinarego miała być rozrywka, bo przecież nie dla polowania tam mieli jechać, a powinien się tego domyślać. Sam Przybylski nie sądził, że dotknie broni, zwłaszcza, iż dla zdecydowanej większości polowania były pwodem dla schadzek towarzyskich, w innym ujęciu jak nudzące się bankiety i herbaciane przyjęcia, w stylu angielskim niż sportem samym w sobie.
- Z kogo się nie śmieje? - Mruknął jeszcze w odpowiedzi, stając na przystanku, jakoś odruchowo rozglądnąwszy się za podwózką.
- Nie zawsze, bo nie rozmawiałem z nimi od ośmiu miesięcy, a w domu nie byłem od świat, więc już zapomniałem jak było ostatnimi razami- prcyhnął, przewracając teatralnie oczami na propozycję adopcji. Nawet nie mógł wyobrazić sobie jak miałoby to wyglądać, zwłaszcza, iż Apolinary był dorosłym mężczyzną utrzymującym się i mieszkającym (stosunkowo) sam. Nie potrzebował rodziny, skoro miał Katarzynę, a czasem i dobrą radę jej ojca, skoro tylko pojawiał się w Warszawie. Co więcej, gdyby przejmował się swoją rodziną nigdy nie podjąłby się misji walki o prawdę w polityce, bo zależałoby mu na ojcu i bracie, a skoro nie był im nic winien, nie był obowiązany dbać o dobro swojego nazwiska. Czuł się i zdecydowanie był innym Przybylskim "od tych" Przybylskich.
- Dziękuję, Aleksandrze. Nigdy więcej nikomu tego nie rób, nie pocieszaj- Po tych słowach, klepnął go w ramię w odpowiedzi, by uśmiechnąć się doń z widoczną sztucznością, dając mu do zrozumienia, iż wszelkie próby nie zostały docenione, choć powinny.
- Nie ma co tracić czasu, więc pojadę tam teraz, a widząc Twoją reakcję może i lepiej, bo jakby doszło do szarpaniny, to staniesz po nie tej stronie co powinieneś- powiedział nieprzejęty. Apolinary wiedział, że duchowni, tak samo jak każdy inny człowiek miewają swoje grzechy, równie ciężki i równie skrzetnie ukrywane. Ich immunitet świętości w oczach Przybylskiego nie istniał, być może dlatego, iż religia w życiu dziennikarza odgrywała znikomą rolę, a Kościół w życiu zakłamanej państwowości jedną z kluczowych. Gdyby okazało się, iż ksiądz Wróblweski faktycznie miałby coś wspólnego z morderstwem Krystyny, Apolinary wyszarpałby go za szmaty dla sprawiedliwości, taranując wszelkie sprzeciwy, smarujac Bartłomiejowi wspaniałą rolę w swoim reportarzu.
Pożegnawszy się z Wrońskim, pojechał pod adres przy nazwisku księdza, wskazujący na dom przy kościele św. Ducha. Na plebanii otworzyła mu kobieta w średnim wieku, widoczniej zaskoczona widokiem młodzieńca w drzwiach. Wyściubiła tylko kwadratową głowę przez niewielką szparkę, by zapytać skrzekliwie, z kim ma przyjemność. Apolinary zmyślił jakieś imie i nazwisko, prosząc o rozmowę z księdzem Bartłomiejem Wróblewskim, ale na to kobieta odpowiedział, że jest tu nowa i nie jest w żadnym stopniu zobligowana na sekretarzenie spotkaniom mieszkających tu księży innych jak księdz proboszcz. Wobec tego, Przybylski spytał, czy może pomówić z proboszczem, przy tym przybierając minę prawdziwego, wręcz biblijnego męczynnika zachłannego łaski bożej. Był w zakrystii kościoła, a że Apolinary nie znał świątyni, zdecydował się wejść doń głównymi drzwiami. Po wejściu do środka zaciągnął się spceyficznym zapachem świeci i kadzideł, palących się klimatycznie nad świętymi obrazami. Kilkoro wiernych różnego wieku, odwróciło się ku niemu, piorunując jego nieskruszoną postawę z rękoma w kieszeniach płaszcza. Apolinary pod naporem tylu pogardliwych oczu, wysunął dłonie z kieszeni, usuwając się w kąty przed ich spojrzeniami. Przemknął na przód kościoła, szukając wejścia na zakrystie, a po dwóch nieudanych próbach otworzenia ślepych drzwi, w końcu trafił do części przyznaczonej dla kościelnego, rzeknijmy, personelu.
- Następnym razem spróbuj krzyczeć.
- Ale księże proboszcze, jak zacznę krzyczeć to złapię zadyszki, mam astmę, nie będę przecież krzyczał na wiernych, tak się nie godzi. Jezus nie podniósł na pragnących go słuchać głosu. Był dobitny, ale zdecydowanie nie nerwowy.
- Słuchaj, Jonaszu, czy t y nazywasz się Jezus Chrystus?
- Nie, księżę proboszczu.
- To nie próbuj go udawać. Po za ty, jak się człowiekiem mocniej zatrząśnie, to więcej wypada mu z kieszeni, nie prawda?
- Chyba prawda...
- Dzie...Szczęść Boże...- Przerwał im niepewnie Apolinary, spoglądając na jednego młodego, smukłego księdza w grubych okularach, to na otyłego, bez najmniejszej wątpliwości proboszcza, od którego młody dostawał reprymendę.
- Daj Boże.- Przywitali się zgodnie, zaskoczeni tym niezapowidzianym widokiem .
- W czym możemy pomóc?- Zapytał młodszy z księży, ale stary, po ciężkim podniesieniu się z miejsca, tylko burknął coś do młodszego, coś najwidoczniej jednoznacznego, gdyż momentalnie tamten położył po sobie uszy.
- Czego dusza pragnie?- Zagadnał stary.
- Spowiedzi...- Odpowiedział Przybylski, zgrywając przy tym prawdziwie skajanego.
- Zapraszamy w piątek za miesiąc. - Podsumował to proboszcz, machnąwszy Apolinaremu grubą łapą w stronę drzwi.
- Ale ja potrzebuję na teraz, tutaj, naprawdę! Zgrzeszyłem, ciężko, nie, śmiertelnie, błagam, by mnie wyspowiadać!
- Do pierwszego piątku przyszłego miesiąca nie umrzesz.- Stawiał się znudzony proboszcz.
- Naprawdę, bo ja komuś coś obiecałem, mojemu ojcu, umierający jest, że się wyspowiadam. Syn marnotrawny ze mnie, a teraz mój ojczulek, pchać się chce do nieba, ale jak z synem grzesznikiem. Chcę za niego przyjąć dziś komunię, ale co jak moja dusza u diabła. Błagam, ja potrzebuję spowiedzi...najlepiej, aby mnie wyspowiadał ulubiony ksiądz tatusia, ojciec Bartłomiej Wróblewski.
- Oh, to niefortunne, ale ojciec Wróblewski nie żyje od trzech miesięcy!- Wypalił młodszy ksiądz, wyjżawszy zza ramienia proboszcza.
- Proszę?- Teraz mina Apolinarego z wykrzywionej beznadzieją, zmieni się raptownie. Twarz mu spochmurniała, oczy zaszły niezrozumieniem, a policzki nabrały czerwonych kolorów od nagłej fali zdenerwowania.
- Tak, tak, nie żyje od trzech miesięcy...- Machnął ręką proboszcz, przewracając przy tym oczami, najwidoczniej nie będąc rozmodlonym nad świezo co odeszłą duszą swojego współbrata. Nie było wiele to łumaczenia już, więc Przybylski odwrócił się i wyszedł pospiesznie z zakrystii, nie przejmując się ani przejściem bez klęknięcia przez ołtarz, ani rękoma w kieszeni. Szedł przed siebie, reagując zbyt raptownie na usłyszaną wiadomość. Już za ulicy usłyszał za sobą głos młodszego z księży. Podbiegł ku niemu, zamachany, łapiąc się kurczowo za pierść, wołając, aby zaczekał. Przybylski przystanął, najwidoczniej orzeźwiony wieczornym wiatrem.
- Co ze spowiedzią? Stary się nie zgodził, ale ja...ja chętnię.- Powiedział zapalczywie młodzik, lecz Apolinary pokręcił przepraszająco głową.
- To już nie ważne, mnie chodziło o księdza Wróblewskiego, bo...Naprawdę umarł trzy miesiące temu?
- Oczywiście, przecież powiedziałem. Paru tu takich przychodziło za nim, ale nie tak młodych, być może w wieku ojca waszego, bo był kapelanem wojskowym, służył wiernym podczas wojny. Był wielkim przyjacielem broni, wiele od niego słyszałem, fascynująca postać. Zawsze bardzo szanowany przez wojskowych, oficerów nawet i to wręcz tych rangowych. Wykończyło go zapalenie płuc, a choć miał swoje lata, to by i jeszcze sto lat żył.
- Wielu oficerów go odwiedzało?
- Naturalnie...Był zawsze honorowym gościem generała Romana Góreckiego. Widywali się, odiwedzali, zapraszali, przyjaciele...- Teraz Przybylski nie miał wątpliwości, a przynajmniej wszelkie wątpliwości jedynie rozdrabniały powoli układane puzle.
- Czy śmierć była zgłaszana?
- Proszę?
- Śmierć nie jest udokumentowana, znaczy się, za sprawą pomyłki, szukałem ojca Wróblewskiego w urzędzie. Według tamtejszych spisów ludności Warszawy jeszcze żyje.
- Naprawdę?! W takim razie to jakiś błąd. Przykro mi, że nie mógł się pan u niego wyspowiadać, ale może jednak zdecyduje się pan na moją posługę!- Krzyczał już za nim, kiedy Przybylski odchodził. Odwrócił się do księdza ostatni raz, by okrzyknąć mu, że i tak niczego w życiu nie żałuje.
Wpadł do salonu, gdzie Kasieńka piła herbatę, słuchając przy tym radia z jakąś niespotykaną dla niej uwagą.
- Gdzie byłeś?- Zapytała, a na odpowiedź, iż był w kościele, podsumowała go: "choryś", aby zaraz szybko dodać. - Masz gościa...Filip Madeyski czeka w twoim pokoju. - Uśmeichnęła się ku niemu porozumiewawczo, tak wręcz wymownie i wulgarnie, aż Apolinary zarumienił się, nie mogąc ukryć głupowatej, amorkowej radości.
- Miałem cię o co spytać, Kasieńku, ale w takim biorę tylko wino i już do niego idę.
To uczyniwszy, wybiegł po schodach na poddasze, gdzie uchyliwszy drzwi do swojej prywatnej części kamienicy, ujrzał ten anielski owoc, przypatrujący się jego tablicy myśli na ścianie.
- Dzień dobry, Filipie!- Zwrócił się zaraz do Madeya. Blondyn odwrócił się ku niemu w kociej gracji, widocznie zadowolony z niesionego przez Apolinarego trunku, choć w oczach odbijała się jakaś nerwowość.
- Po winie lepiej mi się gra...- Stwierdził, odbierając od niego butelkę, by sprawdzić jak bardzo Przybylski zdecydował go rozpieścić.
- Wiem, wiem...- Przyznał Apolinary, zapatrzony w jego anielskość. - Podglądałeś.- Skinął głową na obserwowaną przed chwilami mapę infromacji.
- To imponujące, jak bardzo marnujesz swój czas na takie bzdury, skoro policja zaczyna dochodzić już prawda. - Na te słowa, Madey wziął z biurka świeży egzemplarz Wieczoru Warszawskiego. Apolinary nie przypominał sobie, aby go kupować, ale najwidoczniej Filip również śliedził tę sprawę. Pokazał mu szczupłym paluszkiem artykuł Skotnickiego, wskazujący, jakoby policja powiązała podpalenie Teatru Wielkiego z morderstwem na Krystynie, a winnym była zmowa, której szczegółów z racji otwartego postępowania jeszcze nie może zdradzić, choć rzekomo Wieczór Warszawski wiedział już wszysto, czekając z publikacją gorącej dawki faktów.
- Nie mówiłeś mi przypadkiem, że to ty piszesz o tym artykuł?
- W rzeczy samej! Skotnicki to wydmuszka, sztuczny reporter, jest wszędzie, bo wozi się za pieniądze gazety. Ja działam w rubryce niezależnej! Nie będę tarzał się w populizmie dla sławy.
- Mówisz o tej rubryce, której ostatnie wydanie ukazało się w tym numerze i napisane...przez Skotnickiego? Apolinary, twój szef zrobił cię w konia. Przyznaj się, zwolnili cię.
- Nie...- Pokręcił głową, ale nie mógł kłamać, wobec tych niebiańskich oczu. Wziął chłopaka w ramiona, tuląc się do jego zapachu, nieświadomy jak naprawdę niechętny był temu skrzypek.
- Kochanku, ależ tu nie ma co rozpaczać. Chcesz napisać ten reportaż, jakieś wymyślne historie...Potrzebujesz pomocy specjalisty a nie dochodzenia. Nawet Kasieńka mi powiedziała, że to na ciebie źle wpływa i jeszcze towarzystwo tego Wronkowskiego.
- Wrońskiego...Ależ Aleksander nic nie ma tu do rzeczy. To dobry przyjaciel...poczciwy człowiek, bywa naiwny, ale cholera mógłbym z nim konie kraść a ten by nawet nie jęknął. Oh, no dobrze, może i by jęknął z dwa razy, ale zaraz pomógłby wynosić mi sportowe kasztanki na tych jego drobnych barkach- Przyznał Przybylski, sam z siebie zaskoczony z jaką dumą w głosie ujął postać technika. Te ciepłe myśli jednak nie uspokoiły narastającej w nim goryczy, słysząc z usteczek Madeya nazwisko tego cholernego Skotnickiego. Poczuł wręcz nieprzyjemny skowyt bólu w żołądku, gdy jakaś łamliwa część krzyczała mu, że sam jest sobie tego winien.
- Apolinary, a co ja ci powiem, że spotkałem się ze Skotnickim?
- Będę szalenie zazdrosny...- Odsunął od siebie blondyna na wyciągnięcie ramion, gdy ten zaczął tak chichotać.
- Ach, bo widzisz, spotkałem się z nim, by dowiedzieć się dla ciebie czegoś nowego i...zostałeś oszukany. Wszyscy, którym do tej pory ufałeś, okłamali cię. Wroński jest zamieszany w morderstwo, bo był jednym z wielu osób, które to ukartowały. Okłamał cię...Twój Aleksander, przyjaciel, z którym mógłbyś kraść konie jest mordercą- teraz skrzypek trząsł Przybylskim, ale ten pokręcił głową.
- Nie, Filipie, nie mów tak! Nie masz prawa nazywać Aleksandra mordercą! Nie jest nim, a Skotnicki ma złe dane, to on został okłamany, to cała Warszawa została okłamana, bo prawda jest taka, że to ja mam dowody na to, jak polski sąd uplótł intrygę dla ochrony własnych interesów. Widziałem wszystko, Filipie. Widziałem całą prawdę, byłem tam, widziałem dok...- Urwał. Na jego twarzy wystąpił perlący się, zimny pot a oczy, jakby zastygły w szaleństwie. W głowie prócz słów, które miał zamiar wyjawić, oplatały go wyrzuty Aleksandra, którymi dzielił się jeszcze w kancelari Rudnickiego. Z jakiej racji powinien ufać Madeyowi, zwłaszcza, iż teraz dostrzegał w nim jakąś realną, dziwaczną wręcz fascynację, bynajmniej strach czy zaskoczenie, a napięcie, wyczekujące na następne słowa...
- Z jakiej racji mam mu ufać? - Zapytał nagle sam siebie głośno.
- Komu?- Dopytał Madey, ale nie dane mu było, gdy Apolinary złapał go za fraki i wyszarpnął ze swojego pokoju zrucając go ze schodów. Chłopak przetoczył się i padł ciężko przy ścianie.
- Wynoś się stąd! Wynocha za nim cię zabiję! Powiedz im...że...że mogą po mnie przyjść, tak jak przyszli po pracowników teatru, będe na nich czekał i dokładnie notował koniec ich czarnych biznesów!
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[small]kolejny long boi i sidequest do wypełnienia ;---)[/small]
Słodko nieświadom tego, co działo się nad mieszkankiem Malinowskiej, Aleksander Wroński po prostu oddawał się pracowaniu. Pracowaniu po solidnym spóźnieniu, które to zapewniła mu przedłużająca się wizyta na Mokotowie i dodatkowe jeszcze ślęczenie przed przeniesionym chwilowo do innej sali sekretariatem, w którym to wydawano ludziom przepustki.
Po całym terytorium teatru kręciły się pojedynczy funkcjonariusze policji, gdzie spisywali straty jakie poniósł Teatr Wielki w wyniku pożaru. Było to działanie z lekkim opóźnieniem, tak typowym dla spraw jawnie kryminalnych, jednak uzasadnione po tym, gdy to w jednej z warszawskich gazet na pierwszej stronie już wspomniano o rzekomym spisku, w którym to pracownicy chcąc zniszczyć instytucję państwową od środka, czynią różne uczynki niechlubne. Były to równie niechlubne oskarżenia, oczywiście oskarżenia wyssane z palca – pracownicy teatru nic o niczym nie wiedzieli, a jeżeli wiedzieli – dajmy na to Kazika Kowala, kończyli w znany nam wszystkim sposób.
Atmosfera była grobowa, bo o ile wcześniej wszystkie znaki na niebie i ziemi i głosy wszystkich bardziej wiarygodnych jednostek twierdziły, że musiała być to osoba z zewnątrz… Cóż, te niewielkie ziarenko niepewności wystarczyło, by niektórzy nagle patrzyli na siebie bardziej podejrzliwie, a inni… Po prostu bali się o swoje życie. Na przykład Dumicz, którego Aleksander nakrył przed drzwiami z sekretarką Żłobińską, gdy to swoimi pięknymi ustami i kwadratową szczęką oznajmiał jej, że:
- Mnie też prześladują. Prześladują mnie dziennikarze, co chwilę spotykam ich w miejscach przypadkowych. Nawet tutaj jednego spotkałem, tak! – powiedział tonem wręcz płaczliwym. – Nie pilnujecie po prostu tego kto ostatnio tu wchodzi, wydaliliście w ogóle tę kobietę, która odpowiedzialna była za podpalenie? Jak mam czuć się tu bezpiecznie…
- Panie Karolu, nie chcę z pana kpić, ale gdyby coś miało się panu stać, już dawno by się stało. Proszę pamiętać, że jest pan pracownikiem teatru tak jak każdy z nas – pana również dotyczą te oskarżenia z gazet. Każdy jest niewinny, póki nie otrzyma wyroku, ale proszę nie stawiać się źle w oczach współpracowników, bo skoro to już jesteśmy mordercami, wymierzającymi sprawiedliwość na ulubienicach Dyrektora… Kto wie, jak skończy ulubieniec damskiej publiczności? – Żłobińska widocznie pozwalała sobie na wiele w obecności Dumicza, co zresztą Aleksander mógł podsłuchać, pozornie przechodząc do łazienki. Spotkał tam jednego ze znajomych, jednak po uciszeniu go, obydwoje podsłuchiwali już jak Harpia ochrzania kolejną osobę. Równo i bez litości.
- Pani mi grozi?
- Nie grożę, tylko ostrzegam. JA wiem, że każdy tu z nas jest niewinny, ale wiesz z kim pan pracujesz – nie tylko z kimś takim jak ja, wykształconym i oczytanym. Spójrz pan na takiego Grodzkiego – fizyczni go lubią, jak powie że Dumicz jest winny, to i Dumicza wyniosą na drzwiach. Wspomnisz Pan moje słowa – albo pan siedzisz cicho i nie wychylasz się i nie buntujesz, albo wszystko pójdzie na was. Koniec rozmowy panie Karolu, proszę wracać do pracy. Teatr pracuje do ostatniego żywego aktora, miłych spektakli…
Pracownikom aż chciało się śmiać, gdy to zasłaniali sobie usta stojąc w umywalni toalety i czekali tylko aż Dumicz ruszy w tą samą stronę, w którą i oni powinni się udać. Gdy ten już wsunął się za zakręt, Aleksander i młody Kazimierz wypełzli z ciemności i zaczęli kroczyć ku jednak z sali, w której właśnie odbyć się miał spektakl. W końcu zegarek wskazywał 17:11, a oświetlenie samo się nie przygotuje…
Kolejny dzień nie zapowiadał się źle. Przed Aleksandrem otworzyła się wizja nadchodzącego maja, a gdy zbliżał się do niego maj – zbliżała się też wypłata. Lekko co prawda zmniejszona, ze względu na przebywanie obok incydentu z ogniem, ale wciąż śmierdząca gotówką. Trochę to niesprawiedliwe, ale już nie chciał się wykłócać – w końcu coś za uszami niby miał, a dochodzenie tego mogłoby okazać się opłakane.
Dodatkowo ucieszyła go informacja przyniesiona przez siostrę Stasię, która odwiedziwszy Alicję dowiedziała się o tym, że najmłodsza dziewczyna już miewa skurcze i pewnie niedługo będzie spodziewać się malucha.
To dobrze – stwierdził w głowie Wroński. To dobrze, że maleństwo niedługo przyjdzie na świat. Bo o ile swoich dzieci Aleksander raczej prędko się nie doczeka, ze względu na swoje niepowtarzalne szczęście do niewiast – te siostrzane mógł bawić bez zobowiązań. Wciąż był trochę dzieckiem, co sprawiało, że odnalezienie wspólnego języka było bardziej niż proste. Dalej już wszystko działo się samo…
Smutną informacją było jednak to, że Stanisława zapytana o swojego męża, zaczęła po prostu płakać, a na pytanie o to, z kim zostawiła dzieci, praktycznie już zalała się łzami. Widocznie temat nie był najprzyjemniejszy. Przychodząc tu jednak mogła liczyć się z tym, że pytania te padną, bo padały zawsze, od kiedy tylko ojciec jej dzieci okazał się nie być uczciwym pracownikiem praskiej fabryki Drucianki, a zwyczajnym łajdakiem. Jako jednak, że dzieci łączyły obecnie Stanisławę i Janusza, a jedynym co mogło rozbić ten małżeński węzeł była śmierć jednego z nich – matka ustawicznie modliła się zwyczajnie o to, by Janeczek po prostu wykitował.
Aleksander na samą myśl o posiadaniu w rodzinie mężczyzny, który z bronią żył za pan brat, a i nie bał się zasadzić komuś leżącemu kopa, tylko dlatego, że krzywo uśmiechnął się do szefa – no cóż, był lekko niezadowolony, jednak w jakiś sposób potrafił wyobrazić sobie korzyści z tego płynące. Janek nie cofnie się przed niczym, by bronić interesów swoich i swojej rodziny – co za tym szło, poza grobową i czasami agresywną atmosferą w domu rodzinnym Stasi, nigdy nie pozwoliłby, by ktoś inny uniósł na nią rękę. Matkę Wrońską również lubił, ojca mniej, ale ojciec Wroński miał to do siebie, że ludzi z zasady nie lubił, a i ludzie też wiele w nim do lubienia nie dostrzegali.
Aleksander był jego jedynym szwagrem, a co za tym szło – też czasami się lubili. Szczególnie wtedy, gdy to Janusz musiał pożyczyć od niego pieniądze, bo akurat nie starczało mu na utrzymanie domu. Młody Wroński miał miękkie serce – nie potrafił odmówić, szczególnie gdy chodziło o potencjalne losy swojej średniej siostry. O ile oczywiście miał co pożyczać.
Gdy matka była w pracowni, nieświadoma nawet, że córka ją odwiedza, Aleksander przesiadywał w kuchni wraz z zapłakaną młódką.
- Nie płacz proszę, Stasiu. Powiedz co się stało… – głaskał dziewczynę po ramieniu, gdy ta po prostu łkała jak głupia w jego nieświeżą koszulę.
- Dzi… Dzieci są u L-Laury…
- No to chyba ulga, już się bałem, że ten drań je gdzieś wziął… – ucieszył się poniekąd, bo pożegnał właśnie swoje najgorsze przeczucia.
- Ale nie wraca od 4 dni i nie wiem gdzie jest! Nie zostawił nam pieniędzy na jedzenie, co mamy jeść?! – przerwała na chwilę szloch, byle uderzyć małą pięścią w biceps brata. – Ja to już pies, Alek, ale dzieci? To małe dzieci, rosną, muszą jeść, pić dużo mleka żeby rosnąć, nie mogę im ładować cały czas suchej kaszy do kałduna, bo im k***a wreszcie pęknie…!
- Cztery dni… Żadnych znaków życia?
- Żadnych! Poszedł pewnie z jakąś lafiryndą, durną kwoką bez dzieci, chudą siksą! Znudził się mną i dziećmi i w**********ł w siną dal! Tyle go widzieli, jaka ja k***a byłam głupia, co ja w nim widziałam… Każdy wiedział, tylko nie ja… – na nowo zaczęła szlochać jak dziecko.
Ciszę, która nastała po tych paranoicznych wyznaniach, przeraziła Wrońskiego tak bardzo jak i treść jasnej wiadomości od Stanisławy – męża po prostu nie było.
- Pokłóciliście się?
- Nie! Skąd… Z-znasz mnie, ja nie jestem taka… – wydawała się wręcz urażona.
- W domu wciąż stoi łóżko po Alutce, możesz położyć jedno dziecko ze mną, drugie z tobą… – zaproponował, motając się w swoich propozycjach, aż wreszcie usłyszał przerywające mu pytanie Stasi.
- M-masz pożyczyć mi pieniądze…? Oddam jak wróci, o ile wróci… Nie chcę być dla rodziców ciężarem.
Wroński nie miał pieniędzy. A przynajmniej nie tyle, by móc pożyczać Siostrze, której mąż i tak zapożyczył się u niego już nadto. Próbował jednak nie brzmieć teraz nieuprzejmie… Każdemu było w końcu ciężko.
- Ja… Mam 4 dni do wypłaty, wiesz sama Stasiu… Jest ciężko. Ale mam lepszy pomysł – leć do Laurki, weź dzieciaki, przywieź je tutaj. Poszukam tego twojego Januszka, a kiedy już go znajdę… Wrócicie do domu, zgoda? – czego to on nie zrobiłby, byle tylko nie rozdawać już dalej pieniędzy…
W ten sposób, już koło godziny 11, po zjedzeniu przyspieszonego obiadu z Matką i Stasią, a potem przebraniu się w coś ładniejszego i świeższego – wyruszył znowu na Pragę, do swojej destynacji ostatnio ulubionej. Kamienica zamieszkiwana przez Malinowską, jakąś starą flądrę i Przybylskiego, do której dostał się po 12 minutach wręcz oczekiwania, aż ktoś pofatyguje się z niej wyjść (znowu ta stara menda), a on będzie mógł przechwycić drzwi… Wspiął się na najwyższą kondygnację, na ten ugłaskany strych, na którym to żył Apolinary.
Wiedział, że obecnie u Katarzyny nie miał czego szukać. Jasno powiedziała mu, że powinien zerwać przyjaźń z dziennikarzem (tu bardziej martwiąc się raczej o losy Przybylskiego, jak już po dwóch nocach rozmyślania się domyślił, a nie o samego Aleksandra). A skoro zerwać przyjaźń z dziennikarzem, to i relację z nią. Zatem o ile nie będzie musiał, z pewnością nie zwróci się o pomoc czy pytanie do Malinowskiej, która byłaby pewnie gotowa oszołomić go swoim czarem, potem zrzucić ze schodów i patrzeć jak sobie kona.
Kobieta fatalna, na pewno. Od zawsze była za ładna…
Zapukał do drzwi Przybylskiego, oczekując odpowiedzi.
- Apolinary… Czytałeś swoją własną gazetę? – a kiedy zadał to pytanie, zapukał do drzwi jeszcze raz. - Mam informacje, otwórz...
Po całym terytorium teatru kręciły się pojedynczy funkcjonariusze policji, gdzie spisywali straty jakie poniósł Teatr Wielki w wyniku pożaru. Było to działanie z lekkim opóźnieniem, tak typowym dla spraw jawnie kryminalnych, jednak uzasadnione po tym, gdy to w jednej z warszawskich gazet na pierwszej stronie już wspomniano o rzekomym spisku, w którym to pracownicy chcąc zniszczyć instytucję państwową od środka, czynią różne uczynki niechlubne. Były to równie niechlubne oskarżenia, oczywiście oskarżenia wyssane z palca – pracownicy teatru nic o niczym nie wiedzieli, a jeżeli wiedzieli – dajmy na to Kazika Kowala, kończyli w znany nam wszystkim sposób.
Atmosfera była grobowa, bo o ile wcześniej wszystkie znaki na niebie i ziemi i głosy wszystkich bardziej wiarygodnych jednostek twierdziły, że musiała być to osoba z zewnątrz… Cóż, te niewielkie ziarenko niepewności wystarczyło, by niektórzy nagle patrzyli na siebie bardziej podejrzliwie, a inni… Po prostu bali się o swoje życie. Na przykład Dumicz, którego Aleksander nakrył przed drzwiami z sekretarką Żłobińską, gdy to swoimi pięknymi ustami i kwadratową szczęką oznajmiał jej, że:
- Mnie też prześladują. Prześladują mnie dziennikarze, co chwilę spotykam ich w miejscach przypadkowych. Nawet tutaj jednego spotkałem, tak! – powiedział tonem wręcz płaczliwym. – Nie pilnujecie po prostu tego kto ostatnio tu wchodzi, wydaliliście w ogóle tę kobietę, która odpowiedzialna była za podpalenie? Jak mam czuć się tu bezpiecznie…
- Panie Karolu, nie chcę z pana kpić, ale gdyby coś miało się panu stać, już dawno by się stało. Proszę pamiętać, że jest pan pracownikiem teatru tak jak każdy z nas – pana również dotyczą te oskarżenia z gazet. Każdy jest niewinny, póki nie otrzyma wyroku, ale proszę nie stawiać się źle w oczach współpracowników, bo skoro to już jesteśmy mordercami, wymierzającymi sprawiedliwość na ulubienicach Dyrektora… Kto wie, jak skończy ulubieniec damskiej publiczności? – Żłobińska widocznie pozwalała sobie na wiele w obecności Dumicza, co zresztą Aleksander mógł podsłuchać, pozornie przechodząc do łazienki. Spotkał tam jednego ze znajomych, jednak po uciszeniu go, obydwoje podsłuchiwali już jak Harpia ochrzania kolejną osobę. Równo i bez litości.
- Pani mi grozi?
- Nie grożę, tylko ostrzegam. JA wiem, że każdy tu z nas jest niewinny, ale wiesz z kim pan pracujesz – nie tylko z kimś takim jak ja, wykształconym i oczytanym. Spójrz pan na takiego Grodzkiego – fizyczni go lubią, jak powie że Dumicz jest winny, to i Dumicza wyniosą na drzwiach. Wspomnisz Pan moje słowa – albo pan siedzisz cicho i nie wychylasz się i nie buntujesz, albo wszystko pójdzie na was. Koniec rozmowy panie Karolu, proszę wracać do pracy. Teatr pracuje do ostatniego żywego aktora, miłych spektakli…
Pracownikom aż chciało się śmiać, gdy to zasłaniali sobie usta stojąc w umywalni toalety i czekali tylko aż Dumicz ruszy w tą samą stronę, w którą i oni powinni się udać. Gdy ten już wsunął się za zakręt, Aleksander i młody Kazimierz wypełzli z ciemności i zaczęli kroczyć ku jednak z sali, w której właśnie odbyć się miał spektakl. W końcu zegarek wskazywał 17:11, a oświetlenie samo się nie przygotuje…
Kolejny dzień nie zapowiadał się źle. Przed Aleksandrem otworzyła się wizja nadchodzącego maja, a gdy zbliżał się do niego maj – zbliżała się też wypłata. Lekko co prawda zmniejszona, ze względu na przebywanie obok incydentu z ogniem, ale wciąż śmierdząca gotówką. Trochę to niesprawiedliwe, ale już nie chciał się wykłócać – w końcu coś za uszami niby miał, a dochodzenie tego mogłoby okazać się opłakane.
Dodatkowo ucieszyła go informacja przyniesiona przez siostrę Stasię, która odwiedziwszy Alicję dowiedziała się o tym, że najmłodsza dziewczyna już miewa skurcze i pewnie niedługo będzie spodziewać się malucha.
To dobrze – stwierdził w głowie Wroński. To dobrze, że maleństwo niedługo przyjdzie na świat. Bo o ile swoich dzieci Aleksander raczej prędko się nie doczeka, ze względu na swoje niepowtarzalne szczęście do niewiast – te siostrzane mógł bawić bez zobowiązań. Wciąż był trochę dzieckiem, co sprawiało, że odnalezienie wspólnego języka było bardziej niż proste. Dalej już wszystko działo się samo…
Smutną informacją było jednak to, że Stanisława zapytana o swojego męża, zaczęła po prostu płakać, a na pytanie o to, z kim zostawiła dzieci, praktycznie już zalała się łzami. Widocznie temat nie był najprzyjemniejszy. Przychodząc tu jednak mogła liczyć się z tym, że pytania te padną, bo padały zawsze, od kiedy tylko ojciec jej dzieci okazał się nie być uczciwym pracownikiem praskiej fabryki Drucianki, a zwyczajnym łajdakiem. Jako jednak, że dzieci łączyły obecnie Stanisławę i Janusza, a jedynym co mogło rozbić ten małżeński węzeł była śmierć jednego z nich – matka ustawicznie modliła się zwyczajnie o to, by Janeczek po prostu wykitował.
Aleksander na samą myśl o posiadaniu w rodzinie mężczyzny, który z bronią żył za pan brat, a i nie bał się zasadzić komuś leżącemu kopa, tylko dlatego, że krzywo uśmiechnął się do szefa – no cóż, był lekko niezadowolony, jednak w jakiś sposób potrafił wyobrazić sobie korzyści z tego płynące. Janek nie cofnie się przed niczym, by bronić interesów swoich i swojej rodziny – co za tym szło, poza grobową i czasami agresywną atmosferą w domu rodzinnym Stasi, nigdy nie pozwoliłby, by ktoś inny uniósł na nią rękę. Matkę Wrońską również lubił, ojca mniej, ale ojciec Wroński miał to do siebie, że ludzi z zasady nie lubił, a i ludzie też wiele w nim do lubienia nie dostrzegali.
Aleksander był jego jedynym szwagrem, a co za tym szło – też czasami się lubili. Szczególnie wtedy, gdy to Janusz musiał pożyczyć od niego pieniądze, bo akurat nie starczało mu na utrzymanie domu. Młody Wroński miał miękkie serce – nie potrafił odmówić, szczególnie gdy chodziło o potencjalne losy swojej średniej siostry. O ile oczywiście miał co pożyczać.
Gdy matka była w pracowni, nieświadoma nawet, że córka ją odwiedza, Aleksander przesiadywał w kuchni wraz z zapłakaną młódką.
- Nie płacz proszę, Stasiu. Powiedz co się stało… – głaskał dziewczynę po ramieniu, gdy ta po prostu łkała jak głupia w jego nieświeżą koszulę.
- Dzi… Dzieci są u L-Laury…
- No to chyba ulga, już się bałem, że ten drań je gdzieś wziął… – ucieszył się poniekąd, bo pożegnał właśnie swoje najgorsze przeczucia.
- Ale nie wraca od 4 dni i nie wiem gdzie jest! Nie zostawił nam pieniędzy na jedzenie, co mamy jeść?! – przerwała na chwilę szloch, byle uderzyć małą pięścią w biceps brata. – Ja to już pies, Alek, ale dzieci? To małe dzieci, rosną, muszą jeść, pić dużo mleka żeby rosnąć, nie mogę im ładować cały czas suchej kaszy do kałduna, bo im k***a wreszcie pęknie…!
- Cztery dni… Żadnych znaków życia?
- Żadnych! Poszedł pewnie z jakąś lafiryndą, durną kwoką bez dzieci, chudą siksą! Znudził się mną i dziećmi i w**********ł w siną dal! Tyle go widzieli, jaka ja k***a byłam głupia, co ja w nim widziałam… Każdy wiedział, tylko nie ja… – na nowo zaczęła szlochać jak dziecko.
Ciszę, która nastała po tych paranoicznych wyznaniach, przeraziła Wrońskiego tak bardzo jak i treść jasnej wiadomości od Stanisławy – męża po prostu nie było.
- Pokłóciliście się?
- Nie! Skąd… Z-znasz mnie, ja nie jestem taka… – wydawała się wręcz urażona.
- W domu wciąż stoi łóżko po Alutce, możesz położyć jedno dziecko ze mną, drugie z tobą… – zaproponował, motając się w swoich propozycjach, aż wreszcie usłyszał przerywające mu pytanie Stasi.
- M-masz pożyczyć mi pieniądze…? Oddam jak wróci, o ile wróci… Nie chcę być dla rodziców ciężarem.
Wroński nie miał pieniędzy. A przynajmniej nie tyle, by móc pożyczać Siostrze, której mąż i tak zapożyczył się u niego już nadto. Próbował jednak nie brzmieć teraz nieuprzejmie… Każdemu było w końcu ciężko.
- Ja… Mam 4 dni do wypłaty, wiesz sama Stasiu… Jest ciężko. Ale mam lepszy pomysł – leć do Laurki, weź dzieciaki, przywieź je tutaj. Poszukam tego twojego Januszka, a kiedy już go znajdę… Wrócicie do domu, zgoda? – czego to on nie zrobiłby, byle tylko nie rozdawać już dalej pieniędzy…
W ten sposób, już koło godziny 11, po zjedzeniu przyspieszonego obiadu z Matką i Stasią, a potem przebraniu się w coś ładniejszego i świeższego – wyruszył znowu na Pragę, do swojej destynacji ostatnio ulubionej. Kamienica zamieszkiwana przez Malinowską, jakąś starą flądrę i Przybylskiego, do której dostał się po 12 minutach wręcz oczekiwania, aż ktoś pofatyguje się z niej wyjść (znowu ta stara menda), a on będzie mógł przechwycić drzwi… Wspiął się na najwyższą kondygnację, na ten ugłaskany strych, na którym to żył Apolinary.
Wiedział, że obecnie u Katarzyny nie miał czego szukać. Jasno powiedziała mu, że powinien zerwać przyjaźń z dziennikarzem (tu bardziej martwiąc się raczej o losy Przybylskiego, jak już po dwóch nocach rozmyślania się domyślił, a nie o samego Aleksandra). A skoro zerwać przyjaźń z dziennikarzem, to i relację z nią. Zatem o ile nie będzie musiał, z pewnością nie zwróci się o pomoc czy pytanie do Malinowskiej, która byłaby pewnie gotowa oszołomić go swoim czarem, potem zrzucić ze schodów i patrzeć jak sobie kona.
Kobieta fatalna, na pewno. Od zawsze była za ładna…
Zapukał do drzwi Przybylskiego, oczekując odpowiedzi.
- Apolinary… Czytałeś swoją własną gazetę? – a kiedy zadał to pytanie, zapukał do drzwi jeszcze raz. - Mam informacje, otwórz...
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Wieczorny incydent wprawił go w jeszcze większą niż zwykle nerwowość. Zrozumiał, iż wypuścił z domu jednego szczura, by ten wrócił z całym ich stadem. Nie czuł się bezpiecznie i choć do tej pory starał się omijać tę kwestię, a raczej brać ją za mniej istotną, lub właśnie katalizującą jego pogoń, za odpowiedzią na wszelkie pytania, o morderstwo, tak teraz widział w sobie ofiarę równą Wrońskiemu oraz innym, wplątanym w to nijako bezpodstawnie. Co gorsza, jego można było zniszczyć bez większych kłamstw, wystarczyło znaleźć odpowiedni temat i odpowiedni posłuch. Teraz o nim wiedzą, nawet jeżeli wcześniej tylko domyślali się, iż Przybylski próbuje dreptać za nimi po śladach. Już nie musieli mieć większych dowodów jak samo przyznanie się beznadziejnie zauroczonego Apolinarego, do wściubiania nosa w sprawy, w które nie powinien nikt. Teraz pozostał nie tylko z bolącą od napięcia głową, ale i bolącym od zdrady Filipa serce, bo pokładał w tej anielskości nie jedno, choć było to głupim wręcz zaniedbaniem z jego strony, aby spoufalać się z człowiekiem ze względu na jego zewnętrzny urok, zresztą trujący. Był zły sam na siebie, co gorsza, po raz kolejny musiał ukorzyć się przed racją Aleksandra, który od początku nieprzychylny urokliwością Madeja nie dał się złapać w tę sieć o złotych lokach, podważając jego lojalność już od początku. Myśląc tak o tym, zrodziła się w nim jeszcze jedna wątpliwość, mianowicie, kto komu, w całym tym wielopoziomowym precedensie, myję rękę. Według zeznań Filipa to Dumicz jest odpowiedzialny za uknucie intrygi przeciwko Krystynie, co mówił zresztą głównie (a przynajmniej tak na początku się wydawało) w obronie swoich żydowskich ziomków z orkiestry. Logicznym jest jednak, skoro państwo Polskie ma interes w jej zasztyletowaniu, tak i Karol musiał zostać w jakiś sposób w to uwikłany, jako gwiazda współpracująca, nie mająca być oskarżoną, mimo to Filip zeznawał przeciwko aktorowi, a Przybylski nie wiedział, czy to z jego osobistej niechęci, chcąc dopiec po swojemu z nielubianej personie, czy jest w tym raczej cały kontekst sabotażowy.
Po głośnym wyjściu Filipa z jego poddasza, Apolinary przysiadł do pisania, teraz całkiem poważnego, mieląc kolejne słowa od umysłu, przez palce do miarowo stukającej maszyny, nigdy nie zmęczonej polotem, z jakim Apolinary zabrał się za początki swojego reportażu. Kolejne słowa, kolejne wątpliwości i pytania, przelewane na strony, poprawki, ręczne dopiski, kolejne mozolne stukanie aż do skurczów od czubeczki palców po nadgarstki. Popiół z papierosów sypał się na spodnie, koszulę i stolik, nie trafiwszy do przepełnionej już zgniecionymi petami popielniczki, napędzając przypływ nagłej weny, niczym biologiczną lokomotywę, sunących powoli, lecz wciąż do przodu poprzez tunele już mu przebyłe, kreśląc potencjalnemu czytelnikowi początkowy obraz nie szczególnie wyzywającego śledztwa...do czasu. Usnął nad maszyną grubo po czwartej, odbijając sobie okrągłe klawisze na czole. I spał tak dopóki nie obudziło go pukanie do drzwi. Powstał od biurka, zmierzwiony jak nigdy dotąd, z obolałymi plecami, napiętym od ciągłego siedzenia tyłkiem i drżącymi od skurczy, w wysiłku ubiegłej nocy palcami. Otworzył tak beznadziejny w swej prezencji, co na ogół mu się nie zdarzało, a widząc Aleksandra, napastującego go od rana wieściami, co gorsza do jego gazety aż jęknął, przepuszczając towarzysza w drzwiach. Wpierw nie słuchał go za dużo, podchodząc do stolika w poszukiwaniu paczki papierosów, co jak się szybko okazało było bezcelowe, kiedy ostatnia została rzucona z niedbalstwem w kąt sypialni, dlatego za nim podjął jakąkolwiek merytoryczną rozmowę, zapytał o papierosa, mimo iż od papierosa lepiej zrobiłoby mu porządne, namaszczone tłuszczem śniadanie, z aromatyczną kawą bez mleka.
- Mówisz o wieczornej gazecie? Z wczoraj? Tej co niby Skotnicki miał wiedzieć już wszystko o wszystkich i czekają na policję, aby opublikować całość? Tak, był u mnie ten suczy syn Madejski, pier***** Żydek. - Usiadł na łóżku, jednak szybko zaniechał, wstając na powrót, aby się parę razy przejść na rozruszania pokrzywdzonych mięśni.
- Wiedziałeś, że Madej trzyma z nimi!? Wczoraj do mnie przyszedł! Myślałem, że miło spędzimy wieczór, myśląc o niczym, ale on mnie zaczął wypytywać o dochodzenie. Też mi o gazecie gadał, nawet przyjął taką taktykę jak Kasieńka, na piękne oczy mnie wziął...Ale ja widziałem, jaki był ciekawy nie, bo mu zależy, tylko komuś komu on coś wisi zależy. - Nie powiedział tego głośno, ale Aleksander sam mógł zauważyć, jak zbierał się przez chwilę, aby wypowiedzieć to uporczywe, niezgodne z przybylskością zdanie: “Miałeś rację”, ba! “Myliłem się”, to dopiero było dlań bardziej jak upokarzające.
- Powiedziałem mu, że widziałem dokumenty, więc oni wiedzą, że my wiemy...Ale to nic, bo się wziąłem do roboty. Dorwiemy ich za nim oni dorwą nas, tylko trzeba szybko działać a ja musze dużo pisać. Mam już gdzieś czy utrzymam posadę, czy nie. Liczy się tylko to!- Wskazał na kupkę papieru, będącym największą pożądliwością Apolinarego już od długiego czasu. W końcu miał wystarczająco materiału, aby wyprowadzić myśli z augiaszowej stajni, porządkując je pod piórem.
- A co mi chciałeś powiedzieć, to mów...- Powiedział, aby wyjrzeć zza drzwi i krzyknąć do Kasieńki, aby mu coś smacznego przyrządziła.
Po głośnym wyjściu Filipa z jego poddasza, Apolinary przysiadł do pisania, teraz całkiem poważnego, mieląc kolejne słowa od umysłu, przez palce do miarowo stukającej maszyny, nigdy nie zmęczonej polotem, z jakim Apolinary zabrał się za początki swojego reportażu. Kolejne słowa, kolejne wątpliwości i pytania, przelewane na strony, poprawki, ręczne dopiski, kolejne mozolne stukanie aż do skurczów od czubeczki palców po nadgarstki. Popiół z papierosów sypał się na spodnie, koszulę i stolik, nie trafiwszy do przepełnionej już zgniecionymi petami popielniczki, napędzając przypływ nagłej weny, niczym biologiczną lokomotywę, sunących powoli, lecz wciąż do przodu poprzez tunele już mu przebyłe, kreśląc potencjalnemu czytelnikowi początkowy obraz nie szczególnie wyzywającego śledztwa...do czasu. Usnął nad maszyną grubo po czwartej, odbijając sobie okrągłe klawisze na czole. I spał tak dopóki nie obudziło go pukanie do drzwi. Powstał od biurka, zmierzwiony jak nigdy dotąd, z obolałymi plecami, napiętym od ciągłego siedzenia tyłkiem i drżącymi od skurczy, w wysiłku ubiegłej nocy palcami. Otworzył tak beznadziejny w swej prezencji, co na ogół mu się nie zdarzało, a widząc Aleksandra, napastującego go od rana wieściami, co gorsza do jego gazety aż jęknął, przepuszczając towarzysza w drzwiach. Wpierw nie słuchał go za dużo, podchodząc do stolika w poszukiwaniu paczki papierosów, co jak się szybko okazało było bezcelowe, kiedy ostatnia została rzucona z niedbalstwem w kąt sypialni, dlatego za nim podjął jakąkolwiek merytoryczną rozmowę, zapytał o papierosa, mimo iż od papierosa lepiej zrobiłoby mu porządne, namaszczone tłuszczem śniadanie, z aromatyczną kawą bez mleka.
- Mówisz o wieczornej gazecie? Z wczoraj? Tej co niby Skotnicki miał wiedzieć już wszystko o wszystkich i czekają na policję, aby opublikować całość? Tak, był u mnie ten suczy syn Madejski, pier***** Żydek. - Usiadł na łóżku, jednak szybko zaniechał, wstając na powrót, aby się parę razy przejść na rozruszania pokrzywdzonych mięśni.
- Wiedziałeś, że Madej trzyma z nimi!? Wczoraj do mnie przyszedł! Myślałem, że miło spędzimy wieczór, myśląc o niczym, ale on mnie zaczął wypytywać o dochodzenie. Też mi o gazecie gadał, nawet przyjął taką taktykę jak Kasieńka, na piękne oczy mnie wziął...Ale ja widziałem, jaki był ciekawy nie, bo mu zależy, tylko komuś komu on coś wisi zależy. - Nie powiedział tego głośno, ale Aleksander sam mógł zauważyć, jak zbierał się przez chwilę, aby wypowiedzieć to uporczywe, niezgodne z przybylskością zdanie: “Miałeś rację”, ba! “Myliłem się”, to dopiero było dlań bardziej jak upokarzające.
- Powiedziałem mu, że widziałem dokumenty, więc oni wiedzą, że my wiemy...Ale to nic, bo się wziąłem do roboty. Dorwiemy ich za nim oni dorwą nas, tylko trzeba szybko działać a ja musze dużo pisać. Mam już gdzieś czy utrzymam posadę, czy nie. Liczy się tylko to!- Wskazał na kupkę papieru, będącym największą pożądliwością Apolinarego już od długiego czasu. W końcu miał wystarczająco materiału, aby wyprowadzić myśli z augiaszowej stajni, porządkując je pod piórem.
- A co mi chciałeś powiedzieć, to mów...- Powiedział, aby wyjrzeć zza drzwi i krzyknąć do Kasieńki, aby mu coś smacznego przyrządziła.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Ostatnim czego spodziewał się po Apolinarym Wroński było jego zaniedbane oblicze – nauczył się już, że to on w ich parze był tym brzydszym i zdecydowanie mniej ulizanym. Spostrzeżenie to pewnie mogłoby zaniepokoić kogoś kto nie był Aleksandrem – w końcu oświetleniowiec należał do tych raczej prostodusznych istot, które nie zawsze odczytywały wszystko tak, by uchodziło za zachowanie elokwentne.
No po prostu Wroński pomyślał sobie, że wśród lepiej wykształconych spanie do późna to norma. Jedyne co mogło go trochę dziwić, to już pełne, trochę ubranie i odciśnięte na czole klawisze, jednak nie rozwodził się w głowie nad tym długo, bo i nie było po co, po prostu pokazał palcem na czoło dziennikarza i wycisnął z siebie:
- To brudne czy odciśnięte…? – a kiedy to już się zastanowił, doszedł do wniosku czy został po prostu poinformowany, przekroczył próg i wtargnął do pokoju, nieco krzywiąc się na to, jak przesączone papierosowym dymem pozostawały jego ściany. Nie komentował jednak znowu – w końcu to nie jego sprawa, że kolega nie potrafił otworzyć okna i sobie powietrzyć kiedy tego było trzeba. Szybkie otaksowanie wzrokiem sugerowało, że ktoś tu dodatkowo nie posprzątał.
Z westchnieniem, Wroński obmacał się najpierw po tyłku, a potem po kieszeniach marynarki i wydobył z wewnętrznej paczkę marnej jakości wyrobów tytoniowych czy raczej trocinowych, jeżeli wziąć pod uwagę ich okazyjnie niską cenę. Otworzył pudełeczko, a widząc, ze wystają z niego trzy ostatnie papierosy – przekazał cały pakunek Apolinaremu, widocznie dochodząc od wniosku, że miał za sobą ciężką noc, zanim ten nawet na dobre zaczął odpowiadać na już przy drzwiach poruszone tematy. Było to nietypowe, zwykle Przybylski gadał w końcu jak przekupa.
- Aaale… To nie jest przecież prawda? – dopytał w sprawie gazety, wręcz wcinając się w słowo, ale kiedy usłyszał o Madeyskim połączonym jakby nielogicznie obecnie ze Skotnickim, skrzywił się wręcz i dość teatralnie zmrużył oczy w powszechnym niezrozumieniu, obserwując Apolinarego, który miotał się niczym lew w klatce, to spacerując, to przysiadając na nowo. – Był tutaj?
A mówiąc to, wzrokiem uciekł ku ścianie na której dziennikarz widocznie poczynił sobie całkiem już niezły zalążek mapy myśli. Może oceniłby to jako nieodpowiedzialne, gdyby nie fakt, że już kiedyś to sugerował, a mimo tego – nikt go nie posłuchał. W dodatku był Wrońskim – sama myśl o tym, że wczoraj mógł naskoczyć na Apolinarego trochę budowała mu obecnie wyrzuty sumienia – nie chciał być w końcu tą złą, podłą osobą, która wyżywa się na swoich bliskich, kiedy ci widocznie są w potrzasku.
Chociaż nie – w tym wypadku Apolinary po prostu postąpił głupio, a nie był w potrzasku, jednak zważywszy na ciężar wczorajszych i przedwczorajszych wyznań… Może z jego głową doprawdy coś było nie tak i Kasieńka mogła mieć trochę racji – chociaż obecnie też nie przyznałby racji tej kobiecie fatalnej która chciała zdeptać ich przyjaźń opartą na śmierci jakieś aktorki. Czemu ktokolwiek chciałby to deptać – w końcu to tak bezpieczny grunt!
- Skąd miałem wiedzieć… – odpowiedział, ale na twarzy już zrobił się czerwony. Nie z gniewu, nie z zawstydzenia, a raczej z zaskoczenia i nagłego skoku ciśnienia. – Powiedziałeś mu… co? Apolinary… - teraz już zmartwił się nie na żarty. A oznajmienie o przyspieszeniu prac nad pisaniem artykułu wcale go nie pocieszyły, ba – może nawet zaczął czuć się jeszcze bardziej zestresowany, bo złapał się trzęsącą dłonią za dłoń za plecami, byle ukryć zakłopotanie. – Nie.. Nie przejmuj się, przecież co taki Madej może, sam mówiłeś, o… Żydek głupi, nikt i tak ich nie słucha… – i chociaż pozornie uspakajał Apolinarego, właściwie – bardziej chciał ukoić swoje nerwy. – Chcesz… Napisać to niepełne? Twój kolega po fachu przecież myli się, pisanie dwóch sprzecznych informacji w jednej gazecie… To może się udać, Apolinary? Czy to już stracona sprawa?
Aleksander miał wrażenie, że ostatnio tylko się denerwuje. Niedobre to było dla jego biednego serca, ale już mniejsza o to – przez to wszystko zapomniał prawie po co tu przyszedł i dopiero ponaglenie dziennikarza jakkolwiek wpłynęło na to, że styki w głowie oświetleniowca połączyły się na nowo. Podrapał się po brodzie i kiedy Apolinary bezpardonowo nakazał coś robić Kasieńce, nawet nie zwrócił uwagi, że jeszcze przed chwilą w zamiarach miał unikanie kontaktu z nią za wszelką cenę. Miał nadzieję, że nie będą musieli się spotykać…
- Podobno Dumicz źle sypia, marudził o tym na cały teatr – dziennikarze go torturują od momentu wydania numeru waszego pismaka. Ot – marudził do władz, że czuje się biedny i niezaopiekowany, że czyha ktoś na jego życie, że powinni próbować go ochronić, a nie wpuszczać dziennikarzy do teatru – może to jego ostrożność czy paranoja, nie wiem, ale on kurde musi mieć coś za uszami – mówisz, że Madej też coś ma – może obydwoje mają. Może jeden wie coś o drugim, ale nie wiem który o którym – nie lubią się, to wiemy. Skoro z niego taki płaczek, to może już wymęczony tym wszystkim teraz wyjawi ci więcej… – czy sugerował właśnie załatwienie czegoś nie po dobroci? Tak, pewnie tak, w końcu warunki się zmieniły – o wszystkim wiedział więcej ktoś inny od ich (i oczywiście Katarzyny na doczepkę), a co za tym szło – tempo działań, zdaniem Wrońskiego, winno przyspieszyć. – A potem… Może do tego kościoła? Czy już żeś tam był?
A że był – Wroński gotowy byłby wysłuchać wszystkiego co do przekazania miałby mu dziennikarz, o ile ten ogółem pomyślałby o oświeceniu swojego towarzysza. W końcu Apolinary w stanie innym niż zwykle, mógł również zachowywać się inaczej niż zwykle.
- Ty… Znasz w tej dzielnicy kogoś poza swoimi sąsiadami? – zapytał też niewinnie. – Na przykład jakichś sprzedawców, wiesz, takich bazarowych, nie do końca trudniących się legalną działalnością… – widocznie przez gardło ledwo przechodziło mu słowo „zbirów”.
No po prostu Wroński pomyślał sobie, że wśród lepiej wykształconych spanie do późna to norma. Jedyne co mogło go trochę dziwić, to już pełne, trochę ubranie i odciśnięte na czole klawisze, jednak nie rozwodził się w głowie nad tym długo, bo i nie było po co, po prostu pokazał palcem na czoło dziennikarza i wycisnął z siebie:
- To brudne czy odciśnięte…? – a kiedy to już się zastanowił, doszedł do wniosku czy został po prostu poinformowany, przekroczył próg i wtargnął do pokoju, nieco krzywiąc się na to, jak przesączone papierosowym dymem pozostawały jego ściany. Nie komentował jednak znowu – w końcu to nie jego sprawa, że kolega nie potrafił otworzyć okna i sobie powietrzyć kiedy tego było trzeba. Szybkie otaksowanie wzrokiem sugerowało, że ktoś tu dodatkowo nie posprzątał.
Z westchnieniem, Wroński obmacał się najpierw po tyłku, a potem po kieszeniach marynarki i wydobył z wewnętrznej paczkę marnej jakości wyrobów tytoniowych czy raczej trocinowych, jeżeli wziąć pod uwagę ich okazyjnie niską cenę. Otworzył pudełeczko, a widząc, ze wystają z niego trzy ostatnie papierosy – przekazał cały pakunek Apolinaremu, widocznie dochodząc od wniosku, że miał za sobą ciężką noc, zanim ten nawet na dobre zaczął odpowiadać na już przy drzwiach poruszone tematy. Było to nietypowe, zwykle Przybylski gadał w końcu jak przekupa.
- Aaale… To nie jest przecież prawda? – dopytał w sprawie gazety, wręcz wcinając się w słowo, ale kiedy usłyszał o Madeyskim połączonym jakby nielogicznie obecnie ze Skotnickim, skrzywił się wręcz i dość teatralnie zmrużył oczy w powszechnym niezrozumieniu, obserwując Apolinarego, który miotał się niczym lew w klatce, to spacerując, to przysiadając na nowo. – Był tutaj?
A mówiąc to, wzrokiem uciekł ku ścianie na której dziennikarz widocznie poczynił sobie całkiem już niezły zalążek mapy myśli. Może oceniłby to jako nieodpowiedzialne, gdyby nie fakt, że już kiedyś to sugerował, a mimo tego – nikt go nie posłuchał. W dodatku był Wrońskim – sama myśl o tym, że wczoraj mógł naskoczyć na Apolinarego trochę budowała mu obecnie wyrzuty sumienia – nie chciał być w końcu tą złą, podłą osobą, która wyżywa się na swoich bliskich, kiedy ci widocznie są w potrzasku.
Chociaż nie – w tym wypadku Apolinary po prostu postąpił głupio, a nie był w potrzasku, jednak zważywszy na ciężar wczorajszych i przedwczorajszych wyznań… Może z jego głową doprawdy coś było nie tak i Kasieńka mogła mieć trochę racji – chociaż obecnie też nie przyznałby racji tej kobiecie fatalnej która chciała zdeptać ich przyjaźń opartą na śmierci jakieś aktorki. Czemu ktokolwiek chciałby to deptać – w końcu to tak bezpieczny grunt!
- Skąd miałem wiedzieć… – odpowiedział, ale na twarzy już zrobił się czerwony. Nie z gniewu, nie z zawstydzenia, a raczej z zaskoczenia i nagłego skoku ciśnienia. – Powiedziałeś mu… co? Apolinary… - teraz już zmartwił się nie na żarty. A oznajmienie o przyspieszeniu prac nad pisaniem artykułu wcale go nie pocieszyły, ba – może nawet zaczął czuć się jeszcze bardziej zestresowany, bo złapał się trzęsącą dłonią za dłoń za plecami, byle ukryć zakłopotanie. – Nie.. Nie przejmuj się, przecież co taki Madej może, sam mówiłeś, o… Żydek głupi, nikt i tak ich nie słucha… – i chociaż pozornie uspakajał Apolinarego, właściwie – bardziej chciał ukoić swoje nerwy. – Chcesz… Napisać to niepełne? Twój kolega po fachu przecież myli się, pisanie dwóch sprzecznych informacji w jednej gazecie… To może się udać, Apolinary? Czy to już stracona sprawa?
Aleksander miał wrażenie, że ostatnio tylko się denerwuje. Niedobre to było dla jego biednego serca, ale już mniejsza o to – przez to wszystko zapomniał prawie po co tu przyszedł i dopiero ponaglenie dziennikarza jakkolwiek wpłynęło na to, że styki w głowie oświetleniowca połączyły się na nowo. Podrapał się po brodzie i kiedy Apolinary bezpardonowo nakazał coś robić Kasieńce, nawet nie zwrócił uwagi, że jeszcze przed chwilą w zamiarach miał unikanie kontaktu z nią za wszelką cenę. Miał nadzieję, że nie będą musieli się spotykać…
- Podobno Dumicz źle sypia, marudził o tym na cały teatr – dziennikarze go torturują od momentu wydania numeru waszego pismaka. Ot – marudził do władz, że czuje się biedny i niezaopiekowany, że czyha ktoś na jego życie, że powinni próbować go ochronić, a nie wpuszczać dziennikarzy do teatru – może to jego ostrożność czy paranoja, nie wiem, ale on kurde musi mieć coś za uszami – mówisz, że Madej też coś ma – może obydwoje mają. Może jeden wie coś o drugim, ale nie wiem który o którym – nie lubią się, to wiemy. Skoro z niego taki płaczek, to może już wymęczony tym wszystkim teraz wyjawi ci więcej… – czy sugerował właśnie załatwienie czegoś nie po dobroci? Tak, pewnie tak, w końcu warunki się zmieniły – o wszystkim wiedział więcej ktoś inny od ich (i oczywiście Katarzyny na doczepkę), a co za tym szło – tempo działań, zdaniem Wrońskiego, winno przyspieszyć. – A potem… Może do tego kościoła? Czy już żeś tam był?
A że był – Wroński gotowy byłby wysłuchać wszystkiego co do przekazania miałby mu dziennikarz, o ile ten ogółem pomyślałby o oświeceniu swojego towarzysza. W końcu Apolinary w stanie innym niż zwykle, mógł również zachowywać się inaczej niż zwykle.
- Ty… Znasz w tej dzielnicy kogoś poza swoimi sąsiadami? – zapytał też niewinnie. – Na przykład jakichś sprzedawców, wiesz, takich bazarowych, nie do końca trudniących się legalną działalnością… – widocznie przez gardło ledwo przechodziło mu słowo „zbirów”.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Przybylski nawet nie zdawał sobie sprawy ze stanu w jakim powitał Wrońskiego. Był to jeden z tych dni, gdzie zmęczenie, zmieszane z uniesieniem pisarskim, potargało go znacząco, ale szlachetnie. Dzień tak samo drażniący, jak i przyjemny ze względu na dobrze wykonaną pracę, a co najważniejsze dający kolejny progres w posuwającym się sukcesywnie do przodu śledztwie. Apolinaremu wręcz zdawało się, iż chwytają główkę szpilki, lecz nadal nie umiał odpowiedzieć rozsądnie na tak wiele pytań, a nowe nazwiska splątane w krystynową sieć wcale nie pomagały. Mógłby nawet oszacować ile procentowo mają za sobą, ale równie dobrze mogło się okazać, że za nimi dopiero pierwsza część, czegoś, co w drugiej odsłonie okaże się poważniejszym niż śmierć Krystyny, a co gorsza ciągnący się niepohamowanym wężem intrygi, której rozwiązać się nie da...Byli w pułapce, lecz klucz wydawał się być na wyciągnięcie ręki...Tylko czy akurat jest tym prowadzącym do wyjścia?
- Dzięki...- Mruknął, odbierając od Aleksandra resztkę paczki papierosów. W całym tym pośpiechu wetknąłby sobie nawet wszystkie trzy do ust, ale ostatecznie trafił palcami w jednego. Zapalił go od razu, nie zwracając nawet uwagi na dusząco-trawiasty posmak, zdzierający gardło jak paznokieć cegłę. - Nie wiem, musiałbym spytać Skotnickiego, kto mu takich głupot, jakie zamierza pisać nagadał albo do czego głupio sam doszedł. Wiesz, ten biznes polega na tym, żeby ciągnąc ludzi za nos tak długo, aż będą wąchać papier najlepszej gazety. Najlepszej to znaczy takiej, która nawet psią sraczkę opisze jak coś, o czym należy wiedzieć...- Ujmując to w ten sposób, Przybylski chciał powiedzieć, iż Wieczór Warszawski blefował, byle utrzymać jak najwyższą poczytność. Z drugiej strony, mogli już wysłać gońca, mającego wyśpiewać warszawskim dziennikarzom co należy pisać, z takim przekonaniem, iż nawet paru całkiem inteligentach nabrało się na rządową zmowę.
- Madej? Tak, był. - Przytaknął, zatykając usta kopcącym, smolistym papierosem, od którego już ciemniały mu wargi. Sam był tak nieobecny myślami, iż nawet nie zauważył w jak nerwowo zareagował jego towarzysz, chcący uspokoić niekontrolowane tiki. Doskonale jednak przetwarzał to co mówił mu Oświetleniowiec, więc pochyliwszy się nad sprawą ostrej konkurencji, jaką był Skotnicki, zawahał się aż zatrzymał dym w płucach, lecz nie wytrzymał długo, bo dym był zbyt ciężki. Zakaszlał, przewrócił oczami, wykonując jakiś bliżej nieokreślony ruch ręką, jakby chciał coś odepchnąć od siebie, by wytłumaczyć swoje stanowisko:
- Do publikacji Skotnickiego nie dojdzie. Po za tym, nie mam zamiaru wydawać tego w gazecie. Teoretycznie...Jestem już bezrobotny. Wydrukuję to w formie książki. To jest za grube na gazetę, spójrz tylko...Do tego potrzeba oddzielnych dodruków. Zapłacę za wydanie prywatne i promocję w...HA! W Gazecie Polskie...- Na ten pomysł aż klasnął. Kto nie czyta Gazety Polskiej, wydawanej nie tylko w Warszawie, ale również rozprowadzaną i redagowaną w wielu innych częściach kraju, pod nadzorem fili warszawskiej. Co więcej Apolinary miał tam kolegę ze studiów, na tyle naiwnego, co wielkodusznego, iż wcisnąłby wielkimi literami nowy reportaż kryminalny...A skoro nie miałby czasu go przeczytać, sanacka gazeta nawet nie wiedziałaby, że podkopała pod siebie miny...Plan wydawał się na tyle idealny, iż zdecydowanie nie do wykonania bez znaczących nakładów pieniężnych, lecz Apolinary nigdy nie przejmował się ile miałby wydać, skoro chodziło o objawienie całemu społeczeństwu miasta stołecznego o zgniliźnie trawiącej polską legislację! To jedyne huczało mu w głowie, choćby miał matkę okraść z zastaw, uczyni to dla wyższego dobra.
- Rozwiązanie zawsze się znajdzie! Zawsze!- Powiedział głośno, z jakimś niepodobnym, dziecięcym optymizmem, lecz była to jedynie złudna chwila uniesienia, kiedy znów pomyślał o Filipie. Obraz jego pięknej twarzy, gładkim policzku i miękkich ustach sprawił, iż cisnął niedopałkiem na podłogę, przydeptując go siarczyście, niczym karalucha i deptał tak bez opamiętania przez jakąś chwilę aż nie usłyszał jak ktoś nerwowo otwiera drzwi i wspina się po schodkach na poddasze. Pukanie.
- Polciu, czy ciebie Bóg opuścił? Śniadanie...- Głos Kasieńki był jeszcze zaspany, widoczniej zachcianki Przybylskiego skutecznie ją zbudziły. - Czy on tam jest?- Padło kolejne pytanie przez drzwi.
- Filip?- Zapytał głupio.
- Nie, Olek...
- Jest.
- A to zostawiam pod drzwiami, bo jestem w samej bieliźnie. - To powiedziawszy, w jakiś sarnich ruchach, zaraz zniknęła spod drzwi, wracając do swojego mieszkania. Apolinary zgarnął swoje śniadanie, aby już na stojąco zacząć pałaszować jajecznicę. Przysiadł na krześle przy biurku jedząc zachłannie, widocznie o czymś dogłębnie myśląc.
- Dobry pomysł. - Powiedział, po wysłuchaniu co na temat Dumicza ma do powiedzenia Wroński. - Podsunąłeś mi dobry pomysł, bo skoro i tak mieliśmy gadać z Dumiczem, to może należy go przesłuchać tak...- Mówił między gryzami. - ...Aby wygadał się cały, bez aktorzenia. Przy spotkaniach twarzą w twarz zawsze się wykręci, bo umie być przekonujący. To aktor, trzeba go postawić w sytuacji, kiedy nie będzie mógł grać. - I tu...Przybylski zatrzymując kromkę chleba, opaśle posmarowaną margaryną, zrozumiał, iż Wroński chyba myśli, jak nie na pewno...podobnie do niego. W końcu jeszcze kilka dni temu, sam dawał takie propozycje, ale kto by pamiętał, szczególnie ci, którzy lubią sobie przywłaszczać cudze dobre plany.
Apolinary aż się uśmiechnął.
- Uwielbiam Cię, panie Wroński. Zaczynamy czytać sobie w myslach...Podoba mi się to. - Dodał, ciesząc się jakoś głupio.
- Nie, nie znam nikogo. Znaczy, znam, ale to nie są ludzie, których chciałbym prosić o pomoc. Prędzej Ty...Wspominałeś, że...masz jakieś wtyki u jakieś Żydów, czy zbirów, czy kim tam się chwaliłeś. - Właściwie dziennikarz nie wiedział, czy dokładnie o chwalenie się chodziło w rozmowie, ale z pewnością podobna uwaga pomiędzy nimi padła.
- Musimy kogoś znaleźć w takim razie...Musimy znaleźć kogoś, kto da nam kontakty z kimś, kto sprawi, że nawet uwielbiany Karol Dumicz, talent naszych czasów wyjdzie z roli!- Gdy skończył jeść, wytarł usta dłonią a dłonie w spodnie, był w prawdziwym animuszu, tak jak resztki rozpaplanego na materiale jajka.
- Uważasz, że powinniśmy się przejść po czarno rynkowych uliczkach i wybrać sobie wspólnika?
- Dzięki...- Mruknął, odbierając od Aleksandra resztkę paczki papierosów. W całym tym pośpiechu wetknąłby sobie nawet wszystkie trzy do ust, ale ostatecznie trafił palcami w jednego. Zapalił go od razu, nie zwracając nawet uwagi na dusząco-trawiasty posmak, zdzierający gardło jak paznokieć cegłę. - Nie wiem, musiałbym spytać Skotnickiego, kto mu takich głupot, jakie zamierza pisać nagadał albo do czego głupio sam doszedł. Wiesz, ten biznes polega na tym, żeby ciągnąc ludzi za nos tak długo, aż będą wąchać papier najlepszej gazety. Najlepszej to znaczy takiej, która nawet psią sraczkę opisze jak coś, o czym należy wiedzieć...- Ujmując to w ten sposób, Przybylski chciał powiedzieć, iż Wieczór Warszawski blefował, byle utrzymać jak najwyższą poczytność. Z drugiej strony, mogli już wysłać gońca, mającego wyśpiewać warszawskim dziennikarzom co należy pisać, z takim przekonaniem, iż nawet paru całkiem inteligentach nabrało się na rządową zmowę.
- Madej? Tak, był. - Przytaknął, zatykając usta kopcącym, smolistym papierosem, od którego już ciemniały mu wargi. Sam był tak nieobecny myślami, iż nawet nie zauważył w jak nerwowo zareagował jego towarzysz, chcący uspokoić niekontrolowane tiki. Doskonale jednak przetwarzał to co mówił mu Oświetleniowiec, więc pochyliwszy się nad sprawą ostrej konkurencji, jaką był Skotnicki, zawahał się aż zatrzymał dym w płucach, lecz nie wytrzymał długo, bo dym był zbyt ciężki. Zakaszlał, przewrócił oczami, wykonując jakiś bliżej nieokreślony ruch ręką, jakby chciał coś odepchnąć od siebie, by wytłumaczyć swoje stanowisko:
- Do publikacji Skotnickiego nie dojdzie. Po za tym, nie mam zamiaru wydawać tego w gazecie. Teoretycznie...Jestem już bezrobotny. Wydrukuję to w formie książki. To jest za grube na gazetę, spójrz tylko...Do tego potrzeba oddzielnych dodruków. Zapłacę za wydanie prywatne i promocję w...HA! W Gazecie Polskie...- Na ten pomysł aż klasnął. Kto nie czyta Gazety Polskiej, wydawanej nie tylko w Warszawie, ale również rozprowadzaną i redagowaną w wielu innych częściach kraju, pod nadzorem fili warszawskiej. Co więcej Apolinary miał tam kolegę ze studiów, na tyle naiwnego, co wielkodusznego, iż wcisnąłby wielkimi literami nowy reportaż kryminalny...A skoro nie miałby czasu go przeczytać, sanacka gazeta nawet nie wiedziałaby, że podkopała pod siebie miny...Plan wydawał się na tyle idealny, iż zdecydowanie nie do wykonania bez znaczących nakładów pieniężnych, lecz Apolinary nigdy nie przejmował się ile miałby wydać, skoro chodziło o objawienie całemu społeczeństwu miasta stołecznego o zgniliźnie trawiącej polską legislację! To jedyne huczało mu w głowie, choćby miał matkę okraść z zastaw, uczyni to dla wyższego dobra.
- Rozwiązanie zawsze się znajdzie! Zawsze!- Powiedział głośno, z jakimś niepodobnym, dziecięcym optymizmem, lecz była to jedynie złudna chwila uniesienia, kiedy znów pomyślał o Filipie. Obraz jego pięknej twarzy, gładkim policzku i miękkich ustach sprawił, iż cisnął niedopałkiem na podłogę, przydeptując go siarczyście, niczym karalucha i deptał tak bez opamiętania przez jakąś chwilę aż nie usłyszał jak ktoś nerwowo otwiera drzwi i wspina się po schodkach na poddasze. Pukanie.
- Polciu, czy ciebie Bóg opuścił? Śniadanie...- Głos Kasieńki był jeszcze zaspany, widoczniej zachcianki Przybylskiego skutecznie ją zbudziły. - Czy on tam jest?- Padło kolejne pytanie przez drzwi.
- Filip?- Zapytał głupio.
- Nie, Olek...
- Jest.
- A to zostawiam pod drzwiami, bo jestem w samej bieliźnie. - To powiedziawszy, w jakiś sarnich ruchach, zaraz zniknęła spod drzwi, wracając do swojego mieszkania. Apolinary zgarnął swoje śniadanie, aby już na stojąco zacząć pałaszować jajecznicę. Przysiadł na krześle przy biurku jedząc zachłannie, widocznie o czymś dogłębnie myśląc.
- Dobry pomysł. - Powiedział, po wysłuchaniu co na temat Dumicza ma do powiedzenia Wroński. - Podsunąłeś mi dobry pomysł, bo skoro i tak mieliśmy gadać z Dumiczem, to może należy go przesłuchać tak...- Mówił między gryzami. - ...Aby wygadał się cały, bez aktorzenia. Przy spotkaniach twarzą w twarz zawsze się wykręci, bo umie być przekonujący. To aktor, trzeba go postawić w sytuacji, kiedy nie będzie mógł grać. - I tu...Przybylski zatrzymując kromkę chleba, opaśle posmarowaną margaryną, zrozumiał, iż Wroński chyba myśli, jak nie na pewno...podobnie do niego. W końcu jeszcze kilka dni temu, sam dawał takie propozycje, ale kto by pamiętał, szczególnie ci, którzy lubią sobie przywłaszczać cudze dobre plany.
Apolinary aż się uśmiechnął.
- Uwielbiam Cię, panie Wroński. Zaczynamy czytać sobie w myslach...Podoba mi się to. - Dodał, ciesząc się jakoś głupio.
- Nie, nie znam nikogo. Znaczy, znam, ale to nie są ludzie, których chciałbym prosić o pomoc. Prędzej Ty...Wspominałeś, że...masz jakieś wtyki u jakieś Żydów, czy zbirów, czy kim tam się chwaliłeś. - Właściwie dziennikarz nie wiedział, czy dokładnie o chwalenie się chodziło w rozmowie, ale z pewnością podobna uwaga pomiędzy nimi padła.
- Musimy kogoś znaleźć w takim razie...Musimy znaleźć kogoś, kto da nam kontakty z kimś, kto sprawi, że nawet uwielbiany Karol Dumicz, talent naszych czasów wyjdzie z roli!- Gdy skończył jeść, wytarł usta dłonią a dłonie w spodnie, był w prawdziwym animuszu, tak jak resztki rozpaplanego na materiale jajka.
- Uważasz, że powinniśmy się przejść po czarno rynkowych uliczkach i wybrać sobie wspólnika?
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Miał nadzieję, że chociaż on jeden w tym wszystkim nie pozostanie bezrobotny.
Mieszanie sprawy podpalenia do sprawy morderstwa było dla niego w końcu bardzo nie na rękę, bo o ile do śmierci Krystyny nie przyłożył paluszka (dobrze, przyłożył, ale przecież dopiero po wszystkim, dopiero wtedy, kiedy to razem z jeszcze nieznajomym dziennikarzem rozdrapywali tę ranę bez ustanku, nie dając jej nawet szans na solidne zasklepienie), tak podpalenie. No cóż. Wroński sądził, że nikt nie miał dowodu na jego winę; sądził, że zrobił to wszystko niezauważenie, tajemniczo, sprytnie… Ale patrząc prawdzie w oczy, po tym wszystkim co szło przeczytać w siedzibie prokuratury, nawet ukochana matka Aleksandra wskazałaby go palcem jako winnego całego tego zła.
Dobrze, że ta z zasady w głębokim poważaniu miała to, co piszą gazety, żyjąc sobie raczej swoim niewinnym życiem kobiety wiecznie pracującej.
- Apolinary, proszę… – wycisnął z siebie Wroński, gdy tylko przyszło mu obserwować tak wylewne deptanie niedopałków papierosów, które tu w geście dobrej woli i dobrego serca, jeszcze chwilę temu mu oddał. I chociaż to bardziej te uciążliwe tupanie sprawiało, że Aleksander do głowy przywoływał pragnienie wyrywania sobie włosów lub co lepsze – wyrywania włosów Apolinaremu, tak począł żałować, że w ogóle oddał mu resztki swojego tytoniu. – Nie tup tak, na litość pana, bo ta stara kwoka z piętra niżej przyjdzie i zleje cię pogrzebaczem od pieca. Chcesz żebym znowu miał poobijaną gębę, kiedy posłużę ci za żywą tarczę?
Poniekąd ganił teraz Apolinarego, za razem śmiejąc się w duchu z tego, że po chwili posłyszeć mogli pukanie do drzwi. I chociaż oświetleniowiec już układał usta w słowa „a nie mówiłem”, żaden dźwięk nie zdążył z nich uciec, bo u progu odezwał się nie kto inny, jak Kasieńka.
No i czar prysł – w końcu umówili się obydwoje, że od wczoraj przestają już ufać temu, co mówi do nich kobieta. Że ta próbuje ich rozdzielić i skłócić. Że próbuje wcisnąć im wszystkim kit, jakoby to byli dla siebie nie tylko nieodpowiednim, ale i niebezpiecznym towarzystwem. A to, że Malinowska od razu wręcz domyśliła się obecności Wrońskiego wśród tych czterech ścian… Było dla niego bardziej niż niepokojące.
Przestąpił kilka kroków w kierunku biurka przy którym zasiadł Przybylski i przysiadł lekko na krawędzi, patrząc w jego talerz niczym sroka w gnat. By jednak oderwać wzrok od pysznego, ciepłego posiłku, byle tylko nie zacząć ślinić się jak jakiś wygłodniały pies, musiał skupić się na czymś innym. A tym czymś innym miało okazać się oczywiście gadanie…
- Tak, może tak… Sam wciąż nie wiem czy to dobry pomysł, gdy mi to proponowałeś, moja moralność stawiała opór… Ale może tak byłoby najlepiej? Bo wiesz, po tym co usłyszałem… On naprawdę wydawał się zmartwiony. Nawet ja nie jestem tak zmartwiony, a psia krew… – obniżył głos do szeptu. – Podpaliłem skrzydło administracyjne teatru. Chyba mam większy powód do zmartwień, no nie?
Nie żeby chciał stawiać się wyżej od Karola – co to, to nie. Wszystkie znaki na niebie i ziemi jednak niezmiennie wskazywały na to, że aktorzyna ma coś za uszami.
- Ja… Nie wiem czy chciałbym czytać ci w myślach – zawahał się na moment oświetleniowiec, słysząc słowa Apolinarego. Ten wyglądał dziś nieswojo, trochę jak nie powiem – śmierć czy śmieć, dodatkowo wylewał z siebie zbyt chętnie słowa takie jak „dziękuję” lub „uwielbiam”. – Jesteś dziś trochę podejrzany… Gorączka? Raczej nie. Może nawąchałeś się czegoś i stąd jesteś taki do rany przyłóż? Bo tyle co cię znam, to uzyskanie od ciebie takich pochlebstw świadczy o czymś naprawdę nieciekawym…
To prędzej w końcu oświetleniowiec miał te skłonności do mówienia dziwnych, niecodziennych słów i wykonywania równie niespotykanych zachowań. Pytania z natury głupich, płakanie bez powodu, jąkanie się, wymioty, okazywanie czułości poprzez stwierdzanie ludzkiej niepowtarzalności… To Wroński w pigułce. Pigułce dość łatwej do przełknięcia, bo w końcu był człowiekiem do rany przyłóż.
To Apolinary w ich dwójce pozostawał tym gorzkim i niesmacznym, chociaż urodziwym.
- Nie do końca o to mi chodziło. Nie chodziło mi o szukanie kogoś kto nam w tym pomoże… Ale może masz rację, może ktoś powinien? Ktoś nie zamieszany w sprawę osobiście? – też się zastanowił, ale potem odbił się od blatu i już w pozycji stojącej, zaplótł ramiona na piersi w zastanowieniu. – W rzeczy samej… Kurza twarz, Apolinary. Nie o tym chciałem mówić! Posłuchaj mnie jeszcze raz – znasz kogokolwiek trudniącego się nielegalną działalnością tutaj? To ważne, Apolinary. Pamiętasz, jak mówiłem ci, że jeden z moich szwagrów to straszna łachudra?
W głowie Wrońskiego narodziło się wspomnienie tej chwili, kiedy to razem z Przybylskim stali na przystanku i czekali na tramwaj. Wtedy zadał mu jedno z pytań, których w obecnej sytuacji z pewnością wolałby nie rzucać – co prawda wciąż nie wierzył w zainteresowanie Apolinarego mężczyznami i tylko mężczyznami, jednak być może byłoby to odebrane za bardzo nietaktowne.
O ile pytania Aleksandra kiedykolwiek takie były.
- Może i łachudra, ba, może i nawet przestępca… Ale dopóki był w domu, a przynajmniej – przynosił do tego domu pieniądze, wszystko było w porządku. Nie bił, nie poniżał, nie zastraszał – kochał swoją żonę, jedynie miał złe znajomości, złe towarzystwo… Myśleliśmy z początku, że jest pracownikiem fabryki, tutaj, na Pradze, wcale nie tak daleko stąd. Praca jak każda inna, dobrze że jest… Ale z biegiem czasu okazało się, że na Pradze praktykuje on nieco inny zawód. Było już po ślubie, więc już za późno, dodatkowo w drodze były już dzieciaki – krótka historia życia Stanisławy i jej ukochanego. Wręcz w telegraficznym skrócie, by nie zajmować bardziej ich cennego czasu. – A teraz nie daje znaków życia. Nie chcę wierzyć w najczarniejszy scenariusz, bo to oznaczałoby trzy dodatkowe gęby do wykarmienia w naszych czterech ścianach. Zgłoszenie go policji to proszenie się o kłopoty, poza tym, wiesz jaka nieudolna ona jest – gdy kogoś pałować – „pokaż tylko gdzie”, ale kiedy chodzi o bardziej poważne sprawy, czapki spadają im na oczy.
Na nowo przysiadł przy Apolinarym i patrząc mu w oczy, przez chwilę się zawahał. Omiótł spojrzeniem jego nieuporządkowana czuprynę, zmęczoną twarz, zasinienia czy już ledwo cienie odciśniętych na czole klawiszy.
- Znam kilkoro jego równie nędznych znajomych, jednak średnio wiem obecnie gdzie ich szukać… Mam tylko jakieś sugestie od mojej siostry, nic więcej… – mruknął. – Gdybyśmy jakimś cudem go znaleźli, na pewno byłby gotowy nam pomóc w tym bardziej niecnym działaniu. To dla niego codzienność. A jeżeli chodzi o Żydów… Cóż, może o tym innym razem, dobrze? Może nie będzie wcale trzeba…
Widocznie Aleksander nie chciał odkrywać tej karty. Widocznie coś w tym wszystkim było nie tak. Gdyby jednak zajrzeć w dokumenty każdego z jego członków rodziny czy powinowactwa czy nawet w głupi ich status majątkowy, można byłoby domyślić się co jest nie tak. Ale póki co, wszystko to pozostawało jedną, wielką, zamkniętą księgą.
- Jeżeli wolisz odpocząć niż gonić ze mną tego gałgana, nie zdziwię się. Wyglądasz na wykończonego.
A mówiąc to, tylko zerknął jeszcze raz ku włosom Przybylskiego, by w porywie matczynej jakby chęci, przeczesać mu je palcami zupełnie niespodziewanie i ułożyć w chociaż trochę większym ładzie.
Mieszanie sprawy podpalenia do sprawy morderstwa było dla niego w końcu bardzo nie na rękę, bo o ile do śmierci Krystyny nie przyłożył paluszka (dobrze, przyłożył, ale przecież dopiero po wszystkim, dopiero wtedy, kiedy to razem z jeszcze nieznajomym dziennikarzem rozdrapywali tę ranę bez ustanku, nie dając jej nawet szans na solidne zasklepienie), tak podpalenie. No cóż. Wroński sądził, że nikt nie miał dowodu na jego winę; sądził, że zrobił to wszystko niezauważenie, tajemniczo, sprytnie… Ale patrząc prawdzie w oczy, po tym wszystkim co szło przeczytać w siedzibie prokuratury, nawet ukochana matka Aleksandra wskazałaby go palcem jako winnego całego tego zła.
Dobrze, że ta z zasady w głębokim poważaniu miała to, co piszą gazety, żyjąc sobie raczej swoim niewinnym życiem kobiety wiecznie pracującej.
- Apolinary, proszę… – wycisnął z siebie Wroński, gdy tylko przyszło mu obserwować tak wylewne deptanie niedopałków papierosów, które tu w geście dobrej woli i dobrego serca, jeszcze chwilę temu mu oddał. I chociaż to bardziej te uciążliwe tupanie sprawiało, że Aleksander do głowy przywoływał pragnienie wyrywania sobie włosów lub co lepsze – wyrywania włosów Apolinaremu, tak począł żałować, że w ogóle oddał mu resztki swojego tytoniu. – Nie tup tak, na litość pana, bo ta stara kwoka z piętra niżej przyjdzie i zleje cię pogrzebaczem od pieca. Chcesz żebym znowu miał poobijaną gębę, kiedy posłużę ci za żywą tarczę?
Poniekąd ganił teraz Apolinarego, za razem śmiejąc się w duchu z tego, że po chwili posłyszeć mogli pukanie do drzwi. I chociaż oświetleniowiec już układał usta w słowa „a nie mówiłem”, żaden dźwięk nie zdążył z nich uciec, bo u progu odezwał się nie kto inny, jak Kasieńka.
No i czar prysł – w końcu umówili się obydwoje, że od wczoraj przestają już ufać temu, co mówi do nich kobieta. Że ta próbuje ich rozdzielić i skłócić. Że próbuje wcisnąć im wszystkim kit, jakoby to byli dla siebie nie tylko nieodpowiednim, ale i niebezpiecznym towarzystwem. A to, że Malinowska od razu wręcz domyśliła się obecności Wrońskiego wśród tych czterech ścian… Było dla niego bardziej niż niepokojące.
Przestąpił kilka kroków w kierunku biurka przy którym zasiadł Przybylski i przysiadł lekko na krawędzi, patrząc w jego talerz niczym sroka w gnat. By jednak oderwać wzrok od pysznego, ciepłego posiłku, byle tylko nie zacząć ślinić się jak jakiś wygłodniały pies, musiał skupić się na czymś innym. A tym czymś innym miało okazać się oczywiście gadanie…
- Tak, może tak… Sam wciąż nie wiem czy to dobry pomysł, gdy mi to proponowałeś, moja moralność stawiała opór… Ale może tak byłoby najlepiej? Bo wiesz, po tym co usłyszałem… On naprawdę wydawał się zmartwiony. Nawet ja nie jestem tak zmartwiony, a psia krew… – obniżył głos do szeptu. – Podpaliłem skrzydło administracyjne teatru. Chyba mam większy powód do zmartwień, no nie?
Nie żeby chciał stawiać się wyżej od Karola – co to, to nie. Wszystkie znaki na niebie i ziemi jednak niezmiennie wskazywały na to, że aktorzyna ma coś za uszami.
- Ja… Nie wiem czy chciałbym czytać ci w myślach – zawahał się na moment oświetleniowiec, słysząc słowa Apolinarego. Ten wyglądał dziś nieswojo, trochę jak nie powiem – śmierć czy śmieć, dodatkowo wylewał z siebie zbyt chętnie słowa takie jak „dziękuję” lub „uwielbiam”. – Jesteś dziś trochę podejrzany… Gorączka? Raczej nie. Może nawąchałeś się czegoś i stąd jesteś taki do rany przyłóż? Bo tyle co cię znam, to uzyskanie od ciebie takich pochlebstw świadczy o czymś naprawdę nieciekawym…
To prędzej w końcu oświetleniowiec miał te skłonności do mówienia dziwnych, niecodziennych słów i wykonywania równie niespotykanych zachowań. Pytania z natury głupich, płakanie bez powodu, jąkanie się, wymioty, okazywanie czułości poprzez stwierdzanie ludzkiej niepowtarzalności… To Wroński w pigułce. Pigułce dość łatwej do przełknięcia, bo w końcu był człowiekiem do rany przyłóż.
To Apolinary w ich dwójce pozostawał tym gorzkim i niesmacznym, chociaż urodziwym.
- Nie do końca o to mi chodziło. Nie chodziło mi o szukanie kogoś kto nam w tym pomoże… Ale może masz rację, może ktoś powinien? Ktoś nie zamieszany w sprawę osobiście? – też się zastanowił, ale potem odbił się od blatu i już w pozycji stojącej, zaplótł ramiona na piersi w zastanowieniu. – W rzeczy samej… Kurza twarz, Apolinary. Nie o tym chciałem mówić! Posłuchaj mnie jeszcze raz – znasz kogokolwiek trudniącego się nielegalną działalnością tutaj? To ważne, Apolinary. Pamiętasz, jak mówiłem ci, że jeden z moich szwagrów to straszna łachudra?
W głowie Wrońskiego narodziło się wspomnienie tej chwili, kiedy to razem z Przybylskim stali na przystanku i czekali na tramwaj. Wtedy zadał mu jedno z pytań, których w obecnej sytuacji z pewnością wolałby nie rzucać – co prawda wciąż nie wierzył w zainteresowanie Apolinarego mężczyznami i tylko mężczyznami, jednak być może byłoby to odebrane za bardzo nietaktowne.
O ile pytania Aleksandra kiedykolwiek takie były.
- Może i łachudra, ba, może i nawet przestępca… Ale dopóki był w domu, a przynajmniej – przynosił do tego domu pieniądze, wszystko było w porządku. Nie bił, nie poniżał, nie zastraszał – kochał swoją żonę, jedynie miał złe znajomości, złe towarzystwo… Myśleliśmy z początku, że jest pracownikiem fabryki, tutaj, na Pradze, wcale nie tak daleko stąd. Praca jak każda inna, dobrze że jest… Ale z biegiem czasu okazało się, że na Pradze praktykuje on nieco inny zawód. Było już po ślubie, więc już za późno, dodatkowo w drodze były już dzieciaki – krótka historia życia Stanisławy i jej ukochanego. Wręcz w telegraficznym skrócie, by nie zajmować bardziej ich cennego czasu. – A teraz nie daje znaków życia. Nie chcę wierzyć w najczarniejszy scenariusz, bo to oznaczałoby trzy dodatkowe gęby do wykarmienia w naszych czterech ścianach. Zgłoszenie go policji to proszenie się o kłopoty, poza tym, wiesz jaka nieudolna ona jest – gdy kogoś pałować – „pokaż tylko gdzie”, ale kiedy chodzi o bardziej poważne sprawy, czapki spadają im na oczy.
Na nowo przysiadł przy Apolinarym i patrząc mu w oczy, przez chwilę się zawahał. Omiótł spojrzeniem jego nieuporządkowana czuprynę, zmęczoną twarz, zasinienia czy już ledwo cienie odciśniętych na czole klawiszy.
- Znam kilkoro jego równie nędznych znajomych, jednak średnio wiem obecnie gdzie ich szukać… Mam tylko jakieś sugestie od mojej siostry, nic więcej… – mruknął. – Gdybyśmy jakimś cudem go znaleźli, na pewno byłby gotowy nam pomóc w tym bardziej niecnym działaniu. To dla niego codzienność. A jeżeli chodzi o Żydów… Cóż, może o tym innym razem, dobrze? Może nie będzie wcale trzeba…
Widocznie Aleksander nie chciał odkrywać tej karty. Widocznie coś w tym wszystkim było nie tak. Gdyby jednak zajrzeć w dokumenty każdego z jego członków rodziny czy powinowactwa czy nawet w głupi ich status majątkowy, można byłoby domyślić się co jest nie tak. Ale póki co, wszystko to pozostawało jedną, wielką, zamkniętą księgą.
- Jeżeli wolisz odpocząć niż gonić ze mną tego gałgana, nie zdziwię się. Wyglądasz na wykończonego.
A mówiąc to, tylko zerknął jeszcze raz ku włosom Przybylskiego, by w porywie matczynej jakby chęci, przeczesać mu je palcami zupełnie niespodziewanie i ułożyć w chociaż trochę większym ładzie.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Co było ciekawe, dopiero po słowach Aleksandra Apolinary stwierdził, iż faktycznie od początku podjętego śledztwa ani razu (jeden i drugi) nie zwrócili uwagi na aspekt moralny swoich poczynań. Tyle co Przybylski wierzył, iż moralność jego zawodu bywa rozciągliwa jak to kręgosłupy pisarczyków, tak Aleksander z pewnością musiał zastanawiać się, choć raz do snu, czy to co robi jest dobre. Od kłamstw, poprzez wkradanie się do cudzych mieszkań, przekręty, sztuczki mniejsze czy większa, przy tym nie tylko przed organami porządku publicznego, ale i własną rodziną. Przybylski szczerze wątpił, iż kiedykolwiek poskarżył się siostrom czy rodzicom, gdzie tak naprawdę i po co ciąga go szanowny dżentelmen dziennikarz, zresztą sam Oświetleniowiec się do tego przyznał. Była to tylko krótka, niezobowiązująca myśl, przebiegając pomiędzy apolinarowymi zwojami mózgowymi, więc tak szybko jak ją podjął, tak o niej zapomniał.
- Nie zadręczaj się tym...Wszystko co robimy jest moralnie dobre. Dla wyższego celu, pamiętasz chyba a nawet to czasem potrzebuje pogwałcić zasady. Wcale nie wyglądasz, abyś się w tym nie odnajdywał, Aleksandrze. Podpalenie teatru to żadna strata...- Wzruszył ramionami, nie rozumiejąc obaw Wrońskiego. Zdecydowanie porwanie kogoś tak ważnego publicznie jak Dumicz niosło za sobą o wiele większy ciężar tajemnicy, zwłaszcza, iż o tyle co każdy strzech świadków podpalenia mógł być winien, tak tutaj jeden błąd mógł ich kosztować koniec kariery – Karol był do tego zdolny. Nie należało też czynić podchodów pod tą istotną rozmowę, a przynajmniej Przybylski podejrzewał, iż aktor w swoim stanie mógłby pójść w ślady Osterwy, zwiewając na drugi koniec Polski, byle oddalić możliwości przesłuchań i podejrzeń jak najdalej, o ile wyczuje, że ktoś poluje na jego pamięć. Skoro ta taktyka działała wobec Juliusza (o którym faktycznie żadna gazeta się nie interesuje w kontekście morderstwa), tak ulubieniec tłumów nie miałby większych przeszkód, aby odizolować się od przykrych oskarżeń, zabierając, być może, tajemnicę do grobu. Ich dwójka mu na to nie pozwoli...
Uniósł głowę znad talerza, by spojrzeć na wspólnika równie podejrzliwie, co ten patrzył na niego. Apolinary wiedział o swoim stanie, czując rozsadzającą go nerwowość, ale nie uważał, aby wyglądał jak w gorączce, choć...Czuł się znacznie gorzej. Fanatyczna radość z napisania tak wielkiego kawału artykułu równoważyła się z zawodem miłosnym, których, choć trwał bardzo krótko i namiętny był tylko jednej nocy, tak nie dawał spokoju zauroczonemu Przybylskiemu – a przecież ten nawet t a k kochliwy nie był!
-Wczoraj wieczorem złamano mi serce a dzieło mojego życia jest w połowie ukończone...Nawdychałem się kłamstwa, zmęczenia i tuszu. Wydaje mi się, że w pewnym momencie papierosów nie paliłem a połykałem, ale skoro bycie miłym nie pasuje mi do facjaty, to Ty komplementu ode mnie więcej nie usłyszysz. Kaput-Warknął Apolinary, wstając z krzesła z pustą tacką. - Nie znoszę Cię, działasz mi na nerwy, psujesz prezencję i ja też nie chcę, żebyś mi czytał w głowie. Tak lepiej?
Podszedł do szafy, w której zaczął szukać odpowiedniego na dzień dzisiejszy stroju. Trwało to chwilę, za nim dobrał komplet mający odsuwać spojrzenia od jego nie wyjściowej, tym razem, twarzy, przyciągając za to do bordowej marynary ze złotymi guzikami, które w prawdzie nie były złote naprawdę, ale w opinii Przybylskiego - ładne. Zaczął wymieniać wczorajszą na koszulę, na świeżą, odwrócony do Wrońskiego tyłkiem, słuchając wywodu o jego szwagrze...Wydawało się to wcale ze sprawą nie powiązane, ale już w połowie opowieści wiedział ku czemu będzie to dążyć.
Zapinając guziki koszuli, spojrzał nań w jakiś pobłażliwy sposób:
- Z tego wszystkiego zrozumiałem tyle, że mam pójść z Tobą do domu siostry, usiąść przy stole na dziesięć minut i poczekać aż Twój szwagier sam się wtoczy do mieszkania?- Zażartował, podchodząc bliżej do Aleksandra, zgarniając uprzednio kołnierzyk do podpięcia przy szyi.
- Poszukamy go, skoro to dla Ciebie ważne. W takim razie będzie ważne też dla mnie, bo warto mieć u takiego człowieka dług wdzięczności, jeżeli będzie mu trzeba pomóc...Gałgana!- Prychnął Apolinary, widocznie nie biorąc tego tak poważnie jak przedstawił mu to Wroński.
- Jeżeli będzie trzeba, ktoś się znajdzie. Na Pradze interes szuka człowieka, więc wystarczy chcieć a znajdziesz kupę ludzi od takiej roboty. Ktoś na pewno musi go znać...Masz może jakieś jego zdjęcie, cokolwiek?- Dopytywał.- Powinniśmy złożyć wizytę Twojej siostrze, aby wyciągnąć z niej co nieco, może przeszukać sypialnię. Robotę czasem przynosi się do domu. A jak nie dowiemy się nic, to czeka nas spacer po Pradze. Kasieńska ostatnio chciała, żebym zrobił jej zakupy, bo się wkład na wieczorki poetyckie skończył...
Kiedy Aleksander sięgnął ku jego włosom, Apolinary zastygł, zaczynając bacznie mierzyć twarz towarzysza. Trwało to, co prawda bardzo krótko, ale i tak wywołało w Przybylskim jakąś raptowność. Odwrócił się szybko doń plecami, zajęty już w milczeniu ubiorem. Po tym zeszli piętro niżej, gdzie Apolinary pozwolił sobie zniknąć za pudrowo różowymi drzwiami, w calu odwiedzenia łazienki. Pomówił jeszcze z Kasieńka chwilę, która grobowym tonem kazała pozdrowić Wrońskiego.
- Kasieńka powiedziała...- Zaczął, wychodząc z mieszkania. - ...Że “mam Cię od niej ucałować prosto w Twoje zakłamane usta”, ponadto dodała, że jakbyś od razu powiedział, iż nie rezygnujesz z widywania się ze mną, to bardziej by Cię wypieściła...- Wpierw aż zagryzł wargę, żeby nie wybuchnąć śmiechem, ale się nie dało. Wyśmiał Aleksandra: - Powiedziała mi, że jak przyszła z Tobą do mieszkania, odprowadziła Cię do sypialni, to się jej ukłoniłeś i wyszedłeś! Haha! Nawet się podobno...chwilę się wahałeś!- Ryknął Apolinary, zakrywając twarz dłonią. - A później wyszedłeś czerwony jak dupa pawiana...To jej słowa, nie moje!
Zatrzymali się na dobrze im znanym przystanku, wyczekują linii na Żoliborz, aby pojechać do domu siostry.
- Która to jest z Twoich sióstr...Mówiła coś więcej kiedyś o swoim mężu, pracy. Może ostatnio przychodził ktoś do nich nieciekawy i się żaliła? - Zagadnął, chowając dłonie do kieszeni płaszcza. - Poszukiwania ułatwiłaby bardzo informacja czym dokładnie trudnił się na Pradze. To nie jest uniwersalny zawód, tam też każdy jest od czegoś. Kradł, zabijał, handlował?- Mówił cicho Przybylski, zasłaniając się tyłem od inncyh przechodniów.
- Nie zadręczaj się tym...Wszystko co robimy jest moralnie dobre. Dla wyższego celu, pamiętasz chyba a nawet to czasem potrzebuje pogwałcić zasady. Wcale nie wyglądasz, abyś się w tym nie odnajdywał, Aleksandrze. Podpalenie teatru to żadna strata...- Wzruszył ramionami, nie rozumiejąc obaw Wrońskiego. Zdecydowanie porwanie kogoś tak ważnego publicznie jak Dumicz niosło za sobą o wiele większy ciężar tajemnicy, zwłaszcza, iż o tyle co każdy strzech świadków podpalenia mógł być winien, tak tutaj jeden błąd mógł ich kosztować koniec kariery – Karol był do tego zdolny. Nie należało też czynić podchodów pod tą istotną rozmowę, a przynajmniej Przybylski podejrzewał, iż aktor w swoim stanie mógłby pójść w ślady Osterwy, zwiewając na drugi koniec Polski, byle oddalić możliwości przesłuchań i podejrzeń jak najdalej, o ile wyczuje, że ktoś poluje na jego pamięć. Skoro ta taktyka działała wobec Juliusza (o którym faktycznie żadna gazeta się nie interesuje w kontekście morderstwa), tak ulubieniec tłumów nie miałby większych przeszkód, aby odizolować się od przykrych oskarżeń, zabierając, być może, tajemnicę do grobu. Ich dwójka mu na to nie pozwoli...
Uniósł głowę znad talerza, by spojrzeć na wspólnika równie podejrzliwie, co ten patrzył na niego. Apolinary wiedział o swoim stanie, czując rozsadzającą go nerwowość, ale nie uważał, aby wyglądał jak w gorączce, choć...Czuł się znacznie gorzej. Fanatyczna radość z napisania tak wielkiego kawału artykułu równoważyła się z zawodem miłosnym, których, choć trwał bardzo krótko i namiętny był tylko jednej nocy, tak nie dawał spokoju zauroczonemu Przybylskiemu – a przecież ten nawet t a k kochliwy nie był!
-Wczoraj wieczorem złamano mi serce a dzieło mojego życia jest w połowie ukończone...Nawdychałem się kłamstwa, zmęczenia i tuszu. Wydaje mi się, że w pewnym momencie papierosów nie paliłem a połykałem, ale skoro bycie miłym nie pasuje mi do facjaty, to Ty komplementu ode mnie więcej nie usłyszysz. Kaput-Warknął Apolinary, wstając z krzesła z pustą tacką. - Nie znoszę Cię, działasz mi na nerwy, psujesz prezencję i ja też nie chcę, żebyś mi czytał w głowie. Tak lepiej?
Podszedł do szafy, w której zaczął szukać odpowiedniego na dzień dzisiejszy stroju. Trwało to chwilę, za nim dobrał komplet mający odsuwać spojrzenia od jego nie wyjściowej, tym razem, twarzy, przyciągając za to do bordowej marynary ze złotymi guzikami, które w prawdzie nie były złote naprawdę, ale w opinii Przybylskiego - ładne. Zaczął wymieniać wczorajszą na koszulę, na świeżą, odwrócony do Wrońskiego tyłkiem, słuchając wywodu o jego szwagrze...Wydawało się to wcale ze sprawą nie powiązane, ale już w połowie opowieści wiedział ku czemu będzie to dążyć.
Zapinając guziki koszuli, spojrzał nań w jakiś pobłażliwy sposób:
- Z tego wszystkiego zrozumiałem tyle, że mam pójść z Tobą do domu siostry, usiąść przy stole na dziesięć minut i poczekać aż Twój szwagier sam się wtoczy do mieszkania?- Zażartował, podchodząc bliżej do Aleksandra, zgarniając uprzednio kołnierzyk do podpięcia przy szyi.
- Poszukamy go, skoro to dla Ciebie ważne. W takim razie będzie ważne też dla mnie, bo warto mieć u takiego człowieka dług wdzięczności, jeżeli będzie mu trzeba pomóc...Gałgana!- Prychnął Apolinary, widocznie nie biorąc tego tak poważnie jak przedstawił mu to Wroński.
- Jeżeli będzie trzeba, ktoś się znajdzie. Na Pradze interes szuka człowieka, więc wystarczy chcieć a znajdziesz kupę ludzi od takiej roboty. Ktoś na pewno musi go znać...Masz może jakieś jego zdjęcie, cokolwiek?- Dopytywał.- Powinniśmy złożyć wizytę Twojej siostrze, aby wyciągnąć z niej co nieco, może przeszukać sypialnię. Robotę czasem przynosi się do domu. A jak nie dowiemy się nic, to czeka nas spacer po Pradze. Kasieńska ostatnio chciała, żebym zrobił jej zakupy, bo się wkład na wieczorki poetyckie skończył...
Kiedy Aleksander sięgnął ku jego włosom, Apolinary zastygł, zaczynając bacznie mierzyć twarz towarzysza. Trwało to, co prawda bardzo krótko, ale i tak wywołało w Przybylskim jakąś raptowność. Odwrócił się szybko doń plecami, zajęty już w milczeniu ubiorem. Po tym zeszli piętro niżej, gdzie Apolinary pozwolił sobie zniknąć za pudrowo różowymi drzwiami, w calu odwiedzenia łazienki. Pomówił jeszcze z Kasieńka chwilę, która grobowym tonem kazała pozdrowić Wrońskiego.
- Kasieńka powiedziała...- Zaczął, wychodząc z mieszkania. - ...Że “mam Cię od niej ucałować prosto w Twoje zakłamane usta”, ponadto dodała, że jakbyś od razu powiedział, iż nie rezygnujesz z widywania się ze mną, to bardziej by Cię wypieściła...- Wpierw aż zagryzł wargę, żeby nie wybuchnąć śmiechem, ale się nie dało. Wyśmiał Aleksandra: - Powiedziała mi, że jak przyszła z Tobą do mieszkania, odprowadziła Cię do sypialni, to się jej ukłoniłeś i wyszedłeś! Haha! Nawet się podobno...chwilę się wahałeś!- Ryknął Apolinary, zakrywając twarz dłonią. - A później wyszedłeś czerwony jak dupa pawiana...To jej słowa, nie moje!
Zatrzymali się na dobrze im znanym przystanku, wyczekują linii na Żoliborz, aby pojechać do domu siostry.
- Która to jest z Twoich sióstr...Mówiła coś więcej kiedyś o swoim mężu, pracy. Może ostatnio przychodził ktoś do nich nieciekawy i się żaliła? - Zagadnął, chowając dłonie do kieszeni płaszcza. - Poszukiwania ułatwiłaby bardzo informacja czym dokładnie trudnił się na Pradze. To nie jest uniwersalny zawód, tam też każdy jest od czegoś. Kradł, zabijał, handlował?- Mówił cicho Przybylski, zasłaniając się tyłem od inncyh przechodniów.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
- Na pewno w domu mamy ich ślubne. Poszło wtedy na to trochę forsy, no ale jest tam jego zakazana gęba – objaśnił jeszcze w ramach prowadzonej wcześniej rozmowy. – Może będzie trzeba ich rozciąć, żeby nie pokazywać fotografii mojej siostry tym łachmaniarzom… Ale sam nie wiem, może to jedyne wyjście, którzy z jego kolegów byli w końcu na tym wydarzeniu, może im co zaświta…
Gdyby chciał zapewnić swojej rodzinie pełnię bezpieczeństwa, pewnie nie pchał by się między prokuratorów, zmarłych aktorów, skorumpowaną policję… Dobrze – nie powinien się tam pchać, o. Ale teraz już wszystko było sprawą nie do odkręcenia, klamka zapadła, a skoro wątki prywatne Wrońskich jak i „hobbystyczny” wątek martwej von Braun stykały się w punkcie tego łazęgi szwagra… To tylko dobrze, prawda?
Wroński oczekując na Przybylskiego, który przekroczył próg swojego pokoju, dalej myślał jedynie o tym co właściwie mogłoby pomóc im odnaleźć zgubę. Aleksander przekonany był, że ten na pewno nie zniknął z tego samego powodu co ich ojciec – nie było to zupełnie zaplanowane zachlanie, o którym po prostu zapomniał powiedzieć żonie. Musiało być to coś nieprzewidzianego w toku dnia. Jakieś zdarzenie, którego nikt się nie spodziewał.
Czasu na przemyślenia nie ukradł jednak zbyt wiele.
Gdy to już nowiny na temat tego jak bardzo niezręczna okazała się sytuacja między Kasieńką a Wrońskim, a on sam na nowo zapłonął czerwienią na policzkach, tłumacząc, że wcale nie wahał się, a jedynie odprowadził ją do domu z troski o jej biedny, żeński nos. Oczywiście – uległ jej urokowi, jej obietnicom i zdradzonym sekretom, jednak Przybylski nie znał Aleksandra od wczoraj – zdążył już pewnie połapać się w tym, jak fatalne podejście do niewiast miewał Wroński. Zatem, temat ten najlepiej było uciąć nim ten na dobre się rozkręci. W końcu doprowadzić mogło to do śmierci ze wstydu, a taka śmierć to cóż – sam wstyd.
Zebrali się na przystanek, a na przystanku jeszcze, przy wszystkich tych ludziach, Wroński miał objawić prawdę na temat czarnej owieczki w ich rodzinie. Myślał w jaki sposób ustawić się, by jak najmniej osób go posłyszało, a i jak najmniej osób zwróciło uwagę na jego podejrzane szeptanie, co za tym szło – ustawił się w najbardziej podejrzany sposób. Ręce do kieszeni spodni, lekkie nachylenie się ku rozmówcy i rozbiegane spojrzenie.
- Powiem ci jedno, Apolinary. Do nich co chwila przychodził ktoś nieciekawy, mam ci gadać – Stasia sama ci powie, przy twojej pięknej gębie wszystkie moje siostry dostają przecież tych swoich dziwnych oczek i powiedzą ci nawet jaki kolor bielizny dziś noszą – zamarudził, a w głosie jego dało wyczuć się coś na wzór niezadowolenia, a połączenie kropek mogło sugerować, że Stanisława nie była do końca szczera z reszta rodziny, byle ich nie martwić lub – byle nie musieć słuchać tego cholernego „a nie mówiłam” z ust matki czy Laury. – Zwykle przy jakichś lewych akcjach gadał, że on na ryby idzie z kolegami nad Wisłę. Wiesz dobrze jak wygląda wędkowanie nad naszą Królową Rzek, lepiej tego nie robić bo zaraz jakiś właściciel cię pogoni czasem nawet z wiatrówką. To pic na wodę, ale Stasia jakiś czas w to nawet wierzyła…
A kiedy tak snuł sobie opowieść, tramwaj w który mogli wsiąść by przesiąść się na rynku dobił do przystanku. Na krótką chwilę Wroński uciął gadkę, porozumiewawczo zerkając ku Przybylskiemu, jakby sugerując, że opowieść dokończą pewnie w drodze do domu siostry, jako że ściany w tramwajach miały wyjątkowo dużo uszu. Zresztą – pasażerowie również z zasady po parze.
By dotrzeć jednak do domku Stanisławy musieli przejechać nieco dłuższą trasę. Częściowo drewniana chata, widziana już zresztą w momencie odprowadzania siostry Wrońskiego po przygodach z innym odpowiedzialnym przedstawicielem rodu, którą zajmowała wraz ze swoja rodzina umieszczona była wręcz na granicach Warszawy, a już na pewno na granicach jakiejś większej myśli cywilizacyjnej. Tak jednak wyglądała połowa osadzonych tutaj domków, które znajdowały się przecież niegdyś na ziemiach pobliskich wsi, a teraz pozostawały wciągnięte przez stolicę.
W drodze do domostwa Aleksander objawił jeszcze prawdę o tym, że o mężu Stasi słyszał wiele, jednak niczego nie może być pewny, skoro ten nigdy nie miał problemów z kłamaniem im wszystkim w szczere oczy, a siostra nie lubiła wyrzucać z siebie żadnych informacji, o ile nie postawiło się jej pod ścianą. Co jednak było pewne, to jego znajomość z „Doliniarzami” nie sugerowała niczego dobrego. Chociaż – przynajmniej wykluczała poniekąd bycie zwykłym zabijaką, a pozwalała przypuszczać, że próby kradzieży i włamań, a także pobić, o ile zostało się przyłapanym, to wszystko o co można było oskarżyć Witka Ancuta – męża Stanisławy Ancut z domu Wrońskiej.
Na sznurkach wywieszonych między topolami wisiało pranie – głównie blade pieluszki dla bliźniąt i poplamiony czymś żółtym i niezmywalnym wyraźnie fartuch. Dodatkowo damskie koszule, które trzymały się na sznurku na słowo honoru. A jako, że jedna wiedziona wiatrem mało nie spadła z niego, po przekroczeniu furtki wspólnie z Przybylskim, Wroński podlazł do sznura i poprawił je. Wiedział jednak, że skoro dziewczyna pozostawiła fatałaszki wywieszone, to na pewno znajduje się obecnie w domu. W końcu kto ryzykowałby utratą czy kradzieżą ubrań w czasach kryzysu…
- Nie przestrasz się nieporządku, dwójka małych dzieci w domu to gorsze niż prosięta w chlewie… – ostrzegł tylko Apolinarego, poprawiając klamerki na sznurku, przy okazji ukradkiem zerkając ku oknu. – Na szczęście dzieci podobno zostały z drugą siostrą…
Nie żeby nie lubił swoich siostrzeńców, jednak… Cóż. Przy dzieciach musiałby pewnie udawać, że ojciec jest gdzieś na wyjeździe, że pewnie niedługo wróci, że babcia wcale nie martwi się tym, że córka po raz kolejny została porzucona samopas i ledwo ma co włożyć do garnka. Nawet jeżeli dzieci te nie miały jeszcze trzech lat i guzik rozumiały, jak i zapewne nic z tego okresu nie zapamiętają.
Przekroczenie progu domostwa zostało dokonane bez ostrzeżenia. Nie zapukali, bowiem drzwi pozostawały uchylone, jakby zapraszając do wejścia. Dom był „dwuizbowy”, a „toaleta” znajdowała się na zewnątrz. Jedna izba była zajęta przez kuchnię i małe łóżko należące do dzieci, a ustawione zaraz obok piecyka, by było im ciepło. Za kotarą powieszoną na drągu przechodzącym od ściany znajdowała się „druga izba” będąca przestrzenią Stanisławy i Witka. Jeżeli w tym domu coś mogło się ukryć – szwagier idiota musiał być w tym doprawdy dobry. Tu prawie nie było miejsca na to, by stanąć bez dotykania żadnego mebelka, a co dopiero… No dobrze, nieważne.
Ujrzeć mogli sielski obrazem Staśki siedzącej na zydlu i piorącej halkę na tarce. Zauważyła wchodzących do środka mężczyzn wręcz od razu, bo gdy tylko spojrzenia ich się zetknęły – ta wstała do pionu, zrzucając tkaninę do miski z wodą i pośpiesznie poprawiała roztrzepane włosy. Gdzieś w tle spojrzenie czaiło się niezadowolenie, że stojącymi w progu facetami nie jest chociaż w części jej mąż. Ale nie mogła narzekać, widząc tam Apolinarego.
- Panie Apolinary, jak miło widzieć pana w moich skromnych progach – zaświergotała, na co Aleksander tylko spuścił wzrok.
- Stary wrócił? – zapytał Aleksander karcąco.
- A skąd, można pomarzyć…
Gdyby chciał zapewnić swojej rodzinie pełnię bezpieczeństwa, pewnie nie pchał by się między prokuratorów, zmarłych aktorów, skorumpowaną policję… Dobrze – nie powinien się tam pchać, o. Ale teraz już wszystko było sprawą nie do odkręcenia, klamka zapadła, a skoro wątki prywatne Wrońskich jak i „hobbystyczny” wątek martwej von Braun stykały się w punkcie tego łazęgi szwagra… To tylko dobrze, prawda?
Wroński oczekując na Przybylskiego, który przekroczył próg swojego pokoju, dalej myślał jedynie o tym co właściwie mogłoby pomóc im odnaleźć zgubę. Aleksander przekonany był, że ten na pewno nie zniknął z tego samego powodu co ich ojciec – nie było to zupełnie zaplanowane zachlanie, o którym po prostu zapomniał powiedzieć żonie. Musiało być to coś nieprzewidzianego w toku dnia. Jakieś zdarzenie, którego nikt się nie spodziewał.
Czasu na przemyślenia nie ukradł jednak zbyt wiele.
Gdy to już nowiny na temat tego jak bardzo niezręczna okazała się sytuacja między Kasieńką a Wrońskim, a on sam na nowo zapłonął czerwienią na policzkach, tłumacząc, że wcale nie wahał się, a jedynie odprowadził ją do domu z troski o jej biedny, żeński nos. Oczywiście – uległ jej urokowi, jej obietnicom i zdradzonym sekretom, jednak Przybylski nie znał Aleksandra od wczoraj – zdążył już pewnie połapać się w tym, jak fatalne podejście do niewiast miewał Wroński. Zatem, temat ten najlepiej było uciąć nim ten na dobre się rozkręci. W końcu doprowadzić mogło to do śmierci ze wstydu, a taka śmierć to cóż – sam wstyd.
Zebrali się na przystanek, a na przystanku jeszcze, przy wszystkich tych ludziach, Wroński miał objawić prawdę na temat czarnej owieczki w ich rodzinie. Myślał w jaki sposób ustawić się, by jak najmniej osób go posłyszało, a i jak najmniej osób zwróciło uwagę na jego podejrzane szeptanie, co za tym szło – ustawił się w najbardziej podejrzany sposób. Ręce do kieszeni spodni, lekkie nachylenie się ku rozmówcy i rozbiegane spojrzenie.
- Powiem ci jedno, Apolinary. Do nich co chwila przychodził ktoś nieciekawy, mam ci gadać – Stasia sama ci powie, przy twojej pięknej gębie wszystkie moje siostry dostają przecież tych swoich dziwnych oczek i powiedzą ci nawet jaki kolor bielizny dziś noszą – zamarudził, a w głosie jego dało wyczuć się coś na wzór niezadowolenia, a połączenie kropek mogło sugerować, że Stanisława nie była do końca szczera z reszta rodziny, byle ich nie martwić lub – byle nie musieć słuchać tego cholernego „a nie mówiłam” z ust matki czy Laury. – Zwykle przy jakichś lewych akcjach gadał, że on na ryby idzie z kolegami nad Wisłę. Wiesz dobrze jak wygląda wędkowanie nad naszą Królową Rzek, lepiej tego nie robić bo zaraz jakiś właściciel cię pogoni czasem nawet z wiatrówką. To pic na wodę, ale Stasia jakiś czas w to nawet wierzyła…
A kiedy tak snuł sobie opowieść, tramwaj w który mogli wsiąść by przesiąść się na rynku dobił do przystanku. Na krótką chwilę Wroński uciął gadkę, porozumiewawczo zerkając ku Przybylskiemu, jakby sugerując, że opowieść dokończą pewnie w drodze do domu siostry, jako że ściany w tramwajach miały wyjątkowo dużo uszu. Zresztą – pasażerowie również z zasady po parze.
By dotrzeć jednak do domku Stanisławy musieli przejechać nieco dłuższą trasę. Częściowo drewniana chata, widziana już zresztą w momencie odprowadzania siostry Wrońskiego po przygodach z innym odpowiedzialnym przedstawicielem rodu, którą zajmowała wraz ze swoja rodzina umieszczona była wręcz na granicach Warszawy, a już na pewno na granicach jakiejś większej myśli cywilizacyjnej. Tak jednak wyglądała połowa osadzonych tutaj domków, które znajdowały się przecież niegdyś na ziemiach pobliskich wsi, a teraz pozostawały wciągnięte przez stolicę.
W drodze do domostwa Aleksander objawił jeszcze prawdę o tym, że o mężu Stasi słyszał wiele, jednak niczego nie może być pewny, skoro ten nigdy nie miał problemów z kłamaniem im wszystkim w szczere oczy, a siostra nie lubiła wyrzucać z siebie żadnych informacji, o ile nie postawiło się jej pod ścianą. Co jednak było pewne, to jego znajomość z „Doliniarzami” nie sugerowała niczego dobrego. Chociaż – przynajmniej wykluczała poniekąd bycie zwykłym zabijaką, a pozwalała przypuszczać, że próby kradzieży i włamań, a także pobić, o ile zostało się przyłapanym, to wszystko o co można było oskarżyć Witka Ancuta – męża Stanisławy Ancut z domu Wrońskiej.
Na sznurkach wywieszonych między topolami wisiało pranie – głównie blade pieluszki dla bliźniąt i poplamiony czymś żółtym i niezmywalnym wyraźnie fartuch. Dodatkowo damskie koszule, które trzymały się na sznurku na słowo honoru. A jako, że jedna wiedziona wiatrem mało nie spadła z niego, po przekroczeniu furtki wspólnie z Przybylskim, Wroński podlazł do sznura i poprawił je. Wiedział jednak, że skoro dziewczyna pozostawiła fatałaszki wywieszone, to na pewno znajduje się obecnie w domu. W końcu kto ryzykowałby utratą czy kradzieżą ubrań w czasach kryzysu…
- Nie przestrasz się nieporządku, dwójka małych dzieci w domu to gorsze niż prosięta w chlewie… – ostrzegł tylko Apolinarego, poprawiając klamerki na sznurku, przy okazji ukradkiem zerkając ku oknu. – Na szczęście dzieci podobno zostały z drugą siostrą…
Nie żeby nie lubił swoich siostrzeńców, jednak… Cóż. Przy dzieciach musiałby pewnie udawać, że ojciec jest gdzieś na wyjeździe, że pewnie niedługo wróci, że babcia wcale nie martwi się tym, że córka po raz kolejny została porzucona samopas i ledwo ma co włożyć do garnka. Nawet jeżeli dzieci te nie miały jeszcze trzech lat i guzik rozumiały, jak i zapewne nic z tego okresu nie zapamiętają.
Przekroczenie progu domostwa zostało dokonane bez ostrzeżenia. Nie zapukali, bowiem drzwi pozostawały uchylone, jakby zapraszając do wejścia. Dom był „dwuizbowy”, a „toaleta” znajdowała się na zewnątrz. Jedna izba była zajęta przez kuchnię i małe łóżko należące do dzieci, a ustawione zaraz obok piecyka, by było im ciepło. Za kotarą powieszoną na drągu przechodzącym od ściany znajdowała się „druga izba” będąca przestrzenią Stanisławy i Witka. Jeżeli w tym domu coś mogło się ukryć – szwagier idiota musiał być w tym doprawdy dobry. Tu prawie nie było miejsca na to, by stanąć bez dotykania żadnego mebelka, a co dopiero… No dobrze, nieważne.
Ujrzeć mogli sielski obrazem Staśki siedzącej na zydlu i piorącej halkę na tarce. Zauważyła wchodzących do środka mężczyzn wręcz od razu, bo gdy tylko spojrzenia ich się zetknęły – ta wstała do pionu, zrzucając tkaninę do miski z wodą i pośpiesznie poprawiała roztrzepane włosy. Gdzieś w tle spojrzenie czaiło się niezadowolenie, że stojącymi w progu facetami nie jest chociaż w części jej mąż. Ale nie mogła narzekać, widząc tam Apolinarego.
- Panie Apolinary, jak miło widzieć pana w moich skromnych progach – zaświergotała, na co Aleksander tylko spuścił wzrok.
- Stary wrócił? – zapytał Aleksander karcąco.
- A skąd, można pomarzyć…
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
short boi
Po wejściu do tramwaju, Apolinary zaanektował swoje ulubione miejsce przy oknie, rozpychając się, jak zwykle musiał, łokciami, by móc podziwiać Wisłę. Podróż minęła im we względnej ciszy, co jakiś czas wymieniając nieszczególnie związane ze sprawą uwagi, wedle niemego życzenia Aleksandra – niemówienia wśród ludzi takich intymności jak rysy na nazwiskach skoligaconych z Wrońskimi. Wysiadka na zwyczajowym przystanku nie nastąpiła. Przejechali dalej na tereny dopiero niedawno objęte pod ochronę miasta stołecznego, dlatego niezabudowane i mające w sobie coś z zabitych dechami wiosek, a skoro były nijako częścią miasta - slumsów. Zdecydowanie nieromantyczne miejsce, co prawda poznane już przez Przybylskiego, ale budzące w nim całkiem odmienne uczucia niż obity cegłom i betonem Żoliborz, z którego władze starały się zrobić pełnoprawną i nie zawstydzająca stolicy dzielnicę. Tutaj najwidoczniej nikt jeszcze nie zabrał się za planowanie, pozostawiając chałupy i ludzi samych sobie, pogłębiając różnicę poziomów w zaledwie dwóch przystankach tramwajowych oraz kilku minutach spaceru (w końcu tory to bogactwo, na które nawet i Mokotowa nie stać).
Z opowieści Wrońskiego na temat Witolda Ancuta wynikało, iż tyle co był ciekawy, tyle co nieciekawy. Mieszkając w takim domu nie mógł być nikim ponad zwyczajnych rozbójników i złodziei, być może na najem, skoro stałego dochodu nie mieli. Z pewnością nie mógł być uważany za człowieka cnotliwego, przy tym ton jakim oprószył tę opowieść Wroński sugerowałby, iż nawet kodeks złodziejski dla niszy pokroju szwagra nie był szczególnie przestrzegany. Rzezimieszek ot co. W tym właśnie w tym tkwił cały problem sprawy, kto przejmowałby się jakimś drugorzędnym człowiekiem, co więcej, kto chciałby go pamiętać, jeżeli większość z nich lubi chodzić w maskach albo podawać się za tych kim nie są. Miał jakiś znajomych po fachu, mimo wszystko mogących kojarzyć go dokładniej, więc Apolinary już z góry założył, iż właśnie oni są najszybszą drogą, która mogłaby doprowadzić ich do odnalezienia męża siostry Aleksandra. Cała reszta informacji byłaby zbyt myląc i przypadkowa.
Poprawiwszy pranie na sznurach, w końcu weszli do niewielkiej izdebki, gdzie na środku Stanisława szorowała pranie na tarce. Przybylski skupiony jedynie na niej, wstydząc się rozglądać po pomieszczeniu, przyprawił swoją twarz o przyjemny, wręcz czuły w cieniu uśmiech.
- Dzień dobry, droga Stasiu- przywitał się skinieniem. - Słyszałem o Twoim mężu. Przykro mi, że sprawa nabrała taki obrót, ale może tym razem będę bardziej pomocny, w końcu nie jesteście mi obojętni. - Po tych słowach, podszedł ku niej, aby poklepać ją z przejęciem po chuderlawym ramieniu. - Miejmy nadzieję, że wszystko się rozwiążę, ale musimy przeprowadzić z Tobą wywiad...- Nie puszczając jej ramienia mówił, a nawet ścisnął go nieco, nachylając się ku kobiecie ze smętnymi acz przekonującymi oczami. Odrywając na moment od niej kącik oka, spojrzał ku Aleksandrowi. W końcu ten sam powtarzał tyle razy, że siostra dla wybielenia ukochanego kłamała nawet w poważnych sprawach, więc i tym razem mogłaby chcieć zataić nieco, wstydząc się przed Przybylskim problemów prostych, biednych ludzi...W końcu w jej oczach Apolinary nie był ani prosty, ani biedny a już z pewnością nie w tym płaszczu i nie w tej marynarce.
- Wiem, że to może być trudne, ale liczę na Twoją szczerość. Chodzi o Twojego męża Stasiu i o moje szczere chęci pomocy.- Należało działać swoim czarem osobistym, a nawet przekraczać granice, dlatego dla podkreślenia prezentowanej wielkoduszności, a także niewinności Apolinarego, ten sięgnął ku jej włosom, aby strzepać niewielką ilość spienionego mydła, które osiadło na pojedynczych kosmykach przy poprawianiu fryzury w minionej sekundzie.
Z opowieści Wrońskiego na temat Witolda Ancuta wynikało, iż tyle co był ciekawy, tyle co nieciekawy. Mieszkając w takim domu nie mógł być nikim ponad zwyczajnych rozbójników i złodziei, być może na najem, skoro stałego dochodu nie mieli. Z pewnością nie mógł być uważany za człowieka cnotliwego, przy tym ton jakim oprószył tę opowieść Wroński sugerowałby, iż nawet kodeks złodziejski dla niszy pokroju szwagra nie był szczególnie przestrzegany. Rzezimieszek ot co. W tym właśnie w tym tkwił cały problem sprawy, kto przejmowałby się jakimś drugorzędnym człowiekiem, co więcej, kto chciałby go pamiętać, jeżeli większość z nich lubi chodzić w maskach albo podawać się za tych kim nie są. Miał jakiś znajomych po fachu, mimo wszystko mogących kojarzyć go dokładniej, więc Apolinary już z góry założył, iż właśnie oni są najszybszą drogą, która mogłaby doprowadzić ich do odnalezienia męża siostry Aleksandra. Cała reszta informacji byłaby zbyt myląc i przypadkowa.
Poprawiwszy pranie na sznurach, w końcu weszli do niewielkiej izdebki, gdzie na środku Stanisława szorowała pranie na tarce. Przybylski skupiony jedynie na niej, wstydząc się rozglądać po pomieszczeniu, przyprawił swoją twarz o przyjemny, wręcz czuły w cieniu uśmiech.
- Dzień dobry, droga Stasiu- przywitał się skinieniem. - Słyszałem o Twoim mężu. Przykro mi, że sprawa nabrała taki obrót, ale może tym razem będę bardziej pomocny, w końcu nie jesteście mi obojętni. - Po tych słowach, podszedł ku niej, aby poklepać ją z przejęciem po chuderlawym ramieniu. - Miejmy nadzieję, że wszystko się rozwiążę, ale musimy przeprowadzić z Tobą wywiad...- Nie puszczając jej ramienia mówił, a nawet ścisnął go nieco, nachylając się ku kobiecie ze smętnymi acz przekonującymi oczami. Odrywając na moment od niej kącik oka, spojrzał ku Aleksandrowi. W końcu ten sam powtarzał tyle razy, że siostra dla wybielenia ukochanego kłamała nawet w poważnych sprawach, więc i tym razem mogłaby chcieć zataić nieco, wstydząc się przed Przybylskim problemów prostych, biednych ludzi...W końcu w jej oczach Apolinary nie był ani prosty, ani biedny a już z pewnością nie w tym płaszczu i nie w tej marynarce.
- Wiem, że to może być trudne, ale liczę na Twoją szczerość. Chodzi o Twojego męża Stasiu i o moje szczere chęci pomocy.- Należało działać swoim czarem osobistym, a nawet przekraczać granice, dlatego dla podkreślenia prezentowanej wielkoduszności, a także niewinności Apolinarego, ten sięgnął ku jej włosom, aby strzepać niewielką ilość spienionego mydła, które osiadło na pojedynczych kosmykach przy poprawianiu fryzury w minionej sekundzie.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Cały komizm sytuacji polegał na tym, że sytuacje takie jak ta nie pojawiały się w życiu Wrońskich standardowo – oczywiście, wszystkie rodziny miały swoje dziwactwa, małżeństwa kłóciły się ze sobą, nie wracały na noc, sypiając u rodzeństwa byle widocznie udowodnić coś partnerom… Wszystko to było jednak tylko przedstawieniami. Niewinnymi utarczkami słownymi po których wszystko wracało do nudnej normy. Dopiero niedawno sprawy zaczynały przybierać dziwne kierunki – „znikający” ojciec, podpalający teatry Aleksander, krycie się w cieniu w wykonaniu nadwornej czarnej owcy rodu Wrońskich… Wszystko to działo się akurat teraz.
Teraz, kiedy na osi czasu pojawiły się wydarzenia związane z nieprzyjemnym wypadkiem Krystyny von Braun. Jeżeli nie można nazwać tego pechem, to narrator sam właściwie nie wiedział co pechem jest.
- Ach, niepotrzebnie to wszystko, pewnie znajdzie się za chwilę… – widocznie za razem speszona, jak i zadowolona z obecności Apolinarego w swoich progach Stanisława, która jeszcze chwilę temu mogła uchodzić za idealną kurę domową, teraz nieco spanikowanym wzrokiem błądziła o brata, do dziennikarza. Przestąpiła kilka kroków od misy pełnej piany, a kiedy Przybylski dorzucił jeszcze kilka słów do swojej wypowiedzi, dodatkowo dotykając jej ramienia – jakby zadrżała. – Nie chcę cię wciągać w nasze problemy, w końcu ktoś taki jak pan, panie Apolinary, na pewno jest zajęty.
- Stasiu, do licha… – Wroński wydawał się być poirytowany zarówno tym, że Apolinary tak beztrosko kładzie ręce na jego siostrze, jak i tym, że kobieta wydaje się jak zwykle wykręcać od bezpośredniej odpowiedzi na zadane jej pytania. – Przyjmij pomoc kiedy ta puka ci do drzwi.
Widząc, jak Stanisława trzęsie się tak, jakby tylko cienka nic dzieliła ją od wybuchnięcia szlochem, nieco spuścił z tonu, jednak wprawny obserwator, jakim na pewno był Apolinary mógłby zauważyć, że obecność Aleksandra w pomieszczeniu nie wpływała zbyt korzystnie na potencjalne losy dalszego wywiadu. Jakby samo to, że informacje o Ancucie mogłyby trafić do matki czy ojca poprzez wygadane usta Aleksandra, hamowały ją przed jakimkolwiek działaniem mającym poprawić jej sytuację.
No, chyba że chodziło o proszenie o pieniądze. Po nie nigdy nie wahała się sięgać.
Gdy jednak pełne charyzmy słowa dotknęły jej umysłu, a pełen śmiałości gest dotknął jej głowy – coś w niej pękło. Wskazała anemicznym gestem w kierunku obdrapanego blatu stołu, przy którym za moment zajęła miejsce. Ustawiona na blacie, zawalona petami popielnica wydawała się być studnią pełną nieszczęść tego domostwa.
- Nie mam siły stać, ledwo mam siłę prać, nie jadłam nic od… Prawie dwóch dni? – zaśmiała się paranoicznie, a kiedy Wroński już miał powiedzieć coś, byle tylko zagnać ją do koryta – spojrzał ku Przybylskiemu, przypominając sobie, że robienie scen przy kimś, kto przybył tu pomóc z własnej nieprzymuszonej woli byłoby wielką niewdzięcznością. Nawet jeżeli przybył tu też odrobinę dla własnej korzyści związanej ze śledztwem. – Myślałam że zemdleję dzisiaj jadąc z dzieciakami, ale sama chciałam przejść się po Pradze i sprawdzić czy nie ma go przypadkiem tam, gdzie zarzekał się codziennie bywać… Potem do mnie trafiło, że gdyby wrócił tutaj do domu, nie miałby się nawet jak dostać i pocałowałby klamkę. Więc siedzę jak ta głupia czwarty dzień i czekam. Ale przez gardło niewiele mi przejdzie…
- To nie tak, że nic nie przełkniesz, ty nie masz nic do jedzenia… – zauważył Wroński, przystając przy piecyku, na którym zwykle wisiała chociażby sucha kiełbasa albo kawał słoniny. Tłuste jedzenie było ważne – przynajmniej tak mówił od zawsze ich stary.
- Nie mam, bo zostawił nas bez pieniędzy… – widocznie wysypała się Stanisława. A kiedy przyłapała się na tym, że w amoku może powiedziała o jedno słowo zbyt wiele – złapała się za usta. By zataić ten gest zaskoczenia, zaczęła po chwili obgryzać skórki wokół paznokci. Czując jednak a sobie spojrzenie zarówno Aleksandra, który teraz nachylał się nad blatem, jak i Apolinarego, który wciąż wydawał się tak dobrodusznie-anielski… Kontynuowała pełna rezygnacji. – Zabrał wszystko to co odkładał. Albo przełożył gdzieś bym tego nie znalazła. Podejrzewałam jeszcze, że dzieciaki mogły gdzieś to zawinąć, a psia krew! Gdzie niby trzylatki mogłyby to zanieść?
No chyba, że zjadły z głodu – przeszło przez myśl Wrońskiemu, jednak poza myśli nie wypłynęło. W końcu chciał być tym czułym i troskliwym bratem, a nie ostatnim gwoździem do trumny zagłodzonej Stanisławy. Szkoda, że bycie ciepłą kluchą nieco odchodziło od Wrońskiego, kiedy w pobliżu znajdowały się jego ukochane siostry. Może gdyby było inaczej, te chętniej mówiłby mu więcej.
- Codziennie przeglądam gazety, wiem gdzie szukać ogłoszeń o zaginięciach, bo to zawsze końcówka ostatniej strony, chyba tylko byle nikt nie zerknął… Ale pan to pewnie wiesz, panie Apolinary. Myślałam czy by może nie zgłosić tam starego, ale… – głos ugrzązł jej w gardle. Widocznie nazwanie swojego męża przestępcą byłoby czymś, czym za bardzo później wstydziłaby się przed dziennikarzem. – Ale skoro nikt by tego nie zauważył… Pomyślałam prędzej, że może któryś z jakichś zaginionych to też znajomy mojego… Ale wydzwanianie do obcych, uch. Na samą myśl mam ciarki, ja przecież nawet nie mam telefonu!
Teraz, kiedy na osi czasu pojawiły się wydarzenia związane z nieprzyjemnym wypadkiem Krystyny von Braun. Jeżeli nie można nazwać tego pechem, to narrator sam właściwie nie wiedział co pechem jest.
- Ach, niepotrzebnie to wszystko, pewnie znajdzie się za chwilę… – widocznie za razem speszona, jak i zadowolona z obecności Apolinarego w swoich progach Stanisława, która jeszcze chwilę temu mogła uchodzić za idealną kurę domową, teraz nieco spanikowanym wzrokiem błądziła o brata, do dziennikarza. Przestąpiła kilka kroków od misy pełnej piany, a kiedy Przybylski dorzucił jeszcze kilka słów do swojej wypowiedzi, dodatkowo dotykając jej ramienia – jakby zadrżała. – Nie chcę cię wciągać w nasze problemy, w końcu ktoś taki jak pan, panie Apolinary, na pewno jest zajęty.
- Stasiu, do licha… – Wroński wydawał się być poirytowany zarówno tym, że Apolinary tak beztrosko kładzie ręce na jego siostrze, jak i tym, że kobieta wydaje się jak zwykle wykręcać od bezpośredniej odpowiedzi na zadane jej pytania. – Przyjmij pomoc kiedy ta puka ci do drzwi.
Widząc, jak Stanisława trzęsie się tak, jakby tylko cienka nic dzieliła ją od wybuchnięcia szlochem, nieco spuścił z tonu, jednak wprawny obserwator, jakim na pewno był Apolinary mógłby zauważyć, że obecność Aleksandra w pomieszczeniu nie wpływała zbyt korzystnie na potencjalne losy dalszego wywiadu. Jakby samo to, że informacje o Ancucie mogłyby trafić do matki czy ojca poprzez wygadane usta Aleksandra, hamowały ją przed jakimkolwiek działaniem mającym poprawić jej sytuację.
No, chyba że chodziło o proszenie o pieniądze. Po nie nigdy nie wahała się sięgać.
Gdy jednak pełne charyzmy słowa dotknęły jej umysłu, a pełen śmiałości gest dotknął jej głowy – coś w niej pękło. Wskazała anemicznym gestem w kierunku obdrapanego blatu stołu, przy którym za moment zajęła miejsce. Ustawiona na blacie, zawalona petami popielnica wydawała się być studnią pełną nieszczęść tego domostwa.
- Nie mam siły stać, ledwo mam siłę prać, nie jadłam nic od… Prawie dwóch dni? – zaśmiała się paranoicznie, a kiedy Wroński już miał powiedzieć coś, byle tylko zagnać ją do koryta – spojrzał ku Przybylskiemu, przypominając sobie, że robienie scen przy kimś, kto przybył tu pomóc z własnej nieprzymuszonej woli byłoby wielką niewdzięcznością. Nawet jeżeli przybył tu też odrobinę dla własnej korzyści związanej ze śledztwem. – Myślałam że zemdleję dzisiaj jadąc z dzieciakami, ale sama chciałam przejść się po Pradze i sprawdzić czy nie ma go przypadkiem tam, gdzie zarzekał się codziennie bywać… Potem do mnie trafiło, że gdyby wrócił tutaj do domu, nie miałby się nawet jak dostać i pocałowałby klamkę. Więc siedzę jak ta głupia czwarty dzień i czekam. Ale przez gardło niewiele mi przejdzie…
- To nie tak, że nic nie przełkniesz, ty nie masz nic do jedzenia… – zauważył Wroński, przystając przy piecyku, na którym zwykle wisiała chociażby sucha kiełbasa albo kawał słoniny. Tłuste jedzenie było ważne – przynajmniej tak mówił od zawsze ich stary.
- Nie mam, bo zostawił nas bez pieniędzy… – widocznie wysypała się Stanisława. A kiedy przyłapała się na tym, że w amoku może powiedziała o jedno słowo zbyt wiele – złapała się za usta. By zataić ten gest zaskoczenia, zaczęła po chwili obgryzać skórki wokół paznokci. Czując jednak a sobie spojrzenie zarówno Aleksandra, który teraz nachylał się nad blatem, jak i Apolinarego, który wciąż wydawał się tak dobrodusznie-anielski… Kontynuowała pełna rezygnacji. – Zabrał wszystko to co odkładał. Albo przełożył gdzieś bym tego nie znalazła. Podejrzewałam jeszcze, że dzieciaki mogły gdzieś to zawinąć, a psia krew! Gdzie niby trzylatki mogłyby to zanieść?
No chyba, że zjadły z głodu – przeszło przez myśl Wrońskiemu, jednak poza myśli nie wypłynęło. W końcu chciał być tym czułym i troskliwym bratem, a nie ostatnim gwoździem do trumny zagłodzonej Stanisławy. Szkoda, że bycie ciepłą kluchą nieco odchodziło od Wrońskiego, kiedy w pobliżu znajdowały się jego ukochane siostry. Może gdyby było inaczej, te chętniej mówiłby mu więcej.
- Codziennie przeglądam gazety, wiem gdzie szukać ogłoszeń o zaginięciach, bo to zawsze końcówka ostatniej strony, chyba tylko byle nikt nie zerknął… Ale pan to pewnie wiesz, panie Apolinary. Myślałam czy by może nie zgłosić tam starego, ale… – głos ugrzązł jej w gardle. Widocznie nazwanie swojego męża przestępcą byłoby czymś, czym za bardzo później wstydziłaby się przed dziennikarzem. – Ale skoro nikt by tego nie zauważył… Pomyślałam prędzej, że może któryś z jakichś zaginionych to też znajomy mojego… Ale wydzwanianie do obcych, uch. Na samą myśl mam ciarki, ja przecież nawet nie mam telefonu!
- memyyyyyy:
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Faktycznie według słów Stanisławy - Apolinary był zajęty, niemniej jak jej brat, ale gdyby tylko wiedziała jaki w tym mają interes, aby odnaleźć Witolda. Aleksander tyle co łatał problemy rodzinne Przybylski nieco inaczej spoglądał na swoją wielkoduszną chęć pomocy siostrze współpracownika. W końcu mając po swojej stronie człowieka, który bez wyrzutów umie zabrać wszystkie pieniądze z domu rodzinnego, zostawiając żonę i dzieci na pastwę losu mógłby, tym bardziej bez skrupułów porwać i zachęcić przemocą do gadania pewnego aktorzynę...Przy tym oczywiście byłby wdzięczny rozwiązaniu sprawy, powrotu szczęśliwie do rodziny, skoro kiedykolwiek mu na niej zależało. W każdym razie odnalezienie Witolda Ancuta miała wymiar również prywatnej intrygi dziennikarza. Należało dlaej Stanisławę Ancut czarować, aby wyciągnąć z niej jak najwięcej się dało, co jak już napominał Aleksander wcale tak łatwe nie było. Kobieta nabawiła się wręcz patologicznych drygów do kłamania, wstawiając się za nielegalnym życie swojego męża, broniąc najwidoczniej ostatniego, co zostało im w tej zmizerniałej chałupie - rodziny.
Dostrzegał te potajemne, zmartwione spojrzenia, którymi kobieta trącała oblicze brata, jakby ten był jakąś marą, objawiającą się w domu dla zatrucia i tak nieświeżego powietrza. Miał już podziękować Aleksandrowi za towarzystwo a nawet wygonić za drzwi, aby samemu sobie posiedzieć z biedaczką, popadającą w jego spoufalanie jak zamierzał, ale widocznie desperacja przebiła się przez ściany wstydu a Stanisława zaczęła mówić, siadając przy stoliku. Apolinary dołączył zaraz do niej, skupiając się na tym co mówi i nijako na jej dłoni, ujmując ją delikatnie w pociesznym geście. Sprawa okazała się poważniejsza niż się wydawała, nie tyle przez samo zaginięcia, ale w jakim haniebnym stylu do niego doszło. Mąż zabrał pieniądze i zwiał na kilka dni, pozostawiając matkę swoich dzieci w osamotnieniu, nędzy z obowiązkami i bez chleba – zdecydowanie draństwo aż nawet Przybylskiemu zrobiło się jej jakoś szkoda aż ściągnął brwi z miną obrzydzenia do tego całego Witolda. Obejrzał się za Aleksandrem, który stał przy piecyku z jakimś szczerym niezrozumieniem. Być może nie przejąłby się tak bardzo, rozumiejąc następstwa głębokiego kryzysu w kraju, ale nijako sprzężony z postacią Aleksandra, chyba czuł się zobowiązany również wobec tej, nijako, pociesznej jemu i zabawnej rodziny Wrońskich.
Sprawa nagle zaczęła Apolinaremu śmierdzieć dosyć jednoznacznie - dług. Mieli jakieś odłożone pieniądze, a skoro niewiele, bo przy dzieciach i to dwójce, oszczędzanie zawsze nie wypala musiał zabrać wszystko, uciec, być może z powodzeniem (oby) spłacić a teraz zaszył się, aby w jakiejś zajmującej robocie, aby po paru dniach wrócić z kilkoma banknotami więcej. To była pierwsza i w ty, czasie dla dziennikarza najbardziej trafna teza.
- Wydaje mi się, że pieniądze nie zostały zabrane dla samej przyjemności pani męża...- Zaczął ostrożnie Przybylski. - Nie, nie będziemy tego nigdzie zgłaszać. Nie chcemy problemów prawnych, ale zajmiemy się tym. Przyjedziemy się z Aleksandrem po Pradze sami, tam bywa niebezpiecznie, proszę więcej nie myśleć o tym, żeby samej z dziećmi szukać męża. Rozumiem zdenerwowanie, ale im bardziej się denerwujesz, Stasiu, tym dłuższe wyda ci się oczekiwanie na powrót. - Poprawił kołnierzyk przy szyi.
- Czy masz jakieś zdjęcie męża? Potrzebuję też możliwie jak najwięcej ostatnich listów, które dostawał, z banku lub nawet prywatnych. Nie ma gdzieś po domach jakiejś skrytki? I proszę wymień mi nazwiska ludzi z jego otoczenia, jeżeli mieli jakieś pseudonimy, być może ktoś w jakiś specyficzny sposób nazywał Witolda?- Zagadnął, wyciągając notatnik, aby zapisać cokolwiek powiedziała Stanisława, a kiedy dopełnił już wszystkiego, jeżeli cokolwiek istotnego powiedziała, zaczął rzeczowo, podnosząc się z miejsca:
- Gdzie są teraz dzieci? Pojedziemy na miasto, to zabierzemy je ze sobą. Dajemy ci chwilę, abyś wzięłą co trzeba sobie i dzieciom. Chodź, Aleksandrze, wychodzimy...
Kiedy wyszli, pozostawiając kobietę w izdebce, Apolinary zaraz wyciągnął paczkę wrońskich papierosów, darowanych mu dzisiaj rano. Poczęstował, odpalił i zaczął:
- Pojedziemy do mnie, zabierzemy jedną rzecz, zostawimy tam twoją siostrę z dziećmi. Zje coś pożywnego, maluchy pobawią się z kotem, ten bambaryła potrzebuje trochę ruchu. Będzie miała ten komfort bycia na Pradze a my przejdziemy się i popytamy. Drugi raz zajdziemy wieczorem jak się nic nie trafi. Najlepiej, żeby nam to czasu nie zajęło do środy, bo w środę jedziemy na polowanie, to pamiętasz. Masz jakiś strój do...mhm...Pożycz od kogoś wysokie buty. - W tym momencie, gdy skończył Stanisława wyszła, nieco już ogarnięta z domu. W świetle dnia wyglądała na jeszcze chudszą i zmizerniałą niż wcześniej, z jakimś cieniem na ciężkich od niewyspania powiekach, a już na pewno smutkiem, nadającym bladości wyschniętej skórze. Przybylski uśmiechnął się do niej, rzuciwszy papierosa pod but i zaproponował jej swoje ramię...W końcu z niejedzenia od trzech dni mogła w każdej chwili upaść, a wtedy nie byłoby czasu na łapanie.
Dzieci odebrali od jednej z sióstr, przy tym oboje musieli jakoś wytłumaczyć obecność Apolinarego i brak postępu w poszukiwaniu Witolda, co rozdrażniło Stanisławę do tego stopnia, że ją musiał Przybylski ugłaskać za nim wybuchnęłaby płaczem. Droga tramwajem, prócz głośnego dokazywania rozbujałych wiekiem trzylatków przeminęła w ciszy. Skręcili na Inżynierską, gdzie mieściły się szeregi kamienic, w tym jedna należąca do rodziny Malinowskich. Weszli na pięterko, stając całą piątką przed pudrowo-różowymi drzwiami, podpisanymi na złoto: “Katarzyna Malinowska”.
- Zapraszam!- Zaczął Przybylski, entuzjastycznie otwierając drzwi do mieszkania. Pierwszym co zobaczyła Stanisława przy wejściu była oczywiście smukła postać Kasieńki, palącej kopcącego papierosa na długiej fifce. Kasztanowe włosy, świeżo nakręcone, szminka czerwieńsza niż zwykle i kwiatowe perfumy w połączeniu róży i jaśminu, których woń wypełniała nawet salon. Ubrana oczywiście jak do wyjścia, ściągała błękitny płaszcz z haczyka.
- Wychodzisz, Kasieńko?-Zagadnął, przeciskając się pomiędzy framugą a dziećmi, aby podejść do współlokatorki. - Idę dzisiaj na Pragę. Kupię Ci co chciałaś, a to jest Stanisława...Siostra Aleksandra.- Przedstawił szybko kobietę Apolinary.
- Tak, wychodzę Polciu. Wrócę późno...Dzisiaj placki po węgiersku z kawałkami wieprzowiny. Nakarm Napoleona.
Podała płaszcz przyjacielowi, a ten zaraz nań nałożył, uśmiechając się do niej z jakąś wdzięcznością. Kasieńka pozostawała jedna w minie niewzruszona. Wychodząc tylko, obdarowała Stanisławę uniesieniem kącika usta ku górze, przelotnie podążając spojrzeniem za zaciekawionymi nowym wnętrzem dziećmi. Aleksandra zignorowała.
- Do widzenia, państwu. - Rzuciła, aby pełna gracji i powabu, jakby chcąc się specjalnie popisać elegancją przed nieznajomą kobietą, wymknęła się klatką schodową do wyjścia, pozostawiając za sobą śliczny zapach.
- Nie stójcie tak! Chodźcie!- Wołał za nimi Apolinary, wykorzystując nieuwagę pozostałych, aby załadować w salonie pamiętną broń. - Dzisiaj placki po węgiersku z wieprzowiną. Proszę, siadaj Stasiu. - Poprowadził ją do okrągłego stolika, wraz z dziećmi, aby samemu udać się do kuchni, wołając do siebie Aleksandra.
Najbardziej zaskoczony był chyba kot, który zsunął się z oparcia kanapy na poduszki, rozkładając się, aby nikt obcy nie pomyślał siąść na niej tyłkiem. Napoleona bacznie obserwował dzieci, które najwidoczniej nigdy w życiu nie widziały tak puchatego i roztytego kota, czając się tylko, aby pod nieuwagę matki pogłaskać ten śnieżnobiały puch.
Tym czasem w kuchni, Przybylski odgrzewał obiecane placki, a gdy tylko na horyzoncie pojawił się Wroński, wyciągnął z kieszeni płaszcza, przewieszonego przez oparcie krzesła, pistolet. Była to ta sama broń, do której mierzyli do ogryzka w polu.
- Masz...- Powiedział. - Schowaj...Twojej siostrze chyba się tu podoba. To dobrze, nieco zapomni o problemie. A jak Ty zapatrujesz się na tę sprawę? Myślisz, że Witold jeszcze żyje?
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały właśnie na to, że nie wszystko poszło po myśli Witolda. Skoro odkładał pieniądze w miejscu w którym żona mogła je z łatwością znaleźć, oznaczało to, że wcale nie chciał odkładać ich tylko i wyłącznie dla własnej korzyści. Dodatkowo wszystko wskazywało też na to, że działanie mężczyzny było jakby zupełnie z góry niezaplanowane. W końcu mógł być łachudrą i nie wracać na jedną czy dwie noce, jednak pozostawianie za sobą żony (jak żony) i dzieci zakrawało już o bycie skończonym palantem.
Chociaż – skoro Stanisława nie przynosiła do domu żadnych pieniędzy, może faktycznie warto było się z nią rozstać? Tylko po co, skoro obserwując Witolda jeszcze w momencie, gdy częściej przebywał w domu jasno wskazywało na to, że kochał swoje dzieci i stosunkowo szanował swoją żonę? Dodatkowo czy ktoś taki jak on mógł obecnie liczyć na lepszą alternatywę?
Cóż – w czasach takich jak te możliwość rozważania skandali obyczajowych była pewnie niczym skarb, jedyną rozrywką, którą otrzymywało się w tym smutnym świecie za darmo. Nie przyszli tu jednak obydwoje dla przyjemności samego rozważania motywów Ancuta. Ba – Wróński nawet nie czerpał z tego żadnej, ale to żadnej rozrywki, czując się osobiście dotknięty przez jego zniknięcie. W końcu z siostrami tworzyli dość zgrany pakiet rodzeństwa – wspierali się w trudnych dla każdej ze stron chwilach, nie wyobrażając sobie tego, by nie mieć do kogo wyciągnąć ręki. Zwykle były to jakieś problemy prozaiczne, dalekie od wygórowanych fantazji klas wyższych.
Stąd pewnie ta niepoprawnie zatroskana twarz Aleksandra, który na pytania wysnuwane z ust Przybylskiego tylko krzywił się jeszcze brzydziej, poprawiając nerwowo roztrzepane w nieładzie włosy.
- Ja i tak nie dam rady dopilnować dwójki dzieciaków w pojedynkę idąc po mieście… – uśmiechnęła się nieco głupio, nawet na samą propozycje szukania Witolda na własną rękę – była właściwie osobą dość skromną i lękliwą, a sugestia jakoby to była do tego zdolna i tak nieco ją zaskoczyła. Na tyle, by na twarz wbiegł jej rumieniec zawstydzenia. – Zaraz wszystko panu przyniosę.
Chociaż wydawała się być chodzącym trupem, widmem głodu, Stanisława widocznie dostała skrzydeł w momencie, w którym to Apolinary poprosił ją o dokładniejsze informacje na temat męża. Dostarczyła na blat zdjęcie ślubne – widać było na nim, że Stanisława za mąż wychodziła już ciężarna, a specjalnie uszyta przez matkę sukienka ledwo to ukrywała. Ancut nie wyglądał tu jednak na rzezimieszka czy kanalię – ot, ładnie uczesany chłopak z uroczym wąsikiem, ubrany w fatalnie skrojony garnitur. Twarz jednak wydawała się jakby znajoma – w bardzo dziwny sposób znajoma. Apolinary mieszkający na Pradze już jakiś czas mógł poczuć, że widział gdzieś twarz szwagra Aleksandra. Gazeciarz? Miejski sprzątacz? Żebrak? A może… Boże drogi. Czy to nie był ten który mył okna na zlecenie bogatej klienteli? A może to tylko zmyłka i jego zakazana morda podobna jest do każdej zakazanej mordy w tym rewirze.
Co jednak wiadomo o innych skrytkach – tych nie było, tak samo jak kont bankowych o których Stanisława miałaby wiedzę. Były za to listy i garść informacji o samym Witoldzie jak i o jego towarzystwie. Listy, których Stanisława nie czytała ze zwykłej, ludzkiej przyzwoitości, nie dostarczały nie wiadomo jak istotnych wieści – ot, po prostu dowiedzieli się, że pisał do niego niejaki Bolo, będący chyba kolegą ze szkoły, że „wypłata” czeka na niego tam gdzie zawsze, a „tam gdzie zawsze” okazało się być po prostu… Na poczcie. Na Ochocie, jak mogli sobie odkodować, łącząc ulicę z dzielnicą. Dziwne, to prawda, ale równie dziwne wydawało się przecież, że ktoś taki jak Wiktor ogółem otrzymywał wypłatę, a nie po prostu wyrywał ją razem z torebką jakiejś staruszki. Dodatkowo można było dowiedzieć się o śmierci i pogrzebie jego matki, która znajdowała się kiedyś w ośrodku dla osób psychicznie chorych. Gdyby jednak zapytano Stanisławę czy wie o tym – zaprzeczyłaby, myśląc, że matka dawno już osierociła Ancuta.
Zapytana pewnie gdzie chodził do szkoły – dowiedzieliby się, że Witold jest Warszawiakiem z dziada pradziada i że chodził do tej samej szkoły, do której zarówno ona, jak i Aleksander i każda inna jego siostra. To mógł potwierdzić Wroński, który co prawda był młodszy od Ancuta, jednak jakkolwiek go stamtąd pamiętał. Co prawda później zawędrowali do różnego technikum, którego Witold chyba nie skończył.
Od zawsze miał ksywkę Wisiek. W pracy zadawał się z Krychą, Waldkiem, Pastuszkiem i Starym Więckiem. Aleksander potwierdził, że trzech pierwszych faktycznie kojarzył ze ślubu siostry i pewnie byłby w stanie rozpoznać ich twarze. Stary Więcek był dla niego jednak tajemnicą. Stanisława powiedziała jednak, że to jakiś przyjezdny ze wsi i podobno posiadał konie.
Była to jednak jakaś garść informacji.
Garść, z którą mogli udać się na Pragę, tak jak to zarządził Apolinary. Co prawda Wroński zawahał się na moment, gdy doszło do niego, że zmierzają właśnie do mieszkania w którym prawdopodobnie znajdowała się Malinowska, jednak nie wypuścił z siebie nawet jednego słowa. Chęć nakarmienia Stanisławy była tak wielka, by nie był w stanie odtrącić pomocnej dłoni Przybylskiego. Zresztą – Stasia wydawała się być zadowolona, że zwiedzi co nieco u boku brata i jego przyjaciela. Przekazała jednak, że ubierze się ładniej, zbierze pranie do środka i zaraz będzie gotowa do drogi.
Z tak blada towarzyszką kolejno: złapali tramwaj czy dwa, odebrali dzieciaki od Laury, złapali kolejny tramwaj i weszli do kamienicy Malinowskich. Mijając się z Katarzyną, Wroński odwrócił wzrok – chociaż nawet nie musiał. Arystokratyczna dusza Kasieńki w końcu nie chciała nawet tracić czasu na kogoś takiego jak on, który oszukał ją i zdradził, chciałoby się rzec, obiecując coś czego i tak nie był w stanie spełnić. I chociaż usta Wrońskiego już otwierały się, by chociaż powitać tak wyniosłą istotę, jaką była właścicielka po chwili zajmowanego przez nich mieszkania – nic nie zdołało z nich uciec.
Ależ ten Wroński był tchórzem. A Stanisława wyraźnie za razem zachwycona strojem kobiety, jak i o niego zazdrosna. Nie przejmowała się jednak dłużej jej obecnością, bo dzieciaki wypsnęły do środka niczym petardy, po chwili już zadręczając biednego kota swoją obecnością.
- Buty, BUTY ZDEJMIJCIE! – krzyknęła bez zastanowienia ich matka, pospiesznie zrzucając swoje i pędząc za dzieciakami w głąb mieszkania Malinowskiej.
Aleksander obejrzał się tylko na Katarzyną z mieszanymi uczuciami widocznymi na jego gładkiej twarzy. Ukradkiem liczył, że Przybylski nawet nie zwrócił uwagi na to, jak smutne i za razem niespokojne wydawało się spojrzenie jego towarzysza. W końcu nie było tu teraz czasu na słabości, musieli działać, o ile chcieli coś z tego mieć. Coś poza piskiem dzieci, które właśnie odkryły, jak fajny w dotyku był Napoleon.
Stojąc w kuchni, Aleksander oparł się o blat i spojrzał na to co układa na nim Apolinary. A jako, że mieli do czynienia z bronią, przełknął ślinę z wyraźnym ruchem grdyki. Zamrugał kilka razy i uśmiechnął się klasycznie – głupio.
Pistolet jednak wziął do ręki i faktycznie – miał zamiar wziąć go ze sobą. Jakkolwiek mocno nie wątpił by w swoje zdolności strzeleckie, ten mógł okazać się dla nich wybawieniem, szczególnie po tym jak wiele zdążyli się już dowiedzieć o tej okolicy w trakcie swojego wcale nie tak niewinnego życia wśród warszawskiego motłochu.
- Dziękuję – powiedział, a potem odchrząknął, stając tuż obok kuchenki, przy której Przybylski odgrzewał jedzenie, które zaraz napełni brzuch zarówno siostry, jak i pewnie niecnych istot, które miały w sobie połowę krwi Ancuta. – Boję się, że te dzieci wyrosną na kogoś takiego jak ich stary. Genów w końcu nie oszukasz, nie? – zapytał, chociaż nie musiał chyba zaznaczać, że pytanie było jawnie retoryczne. Potem natomiast dotarł do tego, co było nieuniknione – własnego spojrzenia na sprawę, gdy to byli bogatsi o doświadczenia, którymi podzieliła się z nimi siostra Aleksandra, której język rozplątywał się w obecności dziennikarza. – Nie wiem czy wolę żeby żył, czy żeby wzięło go wreszcie licho. Z jednej strony za to co zrobił… Przeprałbym mu buzię, chociaż pewnie ten sprowadziłby mnie do parteru tak, o – pstryknął. – Z drugiej strony… Do tego czasu zapewniał im jakieś warunki życia. No i pozostawienie bezrobotnej kobiety z dwójką rosnących dzieciaków wydaje się takie nieodpowiedzialne. Już lepszy był taki palant jak Ancut, ale chociaż przynoszący do domu jedzenie. Nie chcę nawet myśleć co oznaczałoby to, że nie żyje. Módlmy się by odnalazł się cały i zdrowy. Mogę spróbować? – pytanie z rodzaju typowych dla tej wrony zakończyło ciąg słów, jaki wyrzucał z siebie stojąc w kuchni.
Stanisława nie wydawała się być wścibska – nie milczała więc nienaturalnie, byle podsłuchać jak najwięcej z nadchodzących z kuchni, przytłumionych zdań. Zajmowała się dziećmi, którym zwracała uwagę, byle te nie zadręczyły kociaka na dobre. Nie krzyknęła też niczego w rodzaju: czy mogę pomóc czy jak mogę pomóc, zwyczajnie wstydząc się raczej tego, że mogłaby przeszkodzić.
- Gdyby udało się dowiedzieć kiedy ostatnio dobierał „wypłatę” z poczty, może… Mogłoby nam to pomóc? Wątpię by jego kolega ze szkoły wiedział coś o jego lewych interesach, ale to też warto sprawdzić. Zastanawia mnie cały czas ten Stary Więcek. Nigdy nie słyszałem tego nazwiska… – zastanowił się, a potem szybko poprawił. – Znaczy może i słyszałem, ale na pewno nie w otoczeniu Witka. Cała reszta to na pewno jakieś łamagi stąd. Może da się ich wyśledzić?
Chociaż – skoro Stanisława nie przynosiła do domu żadnych pieniędzy, może faktycznie warto było się z nią rozstać? Tylko po co, skoro obserwując Witolda jeszcze w momencie, gdy częściej przebywał w domu jasno wskazywało na to, że kochał swoje dzieci i stosunkowo szanował swoją żonę? Dodatkowo czy ktoś taki jak on mógł obecnie liczyć na lepszą alternatywę?
Cóż – w czasach takich jak te możliwość rozważania skandali obyczajowych była pewnie niczym skarb, jedyną rozrywką, którą otrzymywało się w tym smutnym świecie za darmo. Nie przyszli tu jednak obydwoje dla przyjemności samego rozważania motywów Ancuta. Ba – Wróński nawet nie czerpał z tego żadnej, ale to żadnej rozrywki, czując się osobiście dotknięty przez jego zniknięcie. W końcu z siostrami tworzyli dość zgrany pakiet rodzeństwa – wspierali się w trudnych dla każdej ze stron chwilach, nie wyobrażając sobie tego, by nie mieć do kogo wyciągnąć ręki. Zwykle były to jakieś problemy prozaiczne, dalekie od wygórowanych fantazji klas wyższych.
Stąd pewnie ta niepoprawnie zatroskana twarz Aleksandra, który na pytania wysnuwane z ust Przybylskiego tylko krzywił się jeszcze brzydziej, poprawiając nerwowo roztrzepane w nieładzie włosy.
- Ja i tak nie dam rady dopilnować dwójki dzieciaków w pojedynkę idąc po mieście… – uśmiechnęła się nieco głupio, nawet na samą propozycje szukania Witolda na własną rękę – była właściwie osobą dość skromną i lękliwą, a sugestia jakoby to była do tego zdolna i tak nieco ją zaskoczyła. Na tyle, by na twarz wbiegł jej rumieniec zawstydzenia. – Zaraz wszystko panu przyniosę.
Chociaż wydawała się być chodzącym trupem, widmem głodu, Stanisława widocznie dostała skrzydeł w momencie, w którym to Apolinary poprosił ją o dokładniejsze informacje na temat męża. Dostarczyła na blat zdjęcie ślubne – widać było na nim, że Stanisława za mąż wychodziła już ciężarna, a specjalnie uszyta przez matkę sukienka ledwo to ukrywała. Ancut nie wyglądał tu jednak na rzezimieszka czy kanalię – ot, ładnie uczesany chłopak z uroczym wąsikiem, ubrany w fatalnie skrojony garnitur. Twarz jednak wydawała się jakby znajoma – w bardzo dziwny sposób znajoma. Apolinary mieszkający na Pradze już jakiś czas mógł poczuć, że widział gdzieś twarz szwagra Aleksandra. Gazeciarz? Miejski sprzątacz? Żebrak? A może… Boże drogi. Czy to nie był ten który mył okna na zlecenie bogatej klienteli? A może to tylko zmyłka i jego zakazana morda podobna jest do każdej zakazanej mordy w tym rewirze.
Co jednak wiadomo o innych skrytkach – tych nie było, tak samo jak kont bankowych o których Stanisława miałaby wiedzę. Były za to listy i garść informacji o samym Witoldzie jak i o jego towarzystwie. Listy, których Stanisława nie czytała ze zwykłej, ludzkiej przyzwoitości, nie dostarczały nie wiadomo jak istotnych wieści – ot, po prostu dowiedzieli się, że pisał do niego niejaki Bolo, będący chyba kolegą ze szkoły, że „wypłata” czeka na niego tam gdzie zawsze, a „tam gdzie zawsze” okazało się być po prostu… Na poczcie. Na Ochocie, jak mogli sobie odkodować, łącząc ulicę z dzielnicą. Dziwne, to prawda, ale równie dziwne wydawało się przecież, że ktoś taki jak Wiktor ogółem otrzymywał wypłatę, a nie po prostu wyrywał ją razem z torebką jakiejś staruszki. Dodatkowo można było dowiedzieć się o śmierci i pogrzebie jego matki, która znajdowała się kiedyś w ośrodku dla osób psychicznie chorych. Gdyby jednak zapytano Stanisławę czy wie o tym – zaprzeczyłaby, myśląc, że matka dawno już osierociła Ancuta.
Zapytana pewnie gdzie chodził do szkoły – dowiedzieliby się, że Witold jest Warszawiakiem z dziada pradziada i że chodził do tej samej szkoły, do której zarówno ona, jak i Aleksander i każda inna jego siostra. To mógł potwierdzić Wroński, który co prawda był młodszy od Ancuta, jednak jakkolwiek go stamtąd pamiętał. Co prawda później zawędrowali do różnego technikum, którego Witold chyba nie skończył.
Od zawsze miał ksywkę Wisiek. W pracy zadawał się z Krychą, Waldkiem, Pastuszkiem i Starym Więckiem. Aleksander potwierdził, że trzech pierwszych faktycznie kojarzył ze ślubu siostry i pewnie byłby w stanie rozpoznać ich twarze. Stary Więcek był dla niego jednak tajemnicą. Stanisława powiedziała jednak, że to jakiś przyjezdny ze wsi i podobno posiadał konie.
Była to jednak jakaś garść informacji.
Garść, z którą mogli udać się na Pragę, tak jak to zarządził Apolinary. Co prawda Wroński zawahał się na moment, gdy doszło do niego, że zmierzają właśnie do mieszkania w którym prawdopodobnie znajdowała się Malinowska, jednak nie wypuścił z siebie nawet jednego słowa. Chęć nakarmienia Stanisławy była tak wielka, by nie był w stanie odtrącić pomocnej dłoni Przybylskiego. Zresztą – Stasia wydawała się być zadowolona, że zwiedzi co nieco u boku brata i jego przyjaciela. Przekazała jednak, że ubierze się ładniej, zbierze pranie do środka i zaraz będzie gotowa do drogi.
Z tak blada towarzyszką kolejno: złapali tramwaj czy dwa, odebrali dzieciaki od Laury, złapali kolejny tramwaj i weszli do kamienicy Malinowskich. Mijając się z Katarzyną, Wroński odwrócił wzrok – chociaż nawet nie musiał. Arystokratyczna dusza Kasieńki w końcu nie chciała nawet tracić czasu na kogoś takiego jak on, który oszukał ją i zdradził, chciałoby się rzec, obiecując coś czego i tak nie był w stanie spełnić. I chociaż usta Wrońskiego już otwierały się, by chociaż powitać tak wyniosłą istotę, jaką była właścicielka po chwili zajmowanego przez nich mieszkania – nic nie zdołało z nich uciec.
Ależ ten Wroński był tchórzem. A Stanisława wyraźnie za razem zachwycona strojem kobiety, jak i o niego zazdrosna. Nie przejmowała się jednak dłużej jej obecnością, bo dzieciaki wypsnęły do środka niczym petardy, po chwili już zadręczając biednego kota swoją obecnością.
- Buty, BUTY ZDEJMIJCIE! – krzyknęła bez zastanowienia ich matka, pospiesznie zrzucając swoje i pędząc za dzieciakami w głąb mieszkania Malinowskiej.
Aleksander obejrzał się tylko na Katarzyną z mieszanymi uczuciami widocznymi na jego gładkiej twarzy. Ukradkiem liczył, że Przybylski nawet nie zwrócił uwagi na to, jak smutne i za razem niespokojne wydawało się spojrzenie jego towarzysza. W końcu nie było tu teraz czasu na słabości, musieli działać, o ile chcieli coś z tego mieć. Coś poza piskiem dzieci, które właśnie odkryły, jak fajny w dotyku był Napoleon.
Stojąc w kuchni, Aleksander oparł się o blat i spojrzał na to co układa na nim Apolinary. A jako, że mieli do czynienia z bronią, przełknął ślinę z wyraźnym ruchem grdyki. Zamrugał kilka razy i uśmiechnął się klasycznie – głupio.
Pistolet jednak wziął do ręki i faktycznie – miał zamiar wziąć go ze sobą. Jakkolwiek mocno nie wątpił by w swoje zdolności strzeleckie, ten mógł okazać się dla nich wybawieniem, szczególnie po tym jak wiele zdążyli się już dowiedzieć o tej okolicy w trakcie swojego wcale nie tak niewinnego życia wśród warszawskiego motłochu.
- Dziękuję – powiedział, a potem odchrząknął, stając tuż obok kuchenki, przy której Przybylski odgrzewał jedzenie, które zaraz napełni brzuch zarówno siostry, jak i pewnie niecnych istot, które miały w sobie połowę krwi Ancuta. – Boję się, że te dzieci wyrosną na kogoś takiego jak ich stary. Genów w końcu nie oszukasz, nie? – zapytał, chociaż nie musiał chyba zaznaczać, że pytanie było jawnie retoryczne. Potem natomiast dotarł do tego, co było nieuniknione – własnego spojrzenia na sprawę, gdy to byli bogatsi o doświadczenia, którymi podzieliła się z nimi siostra Aleksandra, której język rozplątywał się w obecności dziennikarza. – Nie wiem czy wolę żeby żył, czy żeby wzięło go wreszcie licho. Z jednej strony za to co zrobił… Przeprałbym mu buzię, chociaż pewnie ten sprowadziłby mnie do parteru tak, o – pstryknął. – Z drugiej strony… Do tego czasu zapewniał im jakieś warunki życia. No i pozostawienie bezrobotnej kobiety z dwójką rosnących dzieciaków wydaje się takie nieodpowiedzialne. Już lepszy był taki palant jak Ancut, ale chociaż przynoszący do domu jedzenie. Nie chcę nawet myśleć co oznaczałoby to, że nie żyje. Módlmy się by odnalazł się cały i zdrowy. Mogę spróbować? – pytanie z rodzaju typowych dla tej wrony zakończyło ciąg słów, jaki wyrzucał z siebie stojąc w kuchni.
Stanisława nie wydawała się być wścibska – nie milczała więc nienaturalnie, byle podsłuchać jak najwięcej z nadchodzących z kuchni, przytłumionych zdań. Zajmowała się dziećmi, którym zwracała uwagę, byle te nie zadręczyły kociaka na dobre. Nie krzyknęła też niczego w rodzaju: czy mogę pomóc czy jak mogę pomóc, zwyczajnie wstydząc się raczej tego, że mogłaby przeszkodzić.
- Gdyby udało się dowiedzieć kiedy ostatnio dobierał „wypłatę” z poczty, może… Mogłoby nam to pomóc? Wątpię by jego kolega ze szkoły wiedział coś o jego lewych interesach, ale to też warto sprawdzić. Zastanawia mnie cały czas ten Stary Więcek. Nigdy nie słyszałem tego nazwiska… – zastanowił się, a potem szybko poprawił. – Znaczy może i słyszałem, ale na pewno nie w otoczeniu Witka. Cała reszta to na pewno jakieś łamagi stąd. Może da się ich wyśledzić?
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Szczęśliwie Stanisława zdecydowała się na owocną w tropy współpracę. Nie było tego aż tak wiele jak mogło się wydawać, jednak wystarczająco, aby wgłębić się w nielegalne poczynania Witolda. Apolinary musiał jednak przyznać, iż cokolwiek przyszło mu czytać z listów czy notatek były to bardzo pospolite rzeczy, niewykraczające po za ludzką przyzwoitość, a nawet mieszczące się w jego własne normy. Brak niepokojących wzmianek w korespondencji Ancuta zawiodło dziennikarza, zważywszy, iż w takiej sytuacji poszukiwania muszą tak czy inaczej, rozpoczynać od zera. Najbardziej pomocnym były ksywki, które wśród światka przestępczego na swój sposób definiowały człowieka, a wręcz nakreślały wężyk poufnych znajomych. Jeżeli trop urywałby się tylko na nich, przy tym nie prowadząc do nikąd, Przybylski zaczął martwić się, czy odnalezienie go będzie możliwe, przeczuwając mimo wszystko, iż śmierć piona nie obiłaby się echem ani przejęciem u nikogo, prócz umierającej z niewiedzy rodziny.
Stojąc przy powoli rozgrzewanej kuchence, przyglądał się dokładnie fotografii, przekazanej przez Stanisławę. Zagiął ją tak, aby pannę młodą ukryć, pozostawiając jedynie niewinną, zdawałoby się, postać Witolda, przodem do oglądającego. Nie miał zbyt wielu cech rozpoznawczych, w dodatku samo zdjęcie nie było najlepszej jakości, utrwalone na gorszym papierze i niedbale prześwietlone, ale coś w nim musiało być, co interesowało Przybylskiego, zwłaszcza teraz, gdy powierzono mu sprawę odnalezienia niewdzięcznika. Od zdjęcia odbił spojrzeniem dopiero wtedy, gdy Wroński zaczął znów mówić. Schował je na powrót do wewnętrznej kieszeni płaszcza, przewieszonego na krześle, po czym wrócił do placków i rozbijającego się na patelni sosu.
- Nie wiem...Bandziorem zostaje się z genów czy z wychowania?- Zagadnął, wątpliwie podchodząc do teorii Aleksandra, jakoby samo bycie dzieckiem człowieka bezprawnego, miało czynić jego dzieci takimi samymi, bez wykształcenia w nich pochwały dla tejże bezprawności. - Nie znam się na wychowaniu, skąd mam wiedzieć jak to działa? To bardzo indywidualna kwestia. Nie czuję się, abym odziedziczył jakąkolwiek cechę po moich rodzicach. - Wzruszył ramionami. Było mu wszystko jedno czy małe Ancuty zostaną uczciwymi obywatelami czy nie, ale niejako próbował zrozumieć obawy Wrońskiego, w końcu, to była przyszłość jego rodziny i jej dobrego imienia. To ostatnie zawsze ciągnęło się za Apolinarym jak smród, powracało nawet w możliwie nieobowiązujących go sytuacjach, dając mu do zrozumienia, kto wśród Przybylskich jest “nicponiem Ancutem”. Wracając do dziwnych wrońskich pytań po poważnej odpowiedzi.
Przybylski spojrzał na kąpiące się w mięsnym sosie placki, z cienko krojonymi kwadratami wołowiny, aby uśmiechnąć się do zerkającego w ich stronę Aleksandra.
**- Proszę. **- Przekazał mu widelec. Kiedy oświetleniowiec zasmakował w kasieńkowej kuchni, Przybylski wyciągnął kolorową, chińską zastawę, aby nałożyć Stanisławie i dzieciom syte porcje. Ostatni raz spoglądając na swoje dzieło, zaserwował na stół obiad, życząc każdemu po kolei smacznego. Dzieci zwabione zapachem na moment odlepiły się od Napoleona, aby zegzaminować podane im smakołyki, usadawiając się po dwóch stronach mamy. Złapały niezgrabnie widelczyki w swoje małe dłonie i zaczęły napychać bez opamiętania buzie.
**- Proszę bez krępacji zrobić sobie kawy, herbaty. Wszystko do znalezienia w kuchni. A i jeszcze bym zapomniał..!**
Doskoczył do szafki, z której swego czasu wyciągał koniak dla Aleksandra. Odnalazł wśród wielu butelek nalewkę wiśniową, aby postawić ją z kieliszkiem przed Ancutową.
**- Jeżeli zaczniesz się denerwować...Na rozluźnienie. **- Posłał ku niej przeciągłe, perskie oko, uśmiechnąwszy się na pokrzepienie, aby zawrócić w stronę korytarza, gdzie powoli kierował się brat kobiety. Zgarnął jeszcze płaszcz z kuchni i w końcu wyszli na Inżynierską, aby skierować się wgłąb Pragi, na targ, skąd mieli zanurzyć się w uliczki warszawskich delikwentów.
Szeroka ulica, wyłożona prostym kamieniem, ze ściętymi w pół kocimi głowami, wysadzona pojedynczymi drzewami, przez która ciągnęła główna linia tramwajowa. Nieregularne, barwne kamienice, przyciemnione pyłem i dymem, tlącym z niskich kominów oraz tabunów kurzu, podrywającego się ze żwirem na zatłoczony chodniki. Praga miała w sobie jakaś tłoczność, inną niż nieokreślone w klimacie centrum – tu była Praga. Śmierdziało moczem, kurzem a nawet krzyki sąsiedzkie miały jakby inny, bardziej bezpośredni i zawadiacki akcent. Każdy zdawał się mieć jakąś sprawę, zwłaszcza na targu, gdzie pomiędzy uczciwych gęb wystawały te charakterystyczne, przyćmione jakąś szykującą się awanturą. Apolinary czuł się tu wystarczająco bezpiecznie, nigdy nie odczuwając jakiś leków, czy niepewności, o której pytał go już wcześniej Aleksander. O Pradze gadano różnie, zapewne przez znaczący kontrast żyjących - większy niż w centrum Warszawy, tutaj liczyło się z sąsiadami i znało się ich lepiej, w plotkach czy prawdzie. Praga, jako druga część Warszawy, rozleglejsza, jako dzielnica, mogła dyktować własne standardy życia od ludzi szanowanych, żyjących w stylu mokotowskim w prywatnych kamienicach aż do bezdomnych łupieżców i ścisłej biedoty w nagich mieszkaniach...Idealne pole do rozwoju czarnego rynku, z dala od poprawności obywatelskiej po drugiej stronie Wisły.
- Tutaj!- Klepnął Aleksandra w ramię dziennikarz, kiedy zakręcili w bramę na podwórze bliźniaczych, szarych kwadraciaków. Brama ciągnęła się przygnitym od wilgoci ścieków tunelem, gdzie, zdawałoby się, całkiem bez zamysłu, w majsterkowej gafie umieszczono drzwi, jakieś pół metra nad ziemią. Apolinary wszedł przez nie bez zawahania, wspinając się na próg.
- Idziemy kupić co trzeba dla Kasieńki. - Oznajmił, schodząc wąskimi, betonowymi schodkami do piwnicy. W piwnicy znajdowało się kilka zabitych deskami, ale oświetlonych boksów. Przy boksach siedziało trzech mężczyzn i grali w karty na ziemi. Obrócili się dopiero, gdy Apolinary odchrząknął.
- Sześć razy dwa, oficerskie...Na nazwisko Malinowska.
- Rejestrowany?- Zapytał jeden z nich, wyciągając nieodpalonego papierosa spomiędzy warg.
- Nie.
Mężczyzna, który się do niego odezwał podniósł się ciężko z ziemi, otrzepał i tak brudne portki i machnął na nich ręką. Poszli dalej, gdzie za masywnymi, metalowymi drzwiami z klapką, wychodziło się na tyły...apteki. Ich przewodnik zadzwonił dzwonkiem, a po niecałych dwóch minutach zawitał do nich starszy, zdecydowanie w podeszłym wieku farmaceuta.
- Panowie do rejestracji. - Poinformował przewodnik. Te słowa zostały wypowiedziane jakoś łagodniej i grzeczniej aż chciało się dodać na końcu “proszę pana” z niemałą posługą. Aptekarz coś burknął, warknął i ustawił się przy kontuarze, na którego pulpicie oparto gruby zeszyt. Zamoczył pióro w atramencie, następnie pobrudził nim język w tej pokrętnej kolejności i czekał na informacje:
- Malinowska, dwa razy sześć, oficerska...Ale może dwie czyste i reszta oficerskie.
- Zapisane, chłopaku wydaj panu jak chce.
- Czy...Czy mógłbym spotkać się z Michałem?- Zagadnął nagle Apolinary. Aptekarz wyprostował się i zaśmiał nieprzyjemnie, choć wydawało się, że było to szczere rozbawienie.
- A co chcesz o Michaśka?
- Szukam kogoś od niego. Może wie kim jest ten człowiek, a lepiej co się z nim stało? Michał mnie zna, proszę powiedzieć, że...
- Sam mu powiesz. Zaprowadź do Michała, pana Przybylskiego.
- Sam trafię, dziękuję. Chodź Aleksandrze.
Z tyłów apteki można było schodkami wyjśc do części mieszkalnej w szarym kwadraciaku, tak więc przeszli do części mieszkalnej, wchodząc do salonu przez właz w podłodze. Salon był umeblowany bardzo skromnie, podstawowo, ale widocznie ktoś dbał tutaj o porządek. W powietrzu unosił się słodki zapaszek, z jakąś mdławą, waniliową nutką, mimo tej przyjemności, duszący w nosie. Dym kręcił się mleczną smugą, prowadząc do fotela, na którym siedział syn farmaceuty. Apolinary zakrył nos kołnierzem płaszcza.
- Michał! Poznajesz mnie?- Podszedł ku niemu, odsłaniając się na moment, a utalentowany chemik aż zerwał się.
- Przyszedłeś z KASIEŃKĄ? CZY TO KASIEŃKA? Jak wygląda, jak wyglądam!?- Poderwał się mężczyzna, zaczynajac potrząsać Przybylskim, ale ten zaśmiał się tylko, uspokajając Michała, na powrót sadzając go w fotelu. Wyciągnął z jego ust kopcącą fajkę, zgasił ją, prosząc Wrońskiego, aby otworzył okno.
- Przyszedłem sam. Mam do Ciebie pytanie. Przychodzą do Ciebie, prawda, na rozdanie. Wielu, różni, ale znasz każdego z imienia, prawda?
- Nie, a w czym rzecz?
- Zaginął niejaki “Wisiek”. To on.- Zza płaszcza wyciągnął fotografię, pokazując Ancuta w garniturze. - Ten człowiek zaginął, podobno trudnił się tu i tam na czarno. Może kiedyś u Ciebie był?
- Zaginął!?
- Tak.
- Ten człowiek ze zdjęcia?
- Tak.
- Boże, i co odnalazł się?
- Nie, dlatego pytam, czy go poznajesz?
- Teraz, nikogo nie poznaję. Rozmawiam z Tobą.
- Krycha, Waldek, Pastuszek i Stary Więcki? Kojarzysz ich?
- Stary Więcki? Tak, załatwiał coś dla mnie. Jestem bezstronny, nie wiem skąd się ten gość bierze.
- Podobno ze wsi, miewa konie...
- Haha, głupi jesteś Apolinary, Kasieńka taka nie jest głupia. Tak się mówi, no to już wiem...Ze wsi, hodowca koni? Apfff, to znaczy, że handluje wiadomościami, na koniu jak listonosz przesyłki dostarcza, listy i depesze. A że ze wsi, to znaczy, że z dołu. Żadna gruba ryba. Idźcie na Sprzeczną i pytajcie o konie, czy jakiś wieśniak, nie ma na sprzedaż konia. A później pytajcie o tego Starego. Przy torach.
Doskonale...
Apolinary spojrzał na Aleksandra z uśmiechem, widocznie rozochocony na dalsze poszukiwania, skoro pewna kwestia zaczęła się rozwiązywać, co prawda bardzo wolno, ale jak błyskotliwie.
- Michale, następnym razem powiem Kasieńce, aby przyszła tu do Ciebie i Cię wycałowała!
- Och, tak,musisz jej powiedzieć, żeby mnie wycałowała!- Po tym rozanielonym wybuchu, Michał wsadził fajkę w usta, aby zaciągnąć się zdrowo, ale tamtej dwójki już nie było. Pędzili na Sprzeczną po kuriera.
Stojąc przy powoli rozgrzewanej kuchence, przyglądał się dokładnie fotografii, przekazanej przez Stanisławę. Zagiął ją tak, aby pannę młodą ukryć, pozostawiając jedynie niewinną, zdawałoby się, postać Witolda, przodem do oglądającego. Nie miał zbyt wielu cech rozpoznawczych, w dodatku samo zdjęcie nie było najlepszej jakości, utrwalone na gorszym papierze i niedbale prześwietlone, ale coś w nim musiało być, co interesowało Przybylskiego, zwłaszcza teraz, gdy powierzono mu sprawę odnalezienia niewdzięcznika. Od zdjęcia odbił spojrzeniem dopiero wtedy, gdy Wroński zaczął znów mówić. Schował je na powrót do wewnętrznej kieszeni płaszcza, przewieszonego na krześle, po czym wrócił do placków i rozbijającego się na patelni sosu.
- Nie wiem...Bandziorem zostaje się z genów czy z wychowania?- Zagadnął, wątpliwie podchodząc do teorii Aleksandra, jakoby samo bycie dzieckiem człowieka bezprawnego, miało czynić jego dzieci takimi samymi, bez wykształcenia w nich pochwały dla tejże bezprawności. - Nie znam się na wychowaniu, skąd mam wiedzieć jak to działa? To bardzo indywidualna kwestia. Nie czuję się, abym odziedziczył jakąkolwiek cechę po moich rodzicach. - Wzruszył ramionami. Było mu wszystko jedno czy małe Ancuty zostaną uczciwymi obywatelami czy nie, ale niejako próbował zrozumieć obawy Wrońskiego, w końcu, to była przyszłość jego rodziny i jej dobrego imienia. To ostatnie zawsze ciągnęło się za Apolinarym jak smród, powracało nawet w możliwie nieobowiązujących go sytuacjach, dając mu do zrozumienia, kto wśród Przybylskich jest “nicponiem Ancutem”. Wracając do dziwnych wrońskich pytań po poważnej odpowiedzi.
Przybylski spojrzał na kąpiące się w mięsnym sosie placki, z cienko krojonymi kwadratami wołowiny, aby uśmiechnąć się do zerkającego w ich stronę Aleksandra.
**- Proszę. **- Przekazał mu widelec. Kiedy oświetleniowiec zasmakował w kasieńkowej kuchni, Przybylski wyciągnął kolorową, chińską zastawę, aby nałożyć Stanisławie i dzieciom syte porcje. Ostatni raz spoglądając na swoje dzieło, zaserwował na stół obiad, życząc każdemu po kolei smacznego. Dzieci zwabione zapachem na moment odlepiły się od Napoleona, aby zegzaminować podane im smakołyki, usadawiając się po dwóch stronach mamy. Złapały niezgrabnie widelczyki w swoje małe dłonie i zaczęły napychać bez opamiętania buzie.
**- Proszę bez krępacji zrobić sobie kawy, herbaty. Wszystko do znalezienia w kuchni. A i jeszcze bym zapomniał..!**
Doskoczył do szafki, z której swego czasu wyciągał koniak dla Aleksandra. Odnalazł wśród wielu butelek nalewkę wiśniową, aby postawić ją z kieliszkiem przed Ancutową.
**- Jeżeli zaczniesz się denerwować...Na rozluźnienie. **- Posłał ku niej przeciągłe, perskie oko, uśmiechnąwszy się na pokrzepienie, aby zawrócić w stronę korytarza, gdzie powoli kierował się brat kobiety. Zgarnął jeszcze płaszcz z kuchni i w końcu wyszli na Inżynierską, aby skierować się wgłąb Pragi, na targ, skąd mieli zanurzyć się w uliczki warszawskich delikwentów.
Szeroka ulica, wyłożona prostym kamieniem, ze ściętymi w pół kocimi głowami, wysadzona pojedynczymi drzewami, przez która ciągnęła główna linia tramwajowa. Nieregularne, barwne kamienice, przyciemnione pyłem i dymem, tlącym z niskich kominów oraz tabunów kurzu, podrywającego się ze żwirem na zatłoczony chodniki. Praga miała w sobie jakaś tłoczność, inną niż nieokreślone w klimacie centrum – tu była Praga. Śmierdziało moczem, kurzem a nawet krzyki sąsiedzkie miały jakby inny, bardziej bezpośredni i zawadiacki akcent. Każdy zdawał się mieć jakąś sprawę, zwłaszcza na targu, gdzie pomiędzy uczciwych gęb wystawały te charakterystyczne, przyćmione jakąś szykującą się awanturą. Apolinary czuł się tu wystarczająco bezpiecznie, nigdy nie odczuwając jakiś leków, czy niepewności, o której pytał go już wcześniej Aleksander. O Pradze gadano różnie, zapewne przez znaczący kontrast żyjących - większy niż w centrum Warszawy, tutaj liczyło się z sąsiadami i znało się ich lepiej, w plotkach czy prawdzie. Praga, jako druga część Warszawy, rozleglejsza, jako dzielnica, mogła dyktować własne standardy życia od ludzi szanowanych, żyjących w stylu mokotowskim w prywatnych kamienicach aż do bezdomnych łupieżców i ścisłej biedoty w nagich mieszkaniach...Idealne pole do rozwoju czarnego rynku, z dala od poprawności obywatelskiej po drugiej stronie Wisły.
- Tutaj!- Klepnął Aleksandra w ramię dziennikarz, kiedy zakręcili w bramę na podwórze bliźniaczych, szarych kwadraciaków. Brama ciągnęła się przygnitym od wilgoci ścieków tunelem, gdzie, zdawałoby się, całkiem bez zamysłu, w majsterkowej gafie umieszczono drzwi, jakieś pół metra nad ziemią. Apolinary wszedł przez nie bez zawahania, wspinając się na próg.
- Idziemy kupić co trzeba dla Kasieńki. - Oznajmił, schodząc wąskimi, betonowymi schodkami do piwnicy. W piwnicy znajdowało się kilka zabitych deskami, ale oświetlonych boksów. Przy boksach siedziało trzech mężczyzn i grali w karty na ziemi. Obrócili się dopiero, gdy Apolinary odchrząknął.
- Sześć razy dwa, oficerskie...Na nazwisko Malinowska.
- Rejestrowany?- Zapytał jeden z nich, wyciągając nieodpalonego papierosa spomiędzy warg.
- Nie.
Mężczyzna, który się do niego odezwał podniósł się ciężko z ziemi, otrzepał i tak brudne portki i machnął na nich ręką. Poszli dalej, gdzie za masywnymi, metalowymi drzwiami z klapką, wychodziło się na tyły...apteki. Ich przewodnik zadzwonił dzwonkiem, a po niecałych dwóch minutach zawitał do nich starszy, zdecydowanie w podeszłym wieku farmaceuta.
- Panowie do rejestracji. - Poinformował przewodnik. Te słowa zostały wypowiedziane jakoś łagodniej i grzeczniej aż chciało się dodać na końcu “proszę pana” z niemałą posługą. Aptekarz coś burknął, warknął i ustawił się przy kontuarze, na którego pulpicie oparto gruby zeszyt. Zamoczył pióro w atramencie, następnie pobrudził nim język w tej pokrętnej kolejności i czekał na informacje:
- Malinowska, dwa razy sześć, oficerska...Ale może dwie czyste i reszta oficerskie.
- Zapisane, chłopaku wydaj panu jak chce.
- Czy...Czy mógłbym spotkać się z Michałem?- Zagadnął nagle Apolinary. Aptekarz wyprostował się i zaśmiał nieprzyjemnie, choć wydawało się, że było to szczere rozbawienie.
- A co chcesz o Michaśka?
- Szukam kogoś od niego. Może wie kim jest ten człowiek, a lepiej co się z nim stało? Michał mnie zna, proszę powiedzieć, że...
- Sam mu powiesz. Zaprowadź do Michała, pana Przybylskiego.
- Sam trafię, dziękuję. Chodź Aleksandrze.
Z tyłów apteki można było schodkami wyjśc do części mieszkalnej w szarym kwadraciaku, tak więc przeszli do części mieszkalnej, wchodząc do salonu przez właz w podłodze. Salon był umeblowany bardzo skromnie, podstawowo, ale widocznie ktoś dbał tutaj o porządek. W powietrzu unosił się słodki zapaszek, z jakąś mdławą, waniliową nutką, mimo tej przyjemności, duszący w nosie. Dym kręcił się mleczną smugą, prowadząc do fotela, na którym siedział syn farmaceuty. Apolinary zakrył nos kołnierzem płaszcza.
- Michał! Poznajesz mnie?- Podszedł ku niemu, odsłaniając się na moment, a utalentowany chemik aż zerwał się.
- Przyszedłeś z KASIEŃKĄ? CZY TO KASIEŃKA? Jak wygląda, jak wyglądam!?- Poderwał się mężczyzna, zaczynajac potrząsać Przybylskim, ale ten zaśmiał się tylko, uspokajając Michała, na powrót sadzając go w fotelu. Wyciągnął z jego ust kopcącą fajkę, zgasił ją, prosząc Wrońskiego, aby otworzył okno.
- Przyszedłem sam. Mam do Ciebie pytanie. Przychodzą do Ciebie, prawda, na rozdanie. Wielu, różni, ale znasz każdego z imienia, prawda?
- Nie, a w czym rzecz?
- Zaginął niejaki “Wisiek”. To on.- Zza płaszcza wyciągnął fotografię, pokazując Ancuta w garniturze. - Ten człowiek zaginął, podobno trudnił się tu i tam na czarno. Może kiedyś u Ciebie był?
- Zaginął!?
- Tak.
- Ten człowiek ze zdjęcia?
- Tak.
- Boże, i co odnalazł się?
- Nie, dlatego pytam, czy go poznajesz?
- Teraz, nikogo nie poznaję. Rozmawiam z Tobą.
- Krycha, Waldek, Pastuszek i Stary Więcki? Kojarzysz ich?
- Stary Więcki? Tak, załatwiał coś dla mnie. Jestem bezstronny, nie wiem skąd się ten gość bierze.
- Podobno ze wsi, miewa konie...
- Haha, głupi jesteś Apolinary, Kasieńka taka nie jest głupia. Tak się mówi, no to już wiem...Ze wsi, hodowca koni? Apfff, to znaczy, że handluje wiadomościami, na koniu jak listonosz przesyłki dostarcza, listy i depesze. A że ze wsi, to znaczy, że z dołu. Żadna gruba ryba. Idźcie na Sprzeczną i pytajcie o konie, czy jakiś wieśniak, nie ma na sprzedaż konia. A później pytajcie o tego Starego. Przy torach.
Doskonale...
Apolinary spojrzał na Aleksandra z uśmiechem, widocznie rozochocony na dalsze poszukiwania, skoro pewna kwestia zaczęła się rozwiązywać, co prawda bardzo wolno, ale jak błyskotliwie.
- Michale, następnym razem powiem Kasieńce, aby przyszła tu do Ciebie i Cię wycałowała!
- Och, tak,musisz jej powiedzieć, żeby mnie wycałowała!- Po tym rozanielonym wybuchu, Michał wsadził fajkę w usta, aby zaciągnąć się zdrowo, ale tamtej dwójki już nie było. Pędzili na Sprzeczną po kuriera.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Podróże przez ciasne uliczki gorszych dzielnic nigdy nie mogły znudzić – tutaj nawet bruk był jakiś inny, jakby bardziej zużyty, pomimo tego, jak rzadko przemieszczały się tu automobile, na które niewielu z mieszkańców było stać. Oczywiście – kilka ulic dalej, jeżeli odsunąć się od tej jaskini patologii, można byłoby ujrzeć całkiem zjadliwe kamieniczki, nowoczesne zakłady czy zaparkowane przy ulicy samochody, miejsca przez które przedzierali się teraz chłopcy, nawet nie pamiętały lepszych czasów – one po prostu rosły jak grzyby po deszczu już w gorszych czasach. Czyniło to Pragę miejscem o idealnej symbiozie organizmów – okradający, głodni często pozornych bogactw dawnych arystokratów, których zastawione budynki rosły przy ulicach i sami arystokraci, których majątek, podkradane z kieszonki, torebki lub samego mieszkania wzbogacał lokalny lud.
Nic tylko tak żyć.
I nie zrozumcie źle narratora – Aleksander nie miał nic do ludzi biednych i radzących sobie jak tylko mogli, w końcu obecnie wielu nie wiązało końca z końcem, ba, nawet nie czuł się w żaden sposób lepszy od tych, którym przyszło urodzić siew takich warunkach, ot padli ofiarą okrutnego fatum, które nakazało im wydrzeć z gardła pierwszy okrzyk w rodzinie oprychów.
Ależ szkoda.
Z wielkimi oczami, jak na Aleksandra przystało, przyglądał się otoczeniu po którym oprowadzał ich Apolinary. Nie dziwił się już dawno, że ktoś nawet tak ładnie ubrany i uczesany jak on chodził po miejscach tak obskurnych jak to – w końcu ten w jego towarzystwie skoczył do kubła ze śmieciami, ratując się przed pożarem który zresztą razem (no tak, odpowiedzialność zbiorowa, a co) rozpętali.
- To coś wielkiego? – zapytał nim jeszcze wleźli na posesję, a później w cztery kąty aptekarza. Wroński zawsze postrzegał ten fach jako doceniany, a ludzi go wykonujących jako – zamożnych. Teraz oczywiście musiał się nieco przeliczyć, bo miejsce w którym świadczony był ten farmaceutyczny fach, jak wszystko w okolicy nieciekawej, również zbyt ciekawie nie wyglądało.
I tym razem Aleksander był raczej milczącym towarzyszem – chłonął widoki, słowa i zapachy, jednak nie dawał zbyt wiele od siebie, czując, że i tak nie przyczyni się do niczego w „załatwieniu rzeczy dla Katarzyny”. Właściwie – same wspomnienie tej pewnej siebie kobiety sprawiało, że serce Aleksandra waliło niczym dzwon – jej olewczy stosunek przy ich dzisiejszym spotkaniu… Zresztą, jak widać nie on jedyny zatruwał czystość swojego umysłu atramentem kasieńkowej duszy – bo kiedy dotarli do Michałka, widocznie znajomego zarówno Przybylskiego, jak i Malinowskiej (w obecnej sytuacji ciężko jest wierzyć, że którykolwiek znajomy nie jest ich wspólnym). Okno zostało otwarte, a oprócz dymu który snuł się dookoła, z głowy Aleksandra uleciały myśli o Malinowskiej.
Co prawda Wroński zagubiony czuł się w tym wszystkim, a chociaż umysł jego chłonął słowa syna aptekarza, tak niewiele z nich rozumiał. Najważniejsze jednak, że ten wiedział cokolwiek o tajemniczej postaci, o której Wroński jeszcze nigdy nie słyszał – Stary Więcki, jedyna enigma spośród znajomych Witka. Aż chciał się odezwać, by wypytać o coś więcej i być może przyspieszyć skutecznie poszukiwania krnąbrnego szwagra, jednak uśmiech którym obdarzył go Apolinary skutecznie wypędził mu z głowy te myśli – i tak wiedzieli już wiele.
Cel który obrali nie wydawał się daleki – drogę na miejsce przebyli jednak raczej w milczeniu, a przynajmniej Aleksander starał się nie mówić nic i nie rzucać się w oczy – wydawało się mu bowiem, że każde kolejne spojrzenie patrzyło na niego jakby bardziej badawczo i z większą niechęcią. Być może w miejscu takim jak to, wręcz na krańcu dzielnicy, która za torami przemieniała się już w mniej zurbanizowaną, rozwijającą się dopiero część miasta, podejście to było typowe, a obcych niewiele… Ale Wroński nie miał zamiaru wypytywać o powód dziwnego przyglądania się jego osobie, nawet, jeżeli miałby chodzić z czymś durnym na twarzy do końca dnia. Zwykle czymś durnym na jego twarzy był uśmiech, a teraz zdecydowanie ciężko było go odnaleźć.
Co jednak odnaleźli? A przekonanie, że Michał syn aptekarza raczej ich nie oszukał – była Sprzeczna, były tory, ba, po chwili mogli nawet zauważyć że…
- Apolinary, widzisz to co ja? – spytał Wroński, przystając i zerkając w kierunku szyldu jednego z lokali umieszczonych na parterze zaniedbanego, piętrowego drewniaka wykonanego w stylu jakby polskim albo po prostu brzydkim. Konik na biegunach tam narysowany faktycznie oddawał swoim wyglądem podobieństwo do dziecięcej zabawki, jednak to jak bardzo wytarty pozostawał napis nad nim uniemożliwiało jednoznaczne rozpoznanie tego, jakimi usługami trudnił się właściciel.
Po zbliżeniu się do okna pokrytego jakby obrzydliwą błoną zamiast szyby – mogli z Apolinarym zauważyć, że miejsce te wydaje się puste. Nie okradzione raczej, bo co można byłoby ukraść z miejsca takiego jak to, jednak po prostu biedne. Skromnie wyposażone, jednak faktycznie – na blacie rzemieślniczym umieszczono części do sklecenia jakby drewnianego konia.
- Widzisz tam? – wskazał przez szybę palcem półkę, ledwo widoczne w tym świetle i pod takim kątem, pokrytą jednak średniej jakości kukiełkami jakby z teatru lalek. – Ale to upiornie wygląda…
By jednak dodać całej sytuacji więcej upiorności i pikanterii – po chwili ktoś złapał na raz za ramię Aleksandra i Apolinarego, pociągając ich do siebie w taki sposób, by ci obrócili się bokiem i mogli zauważyć kto odważył się ich dotknąć. Oczywiście Aleksander wrzasnął niczym obdzierany ze skóry gdy tylko się to zdarzyło, sparaliżowany nie mogąc wykonać nawet ruchu, ba, nawet nie mogąc spojrzeć w oczy temu, kto właśnie miał ich zagadać…
- Won stąd, właściciela nie ma, nie ma tu czego szukać – wielki jak brzoza kark o wąskich ustach i poznaczonej bliznami mordzie stanął przed nimi, a że był wyższy nawet od Apolinarego i wyjątkowo szeroki, mógł robić wrażenie. Zapewne gdyby nie element zaskoczenia – Wroński już wiałby biegiem (przypadkiem) pod rozpędzony pociąg. Tak to, stał jak ten dzieciak zganiony przez starego.
- My szukamy tylko wieśniaków co na sprzedaż konie mają… – ostatnia szara komórka pozwoliła Aleksandrowi powiedzieć coś sensownego. I chwała mu za to, bo chociaż sam nie mógł tego zauważyć, badając teraz uważnie czubki swoich butów, tak o ile Apolinary był bardziej odważny, mógłby zauważyć jak mimika twarzy karka zmienia się w ułamku chwili. Brwi marszczą się, jednak tylko na chwilę, bo potem z ust wydobywa się mu westchnienie.
- Jeżeli tak, to przykro mi, właściciel tera na targu zabawki wystawia, ja tu tylko pilnuje, ale jak powiecie dla kogo co macie to może wam pomogę trochę – mówił jakby sam myślał, że Aleksander i Apolinary wiedzą coś więcej i rozumieją jego tok rozumowania.
Oczywiście ci nie wiedzieli więcej, nie wiedzieli kim jest właściciel tego zakładu i o co chodziło w „dla kogo macie” i co mieli mieć, jednak na zdrowy chłopski rozum, skoro poszukiwali Więcka, z ust Aleksandra uciekła prosta wiadomość:
- No do Więcka. Starego.
Na co szeroki w barkach mężczyzna tylko prychnął.
- Jak chcecie sobie coś do Więcka przekazywać to chyba wam w głowie się poprzewracało żeby szefa zajmować, idźta sobie sami z nim gadać. Weźcie idźcie tą ulicą tam w dół, do torów i jak zobaczyta taki dom samotny, między torami, nie wiem kto tam to stawiał, to weźcie tam idźcie i zapukajcie. Siedzi zamknięty i się zapija od kilku dni, a już się chwalił, że od kilku miesięcy wódki nie wąchał, taka z niego niedojda...
Jednak chłopcy nie mieli czasu na wysłuchiwanie marudzenia tego paskudy, nawet jeżeli wątek sklepu z drewnianym konikiem, całego „szefa” i „sprzedawania zabawek” był interesujący. Teraz liczyło się to, że ktoś kto tu był faktycznie wiedział gdzie jest ich zguba – a raczej ten, który wiedział, gdzie znaleźć się mógł Witek. A to chyba najważniejsze.
Nic tylko tak żyć.
I nie zrozumcie źle narratora – Aleksander nie miał nic do ludzi biednych i radzących sobie jak tylko mogli, w końcu obecnie wielu nie wiązało końca z końcem, ba, nawet nie czuł się w żaden sposób lepszy od tych, którym przyszło urodzić siew takich warunkach, ot padli ofiarą okrutnego fatum, które nakazało im wydrzeć z gardła pierwszy okrzyk w rodzinie oprychów.
Ależ szkoda.
Z wielkimi oczami, jak na Aleksandra przystało, przyglądał się otoczeniu po którym oprowadzał ich Apolinary. Nie dziwił się już dawno, że ktoś nawet tak ładnie ubrany i uczesany jak on chodził po miejscach tak obskurnych jak to – w końcu ten w jego towarzystwie skoczył do kubła ze śmieciami, ratując się przed pożarem który zresztą razem (no tak, odpowiedzialność zbiorowa, a co) rozpętali.
- To coś wielkiego? – zapytał nim jeszcze wleźli na posesję, a później w cztery kąty aptekarza. Wroński zawsze postrzegał ten fach jako doceniany, a ludzi go wykonujących jako – zamożnych. Teraz oczywiście musiał się nieco przeliczyć, bo miejsce w którym świadczony był ten farmaceutyczny fach, jak wszystko w okolicy nieciekawej, również zbyt ciekawie nie wyglądało.
I tym razem Aleksander był raczej milczącym towarzyszem – chłonął widoki, słowa i zapachy, jednak nie dawał zbyt wiele od siebie, czując, że i tak nie przyczyni się do niczego w „załatwieniu rzeczy dla Katarzyny”. Właściwie – same wspomnienie tej pewnej siebie kobiety sprawiało, że serce Aleksandra waliło niczym dzwon – jej olewczy stosunek przy ich dzisiejszym spotkaniu… Zresztą, jak widać nie on jedyny zatruwał czystość swojego umysłu atramentem kasieńkowej duszy – bo kiedy dotarli do Michałka, widocznie znajomego zarówno Przybylskiego, jak i Malinowskiej (w obecnej sytuacji ciężko jest wierzyć, że którykolwiek znajomy nie jest ich wspólnym). Okno zostało otwarte, a oprócz dymu który snuł się dookoła, z głowy Aleksandra uleciały myśli o Malinowskiej.
Co prawda Wroński zagubiony czuł się w tym wszystkim, a chociaż umysł jego chłonął słowa syna aptekarza, tak niewiele z nich rozumiał. Najważniejsze jednak, że ten wiedział cokolwiek o tajemniczej postaci, o której Wroński jeszcze nigdy nie słyszał – Stary Więcki, jedyna enigma spośród znajomych Witka. Aż chciał się odezwać, by wypytać o coś więcej i być może przyspieszyć skutecznie poszukiwania krnąbrnego szwagra, jednak uśmiech którym obdarzył go Apolinary skutecznie wypędził mu z głowy te myśli – i tak wiedzieli już wiele.
Cel który obrali nie wydawał się daleki – drogę na miejsce przebyli jednak raczej w milczeniu, a przynajmniej Aleksander starał się nie mówić nic i nie rzucać się w oczy – wydawało się mu bowiem, że każde kolejne spojrzenie patrzyło na niego jakby bardziej badawczo i z większą niechęcią. Być może w miejscu takim jak to, wręcz na krańcu dzielnicy, która za torami przemieniała się już w mniej zurbanizowaną, rozwijającą się dopiero część miasta, podejście to było typowe, a obcych niewiele… Ale Wroński nie miał zamiaru wypytywać o powód dziwnego przyglądania się jego osobie, nawet, jeżeli miałby chodzić z czymś durnym na twarzy do końca dnia. Zwykle czymś durnym na jego twarzy był uśmiech, a teraz zdecydowanie ciężko było go odnaleźć.
Co jednak odnaleźli? A przekonanie, że Michał syn aptekarza raczej ich nie oszukał – była Sprzeczna, były tory, ba, po chwili mogli nawet zauważyć że…
- Apolinary, widzisz to co ja? – spytał Wroński, przystając i zerkając w kierunku szyldu jednego z lokali umieszczonych na parterze zaniedbanego, piętrowego drewniaka wykonanego w stylu jakby polskim albo po prostu brzydkim. Konik na biegunach tam narysowany faktycznie oddawał swoim wyglądem podobieństwo do dziecięcej zabawki, jednak to jak bardzo wytarty pozostawał napis nad nim uniemożliwiało jednoznaczne rozpoznanie tego, jakimi usługami trudnił się właściciel.
Po zbliżeniu się do okna pokrytego jakby obrzydliwą błoną zamiast szyby – mogli z Apolinarym zauważyć, że miejsce te wydaje się puste. Nie okradzione raczej, bo co można byłoby ukraść z miejsca takiego jak to, jednak po prostu biedne. Skromnie wyposażone, jednak faktycznie – na blacie rzemieślniczym umieszczono części do sklecenia jakby drewnianego konia.
- Widzisz tam? – wskazał przez szybę palcem półkę, ledwo widoczne w tym świetle i pod takim kątem, pokrytą jednak średniej jakości kukiełkami jakby z teatru lalek. – Ale to upiornie wygląda…
By jednak dodać całej sytuacji więcej upiorności i pikanterii – po chwili ktoś złapał na raz za ramię Aleksandra i Apolinarego, pociągając ich do siebie w taki sposób, by ci obrócili się bokiem i mogli zauważyć kto odważył się ich dotknąć. Oczywiście Aleksander wrzasnął niczym obdzierany ze skóry gdy tylko się to zdarzyło, sparaliżowany nie mogąc wykonać nawet ruchu, ba, nawet nie mogąc spojrzeć w oczy temu, kto właśnie miał ich zagadać…
- Won stąd, właściciela nie ma, nie ma tu czego szukać – wielki jak brzoza kark o wąskich ustach i poznaczonej bliznami mordzie stanął przed nimi, a że był wyższy nawet od Apolinarego i wyjątkowo szeroki, mógł robić wrażenie. Zapewne gdyby nie element zaskoczenia – Wroński już wiałby biegiem (przypadkiem) pod rozpędzony pociąg. Tak to, stał jak ten dzieciak zganiony przez starego.
- My szukamy tylko wieśniaków co na sprzedaż konie mają… – ostatnia szara komórka pozwoliła Aleksandrowi powiedzieć coś sensownego. I chwała mu za to, bo chociaż sam nie mógł tego zauważyć, badając teraz uważnie czubki swoich butów, tak o ile Apolinary był bardziej odważny, mógłby zauważyć jak mimika twarzy karka zmienia się w ułamku chwili. Brwi marszczą się, jednak tylko na chwilę, bo potem z ust wydobywa się mu westchnienie.
- Jeżeli tak, to przykro mi, właściciel tera na targu zabawki wystawia, ja tu tylko pilnuje, ale jak powiecie dla kogo co macie to może wam pomogę trochę – mówił jakby sam myślał, że Aleksander i Apolinary wiedzą coś więcej i rozumieją jego tok rozumowania.
Oczywiście ci nie wiedzieli więcej, nie wiedzieli kim jest właściciel tego zakładu i o co chodziło w „dla kogo macie” i co mieli mieć, jednak na zdrowy chłopski rozum, skoro poszukiwali Więcka, z ust Aleksandra uciekła prosta wiadomość:
- No do Więcka. Starego.
Na co szeroki w barkach mężczyzna tylko prychnął.
- Jak chcecie sobie coś do Więcka przekazywać to chyba wam w głowie się poprzewracało żeby szefa zajmować, idźta sobie sami z nim gadać. Weźcie idźcie tą ulicą tam w dół, do torów i jak zobaczyta taki dom samotny, między torami, nie wiem kto tam to stawiał, to weźcie tam idźcie i zapukajcie. Siedzi zamknięty i się zapija od kilku dni, a już się chwalił, że od kilku miesięcy wódki nie wąchał, taka z niego niedojda...
Jednak chłopcy nie mieli czasu na wysłuchiwanie marudzenia tego paskudy, nawet jeżeli wątek sklepu z drewnianym konikiem, całego „szefa” i „sprzedawania zabawek” był interesujący. Teraz liczyło się to, że ktoś kto tu był faktycznie wiedział gdzie jest ich zguba – a raczej ten, który wiedział, gdzie znaleźć się mógł Witek. A to chyba najważniejsze.
Sponsored content
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach