MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Kulka x Middie
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Dzień dobry
I M I Ę: Apolinary
N A Z W I S K O: Przybylski
W I E K: 27 lat
D A T A U R O D Z E N I E: 22.03.1905r.
Z O D I A K: Baran
O J C I E C: Józef Przybylski [55 lat] - radny miasta Warszawa,
zapalony gracz w karty
M A T K A: Dagmara Przybylska-Wiśniewska [52 lat] - guwernantka,
nauczycielka języka rosyjskiego
B R A T: Dariusz Mirosław Przybylski [33 lata]- asesor prokuratora
sądu apelacyjnego w Warszawie - Kazimierza Rudnickiego
Z A W Ó D: Dziennikarz rubryki "polityka niezależna" w
"Wieczorze Warszawskim"
W Z R O S T: 185 cm
W A G A: 74 kg
B U D O W A: szczupła
C E R A: Oliwkowa
K O L O R O C Z U: Zielone
K O L O R W Ł O S Ó W: Hebanowe
I N N E: gęste rzęsy, wąskie usta
C H A R A K T E R: Pewny siebie, wyrachowany, narcystyczny, cyniczny,
za zarazem ceniący dobre poczucie humoru i odwagę, choleryk
I M I Ę: Apolinary
N A Z W I S K O: Przybylski
W I E K: 27 lat
D A T A U R O D Z E N I E: 22.03.1905r.
Z O D I A K: Baran
O J C I E C: Józef Przybylski [55 lat] - radny miasta Warszawa,
zapalony gracz w karty
M A T K A: Dagmara Przybylska-Wiśniewska [52 lat] - guwernantka,
nauczycielka języka rosyjskiego
B R A T: Dariusz Mirosław Przybylski [33 lata]- asesor prokuratora
sądu apelacyjnego w Warszawie - Kazimierza Rudnickiego
Z A W Ó D: Dziennikarz rubryki "polityka niezależna" w
"Wieczorze Warszawskim"
W Z R O S T: 185 cm
W A G A: 74 kg
B U D O W A: szczupła
C E R A: Oliwkowa
K O L O R O C Z U: Zielone
K O L O R W Ł O S Ó W: Hebanowe
I N N E: gęste rzęsy, wąskie usta
C H A R A K T E R: Pewny siebie, wyrachowany, narcystyczny, cyniczny,
za zarazem ceniący dobre poczucie humoru i odwagę, choleryk
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Dnia dzisiejszego, pięknego bardzo dnia, bo z niebem czystym od chmur i powietrzem świeżym dzięki rześkim powiewom wiaterku - w Teatrze, jego ukochanym miejscu pracy wymarzonej, odbywał się kolejny spektakl, przy którym mógł pomagać. I chociaż czar miał w sobie iście aktorski, a i urodę dosyć przystępną, chociaż nie ogłupiającą - zdecydowanie aktorem nie był. Nie był też scenarzystą, nie przygotowywał kostiumów, ba, nawet nie był suflerem czy częścią szykującej się już do przygrywania w trakcie orkiestry.
Był po prostu tym, który przekręcał reflektory w odpowiednią akurat stronę, który zwiększał bądź zmniejszał natężenie światła, który mrugał nim w momentach mrożących krew w żyłach, dla nadania tego niesamowitego klimatu, sprawiającego, że kobietom z loży chciało się piać, a mężczyznom, co za tym szło, zakrywać uszy bądź wtórować śmiechem nad głupotą swojej kochanki czy po prostu żony.
Do Teatru Wielkiego nie przychodzili jednak prostacy, który krzyczeli jak nieokiełznana tłuszcza. Zwykle byli to zadufani w sobie ludzie o tytułach dziwacznych bądź herbach obrzydłych. Właściciele kilku kamienic, zwykle tych najpiękniejszych, ale docenianych dopiero za trochę mniej niż sto lat, kiedy ludzie będą sumować wszystkie zniszczenia ostatniego wieku i płakać nad stratami dorobku polskiej kultury i sztuki.
W końcu niektóre rzeczy doceniało się odpowiednio dopiero po stracie!
I okazać się dopiero miało, jak patetycznie będzie przypomnieć sobie to wykrzyknięte zdanie pod koniec dnia. Szczególnie, że dzień ten, jak to przedstawienie – miało być jawnym początkiem ciągu nieprzyjemnych zdarzeń, które zapiszą się w pamięci każdego obecnego na sali widza, każdego aktora, każdej zabłąkanej duszy i całego pięknego miasta Warszawa.
Sala była praktycznie pełna. Zdobione secesyjnymi rzeźbami naściennymi loże, były wypchane niczym klatki niewolnikami. Łby bestii wszelakich, lwów, tygrysów i innych diabłów, które zatopione wśród rzeźb kwiecistych uśmiechały się do widowni usadzonej w dolnej części sali, oznajmiały, że spektakl za moment się rozpocznie. Jeszcze tylko dwa uderzenia w gong, a odpowiedzialni za to ludzie wygaszą blask z kryształowych żyrandoli, schowają w ciemnościach burżuazję zatopioną w obitych materiałem fotelach i odpowiednio zadbają o klimat sztuki, obecnej dziś na scenie.
I właśnie tu do akcji wkraczał Aleksander, z uśmiechem stojącym na w pełni pustej loży. Tylko on i sprzęt, który miał obsługiwać. Tylko on, sprzęt i sztuka, której próby oglądał już od jakiegoś czasu, czając się ciągle na to, by po raz kolejny ujrzeć na scenie Kobietę. Tak, może nie brzmiało to najlepiej, może brzmiało właśnie tak, jakby ten nigdy kobiety nie dotknął, jednak prawda była taka, że… Tej nie dotknął, jedynie przyglądał się, doskonale wiedząc, że ona nawet na niego nie spojrzy.
Może dlatego, że ten zawsze stał w tym zacienionym miejscu, z którego wychodziło oślepiające aktorów patrzących w nie światło? Może dlatego, że sam zainteresowany chował się zawstydzony swoją nieszykowną i, w swoim przekonaniu, nie w modzie fryzurą? Pewnie tak, on jednak wolał wierzyć w tę wizję „miłości tragicznej”, w której to on oglądał ją zawsze, a ona jego nigdy. W końcu byli z innych sfer.
Gong znowu rozbrzmiał.
Mężczyzna poprawił podwinięte rękawy koszuli, jakby upewniając się, że nic mu już dziś nie przeszkodzi. Oparł dłonie na dużej lampie, którą odwrócił już w odpowiedni sposób.
Światło zgasło, kurtyna została odciągnięta na boki, a gong wydał już z siebie ostatnie brzmienie.
Wszyscy zamilkli, może poza aktorami, którzy po chwili wkroczyli na scenę w pełnym akompaniamencie orkiestry.
Aleksander z pewnym znudzeniem obserwował sztukę po raz kolejny, w głowie niemalże odtwarzając już wszystkie dialogi, które po chwili wybrzmiewały z ust aktorów. I tkwił w tej zadumie do momentu, gdy na scenie nie pojawiły trzy sylwetki. I pal licho tą drugą – jakiegoś przystojnego aktora, do którego wzdychały wszystkie – i młódki, i ciotki. Pal licho też trzecią, jakąś gówniarę raczej, taką ciemnowłosą i piegowatą, niby to w scenariuszu „dziewicę”. Ważna była ta pierwsza. Ona. Kobieta. Blondynka z orlim nosem, wcale nie taka piękna z bliska, jak z daleka, z którego widział ją oświetleniowiec Wroński.
- Henryku, Henryku, zasłoń mnie, nie daj mnie — czuję siarkę i zaduch grobowy... – wydobyła z siebie, jakby z autentycznym lękiem, bólem, otępieniem.
Wroński przyznał samemu sobie – była zdolna. A potem zgodził się z samym sobą, niemal tkwiąc w jakiejś pętli własnych opinii i przytakiwania im. Aż mocniej zaświecił reflektorem na kobietę.
- Kobieto z gliny i błota, nie zazdrość, nie potwarzaj — nie bluźń — patrz — to myśl pierwsza Boga o tobie, ale tyś poszła za radą węża i stałaś się, czym jesteś — wysyczał jak ten wąż piękny aktor, widocznie spoglądając ku tej, którą nazywano „dziewicą”. Spoglądał tak tęsknym wzrokiem, że Aleksander chciał rzucić się z loży i wziąć sobie blondynkę, skoro tamten nie potrafił jej docenić.
- Nie puszczę cię — powiedziała kobieta z ogromnym uporem. I jakby strachem, że chociaż nie puści, to ten wymknie się przez palce.
Wroński jęknął w głowie, czemu sobie to robiła?
Ale na scenie wydarzyło się to, co wydarzało się też na każdej próbie – mężczyzna w efekcie odchodził z tą brzydką i chudą. Zostawiając piękną i powabną. Towarzyszyły mu słowa:
- O luba! Rzucam dom i idę za tobą.
Wypowiedzi zawtórował pełny bólu jęk blondynki, która osuwając się na ziemię, wydukała jeszcze tylko blade:
- Henryk…ku…
Wroński nie wytrzymał. Gasząc powoli światło padające na jej ciało, symbolizujące powoli wygasające życie, przyznał swojej skrytej miłości, że była w tym bólu tak autentyczna. Była wspaniałą aktorką, na pewno tak daleko zajdzie. A to była chyba dopiero druga jej poważna sztuka na deskach tego znakomitego teatru…
Światła zapaliły się po chwili znowu, tym razem już nie Wroński był za nie odpowiedzialny. Zapaliły się, też żyrandole, które palić się powinny dopiero przy końcu, po oklaskach. Na scenie nie było też odpowiednich do sceny aktorów.
Była za to jego piękność i grono pochylonych nad nią aktorów, aktorek i kilka osób zza kulis.
Dziewczyna grająca „dziewicę” wydarła niczym ten kogut, który budził pół gospodarstwa.
Tego chyba nie było w scenariuszu. Wroński cały pokrył się bielą. I zamarł niczym rzeźba, tylko ozdoba prawej loży.
Był po prostu tym, który przekręcał reflektory w odpowiednią akurat stronę, który zwiększał bądź zmniejszał natężenie światła, który mrugał nim w momentach mrożących krew w żyłach, dla nadania tego niesamowitego klimatu, sprawiającego, że kobietom z loży chciało się piać, a mężczyznom, co za tym szło, zakrywać uszy bądź wtórować śmiechem nad głupotą swojej kochanki czy po prostu żony.
Do Teatru Wielkiego nie przychodzili jednak prostacy, który krzyczeli jak nieokiełznana tłuszcza. Zwykle byli to zadufani w sobie ludzie o tytułach dziwacznych bądź herbach obrzydłych. Właściciele kilku kamienic, zwykle tych najpiękniejszych, ale docenianych dopiero za trochę mniej niż sto lat, kiedy ludzie będą sumować wszystkie zniszczenia ostatniego wieku i płakać nad stratami dorobku polskiej kultury i sztuki.
W końcu niektóre rzeczy doceniało się odpowiednio dopiero po stracie!
I okazać się dopiero miało, jak patetycznie będzie przypomnieć sobie to wykrzyknięte zdanie pod koniec dnia. Szczególnie, że dzień ten, jak to przedstawienie – miało być jawnym początkiem ciągu nieprzyjemnych zdarzeń, które zapiszą się w pamięci każdego obecnego na sali widza, każdego aktora, każdej zabłąkanej duszy i całego pięknego miasta Warszawa.
Sala była praktycznie pełna. Zdobione secesyjnymi rzeźbami naściennymi loże, były wypchane niczym klatki niewolnikami. Łby bestii wszelakich, lwów, tygrysów i innych diabłów, które zatopione wśród rzeźb kwiecistych uśmiechały się do widowni usadzonej w dolnej części sali, oznajmiały, że spektakl za moment się rozpocznie. Jeszcze tylko dwa uderzenia w gong, a odpowiedzialni za to ludzie wygaszą blask z kryształowych żyrandoli, schowają w ciemnościach burżuazję zatopioną w obitych materiałem fotelach i odpowiednio zadbają o klimat sztuki, obecnej dziś na scenie.
I właśnie tu do akcji wkraczał Aleksander, z uśmiechem stojącym na w pełni pustej loży. Tylko on i sprzęt, który miał obsługiwać. Tylko on, sprzęt i sztuka, której próby oglądał już od jakiegoś czasu, czając się ciągle na to, by po raz kolejny ujrzeć na scenie Kobietę. Tak, może nie brzmiało to najlepiej, może brzmiało właśnie tak, jakby ten nigdy kobiety nie dotknął, jednak prawda była taka, że… Tej nie dotknął, jedynie przyglądał się, doskonale wiedząc, że ona nawet na niego nie spojrzy.
Może dlatego, że ten zawsze stał w tym zacienionym miejscu, z którego wychodziło oślepiające aktorów patrzących w nie światło? Może dlatego, że sam zainteresowany chował się zawstydzony swoją nieszykowną i, w swoim przekonaniu, nie w modzie fryzurą? Pewnie tak, on jednak wolał wierzyć w tę wizję „miłości tragicznej”, w której to on oglądał ją zawsze, a ona jego nigdy. W końcu byli z innych sfer.
Gong znowu rozbrzmiał.
Mężczyzna poprawił podwinięte rękawy koszuli, jakby upewniając się, że nic mu już dziś nie przeszkodzi. Oparł dłonie na dużej lampie, którą odwrócił już w odpowiedni sposób.
Światło zgasło, kurtyna została odciągnięta na boki, a gong wydał już z siebie ostatnie brzmienie.
Wszyscy zamilkli, może poza aktorami, którzy po chwili wkroczyli na scenę w pełnym akompaniamencie orkiestry.
Aleksander z pewnym znudzeniem obserwował sztukę po raz kolejny, w głowie niemalże odtwarzając już wszystkie dialogi, które po chwili wybrzmiewały z ust aktorów. I tkwił w tej zadumie do momentu, gdy na scenie nie pojawiły trzy sylwetki. I pal licho tą drugą – jakiegoś przystojnego aktora, do którego wzdychały wszystkie – i młódki, i ciotki. Pal licho też trzecią, jakąś gówniarę raczej, taką ciemnowłosą i piegowatą, niby to w scenariuszu „dziewicę”. Ważna była ta pierwsza. Ona. Kobieta. Blondynka z orlim nosem, wcale nie taka piękna z bliska, jak z daleka, z którego widział ją oświetleniowiec Wroński.
- Henryku, Henryku, zasłoń mnie, nie daj mnie — czuję siarkę i zaduch grobowy... – wydobyła z siebie, jakby z autentycznym lękiem, bólem, otępieniem.
Wroński przyznał samemu sobie – była zdolna. A potem zgodził się z samym sobą, niemal tkwiąc w jakiejś pętli własnych opinii i przytakiwania im. Aż mocniej zaświecił reflektorem na kobietę.
- Kobieto z gliny i błota, nie zazdrość, nie potwarzaj — nie bluźń — patrz — to myśl pierwsza Boga o tobie, ale tyś poszła za radą węża i stałaś się, czym jesteś — wysyczał jak ten wąż piękny aktor, widocznie spoglądając ku tej, którą nazywano „dziewicą”. Spoglądał tak tęsknym wzrokiem, że Aleksander chciał rzucić się z loży i wziąć sobie blondynkę, skoro tamten nie potrafił jej docenić.
- Nie puszczę cię — powiedziała kobieta z ogromnym uporem. I jakby strachem, że chociaż nie puści, to ten wymknie się przez palce.
Wroński jęknął w głowie, czemu sobie to robiła?
Ale na scenie wydarzyło się to, co wydarzało się też na każdej próbie – mężczyzna w efekcie odchodził z tą brzydką i chudą. Zostawiając piękną i powabną. Towarzyszyły mu słowa:
- O luba! Rzucam dom i idę za tobą.
Wypowiedzi zawtórował pełny bólu jęk blondynki, która osuwając się na ziemię, wydukała jeszcze tylko blade:
- Henryk…ku…
Wroński nie wytrzymał. Gasząc powoli światło padające na jej ciało, symbolizujące powoli wygasające życie, przyznał swojej skrytej miłości, że była w tym bólu tak autentyczna. Była wspaniałą aktorką, na pewno tak daleko zajdzie. A to była chyba dopiero druga jej poważna sztuka na deskach tego znakomitego teatru…
Światła zapaliły się po chwili znowu, tym razem już nie Wroński był za nie odpowiedzialny. Zapaliły się, też żyrandole, które palić się powinny dopiero przy końcu, po oklaskach. Na scenie nie było też odpowiednich do sceny aktorów.
Była za to jego piękność i grono pochylonych nad nią aktorów, aktorek i kilka osób zza kulis.
Dziewczyna grająca „dziewicę” wydarła niczym ten kogut, który budził pół gospodarstwa.
Tego chyba nie było w scenariuszu. Wroński cały pokrył się bielą. I zamarł niczym rzeźba, tylko ozdoba prawej loży.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Słońce zniżało się w stronę Ochoty. Pękate, osłane jasnością oranżu, odbijającego się od smagłych chmur, jakby zamieszane boskim palcem w niebiańskiej kawie. Zachód słońca ścielił się między kamienicami, rzucając cienie na warszawskie uliczki, ciągnące, wijące, rozproszone w pewnym matematycznym zamyśle, opruszone ważnym dla serca kraju nazewnictwem, które w pełni znają jedynie wiekowi woźnicy. W tym czasie Wisła płynęła dlań tempem niezmiennym, doglądając kolejnego już, niezliczonego w jej spływie, zachodu nad Warszawą. Miasto nie było już zależne od gwiazdy lecz oderwane, spragnione i młode, oczekiwało nadejścia kochanki, oddanej jedynie miastom wielkim, pięknym i dumnym – lunie. Owa kochanka, osrebrzona ukazywała Warszawę w całej jej nagości, bezwstydzie ubranym w perły, futerka i zaczesana brylantyną z kwiatami w butonierkach. Stolica nad Wisła po zmroku zaczynała żyć życiem prawdziwym, oderwanym od spraw naglących, urojnie istotnych, skupionych na przetrwaniu. Noc była dniem owego życia, niezaspokojonego, zachłannego i duszącego, do którego należeć pragnie każdy, kto choć raz mógł doświadczyć, bądź słyszeć. Młodość nabierała wtedy innego znaczenia, cygara smakowały kobiecą miłością a pocałunki gorzkie jak tabaca, ukochiwały wśród warszawskich trzewi zabawy. Księżyc zaścielił Warszawę ku uczcie, której świeżość dań można poznać tylko o poranku, czy się obudziło, czy spożyło ostatnią wieczerzę.
Apolinary Przybylski chcąc oderwać myśli od dzisiejszej, bardzo nieszczęsnej w wyniku, rozmowy z redaktorem naczelnym „Wieczoru Warszawskiego”, nagłą myślą, która przychodzi zwykle w chwilach opłakanych, niosąc ukojną ucieczkę, zdecydował się na rozrywki górnolotne. W Teatrze Wielkim kupił bilet na wieczorną „Nie-Boską Komedie”, choć tematyka spektaklu nie miała dlań najmniejszego znaczenia. Dopiero po kilku minutach, rozglądania się wśród tłumów raczył spojrzeć na bilecik, na którym koślawo wydrukowano tytuł, przy tym parę mniej lub bardziej znaczących w świecie sztuki warszawskiej nazwisk i coś w rodzaju ozdobnika, który dla sfrustrowanego niepomyślnym dniem pracy był najbardziej pocieszny. Na Sali usadowił się na wyznaczonym miejscu, szczęśliwie gdzieś po środku, a nieszczęśliwie pomiędzy opasłym, głośno oddychającym mężczyzną, a grupką chichoczących dziewcząt, do których raz po raz odwracali się roześmiani dżentelmeni w następnym rzędzie. Po pewnym czasie do niepomyślnych dla uszów męskich chichotów dziewczęcych, doszedł zapach spoconego sadła sąsiada na krześle obok. Apolinary w tym wypadku wiercił się niespokojnie na swoim miejscu, wcale zainteresowany rozwojem akcji na scenie. Nie myślał w tym czasie o niczym konkretnym, skupiony tępawo na dekoracji, świetle i okazjonalnie przyjemnej twarzy aktora grającego Henryka.
Światło reflektora zostało przygaszone, więdło, rozpływając w mroku sali sylwetki aktorów a w tym, najbardziej gasnącą w nagłym uniesieniu Żony. Twarz jej wykręciła się w jakimś sensualnym bólu, lecz było w nim aktorskie piękno, połączone niemal z dotkliwą katorgą. Ten moment spodobał się Apolinaremu, gotów był nawet do zaklaskania, unosząc dłonie ku górze, lecz w tym samym momencie, kiedy ten zaczął klaskać światła w całej Sali rozbłysnęły, jedno po drugim, odsłaniając każdego widza oraz scenę, obdzierając ją z romantyczności. Apolinary zaprzestał klaskania, w momencie, kiedy po widowni przedarł się krzyk ciemnowłosej aktorki, jeszcze chwilę temu tak ponętnie niewinnej. Wszyscy się poderwali, jak jeden mąż, a ci, którym pozostała jeszcze doza rozsądku w tej kuriozalnej sytuacji, zaczęli ciągnąć swoje kobiety do wyjścia. Nawet obsługa nie musiała ku temu zachęcać, a już na pewno wtedy, gdy scena zaczęła nasiąkać krwią. Jedyna tylko postać, stała, głucha na polecenia opuszczenia widowni. Apolinary, przyglądał się próbie ratowania i nieudolnego zdiagnozowania incydentu, jakby ujrzał samego Pana Boga. A tak mu się wtedy zdawało, iż to mięknące ciało jasnowłosej aktorki wyginało się ku niemu, nogami boskimi, niemal wołając: „Złap mnie, moje dziecko!”.
- Jestem lekarzem! – Okrzyknął nagle obłudnie. – Proszę mi dać przejść!
Nie minęła nawet sekunda, gdy błyszczące buty Przybylskiego stanęły na wypastowanej desce sceny. Ruszył w kierunku przerażonych aktorów, by pochylić się nad zwłokami kobiety. Biały materiał, zbroczony szkarłatną, świeżą jeszcze krwią, ciepłą i pachnąca słodkawym metalikiem ułożył się nań niemal funeralnie, wzdłuż ciała. Sama aktorka o rysach miłych krótkowzrocznych, przybrała koloru białego marmuru, całkiem już skamieniała.
- Tak, tak…z pewnością nie żyje. Samobójstwo? Nie, morderstwo! To z pewnością morderstwo! Tak, tak…- Mówił jakby bardziej do siebie, uklęknąwszy. – Lecz któż, któż mógłby tak…całkiem z zaskoczenia, na oczach widowni, jakoby widowisko z tego uczynić? Piękna sprawa, naprawdę piękna…To się stało zaraz po tym, gdy światła zgasły, w tamtym momencie…Od tak! – Pstryknął. – Widzieliście ją państwo, widzieliście jeszcze żywą za nim światła zgasły? – Teraz spojrzał na przystojnego aktora, wiedząc, iż oszołomiona ciemnowłosa, nawet słowa, prócz przeraźliwego mamrotania w tej sprawie nie mogła by powiedzieć. Mężczyzna grający Henryka zmieszał się, wysapał coś niewyraźnie, szukając odpowiedzi u innych.
- Ja…Ja nie wiem! - Wyjąkał płaczliwie mężczyzna, co znacząco obszarpało go z tak pożądanej weń męskości.
Apolinary analizował jeszcze piękne przerażenie na twarzy aktora, niezaspokojony odpowiedzią, sam wezbrały od irytacji, dlaczego ludzie w takich momentach zwykli nie pamiętać, czy ktoś kogoś mordował. Nie mógł rzucać pustymi oskarżeniami, lecz wiedział, iż ta sprawa będzie sądzić o jego przyszłej karierze w gazecie i w ogóle jego dziennikarskiego pióra. W holu już było słuchać raptowne kroki żandarmów. Udawany lekarz odsunął się, zszedł ze sceny, odwracając się raz po raz przez ramię. Musiał znaleźć człowieka odpowiedzialnego za reflektor.
Apolinary Przybylski chcąc oderwać myśli od dzisiejszej, bardzo nieszczęsnej w wyniku, rozmowy z redaktorem naczelnym „Wieczoru Warszawskiego”, nagłą myślą, która przychodzi zwykle w chwilach opłakanych, niosąc ukojną ucieczkę, zdecydował się na rozrywki górnolotne. W Teatrze Wielkim kupił bilet na wieczorną „Nie-Boską Komedie”, choć tematyka spektaklu nie miała dlań najmniejszego znaczenia. Dopiero po kilku minutach, rozglądania się wśród tłumów raczył spojrzeć na bilecik, na którym koślawo wydrukowano tytuł, przy tym parę mniej lub bardziej znaczących w świecie sztuki warszawskiej nazwisk i coś w rodzaju ozdobnika, który dla sfrustrowanego niepomyślnym dniem pracy był najbardziej pocieszny. Na Sali usadowił się na wyznaczonym miejscu, szczęśliwie gdzieś po środku, a nieszczęśliwie pomiędzy opasłym, głośno oddychającym mężczyzną, a grupką chichoczących dziewcząt, do których raz po raz odwracali się roześmiani dżentelmeni w następnym rzędzie. Po pewnym czasie do niepomyślnych dla uszów męskich chichotów dziewczęcych, doszedł zapach spoconego sadła sąsiada na krześle obok. Apolinary w tym wypadku wiercił się niespokojnie na swoim miejscu, wcale zainteresowany rozwojem akcji na scenie. Nie myślał w tym czasie o niczym konkretnym, skupiony tępawo na dekoracji, świetle i okazjonalnie przyjemnej twarzy aktora grającego Henryka.
Światło reflektora zostało przygaszone, więdło, rozpływając w mroku sali sylwetki aktorów a w tym, najbardziej gasnącą w nagłym uniesieniu Żony. Twarz jej wykręciła się w jakimś sensualnym bólu, lecz było w nim aktorskie piękno, połączone niemal z dotkliwą katorgą. Ten moment spodobał się Apolinaremu, gotów był nawet do zaklaskania, unosząc dłonie ku górze, lecz w tym samym momencie, kiedy ten zaczął klaskać światła w całej Sali rozbłysnęły, jedno po drugim, odsłaniając każdego widza oraz scenę, obdzierając ją z romantyczności. Apolinary zaprzestał klaskania, w momencie, kiedy po widowni przedarł się krzyk ciemnowłosej aktorki, jeszcze chwilę temu tak ponętnie niewinnej. Wszyscy się poderwali, jak jeden mąż, a ci, którym pozostała jeszcze doza rozsądku w tej kuriozalnej sytuacji, zaczęli ciągnąć swoje kobiety do wyjścia. Nawet obsługa nie musiała ku temu zachęcać, a już na pewno wtedy, gdy scena zaczęła nasiąkać krwią. Jedyna tylko postać, stała, głucha na polecenia opuszczenia widowni. Apolinary, przyglądał się próbie ratowania i nieudolnego zdiagnozowania incydentu, jakby ujrzał samego Pana Boga. A tak mu się wtedy zdawało, iż to mięknące ciało jasnowłosej aktorki wyginało się ku niemu, nogami boskimi, niemal wołając: „Złap mnie, moje dziecko!”.
- Jestem lekarzem! – Okrzyknął nagle obłudnie. – Proszę mi dać przejść!
Nie minęła nawet sekunda, gdy błyszczące buty Przybylskiego stanęły na wypastowanej desce sceny. Ruszył w kierunku przerażonych aktorów, by pochylić się nad zwłokami kobiety. Biały materiał, zbroczony szkarłatną, świeżą jeszcze krwią, ciepłą i pachnąca słodkawym metalikiem ułożył się nań niemal funeralnie, wzdłuż ciała. Sama aktorka o rysach miłych krótkowzrocznych, przybrała koloru białego marmuru, całkiem już skamieniała.
- Tak, tak…z pewnością nie żyje. Samobójstwo? Nie, morderstwo! To z pewnością morderstwo! Tak, tak…- Mówił jakby bardziej do siebie, uklęknąwszy. – Lecz któż, któż mógłby tak…całkiem z zaskoczenia, na oczach widowni, jakoby widowisko z tego uczynić? Piękna sprawa, naprawdę piękna…To się stało zaraz po tym, gdy światła zgasły, w tamtym momencie…Od tak! – Pstryknął. – Widzieliście ją państwo, widzieliście jeszcze żywą za nim światła zgasły? – Teraz spojrzał na przystojnego aktora, wiedząc, iż oszołomiona ciemnowłosa, nawet słowa, prócz przeraźliwego mamrotania w tej sprawie nie mogła by powiedzieć. Mężczyzna grający Henryka zmieszał się, wysapał coś niewyraźnie, szukając odpowiedzi u innych.
- Ja…Ja nie wiem! - Wyjąkał płaczliwie mężczyzna, co znacząco obszarpało go z tak pożądanej weń męskości.
Apolinary analizował jeszcze piękne przerażenie na twarzy aktora, niezaspokojony odpowiedzią, sam wezbrały od irytacji, dlaczego ludzie w takich momentach zwykli nie pamiętać, czy ktoś kogoś mordował. Nie mógł rzucać pustymi oskarżeniami, lecz wiedział, iż ta sprawa będzie sądzić o jego przyszłej karierze w gazecie i w ogóle jego dziennikarskiego pióra. W holu już było słuchać raptowne kroki żandarmów. Udawany lekarz odsunął się, zszedł ze sceny, odwracając się raz po raz przez ramię. Musiał znaleźć człowieka odpowiedzialnego za reflektor.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Dramat powszechnie dzielił się na komedię i tragedię. Widać jednak "Nie-Boska Komedia" nie tylko była Nie-Boska. Okazała się też Zdecydowanie-Nie-Komedią. I wszystko to, co działo się teraz na scenie jak i dookoła niej można było opisać kilkoma słowami jako zdecydowanie nie artystyczny nieład.
Krzyk, pisk i miarowe uderzanie obcasów o drewniany parkiet. Tak piękny, drewniany parkiet, bezczelnie zbrukany krwią niewinnej istoty, jaką była blondynka. Blondynka, której osobie warto byłoby się przyjrzeć nieco bliżej, skoro nawet nie grając głównej roli w spektaklu, doczekała się tak dużej uwagi. Zupełnie zasłużonej zresztą, bo w końcu nie codziennie i nie dla każdej roli ludzie postanawiali wyzionąć ducha. Poświecenie było więc wręcz największe z możliwych.
Krystyna von Braun. Tak brzmiało w skrócie jej imię i nazwisko, pomijając jeszcze dwa środkowe imiona, których nikt nie pamiętał, by były one niemieckie. Tak, właśnie - niemieckie. Jak jej nazwisko. W przeciwieństwie do stereotypów dotykających Niemki, blondwłosa była jak ten unikat. Może nieco orli nos psuł jej nieskalaną starością twarzyczkę, jednak powszechnie - Krysia się podobała. Nie mówiła za wiele, przynajmniej nie jak na kobietę, co dla niektórych mogło też uchodzić za plus. Dodatkowo nosiła się zawsze modnie, obracała w towarzystwie artystycznym i kochała pić alkohol. Nie paliła natomiast papierosów, aż dziwne. Tłumaczyła to ciągłymi dusznościami. Może to astma, kto to wie.
Teraz jednak leżała z oczami martwymi i członkami w pozycjach niewygodnych. Biedna kobieta, chciałoby się rzec. A ona oczywiście by nie odmówiła.
Wszyscy dookoła byli oszołomieni. Było oczywistym, że służby porządkowe będą tu za kilka chwil i wszyscy dobrze wiedzieli, że nie obędzie się bez pytań. Cała zawartość sceny wydawała się być przerażona - w końcu nic nie wiedzieli. A nie stresował się w końcu tylko ten, który tak trafnie to zaplanował.
Czyli na pewno nie Aleksander, który postanowił wręcz zwymiotować pod siebie z wrażenia. Stresu. Strachu. Smutku. Pan Bóg jeden wiedział czemu, po prostu to się stało.
Oparty o gładką, białą ścianę wyższej loży, spoglądał na czubki swoich butów, nie wiedząc nawet czy wciąż jest na jawie, czy już we śnie. A może cały czas tkwił we śnie? Blady jak ściana, ominął to, co jeszcze jakiś czas temu nazywano Obiadem, by podejść do drewnianych, solidnych drzwi i otwierając je nieco, wyjrzał na korytarz. Ludzie, którzy opuszczali teraz boczne loże dla widowni, przepychali się i niemalże od razu wpadli na otwierane przez Wrońskiego drzwi.
Ktoś warknął, jakby wściekły, że ktoś wchodzi mu w paradę. Inna kobieta nakazała zmiatać stąd, bo oni wychodzą. Ktoś płakał. Nie ze wzruszenia, jak to czasami tu bywało.
Chaos był wręcz niewyobrażalny.
Aleksander, jakby wystraszony całą sytuacją, postanowił wrócić do pomieszczenia i zaszyć się w nim, póki sprawa się nie wyjaśni. Był głupcem, to prawda, jednak jako osoba, która w trakcie wojny była jeszcze dzieckiem i nie przywykła do śmierci, tak jak niektórzy starsi pracownicy - po prostu czuł się rozbrojony. Z góry obserwował to, jak do sali, która w tym momencie była już praktycznie pusta, wchodzi kilka umundurowanych głów, a potem aktor grający Henryka, natychmiast zeskakuje ze stany i podbiega do nich, by błagać o medyczną pomoc.
Krzyk, pisk i miarowe uderzanie obcasów o drewniany parkiet. Tak piękny, drewniany parkiet, bezczelnie zbrukany krwią niewinnej istoty, jaką była blondynka. Blondynka, której osobie warto byłoby się przyjrzeć nieco bliżej, skoro nawet nie grając głównej roli w spektaklu, doczekała się tak dużej uwagi. Zupełnie zasłużonej zresztą, bo w końcu nie codziennie i nie dla każdej roli ludzie postanawiali wyzionąć ducha. Poświecenie było więc wręcz największe z możliwych.
Krystyna von Braun. Tak brzmiało w skrócie jej imię i nazwisko, pomijając jeszcze dwa środkowe imiona, których nikt nie pamiętał, by były one niemieckie. Tak, właśnie - niemieckie. Jak jej nazwisko. W przeciwieństwie do stereotypów dotykających Niemki, blondwłosa była jak ten unikat. Może nieco orli nos psuł jej nieskalaną starością twarzyczkę, jednak powszechnie - Krysia się podobała. Nie mówiła za wiele, przynajmniej nie jak na kobietę, co dla niektórych mogło też uchodzić za plus. Dodatkowo nosiła się zawsze modnie, obracała w towarzystwie artystycznym i kochała pić alkohol. Nie paliła natomiast papierosów, aż dziwne. Tłumaczyła to ciągłymi dusznościami. Może to astma, kto to wie.
Teraz jednak leżała z oczami martwymi i członkami w pozycjach niewygodnych. Biedna kobieta, chciałoby się rzec. A ona oczywiście by nie odmówiła.
Wszyscy dookoła byli oszołomieni. Było oczywistym, że służby porządkowe będą tu za kilka chwil i wszyscy dobrze wiedzieli, że nie obędzie się bez pytań. Cała zawartość sceny wydawała się być przerażona - w końcu nic nie wiedzieli. A nie stresował się w końcu tylko ten, który tak trafnie to zaplanował.
Czyli na pewno nie Aleksander, który postanowił wręcz zwymiotować pod siebie z wrażenia. Stresu. Strachu. Smutku. Pan Bóg jeden wiedział czemu, po prostu to się stało.
Oparty o gładką, białą ścianę wyższej loży, spoglądał na czubki swoich butów, nie wiedząc nawet czy wciąż jest na jawie, czy już we śnie. A może cały czas tkwił we śnie? Blady jak ściana, ominął to, co jeszcze jakiś czas temu nazywano Obiadem, by podejść do drewnianych, solidnych drzwi i otwierając je nieco, wyjrzał na korytarz. Ludzie, którzy opuszczali teraz boczne loże dla widowni, przepychali się i niemalże od razu wpadli na otwierane przez Wrońskiego drzwi.
Ktoś warknął, jakby wściekły, że ktoś wchodzi mu w paradę. Inna kobieta nakazała zmiatać stąd, bo oni wychodzą. Ktoś płakał. Nie ze wzruszenia, jak to czasami tu bywało.
Chaos był wręcz niewyobrażalny.
Aleksander, jakby wystraszony całą sytuacją, postanowił wrócić do pomieszczenia i zaszyć się w nim, póki sprawa się nie wyjaśni. Był głupcem, to prawda, jednak jako osoba, która w trakcie wojny była jeszcze dzieckiem i nie przywykła do śmierci, tak jak niektórzy starsi pracownicy - po prostu czuł się rozbrojony. Z góry obserwował to, jak do sali, która w tym momencie była już praktycznie pusta, wchodzi kilka umundurowanych głów, a potem aktor grający Henryka, natychmiast zeskakuje ze stany i podbiega do nich, by błagać o medyczną pomoc.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Stanął przy drzwiach, wpuszczając wpierw mundurowych, by samemu wyślizgnąć się przezeń niezauważenie. Rozglądnął się dookoła, wypatrują niedobitków, którzy w poprzedzającym ogólnym chaosie nie zdążyli wyjść. Kiedy korytarz opustoszał, Apolinary żwawym, lecz nie podejrzliwym krokiem dopadł przejście na klatkę schodową dla obsługi teatru. Tędy jął wspinać się ku następnym drzwiom, dającym już bezpośrednie przejście do loży a w tym stanowisku oświetlenia. Złapał za elegancko zdobioną klamkę, by nań nacisnąć. W ostatniej jeszcze chwili, rażący promień niepewności przeleciał młodzieńcowi przez myśl, iż gdyby faktycznie natrafił tam na sprawcę, bądź co najwyżej kolaboranta nie miałby się jak bronić, prócz nagich pięści. W jedynej, niepowtarzalnej sytuacji jednak musiał zaufać dziennikarskiemu szczęściu, kaprysowi Opatrzności, bądź własnemu refleksowi. Otworzył drzwi, wpierw powoli, przeciągając moment wkroczenia do loży jak najdłużej, do ostatniej chwili nie będąc w pełni przekonany. W ostatecznym rozrachunku z własną odwagą przeszedł próg, stukając ostrzegawczo obcasem na deskach. Drzwi się zamknęły, zostawiając jego sylwetkę w niewyraźnym, wyblakłym świetle pomieszczenia. Ruszył ostrożnie do przodu, słuchając pomiędzy niemiarowymi stuknięciami łomotu serca i niewyraźnych już głosów ze sceny. Wtem poczuł coś lepkiego pod butem, nieprzyjemnie ślizgającego się, a zaraz za tym uniósł się smród żółci i nie w pełnie przetrawionego posiłku. Apolinary domyślając się czym ów lepkość może być, odstąpiwszy kroku, by unieść podeszwę ku twarzy.
- Ugh…- Stęknął, przewracając w bezsilności oczami. – Na miłość boską…- warknął, zaczynając się rozglądać. Ktoś tu musiał być, a w najgorszym wypadku był i to całkiem niedawno, gdyż cofka, choć młody Przybylski nie był ekspertem, była jeszcze ciepła. Zarzucił nerwowo szyją w kąt pomieszczenia, gdzie dojrzawszy czyjąś niewielką, lecz całkowicie żywą postać wydobył z siebie dźwięk o barwie sopranowej. Nie należało to do najczystszych popisów wokalnych, a nie chcąc zwrócić uwagi tych z dołu, zasłonił usta dłonią. Wpatrywał się w mężczyznę w wieku studenckim, niemniej zaskoczonego. I wtedy na twarzy Apolinarego pojawiła się kompletny brak, nawet tego bladego, pojęcia, co należy w takiej sytuacji zrobić. Zawahał się, spoglądając raz po raz ku drzwiom, gotowy na ewentualną pogoń.
- Ma pan broń?- Zapytał w końcu. - Nie jestem z policji…spokojnie. Jak się pa nazywa?- Zaczął dość naturalnie, starając się nie przejawiać żadnych oznak braku obejścia. Zaczął się ku niemu zbliżać, powoli, jakby do dzikiego kota lub innego agresywnego z natury zwierzęcia. - Słuchaj pan…- urwał, będąc już półtora kroku przed nim. - Znał pan tę aktorkę? - To pytanie w tamtej sytuacji wydawało mu się całkiem dobre na początek. - Co pana z nią łączyło? - Kolejne pytanie. Nie chciał spisywać odpowiedzi, bo to oznaczało spuszczenie gardy. Co prawda stojący przed nim młodzieniec nie wyglądał na groźnego, z twarzy jak i z ogólnej fizjognomii. Nie sprawiał wrażenia niebezpiecznego, a raczej osoby, która znajdowałaby się gdzieś w ostatkach łańcucha pokarmowego. Z drugiej strony mógł mieć ze sobą nóż, broń palną - co gorsza, a to czyniło już z niego rasowego predatora.
- Ma pan przy sobie dokumenty? Pokazuj pan…!- Był dumny ze swojego tonu, czując, iż zaczyna dominować sytuację. - Odpowie mi pan jeszcze na parę pytań!- Stał przy nim na długość przedramienia, mierząc się z tym prawie o dziesięć centymetrów niższym podejrzanym. - Czy wie pan kto zabił tę dziewczynę? Nie próbuj pan uciekać ani krzyczeć, ani nawet drgnąć jeżeli panu nie pozwolę. Na dole są żandarmi…Z miłą chęcią nawymyślam na pana. Jestem dziennikarzem…Propaganda to moja specjalność. - Mówił przez zęby, a jego twarz o smutnej surowości, przybrała oskarżycielskiego wyrazu, mieszając przenikliwość zielonych oczy z kamienną powagą. - A co pan na to powie, że to ja zabiłem tę kobietę…?- Wypowiedział nagle w jakimś dziwnym odruchu, z czystej naukowej ciekawości, chcąc sprawdzić reakcję chłopaka. Jeżeli byłaby szczera oznaczałoby, że faktycznie ciemnowłosy niewiele miał do czynienia ze sprawcą. Jeżeli się zmiesza, oznaczałoby to, że bierze go za wariata, bo w końcu zapamiętał mordercę inaczej.
- To żart…nie jestem mordercą. Przecież nawet nie wyglądam!- Dodał jednak szybko, czując, iż to on zaraz zostanie ofiarą własnych pogróżek o żandarmach.
- Ugh…- Stęknął, przewracając w bezsilności oczami. – Na miłość boską…- warknął, zaczynając się rozglądać. Ktoś tu musiał być, a w najgorszym wypadku był i to całkiem niedawno, gdyż cofka, choć młody Przybylski nie był ekspertem, była jeszcze ciepła. Zarzucił nerwowo szyją w kąt pomieszczenia, gdzie dojrzawszy czyjąś niewielką, lecz całkowicie żywą postać wydobył z siebie dźwięk o barwie sopranowej. Nie należało to do najczystszych popisów wokalnych, a nie chcąc zwrócić uwagi tych z dołu, zasłonił usta dłonią. Wpatrywał się w mężczyznę w wieku studenckim, niemniej zaskoczonego. I wtedy na twarzy Apolinarego pojawiła się kompletny brak, nawet tego bladego, pojęcia, co należy w takiej sytuacji zrobić. Zawahał się, spoglądając raz po raz ku drzwiom, gotowy na ewentualną pogoń.
- Ma pan broń?- Zapytał w końcu. - Nie jestem z policji…spokojnie. Jak się pa nazywa?- Zaczął dość naturalnie, starając się nie przejawiać żadnych oznak braku obejścia. Zaczął się ku niemu zbliżać, powoli, jakby do dzikiego kota lub innego agresywnego z natury zwierzęcia. - Słuchaj pan…- urwał, będąc już półtora kroku przed nim. - Znał pan tę aktorkę? - To pytanie w tamtej sytuacji wydawało mu się całkiem dobre na początek. - Co pana z nią łączyło? - Kolejne pytanie. Nie chciał spisywać odpowiedzi, bo to oznaczało spuszczenie gardy. Co prawda stojący przed nim młodzieniec nie wyglądał na groźnego, z twarzy jak i z ogólnej fizjognomii. Nie sprawiał wrażenia niebezpiecznego, a raczej osoby, która znajdowałaby się gdzieś w ostatkach łańcucha pokarmowego. Z drugiej strony mógł mieć ze sobą nóż, broń palną - co gorsza, a to czyniło już z niego rasowego predatora.
- Ma pan przy sobie dokumenty? Pokazuj pan…!- Był dumny ze swojego tonu, czując, iż zaczyna dominować sytuację. - Odpowie mi pan jeszcze na parę pytań!- Stał przy nim na długość przedramienia, mierząc się z tym prawie o dziesięć centymetrów niższym podejrzanym. - Czy wie pan kto zabił tę dziewczynę? Nie próbuj pan uciekać ani krzyczeć, ani nawet drgnąć jeżeli panu nie pozwolę. Na dole są żandarmi…Z miłą chęcią nawymyślam na pana. Jestem dziennikarzem…Propaganda to moja specjalność. - Mówił przez zęby, a jego twarz o smutnej surowości, przybrała oskarżycielskiego wyrazu, mieszając przenikliwość zielonych oczy z kamienną powagą. - A co pan na to powie, że to ja zabiłem tę kobietę…?- Wypowiedział nagle w jakimś dziwnym odruchu, z czystej naukowej ciekawości, chcąc sprawdzić reakcję chłopaka. Jeżeli byłaby szczera oznaczałoby, że faktycznie ciemnowłosy niewiele miał do czynienia ze sprawcą. Jeżeli się zmiesza, oznaczałoby to, że bierze go za wariata, bo w końcu zapamiętał mordercę inaczej.
- To żart…nie jestem mordercą. Przecież nawet nie wyglądam!- Dodał jednak szybko, czując, iż to on zaraz zostanie ofiarą własnych pogróżek o żandarmach.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Piękne to chwile, pchnięte do istnienia przez samą Kostuchę.
Aleksander, wielki obecny-nieobecny, który w strachu przed własnymi myślami, chcąc uciec z własnej głowy, właśnie wielkimi oczami obserwował wszystko, co go otaczało - reflektor, który z tej odległości i we względnej ciemności jakby się rozmywał. Z oddali uśmiechały się do niego rzeźby z drugiej części sali. Gdzieś tam majaczył widok już nie tak pysznego obiadu ugotowanego przez matkę, w drugim rogu drewniane krzesło, będące bardziej zydlem, na którym mógłby usiąść, ale w tym momencie nawet marynarka niechlujnie zarzucona na jego oparcie, była jak paskudna gęba jakiegoś potwora czy jeszcze gorzej.
A potem dźwięk otwieranych drzwi. Cholera, mógł zamknąć je na klucz!
To jednak, że Apolinary tak długo zwlekał z wejściem sprawiło, że bał się jeszcze mocniej, niemalże przytuliwszy się do ściany, o którą się dotychczas tylko opierał. Co jeżeli morderca właśnie przyszedł do niego? Co jeżeli musiał się go pozbyć, bo ten widział za dużo?
W głowie jęknął przerażony - przecież on nic nie widział! Nie wiedział co właśnie się stało. On nic nie wiedział i właśnie przekonywał w głowie do tego całą Trójcę Świetą.
Drzwi się zamknęły, a raczej nie stało się to samo - postać, która to uczyniła pasowała do stereotypu sprytnego, zimnokrwistego mordercy. Szczupły i wysoki mężczyzna o nienagannej fryzurze. Aleksander już praktycznie czuł jego oddech na karku, chociaż jego nos jak i usta znajdowały się dobre kilka niewielkich kroków dalej. A potem zderzyli się spojrzeniami.
Wroński pomógł Przybylskiemu w arii. Również jęknął, chociaż nie tak pięknie i sopranowo, jak Apolinary.
- Nie zabijaj mnie - odpowiedział od razu, mówiąc tak szybko, jakby słowa jego uczestniczyły w szaleńczym, głoskowym wyścigu. Widocznie ignorował jego pytania na temat broni, znania aktorki i dokumentów. Przynajmniej na chwilę. Dla odmiany trzymał się za brzuch, jakby to właśnie w nim musiał najpierw przetrawić wszystkie myśli, jakie teraz upychał mu w głowie rozmówca.
Myśląc jednak o dokumentach, a później słysząc je w połączeniu z "żandarmi", momentalnie struchlał.
- Dokumenty są w marynarce - chciał już wyminąć mężczyznę, ale przypominając sobie o tym, że może oskarżyć go przed mundurowymi (a oni spałowali wujka Władysława jakieś trzy lata temu tylko dlatego, że pijany obalił się im pod nogi i sprawił, że jeden z nich rozbił sobie nos o kram z serami..) - zaniechał swojego działania. Patrzył trochę błagalnym wzrokiem na dziennikarza. Później jednak, wyrwany z oszołomienia słowami o tym, że to stojący przed nim mężczyzna zabił kobietę z jego snów - zmarszczył brwi i już zginał ręce, by odepchnąć go w gniewnie.
Nie powstrzymało go nawet to, że wszystko miało okazać się żartem. Słowa te zniknęły gdzieś w fali gniewu, która nim miotnęła.
Aleksander, wielki obecny-nieobecny, który w strachu przed własnymi myślami, chcąc uciec z własnej głowy, właśnie wielkimi oczami obserwował wszystko, co go otaczało - reflektor, który z tej odległości i we względnej ciemności jakby się rozmywał. Z oddali uśmiechały się do niego rzeźby z drugiej części sali. Gdzieś tam majaczył widok już nie tak pysznego obiadu ugotowanego przez matkę, w drugim rogu drewniane krzesło, będące bardziej zydlem, na którym mógłby usiąść, ale w tym momencie nawet marynarka niechlujnie zarzucona na jego oparcie, była jak paskudna gęba jakiegoś potwora czy jeszcze gorzej.
A potem dźwięk otwieranych drzwi. Cholera, mógł zamknąć je na klucz!
To jednak, że Apolinary tak długo zwlekał z wejściem sprawiło, że bał się jeszcze mocniej, niemalże przytuliwszy się do ściany, o którą się dotychczas tylko opierał. Co jeżeli morderca właśnie przyszedł do niego? Co jeżeli musiał się go pozbyć, bo ten widział za dużo?
W głowie jęknął przerażony - przecież on nic nie widział! Nie wiedział co właśnie się stało. On nic nie wiedział i właśnie przekonywał w głowie do tego całą Trójcę Świetą.
Drzwi się zamknęły, a raczej nie stało się to samo - postać, która to uczyniła pasowała do stereotypu sprytnego, zimnokrwistego mordercy. Szczupły i wysoki mężczyzna o nienagannej fryzurze. Aleksander już praktycznie czuł jego oddech na karku, chociaż jego nos jak i usta znajdowały się dobre kilka niewielkich kroków dalej. A potem zderzyli się spojrzeniami.
Wroński pomógł Przybylskiemu w arii. Również jęknął, chociaż nie tak pięknie i sopranowo, jak Apolinary.
- Nie zabijaj mnie - odpowiedział od razu, mówiąc tak szybko, jakby słowa jego uczestniczyły w szaleńczym, głoskowym wyścigu. Widocznie ignorował jego pytania na temat broni, znania aktorki i dokumentów. Przynajmniej na chwilę. Dla odmiany trzymał się za brzuch, jakby to właśnie w nim musiał najpierw przetrawić wszystkie myśli, jakie teraz upychał mu w głowie rozmówca.
Myśląc jednak o dokumentach, a później słysząc je w połączeniu z "żandarmi", momentalnie struchlał.
- Dokumenty są w marynarce - chciał już wyminąć mężczyznę, ale przypominając sobie o tym, że może oskarżyć go przed mundurowymi (a oni spałowali wujka Władysława jakieś trzy lata temu tylko dlatego, że pijany obalił się im pod nogi i sprawił, że jeden z nich rozbił sobie nos o kram z serami..) - zaniechał swojego działania. Patrzył trochę błagalnym wzrokiem na dziennikarza. Później jednak, wyrwany z oszołomienia słowami o tym, że to stojący przed nim mężczyzna zabił kobietę z jego snów - zmarszczył brwi i już zginał ręce, by odepchnąć go w gniewnie.
Nie powstrzymało go nawet to, że wszystko miało okazać się żartem. Słowa te zniknęły gdzieś w fali gniewu, która nim miotnęła.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
To bezradne, jękliwe „nie zabijaj mnie” może faktycznie mogłoby rozczulić Apolinarego, gdyby był mordercą, przynajmniej świeżym w fachu. Na to mógł tylko parsknąć pomiędzy pytaniami, na które i tak nie dostał odpowiedzi. Zmierzył młodzieńca spojrzeniem, od stóp do głów, oceniająco, stwierdziwszy, iż człowiek przed nim albo sam jest aktorem, albo śmierć aktorki równie mocno go dotknęła. A tej mocy posmakować miał w płucach, kiedy nieznajomy pchnął go z całe siły. Apolinary zaskoczony tym raptownym zrywem, skupiony sekundę temu na szukaniu dokumentów oczami, potknął się o własnego buta i wylądował z łoskotem na deskach pośladkami. Wcześniej nieudolnie starał się złapać równowagę, więc jak jego podeszwa, tak jego dłoń teraz była już w znacząco rozmazanych po podłodze wymiocinach.
- Ku***! - Przeklął, wyzbywając się dżentelmeńskiej powściągliwości. Zerwał się na nogi, by pochwycić spraną marynarkę mężczyzny, tak niechlujnie opartej o krzesło. W akcie zemsty wytarł śmierdzącą dłoń w materiał i zaczął grzebać w kieszeniach po jego dokumenty. - Niech się pan do mnie nie zbliża…!- wycedził, lecz nadal wystarczająco cichy, aby nie poruszyć towarzystwa kilka pięter niżej. Gdy w końcu dopadł książeczkę, otworzył ją, raz po raz nerwowo spoglądając na agresora.
- Panie…Wro-ń…ski!- próbował odczytać bez okularów w ciemności. - Panie Wroński! - Wybuchnął, gdy w końcu się udało. - Opanujże się człowieku? Guchyś czy głupiś, panie Wroński!? Przecież powiedziałem, że to żarty były a pan na mnie z pięściami!
Dopadł do niego, by pochwycić chudą postać za fraki. Aleksander okazał się niesamowicie lekki, więc Przybylski z łatwością przyparł go do ściany. Między nimi dwoje zawrzało, a dzieliły ich tylko nosy, który w tamtym napiętym momencie prawie się stykały. Jedyne co zmusiło Apolinarego do zelżenia uścisku był nieprzyjemny odór jego prawej dłoni.
- Haha…- Zaśmiał się z przekąsem. - Ależeś pan się zdiablił na myśl o tej aktoreczce, panie Wroński…!- mówił dalej, czując pewną przyjemność z dokuczliwego tonu, podsycając nerwowość w Aleksandrze. - Pan się w niej durzył, jak nic! Taki obronny mężczyzna jest jak idzie o wybrankę serca. Bardzo panu w takim razie współczuję…- powiedział, choć było to wierutnym i nieukrywanym przezeń kłamstwem. - Dobrze, panie Wroński, teraz stawiam warunki. Albo się pan dostosuje albo panu żyć nie dam…Ja pana puszczę, a pan mnie więcej nie dotknie. Nie ma mnie pan prawa chodźmy małym paluszkiem, rozumie pan?
Puścił go.
- Jestem dziennikarzem „Wieczoru Warszawskiego”, Apolinary Przybylski, miło mi. Badam sprawy morderstw w Warszawie. Piszę o nich obszerny reportaż. Policja nie jest w tych czasach zbyt współpracująca a ja nie jestem typem kolaboranta, już na pewno nie z władzą, więc dochodzę na własną rękę. Znalazłem się tu de factoprzez przypadek, ale bardzo dobrze…
Apolinary rozglądnął się dookoła, by ciągnąć swój wywód konspiracyjnie:
- Skoro pan tak kochał tę dziewczynę, to mi pan może pomóc, bo się pan nigdy nie dowiesz kto zamordował, po co i jak? Słyszy pan, bo śmiem podejrzewać, że pan uszu nie myjesz…mniejsza. Policja, jak wspomniałem, takie grube sprawy lubi wyciszać. Proszę mi wierzyć, jestem znawcą, nikt byle aktorzyny nie morduje na oczach śmietanki warszawskiej na tego typu spektaklach… – urwał, by wprowadzić pewien smaczek napięcia w całej przedmowie, by teraz przejść do najistotniejszych dla Aleksandra konkretów:
- Jak się okaże, że to nie jest byle waryjat, tylko ktoś na stołeczku, to wie pan kogo policja oskarży dla zaspokojenia żądnej wiedzy opinii publicznej?...Innego aktora, najlepiej nie ulubieńca widowni albo, co lepsze pana…A tegożem jest w stu procentach pewien. A ja, panie Wroński, mogę pana przed tym uchronić. Pan się sam uchroni, zostając moim wspólnikiem. Potrzebuję takie…
Tutaj zatoczył kilak nerwowych pętli palcem wskazującym, by podkreślić całokształt jestestwa Wrońskiego:
- O takiego o potrzebuję…Regardez-moi et dites-moi que vous comprenez...
Apolinary odsunął się od Aleksandra, spoglądając jeszcze raz w jego dokumenty. Marynarkę młodzieńca rzucił niedbale na ziemię. Teraz podszedł ku niej, podniósł, otrzepał tylko symbolicznie i wróciwszy do rozmówcy wręczył mu ją.
- Musimy stąd wyjść, dziwne, że jeszcze pana nie odwiedzili po takim czasie. Ma pan, panie Wroński ochotę coś zjeść, bo jak zdołałem zauważyć, dotknąć i poczuć, chyba wszystko panu z brzucha wyleciało.
- Ku***! - Przeklął, wyzbywając się dżentelmeńskiej powściągliwości. Zerwał się na nogi, by pochwycić spraną marynarkę mężczyzny, tak niechlujnie opartej o krzesło. W akcie zemsty wytarł śmierdzącą dłoń w materiał i zaczął grzebać w kieszeniach po jego dokumenty. - Niech się pan do mnie nie zbliża…!- wycedził, lecz nadal wystarczająco cichy, aby nie poruszyć towarzystwa kilka pięter niżej. Gdy w końcu dopadł książeczkę, otworzył ją, raz po raz nerwowo spoglądając na agresora.
- Panie…Wro-ń…ski!- próbował odczytać bez okularów w ciemności. - Panie Wroński! - Wybuchnął, gdy w końcu się udało. - Opanujże się człowieku? Guchyś czy głupiś, panie Wroński!? Przecież powiedziałem, że to żarty były a pan na mnie z pięściami!
Dopadł do niego, by pochwycić chudą postać za fraki. Aleksander okazał się niesamowicie lekki, więc Przybylski z łatwością przyparł go do ściany. Między nimi dwoje zawrzało, a dzieliły ich tylko nosy, który w tamtym napiętym momencie prawie się stykały. Jedyne co zmusiło Apolinarego do zelżenia uścisku był nieprzyjemny odór jego prawej dłoni.
- Haha…- Zaśmiał się z przekąsem. - Ależeś pan się zdiablił na myśl o tej aktoreczce, panie Wroński…!- mówił dalej, czując pewną przyjemność z dokuczliwego tonu, podsycając nerwowość w Aleksandrze. - Pan się w niej durzył, jak nic! Taki obronny mężczyzna jest jak idzie o wybrankę serca. Bardzo panu w takim razie współczuję…- powiedział, choć było to wierutnym i nieukrywanym przezeń kłamstwem. - Dobrze, panie Wroński, teraz stawiam warunki. Albo się pan dostosuje albo panu żyć nie dam…Ja pana puszczę, a pan mnie więcej nie dotknie. Nie ma mnie pan prawa chodźmy małym paluszkiem, rozumie pan?
Puścił go.
- Jestem dziennikarzem „Wieczoru Warszawskiego”, Apolinary Przybylski, miło mi. Badam sprawy morderstw w Warszawie. Piszę o nich obszerny reportaż. Policja nie jest w tych czasach zbyt współpracująca a ja nie jestem typem kolaboranta, już na pewno nie z władzą, więc dochodzę na własną rękę. Znalazłem się tu de factoprzez przypadek, ale bardzo dobrze…
Apolinary rozglądnął się dookoła, by ciągnąć swój wywód konspiracyjnie:
- Skoro pan tak kochał tę dziewczynę, to mi pan może pomóc, bo się pan nigdy nie dowiesz kto zamordował, po co i jak? Słyszy pan, bo śmiem podejrzewać, że pan uszu nie myjesz…mniejsza. Policja, jak wspomniałem, takie grube sprawy lubi wyciszać. Proszę mi wierzyć, jestem znawcą, nikt byle aktorzyny nie morduje na oczach śmietanki warszawskiej na tego typu spektaklach… – urwał, by wprowadzić pewien smaczek napięcia w całej przedmowie, by teraz przejść do najistotniejszych dla Aleksandra konkretów:
- Jak się okaże, że to nie jest byle waryjat, tylko ktoś na stołeczku, to wie pan kogo policja oskarży dla zaspokojenia żądnej wiedzy opinii publicznej?...Innego aktora, najlepiej nie ulubieńca widowni albo, co lepsze pana…A tegożem jest w stu procentach pewien. A ja, panie Wroński, mogę pana przed tym uchronić. Pan się sam uchroni, zostając moim wspólnikiem. Potrzebuję takie…
Tutaj zatoczył kilak nerwowych pętli palcem wskazującym, by podkreślić całokształt jestestwa Wrońskiego:
- O takiego o potrzebuję…Regardez-moi et dites-moi que vous comprenez...
Apolinary odsunął się od Aleksandra, spoglądając jeszcze raz w jego dokumenty. Marynarkę młodzieńca rzucił niedbale na ziemię. Teraz podszedł ku niej, podniósł, otrzepał tylko symbolicznie i wróciwszy do rozmówcy wręczył mu ją.
- Musimy stąd wyjść, dziwne, że jeszcze pana nie odwiedzili po takim czasie. Ma pan, panie Wroński ochotę coś zjeść, bo jak zdołałem zauważyć, dotknąć i poczuć, chyba wszystko panu z brzucha wyleciało.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Przez chwilę jeszcze sapał, chwilę obserwując Apolinarego, który właśnie wycierał umorusana dłoń w jego marynarkę.
- Dlaczego... - zaczął Wroński, chociaż nawet nie myślał pytania kończyć. Zauważył to, że tak jak krwią nasiąkała scena, tak teraz żółcią nasiąkła jego marynarka. Mniejsza jednak o to, w końcu temat był obrzydliwy, a i skończył się tak, że to co było niegdyś jego, znowu trafiło do niego.
Wroński faktycznie wydawał się być przeraźliwie zainteresowany tematem aktorki. A teraz, gdy dał już trochę upustu swojej frustracji, przepychając się z Przybylskim, mógł myśleć o tym wszystkim już mniej gorączkowo. Teraz wreszcie obraz wysokiego mężczyzny nie drżał bowiem niczym ciało paralityka. Teraz, Aleksander mógł widzieć go ładnie i dokładnie. I stwierdzić, że dziennikarze faktycznie wcisną się wszędzie.
Wejdą oknem na czwarte piętro, byle tylko zdobyć to, co zapewni im rozpoznawalność. I właściwie... Właśnie tak było. Jeszcze chwilę temu Krysia żyła, a redaktor już pukał do jego drzwi. Dobrze - nie pukał, wszedł sobie bezczelnie, ale to podkreślałoby jeszcze grubszą linią fakt - dziennikarze wcisną się wszędzie i są bezczelni. Dlatego i Aleksander nie miał zamiaru się hamować.
- Pan chyba nie wiesz co mówisz! Ja przez to wszystko stracę pracę, na pewno zamkną teatr na grube tygodnie, psia krew - warknął puszczony, jakby nie mogąc się przyznać do sympatii, jaką darzył obecnie już zwłoki. W końcu co miał powiedzieć, że ta nawet nigdy się do niego nie odezwała? Ani nigdy nie odwzajemniła uśmiechu, wyraźnie mając go za tego mężczyznę z wiecznie idiotycznym wyrazem twarzy? A że mimo wszystko, on znał praktycznie każdy szczególik z jej życia, przynajmniej tego, które pokazywała publicznie?
Ośmieszyłby się, jakby nie robił tego wystarczająco często. Sama jego twarz często go ośmieszała.
- Myślisz panie, że to jakiś... Spisek? Albo może ostrzeżenie dla innych? - zastanowił się głośno Aleksander, patrząc na mężczyznę czujnie, widocznie lustrując każdy ruch jego dłoni. - Ja chcę wiedzieć kto to zrobił. Ja chcę ją zobaczyć z bliska, mogę?
To pewnie byłby najbliższy ich kontakt. Ależ to patetyczne.
Szybko jednak machnął ręką. Nie, to zbyt niebezpieczne, skoro pan z Dziennika zasugerował, że ktoś może go oskarżyć, tak jak zwykle bywało - za niewinność... Zaniechał wszelkich myśli o ujrzeniu pięknej blondynki raz jeszcze.
Nie rozumiał słów po francusku, nie spodziewał się jednak by ten język miłości mógł wieścić coś złego, więc odetchnął z ulgą.
- Ja... Nie jestem głodny - mruknął. Właściwie, to całe zdarzenie jeszcze kilka chwil temu odebrało mu mowę, a co dopiero mówić o apetycie. Jako, że bał się konsekwencji, które wobec niego mogli wyciągnąć chlebodawcy, chwilę wahał się nad słowami Apolinarego. Chwila jednak, jak to chwila, długo nie trwała.
- To nie będzie podejrzane, że stąd ucieknę? - spytał. Właściwie - ani jego obecność, ani nieobecność w tych warunkach i w tym miejscu nie była korzystna.
Po odebraniu marynarki z rąk Apolinarego, Wroński zbliżył się kilka kroków do reflektora i opierając się o niego, spojrzał na sytuację na dole. Żandarmi teraz dołączyli do całego spektaklu, znajdując się na scenie. Było ich troje, przynajmniej póki co. Aktorzy i cała reszta ludzi zza kulis, która wcześniej interesowała się ciałem niewiasty, teraz została oddelegowana. Z mundurowymi rozmawiał tylko aktor grający Henryka, blada, starsza kobieta będąca sponsorką większości kostiumów do przedstawienia, jak i jej przyjaciółka, która wyraźnie próbowała powstrzymać pieklącą się staruszkę.
Tamta była chyba niezadowolona z losów kostiumu Żony. Ach, materialistki...
Mężczyzna, odepchnąwszy się od reflektora i idąc ku drzwiom, zastanawiał się jednak, gdzie znajdował się teraz dyrektor. Otworzył wrota nowemu znajomemu, omijając niechlubną plamę. Plamę, na którą po chwili (chwili, spożytkowanej na sprawdzenie czy na pewno nie ma w niej nic istotnego, co przełożyłby sobie do kieszeni w spodniach) rzucił marynarkę, widocznie również nie mogąc znieść jej odoru.
- Szybko, wyjdziemy klatką pożarową - zaproponował Przybylskiemu Wroński, po tym jak zamknął drzwi na klucz. A klucz wrzucił do kieszeni. Potem pozwolił sobie na skręcenie w stronę klatki, która prowadziła schodami na wewnętrzny dziedziniec. Z niego, przechodząc przez bramę, można było dostać się bezpośrednio na jedną z ulic okalających Gmach od boków.
- Dlaczego... - zaczął Wroński, chociaż nawet nie myślał pytania kończyć. Zauważył to, że tak jak krwią nasiąkała scena, tak teraz żółcią nasiąkła jego marynarka. Mniejsza jednak o to, w końcu temat był obrzydliwy, a i skończył się tak, że to co było niegdyś jego, znowu trafiło do niego.
Wroński faktycznie wydawał się być przeraźliwie zainteresowany tematem aktorki. A teraz, gdy dał już trochę upustu swojej frustracji, przepychając się z Przybylskim, mógł myśleć o tym wszystkim już mniej gorączkowo. Teraz wreszcie obraz wysokiego mężczyzny nie drżał bowiem niczym ciało paralityka. Teraz, Aleksander mógł widzieć go ładnie i dokładnie. I stwierdzić, że dziennikarze faktycznie wcisną się wszędzie.
Wejdą oknem na czwarte piętro, byle tylko zdobyć to, co zapewni im rozpoznawalność. I właściwie... Właśnie tak było. Jeszcze chwilę temu Krysia żyła, a redaktor już pukał do jego drzwi. Dobrze - nie pukał, wszedł sobie bezczelnie, ale to podkreślałoby jeszcze grubszą linią fakt - dziennikarze wcisną się wszędzie i są bezczelni. Dlatego i Aleksander nie miał zamiaru się hamować.
- Pan chyba nie wiesz co mówisz! Ja przez to wszystko stracę pracę, na pewno zamkną teatr na grube tygodnie, psia krew - warknął puszczony, jakby nie mogąc się przyznać do sympatii, jaką darzył obecnie już zwłoki. W końcu co miał powiedzieć, że ta nawet nigdy się do niego nie odezwała? Ani nigdy nie odwzajemniła uśmiechu, wyraźnie mając go za tego mężczyznę z wiecznie idiotycznym wyrazem twarzy? A że mimo wszystko, on znał praktycznie każdy szczególik z jej życia, przynajmniej tego, które pokazywała publicznie?
Ośmieszyłby się, jakby nie robił tego wystarczająco często. Sama jego twarz często go ośmieszała.
- Myślisz panie, że to jakiś... Spisek? Albo może ostrzeżenie dla innych? - zastanowił się głośno Aleksander, patrząc na mężczyznę czujnie, widocznie lustrując każdy ruch jego dłoni. - Ja chcę wiedzieć kto to zrobił. Ja chcę ją zobaczyć z bliska, mogę?
To pewnie byłby najbliższy ich kontakt. Ależ to patetyczne.
Szybko jednak machnął ręką. Nie, to zbyt niebezpieczne, skoro pan z Dziennika zasugerował, że ktoś może go oskarżyć, tak jak zwykle bywało - za niewinność... Zaniechał wszelkich myśli o ujrzeniu pięknej blondynki raz jeszcze.
Nie rozumiał słów po francusku, nie spodziewał się jednak by ten język miłości mógł wieścić coś złego, więc odetchnął z ulgą.
- Ja... Nie jestem głodny - mruknął. Właściwie, to całe zdarzenie jeszcze kilka chwil temu odebrało mu mowę, a co dopiero mówić o apetycie. Jako, że bał się konsekwencji, które wobec niego mogli wyciągnąć chlebodawcy, chwilę wahał się nad słowami Apolinarego. Chwila jednak, jak to chwila, długo nie trwała.
- To nie będzie podejrzane, że stąd ucieknę? - spytał. Właściwie - ani jego obecność, ani nieobecność w tych warunkach i w tym miejscu nie była korzystna.
Po odebraniu marynarki z rąk Apolinarego, Wroński zbliżył się kilka kroków do reflektora i opierając się o niego, spojrzał na sytuację na dole. Żandarmi teraz dołączyli do całego spektaklu, znajdując się na scenie. Było ich troje, przynajmniej póki co. Aktorzy i cała reszta ludzi zza kulis, która wcześniej interesowała się ciałem niewiasty, teraz została oddelegowana. Z mundurowymi rozmawiał tylko aktor grający Henryka, blada, starsza kobieta będąca sponsorką większości kostiumów do przedstawienia, jak i jej przyjaciółka, która wyraźnie próbowała powstrzymać pieklącą się staruszkę.
Tamta była chyba niezadowolona z losów kostiumu Żony. Ach, materialistki...
Mężczyzna, odepchnąwszy się od reflektora i idąc ku drzwiom, zastanawiał się jednak, gdzie znajdował się teraz dyrektor. Otworzył wrota nowemu znajomemu, omijając niechlubną plamę. Plamę, na którą po chwili (chwili, spożytkowanej na sprawdzenie czy na pewno nie ma w niej nic istotnego, co przełożyłby sobie do kieszeni w spodniach) rzucił marynarkę, widocznie również nie mogąc znieść jej odoru.
- Szybko, wyjdziemy klatką pożarową - zaproponował Przybylskiemu Wroński, po tym jak zamknął drzwi na klucz. A klucz wrzucił do kieszeni. Potem pozwolił sobie na skręcenie w stronę klatki, która prowadziła schodami na wewnętrzny dziedziniec. Z niego, przechodząc przez bramę, można było dostać się bezpośrednio na jedną z ulic okalających Gmach od boków.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Ze znudzeniem, a może to jego smutne oczy, słuchał żaleń Aleksandra na temat stracenia pracy. Już nawet nie miał siły mu tłumaczyć, iż w dobie Wielkiego Kryzysu teatry nawet wobec tak nieszczęsnej tragedii, jakim było morderstwo na scenie głównej nie mogą pozwolić sobie na zamknięcie. W końcu teatr utrzymuje się w dużej mierze z biletów, a wtedy dopiero chłopak poczułby biedę, jakby nie tyle mu zamknęli na góra dwa tygodnie śledztwa i zbierania dowodów, na ile teatr ogłosiłby po tym dłuższą upadłość. Przemilczał to więc, całkiem obojętny na skomlenia, czując, iż jeszcze raz młodzieniec zastawi jego propozycję z wyssanymi, z zakamarków czerepu argumentami, to osobiście zrzuci go z loży. I tego dnia byłyby nie jedno a dwa morderstwa.
- Jeszcze nie wiem co to jest, sytuacja nie jest klarowana. To może być wszystko, poczynając od czegoś tak absurdalnego jak nieszczęśliwa miłość, pan już przestanie dywagować, bo od stawiania pytań jestem tu ja! I nie, pan jej zobaczyć nie może, bo swoją drogą już nic do oglądania nie zostało. Chyba, że pan odczuwa głębokie poczucie jedności z jej wnętrznościami, panie Wroński. Mnie pana upodobania nie interesują - odpowiedział rozwlekle, obwąchując jeszcze raz rękę, czy aby na pewno to ona tak śmierdzi. Przekonawszy się, iż w istocie tak, to jego dłoń śmierdzi zapulsowała mu żyłka przy skroni.
- …Pan nie musi, wystarczy, że ja jestem- rzucił, poprawiając się, gotowy do wyjścia. Zarzucił na siebie płaszcz, sprawdził kieszenie, wsuwając doń dokumenty chłopaka. Jeżeli je teraz zabierze, w razie jego dezercji, będzie miał powód, by do niego wrócić albo to Apolinary będzie miał powód aby się z nim spotkać.
- Wszyscy uciekli, czemu miał być pan inny? Nie wiem, czy pan wie, ale tak czy inaczej będziesz pan musiał złożyć zeznania. W końcu do tego dojdą, nie są aż tak głupi jacy bywają, panie Wroński. Wtedy się proszę nie denerwować, bo to pogorszy pana sytuację. Pewnie i tak zostanie pan wpisany na listę podejrzanych, ale całe szczęście, że na tym etapie dochodzenia nie zamykają w aresztach. Pan się na tym pewnie nie zna, a ja tak. Mogę pana wyciągnąć, oczyścić z zarzutów, jeżeli będą pana chcieli skazać niesłusznie. Nie jestem może l' avoué, lecz w porównaniu do nich zajmuję się prawdą i tylko prawdą.
Ruszyli zaproponowaną przez Aleksandra trasą. Po wyjściu na tylni dziedziniec wyszli na ulicę Trębacką, która o tej porze była tylko na wpół opustoszała, gdyż była jedną z szerszych ulic, ciągnących na Krakowskie Przedmieście. Na Krakowskim Przedmieściu natomiast zdawało się być w jakimś śnie, pośród migotliwych, małych słońc, zawieszonych ponad szerokim chodnikiem, bijącym po wypolerowanych końskimi podkowami bruku. Teraz jednak ułożone przy bocznych krawędziach drogi automobile prężyły się w swych różnorodności form. Ludzie o twarzach i ciałach w tym półmroku bardzo ku sobie podobnych, krążyli, znikając i znów pojawiając się, przypominając w tej monotonni dziecięce pozytywki, w której rzeźbione figury sunęły w rytm muzyki, dając wrażenie nieskończonego tańca. Co jakiś czas z różnych stron dochodziły głośniejsze pokrzykiwania, czyjeś imiona, rzucone w eter, nazwiska, okrzyki czasem nawet i pijańskie. Warszawska noc nabrała już swej zwyczajowości, prezentując miasto w swych kontrastach, żądzach i wielu innych, czyniąc późne wieczory w pełni zakwitłymi.
Apolinary poprawił kołnierzyk płaszcza, spojrzał na swojego towarzysza i wskazał na lokal po drugiej stronie ulicy, gdzie przez kotarki można było dojrzeć kołyszące się postaci i siwy dym, obijający o okienne szkło. Ruszył w tamtym kierunku przez drogę, przeskakując ponad wyrwą w drodze, zapewne niezałatanym wspomnieniem wypadku. Oglądał się za Aleksandrem, czy ten jeszcze za nim idzie, czy zdecydował się uciec. I tak musiałby wrócić, w końcu Apolinary miał w tajemnicy jego dokumenty. Ukradzione czy pożyczone, nie miało to w tamtym momencie większego znaczenia. Lokal o nazwie „Filet”, co było nazwą nie tyle zachęcającą do odwiedzin, co łatwą w memoryzacji. Był to jeden z tych dobrze prosperujących miejsc, zawdzięczających swoją popularność dosyć umownemu opisowi baru dla dobrze ubranych panów. „Filet” był miejscem, gdzie spotykały się osoby z wielu grup społecznych, a przynajmniej po godzinach późnowieczornych, gdzie nikt zanadto nie przejmuje się z kim pije i jak pije. Zjeść tam można było źle a najlepiej wcale, bo ironicznie filetów tam żadnych nie podawali, co najwyżej kiełbasę. Braki gastronomiczne nadrabiano sporymi zapasami alkoholi a już na pewno piwa, które świadcząc o swojej jakości, przyciągało klientów. To miejsce nie zostało jednak wybrane przez Przybylskiego z potrzeby chwili, lecz z potrzeby znalezienia miejsca, gdzie pozostaną nie tyle anonimowi, co niesłyszalni. Nawet w środku sali można było rozmawiać o sprawach drażniących bez przeszkód. Trzeba było tylko uważać na zataczających się, siwiejących mężczyzn.
Usiedli przy jednym z takich stolików prawie w samym sercu. Pierwszym co Apolinary zrobił było zapalenie papierosa. Długo przeciągał ten momenty, by w końcu sobie ulżyć. Zaglądnął do karty, wiedząc, że i tak decyzja padnie na kiełbasę z boczkiem i przysmażoną cebulą.
- Niech się pan poczęstuje.- Przesunął ku niemu paczkę, by zaraz wyciągnąć zużyty i pogryziony ołówek oraz notatnik. - Dobrze, to niech mi pan, panie Wroński od początku…Tylko sobie zanotuję. Pana data urodzenia to trzydziesty pierwszy, w maju…w siódmym. No! - Zaciągnął się. - Co pan wie o tej kobiecie, wszystko…Pan się w niej durzył, to pan pewnie wiele wie. Jak to zakochany mężczyzna.
- Jeszcze nie wiem co to jest, sytuacja nie jest klarowana. To może być wszystko, poczynając od czegoś tak absurdalnego jak nieszczęśliwa miłość, pan już przestanie dywagować, bo od stawiania pytań jestem tu ja! I nie, pan jej zobaczyć nie może, bo swoją drogą już nic do oglądania nie zostało. Chyba, że pan odczuwa głębokie poczucie jedności z jej wnętrznościami, panie Wroński. Mnie pana upodobania nie interesują - odpowiedział rozwlekle, obwąchując jeszcze raz rękę, czy aby na pewno to ona tak śmierdzi. Przekonawszy się, iż w istocie tak, to jego dłoń śmierdzi zapulsowała mu żyłka przy skroni.
- …Pan nie musi, wystarczy, że ja jestem- rzucił, poprawiając się, gotowy do wyjścia. Zarzucił na siebie płaszcz, sprawdził kieszenie, wsuwając doń dokumenty chłopaka. Jeżeli je teraz zabierze, w razie jego dezercji, będzie miał powód, by do niego wrócić albo to Apolinary będzie miał powód aby się z nim spotkać.
- Wszyscy uciekli, czemu miał być pan inny? Nie wiem, czy pan wie, ale tak czy inaczej będziesz pan musiał złożyć zeznania. W końcu do tego dojdą, nie są aż tak głupi jacy bywają, panie Wroński. Wtedy się proszę nie denerwować, bo to pogorszy pana sytuację. Pewnie i tak zostanie pan wpisany na listę podejrzanych, ale całe szczęście, że na tym etapie dochodzenia nie zamykają w aresztach. Pan się na tym pewnie nie zna, a ja tak. Mogę pana wyciągnąć, oczyścić z zarzutów, jeżeli będą pana chcieli skazać niesłusznie. Nie jestem może l' avoué, lecz w porównaniu do nich zajmuję się prawdą i tylko prawdą.
Ruszyli zaproponowaną przez Aleksandra trasą. Po wyjściu na tylni dziedziniec wyszli na ulicę Trębacką, która o tej porze była tylko na wpół opustoszała, gdyż była jedną z szerszych ulic, ciągnących na Krakowskie Przedmieście. Na Krakowskim Przedmieściu natomiast zdawało się być w jakimś śnie, pośród migotliwych, małych słońc, zawieszonych ponad szerokim chodnikiem, bijącym po wypolerowanych końskimi podkowami bruku. Teraz jednak ułożone przy bocznych krawędziach drogi automobile prężyły się w swych różnorodności form. Ludzie o twarzach i ciałach w tym półmroku bardzo ku sobie podobnych, krążyli, znikając i znów pojawiając się, przypominając w tej monotonni dziecięce pozytywki, w której rzeźbione figury sunęły w rytm muzyki, dając wrażenie nieskończonego tańca. Co jakiś czas z różnych stron dochodziły głośniejsze pokrzykiwania, czyjeś imiona, rzucone w eter, nazwiska, okrzyki czasem nawet i pijańskie. Warszawska noc nabrała już swej zwyczajowości, prezentując miasto w swych kontrastach, żądzach i wielu innych, czyniąc późne wieczory w pełni zakwitłymi.
Apolinary poprawił kołnierzyk płaszcza, spojrzał na swojego towarzysza i wskazał na lokal po drugiej stronie ulicy, gdzie przez kotarki można było dojrzeć kołyszące się postaci i siwy dym, obijający o okienne szkło. Ruszył w tamtym kierunku przez drogę, przeskakując ponad wyrwą w drodze, zapewne niezałatanym wspomnieniem wypadku. Oglądał się za Aleksandrem, czy ten jeszcze za nim idzie, czy zdecydował się uciec. I tak musiałby wrócić, w końcu Apolinary miał w tajemnicy jego dokumenty. Ukradzione czy pożyczone, nie miało to w tamtym momencie większego znaczenia. Lokal o nazwie „Filet”, co było nazwą nie tyle zachęcającą do odwiedzin, co łatwą w memoryzacji. Był to jeden z tych dobrze prosperujących miejsc, zawdzięczających swoją popularność dosyć umownemu opisowi baru dla dobrze ubranych panów. „Filet” był miejscem, gdzie spotykały się osoby z wielu grup społecznych, a przynajmniej po godzinach późnowieczornych, gdzie nikt zanadto nie przejmuje się z kim pije i jak pije. Zjeść tam można było źle a najlepiej wcale, bo ironicznie filetów tam żadnych nie podawali, co najwyżej kiełbasę. Braki gastronomiczne nadrabiano sporymi zapasami alkoholi a już na pewno piwa, które świadcząc o swojej jakości, przyciągało klientów. To miejsce nie zostało jednak wybrane przez Przybylskiego z potrzeby chwili, lecz z potrzeby znalezienia miejsca, gdzie pozostaną nie tyle anonimowi, co niesłyszalni. Nawet w środku sali można było rozmawiać o sprawach drażniących bez przeszkód. Trzeba było tylko uważać na zataczających się, siwiejących mężczyzn.
Usiedli przy jednym z takich stolików prawie w samym sercu. Pierwszym co Apolinary zrobił było zapalenie papierosa. Długo przeciągał ten momenty, by w końcu sobie ulżyć. Zaglądnął do karty, wiedząc, że i tak decyzja padnie na kiełbasę z boczkiem i przysmażoną cebulą.
- Niech się pan poczęstuje.- Przesunął ku niemu paczkę, by zaraz wyciągnąć zużyty i pogryziony ołówek oraz notatnik. - Dobrze, to niech mi pan, panie Wroński od początku…Tylko sobie zanotuję. Pana data urodzenia to trzydziesty pierwszy, w maju…w siódmym. No! - Zaciągnął się. - Co pan wie o tej kobiecie, wszystko…Pan się w niej durzył, to pan pewnie wiele wie. Jak to zakochany mężczyzna.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Warszawa o tej porze żyła w najlepsze. Przynajmniej póki co nie myślała o tym by zwolnić nieco obrotów, widocznie zapominając o tym, że wieczór stawał się coraz późniejszy. Zapominając o tym, że grzeczne dzieci powinny powoli kłaść się spać. A może robiła to umyślnie, od tych grzecznych zdecydowanie woląc grzeszne.
I chociaż Krakowskie Przedmieście pozostawało wciąż tą bardziej wyjściową częścią Stolicy (nie tylko dlatego, że było długie, wiec pozostawało duże pole do popisu, jeżeli chodziło o wychodzenie jak i samo chodzenie), nawet tutaj rzucały się w oczy pewne zależności. Chociażby to, że jednego dnia po ulicy tej przechodziły defilady Wojsk (zatrzymujące skutecznie ruch tramwajowy i często prowokując irytacje), pełnych smukłych sylwetek żołnierzy i stukotu wypastowanych na błysk butów od munduru galowego, a kolejnego poranka, jakby bardziej słonecznego - po bruku spacerowały manifestacje pełne krzyków. Krzyków komunikujących, że może i to my mamy w ustach taki śmietnik, by używać słów tak nieuprzejmych i po prostu brzydkich, ale to władza powinna najpierw posprzątać swój śmietnik, by wściekła tłuszcza dopiero zmieniła swoje podejście.
W końcu nikt nie wątpił w to, że zarówno wojsko jak i gorącokrwiści obywatele byli tak samo zepsuci. Po prostu o tych pierwszych często nie wypadało mówić w taki sposób, bo w końcu walczyli o wolność.
Aleksander był czasami uznawany za mężczyznę gorącej krwi. Teraz jednak wydawał się być po prostu mężczyzną zimnej skóry. Porzucenie marynarki nie było widocznie najmądrzejszym pomysłem w jego wykonaniu. Zresztą - nie pierwszym i nie ostatnim. W końcu jeszcze kilka chwil temu chciał oglądać zwłoki swojej byłej-niedoszłej ukochanej.
Chłód ujmujący jego niezbyt postawne ciało sprawił, że myślał już trochę trzeźwiej. Ale wciąż niezwykle rzadko.
Miejsce w lokalu zajął posłusznie, tam gdzie narzucił mu Apolinary i właściwie tam, gdzie im pozostało. Bo o tej porze i w takim miejscu, zwykle wszystkie krzesła grzały pośladki. Pośladki głównie mężczyzn chlejących piwo, więc i pasowali tutaj. Dobrze - Wroński pasował tutaj. W końcu rodziny robotnicze, poza tym, że pracowały od świtu do czarnej nocy - hodowały chyba najwięcej alkoholików. Albo taki był stereotyp.
- Dziękuję - powiedział do mężczyzny trochę tonem takim, jakby był obdarowanym złamanym groszem żebrakiem. Miał swoje papierosy, ale na pewno było w nich zdecydowanie więcej trocin niż w tych, które proponował mu tak pięknie ubrany, mówiący z obcymi wtrąceniami i na inteligenckim stanowisku mężczyzna.
Aleksander odpalił papierosa starą, wojskową zapalniczką i zaciągając się, obserwował dłonie Apolinarego, gdy ten zapisywał kolejne literki. Nie wiedział po jakie diabły mu jego data urodzenia, ale skoro mogło to pomóc w ustaleniu, kto skrzywdził Krystynę, Wroński bez wahania na to pozwalał.
- Wiesz, drogi panie... Czy tak wszystko - zawahał się, widocznie nie chcąc wyjść na tego zboczeńca, co notuje każdy szczegół na temat bratniej duszy. Później jednak rozpoczął historię, która widocznie miała być w jego głowi zdecydowanie krótsza. A wyszła długa jak egzotyczny wąż. - To był jej drugi spektakl na deskach naszego Teatru. Wcześniej grała w tym nowym, na powiślu. Ateneum się nazywa, pan pewno znasz, boś na pewno nie głupi. No i tam długo też nie pograła. Na ogół za bardzo się nie nagrała, jak na to teraz patrzę...
Zastanowił się na krótką chwilę, zaciągając się po raz kolejny i strzepując potem popiół do metalowej, brudnej popielnicy - kontynuował:
- Miała na imię Krystyna. Chociaż każdy mówił na nią Krysia, ja nie, bo pewnie by mnie znielubiła. Krystyna Linda von Braun. Miała jeszcze jakieś jedno niemieckie imię, bo jej ojciec podobno jest Niemcem. Jak na moje to na pewno, nie tyle co podobno. Matka już nie żyje, miała coś z płucami. Zresztą - Krysia też nie paliła, nawet gdy się ją częstowało. Zabraniała też ludziom palić przy sobie, bardzo wtedy krzyczała na mężczyznę grającego Pankracego, bo on na złość jej zawsze dmuchał w twarz.
Wydawał się niezadowolony z takiego obrotu spraw, aż przetarł nos dłonią wolną od papierosa.
- Ktoś ją zawsze na próby przywoził automobilem, chociaż prawie zawsze innym. Nie wiem gdzie mieszka dokładnie, ja auta nie mam, ale chyba gdzieś w okolicach Żoliborza Oficerskiego, bo mówiła coś kiedyś o Żeligowskim, że kiedyś go widziała. Ale to w sumie gdzie indziej go mogła widzieć, w końcu on tu siedzi... - machnął ręką, jakby nie chciał wnikać. - Co jeszcze ja mogę powiedzieć? Piękna była, to pan wie, czarująca i umiała dobrze grać. A teraz nie żyje. I pewnie wielu za nią zapłacze. Dyrektor, Osterwa, bardzo o nią dbał, swoją drogą. To chyba on ją sprowadził do nas. W sumie - dziwne, że go dziś na sztuce nie było. I dziwne, że tylko taką krótką rolę dostała...
Trochę chciało mu się płakać - rola rzeczywiście była krótka. Na chwilę więc zatrzymał się w opowieści i zaciągnął mocniej, przy okazji lustrując, co z tego wszystkiego wynotował Przybylski.
I chociaż Krakowskie Przedmieście pozostawało wciąż tą bardziej wyjściową częścią Stolicy (nie tylko dlatego, że było długie, wiec pozostawało duże pole do popisu, jeżeli chodziło o wychodzenie jak i samo chodzenie), nawet tutaj rzucały się w oczy pewne zależności. Chociażby to, że jednego dnia po ulicy tej przechodziły defilady Wojsk (zatrzymujące skutecznie ruch tramwajowy i często prowokując irytacje), pełnych smukłych sylwetek żołnierzy i stukotu wypastowanych na błysk butów od munduru galowego, a kolejnego poranka, jakby bardziej słonecznego - po bruku spacerowały manifestacje pełne krzyków. Krzyków komunikujących, że może i to my mamy w ustach taki śmietnik, by używać słów tak nieuprzejmych i po prostu brzydkich, ale to władza powinna najpierw posprzątać swój śmietnik, by wściekła tłuszcza dopiero zmieniła swoje podejście.
W końcu nikt nie wątpił w to, że zarówno wojsko jak i gorącokrwiści obywatele byli tak samo zepsuci. Po prostu o tych pierwszych często nie wypadało mówić w taki sposób, bo w końcu walczyli o wolność.
Aleksander był czasami uznawany za mężczyznę gorącej krwi. Teraz jednak wydawał się być po prostu mężczyzną zimnej skóry. Porzucenie marynarki nie było widocznie najmądrzejszym pomysłem w jego wykonaniu. Zresztą - nie pierwszym i nie ostatnim. W końcu jeszcze kilka chwil temu chciał oglądać zwłoki swojej byłej-niedoszłej ukochanej.
Chłód ujmujący jego niezbyt postawne ciało sprawił, że myślał już trochę trzeźwiej. Ale wciąż niezwykle rzadko.
Miejsce w lokalu zajął posłusznie, tam gdzie narzucił mu Apolinary i właściwie tam, gdzie im pozostało. Bo o tej porze i w takim miejscu, zwykle wszystkie krzesła grzały pośladki. Pośladki głównie mężczyzn chlejących piwo, więc i pasowali tutaj. Dobrze - Wroński pasował tutaj. W końcu rodziny robotnicze, poza tym, że pracowały od świtu do czarnej nocy - hodowały chyba najwięcej alkoholików. Albo taki był stereotyp.
- Dziękuję - powiedział do mężczyzny trochę tonem takim, jakby był obdarowanym złamanym groszem żebrakiem. Miał swoje papierosy, ale na pewno było w nich zdecydowanie więcej trocin niż w tych, które proponował mu tak pięknie ubrany, mówiący z obcymi wtrąceniami i na inteligenckim stanowisku mężczyzna.
Aleksander odpalił papierosa starą, wojskową zapalniczką i zaciągając się, obserwował dłonie Apolinarego, gdy ten zapisywał kolejne literki. Nie wiedział po jakie diabły mu jego data urodzenia, ale skoro mogło to pomóc w ustaleniu, kto skrzywdził Krystynę, Wroński bez wahania na to pozwalał.
- Wiesz, drogi panie... Czy tak wszystko - zawahał się, widocznie nie chcąc wyjść na tego zboczeńca, co notuje każdy szczegół na temat bratniej duszy. Później jednak rozpoczął historię, która widocznie miała być w jego głowi zdecydowanie krótsza. A wyszła długa jak egzotyczny wąż. - To był jej drugi spektakl na deskach naszego Teatru. Wcześniej grała w tym nowym, na powiślu. Ateneum się nazywa, pan pewno znasz, boś na pewno nie głupi. No i tam długo też nie pograła. Na ogół za bardzo się nie nagrała, jak na to teraz patrzę...
Zastanowił się na krótką chwilę, zaciągając się po raz kolejny i strzepując potem popiół do metalowej, brudnej popielnicy - kontynuował:
- Miała na imię Krystyna. Chociaż każdy mówił na nią Krysia, ja nie, bo pewnie by mnie znielubiła. Krystyna Linda von Braun. Miała jeszcze jakieś jedno niemieckie imię, bo jej ojciec podobno jest Niemcem. Jak na moje to na pewno, nie tyle co podobno. Matka już nie żyje, miała coś z płucami. Zresztą - Krysia też nie paliła, nawet gdy się ją częstowało. Zabraniała też ludziom palić przy sobie, bardzo wtedy krzyczała na mężczyznę grającego Pankracego, bo on na złość jej zawsze dmuchał w twarz.
Wydawał się niezadowolony z takiego obrotu spraw, aż przetarł nos dłonią wolną od papierosa.
- Ktoś ją zawsze na próby przywoził automobilem, chociaż prawie zawsze innym. Nie wiem gdzie mieszka dokładnie, ja auta nie mam, ale chyba gdzieś w okolicach Żoliborza Oficerskiego, bo mówiła coś kiedyś o Żeligowskim, że kiedyś go widziała. Ale to w sumie gdzie indziej go mogła widzieć, w końcu on tu siedzi... - machnął ręką, jakby nie chciał wnikać. - Co jeszcze ja mogę powiedzieć? Piękna była, to pan wie, czarująca i umiała dobrze grać. A teraz nie żyje. I pewnie wielu za nią zapłacze. Dyrektor, Osterwa, bardzo o nią dbał, swoją drogą. To chyba on ją sprowadził do nas. W sumie - dziwne, że go dziś na sztuce nie było. I dziwne, że tylko taką krótką rolę dostała...
Trochę chciało mu się płakać - rola rzeczywiście była krótka. Na chwilę więc zatrzymał się w opowieści i zaciągnął mocniej, przy okazji lustrując, co z tego wszystkiego wynotował Przybylski.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Z tej opowieści, powoli kreował się w głowie Apolinarego obraz zamordowanej Krystyny Lindy von Braun. Był to obraz dosyć powszechny, a życie pewnie nawet nudne, przynajmniej wśród artystycznego środowiska całkiem powszechne. Robiła to, co zwykły robić uzdolnione kobiety, wśród innych uzdolnionych, czy zamożnych osób – żyła. Szkoda, iż tak krótko, lecz ta myśl akurat ani razu nie przefrunęła mężczyźnie przez głowę. Żal już dawno został w nim wyplewiony fascynacją śmiercią, a szczególnie tą nienaturalną a tym bardziej z motywem. Teraz notował tępiącym się ołówkiem, który z każdym słowem wytracał rysik, sunąc słabo odczytywalnymi kulfonami po kajecie a w głowie dalej modelował jej życiorys. Czy była ładna, trudno stwierdzić, widział ją z pewnej odległości a później pośmiertnie, a ludzie pośmiertnie zwykle wyglądają jakoś radośniej, nawet dźgnięci śmiertelnie w brzuch. Nie była w typie Apolinarego, jeżeli jakakolwiek kobieta kiedykolwiek była w jego typie, lecz by nie robić już większych przykrości rozmówcy przytaknął, nie widząc powodu do zaczepki.
- Czy…mam rozumieć, iż łączyła ją i pana dyrektora Osterwe zażyłe relacje, dajmy, że…przyjaźń a dziś na ostatnim jej spektaklu go nie było. Naturalnie nie mógł wiedzieć, jeżeli…rozumie się…ale w takim razie zawsze bywał?- Zapytał Apolinary, jak uczniak, proszący profesora o powtórzenie ostatnich słów. - W dodatku jeździła różnymi automobilami, codziennie innym, a grała niewiele, utalentowana, można nawet powiedzieć – „wschodząc gwiazda”, a ostatecznie kaput? Nie brzmi mi na osobę, która miałaby wrogów. W początkach kariery wrogów się niema, co najwyżej choruje się na brak sympatyków, ale proszę mi jeszcze powiedzieć panie Wroński czy…może wspominała coś o swoich doświadczeniach w poprzednim teatrze? Mimochodem, o swojej sytuacji tam i czy przeniosła się tuta tylko ze względów materialnych? - Zastukał nerwowo ołówkiem o drewniany, lepki stolik, jakby podkreśliwszy swoją niecierpliwość, a jednak była to oznaka głębokiej zadumy. Oczy w kolorze przedwiosennej, jeszcze zmarzniętej trawy sunęły po koszuli siedzącego naprzeciw niego młodzieńca. Przesuwały się wzdłuż ku dłonią, zmarzniętym palcom, ściskającym papierosa. Dalej, za smugami siwego, leniwego dymu przeniosły się na twarz – owalną, o mocno zarysowanym podbródku i nosie z zaokrągloną końcówką. Był wprost proporcjonalny do lekko odstających uszu. Mówił ustami o łagodnej barwie i szlachetnym kształcie. Cały Aleksander, choć z pewnością niewiele miał w sobie ze szlachcica, nie mówiąc już o arystokratyzmie miał pewne niewidoczne na pierwszy rzut oka zadatki, aby się nim stać. Gdyby go lepiej uczesać, nie mówiąc już o ubiorze…Pasowaliby do siebie i to nie tylko na osobiste potrzeby towarzystwa Przybylskiego, ale z wizualnej estetyki, ta ich odmienność, może nawet i groteskowa tworzyła z nich dobrych partnerów w tej sprawie. Młody dziennikarz w tych przemyśleniach poczuł się bardzo dumny ze swojego instynktu – znał się na ludziach, choć wcale nie chciał.
Papieros dopalany już, lecz wciąż kopcący poruszył się, smagając oblicze Apolinarego gładką, rozmywającą się woalom dymu, kiedy ten sięgał po swój kufel piwa, który został postawiony przed ich dwójką bez żadnej prośby. Obsługa najwidoczniej nie przyjmowała innego toku zdarzeń, jak niepijący goście. Upił, oblizał wargi, zamaszyście postawił kropkę przy ostatnim zdaniu i znów zapytał Aleksandra:
- Panie Wroński, a czy pan zna towarzystwo, w którym panna von Braun się obracała? Chociażby z widzenia, może i nazwiska się panu obiły o uszy? Mógłby wtedy, rozumie się pan i ja, bo ja z pana sobie zrobiłem od dzisiaj współpracownika…- Słowo „pomagier” wydał się w tym układzie Apolinaremu zanadto uniżający. - …Oczywiście, jeżeli pan jest cykor, to sobie znajdę kogoś lepszego. A bo chwile temu pan tak mówił, że pożąda prawdy, to sobie dodałem dwa plus dwa słowa i wyszło mi cztery: „jestem gotowy do pomocy”. O! - Zaśmiał się perliście, całkiem zachęcająco, by kuflem stuknąć kufel Wrońskiego na znak męskiej sztamy. Zaraz wesołość przyćmiła się przejęciem: - Wracając, moglibyśmy wtedy zinfiltrować jej towarzystwo. Teraz pewnie niemałe zamieszanie wśród tych aktorzynów jest, ba! Wśród sympatyków pani również. Skory jestem uwierzyć, iż po jej morderstwie dawno tak nie będą hulać. Żeby zapomnieć, bo pan pewnie wie, pan ciągle jest z artystami, że artyści smutek prześpiewują a żeby śpiewać, trzeba pić a że pić samemu nie wypada, to piją razem. Prawda to? - Zagadnął, unosząc brwi ku górze. Zaciągnął się papierosem, wydmuchał dym kącikiem ust i wziął głębokiego łyka. - Ale ostrzegam pana, wtedy odwrotu już nie będzie i pan za mną będziesz teraz musiał współpracować nawet jakby to się wiązało z łamaniem prawa…Tylko się proszę nie obawiać, panie Wroński, jak to było u Krasińskiego? Dla wielkich idei Henrykowi Pan Bóg przebaczył!
- Czy…mam rozumieć, iż łączyła ją i pana dyrektora Osterwe zażyłe relacje, dajmy, że…przyjaźń a dziś na ostatnim jej spektaklu go nie było. Naturalnie nie mógł wiedzieć, jeżeli…rozumie się…ale w takim razie zawsze bywał?- Zapytał Apolinary, jak uczniak, proszący profesora o powtórzenie ostatnich słów. - W dodatku jeździła różnymi automobilami, codziennie innym, a grała niewiele, utalentowana, można nawet powiedzieć – „wschodząc gwiazda”, a ostatecznie kaput? Nie brzmi mi na osobę, która miałaby wrogów. W początkach kariery wrogów się niema, co najwyżej choruje się na brak sympatyków, ale proszę mi jeszcze powiedzieć panie Wroński czy…może wspominała coś o swoich doświadczeniach w poprzednim teatrze? Mimochodem, o swojej sytuacji tam i czy przeniosła się tuta tylko ze względów materialnych? - Zastukał nerwowo ołówkiem o drewniany, lepki stolik, jakby podkreśliwszy swoją niecierpliwość, a jednak była to oznaka głębokiej zadumy. Oczy w kolorze przedwiosennej, jeszcze zmarzniętej trawy sunęły po koszuli siedzącego naprzeciw niego młodzieńca. Przesuwały się wzdłuż ku dłonią, zmarzniętym palcom, ściskającym papierosa. Dalej, za smugami siwego, leniwego dymu przeniosły się na twarz – owalną, o mocno zarysowanym podbródku i nosie z zaokrągloną końcówką. Był wprost proporcjonalny do lekko odstających uszu. Mówił ustami o łagodnej barwie i szlachetnym kształcie. Cały Aleksander, choć z pewnością niewiele miał w sobie ze szlachcica, nie mówiąc już o arystokratyzmie miał pewne niewidoczne na pierwszy rzut oka zadatki, aby się nim stać. Gdyby go lepiej uczesać, nie mówiąc już o ubiorze…Pasowaliby do siebie i to nie tylko na osobiste potrzeby towarzystwa Przybylskiego, ale z wizualnej estetyki, ta ich odmienność, może nawet i groteskowa tworzyła z nich dobrych partnerów w tej sprawie. Młody dziennikarz w tych przemyśleniach poczuł się bardzo dumny ze swojego instynktu – znał się na ludziach, choć wcale nie chciał.
Papieros dopalany już, lecz wciąż kopcący poruszył się, smagając oblicze Apolinarego gładką, rozmywającą się woalom dymu, kiedy ten sięgał po swój kufel piwa, który został postawiony przed ich dwójką bez żadnej prośby. Obsługa najwidoczniej nie przyjmowała innego toku zdarzeń, jak niepijący goście. Upił, oblizał wargi, zamaszyście postawił kropkę przy ostatnim zdaniu i znów zapytał Aleksandra:
- Panie Wroński, a czy pan zna towarzystwo, w którym panna von Braun się obracała? Chociażby z widzenia, może i nazwiska się panu obiły o uszy? Mógłby wtedy, rozumie się pan i ja, bo ja z pana sobie zrobiłem od dzisiaj współpracownika…- Słowo „pomagier” wydał się w tym układzie Apolinaremu zanadto uniżający. - …Oczywiście, jeżeli pan jest cykor, to sobie znajdę kogoś lepszego. A bo chwile temu pan tak mówił, że pożąda prawdy, to sobie dodałem dwa plus dwa słowa i wyszło mi cztery: „jestem gotowy do pomocy”. O! - Zaśmiał się perliście, całkiem zachęcająco, by kuflem stuknąć kufel Wrońskiego na znak męskiej sztamy. Zaraz wesołość przyćmiła się przejęciem: - Wracając, moglibyśmy wtedy zinfiltrować jej towarzystwo. Teraz pewnie niemałe zamieszanie wśród tych aktorzynów jest, ba! Wśród sympatyków pani również. Skory jestem uwierzyć, iż po jej morderstwie dawno tak nie będą hulać. Żeby zapomnieć, bo pan pewnie wie, pan ciągle jest z artystami, że artyści smutek prześpiewują a żeby śpiewać, trzeba pić a że pić samemu nie wypada, to piją razem. Prawda to? - Zagadnął, unosząc brwi ku górze. Zaciągnął się papierosem, wydmuchał dym kącikiem ust i wziął głębokiego łyka. - Ale ostrzegam pana, wtedy odwrotu już nie będzie i pan za mną będziesz teraz musiał współpracować nawet jakby to się wiązało z łamaniem prawa…Tylko się proszę nie obawiać, panie Wroński, jak to było u Krasińskiego? Dla wielkich idei Henrykowi Pan Bóg przebaczył!
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Rozmowy o zamordowanej widocznie już uspokoiły Aleksandra. Był wtedy w stanie wyobrazić sobie kobietę taką, jaka była jeszcze kilkanaście godzin temu, gdy widział ją już na próbie generalnej - promienna, nieco pijana, ale nie na tyle, by komukolwiek to przeszkadzało. A już na pewno nie jej w skutecznym graniu roli Żony Marii. Nie miała w sobie żadnego szaleństwa, na jakie zdarzyło się cierpieć postaci. Była bardziej prostolinijną, goniącą za przyjemnością dziewczyną. Jak każda w jej wieku, chciałoby się rzec.
- To raczej było coś... Jak relacja ojca z córką. On też jest artystą - Juliusz Ostrewa. Ale on był dużo starszy od niej, coś może na kształt mentora? No w każdym razie zawsze pytał czy już przyszła, czy jej czegoś brakuje. Ja zawsze się zajmowałem wszystkim czym trzeba było, często przenieść coś ciężkiego, ustawić rekwizyty, teraz jak były te fotele już takie składane, to jak się psuły, to je naprawiałem... Ale nie o mnie mówimy - w każdym razie często kręciłem się wśród aktorów i tych wszystkich scenarzystów, a oni traktowali mnie jak powietrze, nie myśląc sobie czy ja przypadkiem nic nikomu dalej nie powiem... Ale oni się śmiali bardzo z relacji Krysi z dyrektorem. Że jak on już na stałe przeniesie się do Krakowa, to ona pewnie też, jak suka w cieczce. Chociaż ja nigdy tego tak nie widziałem.
A może skoro miłość była ślepa, on też był na niektóre szczegóły z życia kobiety? Mówiąc to, zatrzymał się na chwilę i w urzekającym wręcz zamyśleniu zmarszczył brwi. Spojrzał ku belkom na suficie i dopiero po chwili spojrzał na Apolinarego ponownie.
- W poprzednim teatrze grała trzy lata, dłużej niż tutaj, tutaj raptem kilka miesięcy. W sumie ona pracowała tam podobno od początku. Tam podobno głównie była tylko tancerką, kiedyś marudziła, że nie miała żadnych czy tam mało mówionych ról, bo że nikt jej nie chce słuchać, tylko patrzą na wygląd. Wie pan, wtedy pomyślałem sobie - nie tylko piękna, ale i dobitnie mądra. Nikt właściwie nie chciał jej słuchać, bo poza bankietami, na które intensywnie chadzała i aktorstwem, w którym była dobra i wiarygodna, praktycznie niczym się nie interesowała. Albo nie dała po sobie poznać... - aż strach pomyśleć, że mógł powiedzieć to o swojej wybrance serca, jednak prawda była taka, że jeżeli nawet Wroński to przyznał, to kobieta była dość nieciekawa. Raczej typowo babska - dużo dramatyzowania i emocjonalnego szantażu.
Mimo wszystko ją kochał. Albo sądził, że kocha.
Kolejne jednak słowa Apolinarego trochę go zmieszały. Zgasił papierosa w popielnicy, skoro ten już był praktycznie wypalony, a potem z niepewnym uśmiechem odwzajemnił "toast" piwem i zaśmiał się krótko. Tak, zinflirtują.
Co? Na Boga, on wśród artystów? W tym stroju, z tą twarzą?!
- Ja.. Bardzo chętnie. Ale wiesz panie, pan jesteś ładnie ubrany i czarujący, ale ja nie pokażę się tak przecież wśród tych ludzi. Nie wiem czy pan widzi, ale nawet marynarkę gdzieś zgubiłem... - stwierdził nieco ironicznie, unosząc bezradnie brwi nad swoją marną marnością. - Ona dużo piła, jeżeli o to chodzi. Na próby nawet przychodziła pijana albo czym innym odurzona. A czy tych ludzi znałem? Znałem kilka kierowców jej, a raczej tych którzy kierowali automobilami. Jeden to był Karol Waryński, bo to mecenas sztuki. Raz przywiozła go żona Ignacego Gałeckiego, to radny Warszawy, miał jakąś głośną sprawę z tym, że pieniędzy na szpital żałował, nieciekawy typek. No i kilka razy ją ojciec przywoził, to raczej nie dziwne. Dużo razy też z jednym skrzypkiem z orkiestry rozmawiała, o ich wspólnych zabawach przy drinku. Imienia nie pamiętam, bo do niego mówiła Madeyski. Wiele nie pomogę...
I tak powiedział już bardzo dużo. Gdyby nie momenty "obsesji", pewnie nie mógłby powiedzieć nawet połowy tych informacji. A czy były wiarygodne? Cóż, nie wiadomo. Przybylski musiał mu jednak zaufać, w końcu nie miał póki co nikogo innego pod ręką.
- To raczej było coś... Jak relacja ojca z córką. On też jest artystą - Juliusz Ostrewa. Ale on był dużo starszy od niej, coś może na kształt mentora? No w każdym razie zawsze pytał czy już przyszła, czy jej czegoś brakuje. Ja zawsze się zajmowałem wszystkim czym trzeba było, często przenieść coś ciężkiego, ustawić rekwizyty, teraz jak były te fotele już takie składane, to jak się psuły, to je naprawiałem... Ale nie o mnie mówimy - w każdym razie często kręciłem się wśród aktorów i tych wszystkich scenarzystów, a oni traktowali mnie jak powietrze, nie myśląc sobie czy ja przypadkiem nic nikomu dalej nie powiem... Ale oni się śmiali bardzo z relacji Krysi z dyrektorem. Że jak on już na stałe przeniesie się do Krakowa, to ona pewnie też, jak suka w cieczce. Chociaż ja nigdy tego tak nie widziałem.
A może skoro miłość była ślepa, on też był na niektóre szczegóły z życia kobiety? Mówiąc to, zatrzymał się na chwilę i w urzekającym wręcz zamyśleniu zmarszczył brwi. Spojrzał ku belkom na suficie i dopiero po chwili spojrzał na Apolinarego ponownie.
- W poprzednim teatrze grała trzy lata, dłużej niż tutaj, tutaj raptem kilka miesięcy. W sumie ona pracowała tam podobno od początku. Tam podobno głównie była tylko tancerką, kiedyś marudziła, że nie miała żadnych czy tam mało mówionych ról, bo że nikt jej nie chce słuchać, tylko patrzą na wygląd. Wie pan, wtedy pomyślałem sobie - nie tylko piękna, ale i dobitnie mądra. Nikt właściwie nie chciał jej słuchać, bo poza bankietami, na które intensywnie chadzała i aktorstwem, w którym była dobra i wiarygodna, praktycznie niczym się nie interesowała. Albo nie dała po sobie poznać... - aż strach pomyśleć, że mógł powiedzieć to o swojej wybrance serca, jednak prawda była taka, że jeżeli nawet Wroński to przyznał, to kobieta była dość nieciekawa. Raczej typowo babska - dużo dramatyzowania i emocjonalnego szantażu.
Mimo wszystko ją kochał. Albo sądził, że kocha.
Kolejne jednak słowa Apolinarego trochę go zmieszały. Zgasił papierosa w popielnicy, skoro ten już był praktycznie wypalony, a potem z niepewnym uśmiechem odwzajemnił "toast" piwem i zaśmiał się krótko. Tak, zinflirtują.
Co? Na Boga, on wśród artystów? W tym stroju, z tą twarzą?!
- Ja.. Bardzo chętnie. Ale wiesz panie, pan jesteś ładnie ubrany i czarujący, ale ja nie pokażę się tak przecież wśród tych ludzi. Nie wiem czy pan widzi, ale nawet marynarkę gdzieś zgubiłem... - stwierdził nieco ironicznie, unosząc bezradnie brwi nad swoją marną marnością. - Ona dużo piła, jeżeli o to chodzi. Na próby nawet przychodziła pijana albo czym innym odurzona. A czy tych ludzi znałem? Znałem kilka kierowców jej, a raczej tych którzy kierowali automobilami. Jeden to był Karol Waryński, bo to mecenas sztuki. Raz przywiozła go żona Ignacego Gałeckiego, to radny Warszawy, miał jakąś głośną sprawę z tym, że pieniędzy na szpital żałował, nieciekawy typek. No i kilka razy ją ojciec przywoził, to raczej nie dziwne. Dużo razy też z jednym skrzypkiem z orkiestry rozmawiała, o ich wspólnych zabawach przy drinku. Imienia nie pamiętam, bo do niego mówiła Madeyski. Wiele nie pomogę...
I tak powiedział już bardzo dużo. Gdyby nie momenty "obsesji", pewnie nie mógłby powiedzieć nawet połowy tych informacji. A czy były wiarygodne? Cóż, nie wiadomo. Przybylski musiał mu jednak zaufać, w końcu nie miał póki co nikogo innego pod ręką.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Powstrzymał się od stwierdzenia, iż czysto ojcowskie stosunki może mieć dwunastoletnia dziewczynka, która jeszcze dobrze nie wie, co może zrobić i jak z mężczyzną a nie młoda kobieta, nie dość, że aktorka, to jeszcze zdolna. Zapewne nieszczęśliwie zakochany nie umiał dojrzeć w tej relacji seksualnego napięcia, nawet jeżeli było skrzętnie ukrywane. Skoro inni współpracownicy potrafili mówić o dziewczynie tak niewybrednie, nawet z pogardą, to zakładawszy, iż był akt dziecinnego złośnictwa, bądź zazdrości miało to w sobie ziarno prawdy. Wolał jednak potwierdzenia szukać już w towarzystwach bardziej znających się na relacjach damsko-męskich wśród artystycznych person. Nie miał nijakiego dojścia do Juliusza Ostrewy, więc tajemnicę tych dwoje musiał odłożyć sobie w czasie. Stwierdził jednak, iż temat romansów tych gorących i tych mniej zawsze wzbudzał wielkie sensacje, nawet gdy były to związki oczywiste. Ludzie wolą romanse od kryminałów, a najlepiej, jakby romans z kryminałem, bądź odwrotnie. Wtedy to cała Warszawa by go czytała i znała nazwisko Przybylski już z innym imieniem a niżeli ojca i starszego syna. Sprawa Ateneum również mogłaby podsycać piec tajemnic, w końcu wiadomo, iż nikt nie przepada za konkurencją, a że prywatna placówka rozwija się równie prężnie, jak nie lepiej z własnych dochodów, nie tylko poparta kasą krajową, oznacza niebezpiecznie wysoki poziom, a tym samym zainteresowanie. Aż wstyd było przyznać Apolinaremu, iż jak dotąd nie baczył na teatr równie intensywnie jak jego matka.
- Co pan bredzisz…pan może nie jest tak czarujący i dobrze ubrany jak ja, prawda to, bo jak inaczej, ale niech pan zaraz nie będzie taki dla siebie surowy, panie Wroński. Pan ma całkiem dobry potencjał i nie żartuję z pana, choć chciałbym, że pan się może podobać w towarzystwie. Cholera, inteligencyja przepada za prostym ludem, bez obrazy panie Wroński.- Zgasił papierosa, strzepał pył z palców i upił łyk piwa, całkiem szybko ubywającego z kufla. - Ja pana ubiorę. Czasem trzeba się poświęcić, ale to dla wyższych celów. Może pan nie jest mój rozmiar, ale przejdziemy się do niezgorszego krawca i coś panu wybierzemy. Skromnie, ale elegancko, panie Wroński. I coś zrobimy z tymi włosami a przede wszystkim i to na pewno umyjemy uszy, żeby panu nie trzeba było dwa razy niczego powtarzać, panie Wroński, boś głuchyś, broń Boże głupiś. Choć nie wiem sam… - Zaśmiał się bardziej do siebie Przybylski, bawiąc się popielniczką. Jeszcze chwilę temu myślał o Aleksandrze, oceniając jego osobę z wyglądu, lecz to co sobie pomyślał, postanowił pozostawić jedynie w jego głowie, nie przesłodziwszy towarzyszowi.
W tym czasie pozwolił sobie zapisać nazwiska, lecz…przy jednym się zawahał. Spojrzał na Aleksandra i aż błysło mu coś w oczach, zajaśniało aż. Wyprostował się na krześle i nachylił do przodu z taką pewnością, jakby miał go zaraz ucałować. Zatrzymał się jednak nad stołem, przybierając wyraz prawie teatralnego zainteresowania.
- Ignacy Gałecki…radny Warszawy? No nieźle…Tak, tak - przytaknął, lecz nie cofnął się, dalej zawieszony nad stołem. - Widać będziemy musieli sprawę ugryźć troszkę inaczej, panie Wroński, bo tak się składa, że mój ojciec - Józef Przybylski, również jest radnym Warszawy. Co więcej, panowie się znają i ja też znam tego pana. Może nie tak dobrze, jakby teraz chciał, ale…to już jakieś drzwi, prawda?
Usiadł na swoje miejsce, zapisując ostatnie z nazwisk, a może przezwisk tj. „Madeyski”. Złapał za uszko kufla i wypił wszystko do dna. Westchnął, oblizał dyskretnie wargi i zaśmiał się, prawie pijany.
- Dobry jesteś, całkiem uroczy gość, panie Wroński. A jaki wygadany…bywa i tak! No pij, pij…- Pospieszył go, przysuwając bliżej niego kufel. - Dzisiaj na mój rachunek! Usiadł teraz obok niego, nagle zerwawszy się razem z krzesłem z miejsca, by przysiąść się tak blisko, aby ich kolana dotykały się. Podparł się o dłoń i zaczął przyglądać nowemu współpracownikowi, bądź pomagierowi, jak Apolinary w duchu go nazywał.
- Przytniemy pana…o tu…ułożymy, pan ma gęste włosy, to wyjdzie jeszcze lepiej. Ogolimy dokładnie, żeby żadnych włosków nie zostawić, bo a jak! A później dobierzemy garnitur. Nauczę pana paru zwrotów po francusku, żeby pan się umiał co jakiś czas wykazać. Niemieckiego też liźniemy i będzie pan, panie Wroński magnifique! Jak ze srebrnego ekranu…no dobrze, dobrze, może i postać drugoplanowa, ale pan jest avoir le pied à l'étrier – poklepał go po dłoni, by zaraz machnąć na kelnerkę po więcej piwa.
- Co pan bredzisz…pan może nie jest tak czarujący i dobrze ubrany jak ja, prawda to, bo jak inaczej, ale niech pan zaraz nie będzie taki dla siebie surowy, panie Wroński. Pan ma całkiem dobry potencjał i nie żartuję z pana, choć chciałbym, że pan się może podobać w towarzystwie. Cholera, inteligencyja przepada za prostym ludem, bez obrazy panie Wroński.- Zgasił papierosa, strzepał pył z palców i upił łyk piwa, całkiem szybko ubywającego z kufla. - Ja pana ubiorę. Czasem trzeba się poświęcić, ale to dla wyższych celów. Może pan nie jest mój rozmiar, ale przejdziemy się do niezgorszego krawca i coś panu wybierzemy. Skromnie, ale elegancko, panie Wroński. I coś zrobimy z tymi włosami a przede wszystkim i to na pewno umyjemy uszy, żeby panu nie trzeba było dwa razy niczego powtarzać, panie Wroński, boś głuchyś, broń Boże głupiś. Choć nie wiem sam… - Zaśmiał się bardziej do siebie Przybylski, bawiąc się popielniczką. Jeszcze chwilę temu myślał o Aleksandrze, oceniając jego osobę z wyglądu, lecz to co sobie pomyślał, postanowił pozostawić jedynie w jego głowie, nie przesłodziwszy towarzyszowi.
W tym czasie pozwolił sobie zapisać nazwiska, lecz…przy jednym się zawahał. Spojrzał na Aleksandra i aż błysło mu coś w oczach, zajaśniało aż. Wyprostował się na krześle i nachylił do przodu z taką pewnością, jakby miał go zaraz ucałować. Zatrzymał się jednak nad stołem, przybierając wyraz prawie teatralnego zainteresowania.
- Ignacy Gałecki…radny Warszawy? No nieźle…Tak, tak - przytaknął, lecz nie cofnął się, dalej zawieszony nad stołem. - Widać będziemy musieli sprawę ugryźć troszkę inaczej, panie Wroński, bo tak się składa, że mój ojciec - Józef Przybylski, również jest radnym Warszawy. Co więcej, panowie się znają i ja też znam tego pana. Może nie tak dobrze, jakby teraz chciał, ale…to już jakieś drzwi, prawda?
Usiadł na swoje miejsce, zapisując ostatnie z nazwisk, a może przezwisk tj. „Madeyski”. Złapał za uszko kufla i wypił wszystko do dna. Westchnął, oblizał dyskretnie wargi i zaśmiał się, prawie pijany.
- Dobry jesteś, całkiem uroczy gość, panie Wroński. A jaki wygadany…bywa i tak! No pij, pij…- Pospieszył go, przysuwając bliżej niego kufel. - Dzisiaj na mój rachunek! Usiadł teraz obok niego, nagle zerwawszy się razem z krzesłem z miejsca, by przysiąść się tak blisko, aby ich kolana dotykały się. Podparł się o dłoń i zaczął przyglądać nowemu współpracownikowi, bądź pomagierowi, jak Apolinary w duchu go nazywał.
- Przytniemy pana…o tu…ułożymy, pan ma gęste włosy, to wyjdzie jeszcze lepiej. Ogolimy dokładnie, żeby żadnych włosków nie zostawić, bo a jak! A później dobierzemy garnitur. Nauczę pana paru zwrotów po francusku, żeby pan się umiał co jakiś czas wykazać. Niemieckiego też liźniemy i będzie pan, panie Wroński magnifique! Jak ze srebrnego ekranu…no dobrze, dobrze, może i postać drugoplanowa, ale pan jest avoir le pied à l'étrier – poklepał go po dłoni, by zaraz machnąć na kelnerkę po więcej piwa.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Wysłuchał oceniających słów Przybylskiego z niejednoznacznym wyrazem twarzy. Z jednej strony wiedział, że wygląda prosto i biednie czy Apolinarym, a z drugiej wiedział, że mama jeszcze kilka lat temu wciąż nazywała go pięknym młodzieńcem. Spoglądał więc na swojego przyszłego (lub już obecnego?) wspólnika nieco beznadziejnym spojrzeniem. Dobrze - był gotowy do poświęceń. Właściwie, kiedy tak zsumował sobie wszystkie informacje o minionej ukochanej, trochę mniej już ją lubił, ale wciąż oczywiście chciał znać prawdę. Chociażby z sentymentu. W końcu teraz to było jedyne, co po niej pozostało.
Myślał w głowie, jakie kwiaty kupi na jej pogrzeb. Czerwone są niefortunne przy tym, że w momencie śmieci ciekła z niej intensywnie równie szkarłatna krew. Białe też były zbyt delikatne jak dla kogoś, kto chciał spędzić połowę co najmniej życia na scenie. Może więc herbaciane. I jakie kwiaty wypadało wybrać? Chodziło teraz oczywiście o gatunek, nie o kolor. Pewnie musiałby spytać o to sióstr, bo on sam ledwo się na tym znał. Jedyne kwiaty jakie mieli to w donicy pod oknem. I była to paproć, bo okno to było od strony północnej.
Z przemyśleń bzdurnych i z tematem tylko subtelnie związanych, wytrącił go nagły gest Apolinarego, który nachylił się do niego tak, jakby zaraz miał go chwycić za gardło i drugą ręką zacząć wyrywać wnętrzności. Myśl ta miotnęła mężczyzną subtelnie do tyłu, jakby chcąc zadbać o odpowiednią odległość między ich twarzami.
- Wiesz, panie drogi, ja mówiłem o jego żonie - zawahał się, jakby to było ważne. I później słysząc, że towarzyszy znał wymienionego Gałeckiego, nie musiał chyba dodawać jaka była jego żona. Niezwykle, wręcz przytłaczająco postępowa. Chociażby to, że sama kierowała automobilem, to, że praktycznie zawsze nosiła spodnie i że była głośną choleryczką, uwielbiającą być w centrum uwagi. Nawet kosztem dobrego imienia. Aleksander poniekąd bał się takich kobiet. Wciągały cię w chaos, z którego nie było łatwo umknąć, bo bardzo uzależniał. I ogłupiał.
Wroński bał się też tempa picia pana Przybylskiego. To, że on opróżnił już kufel, w momencie gdy Wroński dopiero zabierał się do picia na poważniej, w końcu mając już pusty żołądek, sprawiał, że czuł się jak na chwilę przed tragedią.
Krótka znajomość z dziennikarzem nauczyła go już, że Apolinary miał skłonności do zachowań dziwnych. A ludzie im więcej mieli we krwi procentów, tym bardziej jaskrawo pozwalali swoim dziwactwom świecić.
Jednak pił grzecznie, tak jakby nad jego karkiem stał kat i obiecał go nie ściąć, póki tylko pije. Więc może dlatego nie pił tak szybko...?
Przysunięcie się wzbudziło więc oczywistą reakcję - lekki uśmiech, bo przewidział to. Trzeźwy Przybylski chętnie wkraczał w jego przestrzeń osobistą, miotając nim niczym marionetką - teraz ponownie wtargnął tam butami. A raczej nie butami, a kolanem i później dłonią.
- Chce mnie pan ładne ubrać czy po prostu przebrać za siebie? - stwierdził jakby brawurowo w obliczu sytuacji, w jakiej się znalazł. Cóż - opis jaki przedstawiał mu Apolinary trochę pasował do tego, co Wroński widział właśnie przed sobą. Właściwie - nic w tym złego. Aleksander na pewno chciałby mieć te kilka centymetrów więcej, ale nic więcej. - A może jedno idzie za drugim? Co pan powiedział w tym charkliwym języku, bo ja poliglotą zdecydowanie nie jestem.
Nie wiedział jakie będą kolejne reakcje Apolinarego, więc po prostu obserwował go kątem oka. Tak, dla bezpieczeństwa, by być może umknąć jakiemuś przedziwnemu gestowi, na jaki się zdecyduje.
Kelner, nieostrożnie dość, sprawiając, że trochę piwa z kufla się ulało - postawił na blacie dwa kolejne naczynia złotego trunku i wreszcie - talerz z kiełbasą, którą zamawiał dziennikarz. Wroński, znajdując w sobie kolejne pokłady odwagi (może to alkohol wlewany na pusty żołądek tak działał?), przysunął sobie talerz szybkim ruchem.
- Skoro pan sobie przywłaszczył moje dokumenty, co idzie moją tożsamość, ja zaopiekuję się pana kiełbaską - a mówiąc to tonem rozwydrzonej, szczerbatej dziewczynki, która chciała tylko dostać drewnianego konika z wystawy: momentalnie chwycił za nóż i widelec. I nie, nie miał zamiaru karmić towarzysza, ten nie był aż tak pijany. Chyba autentycznie planował sam obeżreć Przybylskiego.
Myślał w głowie, jakie kwiaty kupi na jej pogrzeb. Czerwone są niefortunne przy tym, że w momencie śmieci ciekła z niej intensywnie równie szkarłatna krew. Białe też były zbyt delikatne jak dla kogoś, kto chciał spędzić połowę co najmniej życia na scenie. Może więc herbaciane. I jakie kwiaty wypadało wybrać? Chodziło teraz oczywiście o gatunek, nie o kolor. Pewnie musiałby spytać o to sióstr, bo on sam ledwo się na tym znał. Jedyne kwiaty jakie mieli to w donicy pod oknem. I była to paproć, bo okno to było od strony północnej.
Z przemyśleń bzdurnych i z tematem tylko subtelnie związanych, wytrącił go nagły gest Apolinarego, który nachylił się do niego tak, jakby zaraz miał go chwycić za gardło i drugą ręką zacząć wyrywać wnętrzności. Myśl ta miotnęła mężczyzną subtelnie do tyłu, jakby chcąc zadbać o odpowiednią odległość między ich twarzami.
- Wiesz, panie drogi, ja mówiłem o jego żonie - zawahał się, jakby to było ważne. I później słysząc, że towarzyszy znał wymienionego Gałeckiego, nie musiał chyba dodawać jaka była jego żona. Niezwykle, wręcz przytłaczająco postępowa. Chociażby to, że sama kierowała automobilem, to, że praktycznie zawsze nosiła spodnie i że była głośną choleryczką, uwielbiającą być w centrum uwagi. Nawet kosztem dobrego imienia. Aleksander poniekąd bał się takich kobiet. Wciągały cię w chaos, z którego nie było łatwo umknąć, bo bardzo uzależniał. I ogłupiał.
Wroński bał się też tempa picia pana Przybylskiego. To, że on opróżnił już kufel, w momencie gdy Wroński dopiero zabierał się do picia na poważniej, w końcu mając już pusty żołądek, sprawiał, że czuł się jak na chwilę przed tragedią.
Krótka znajomość z dziennikarzem nauczyła go już, że Apolinary miał skłonności do zachowań dziwnych. A ludzie im więcej mieli we krwi procentów, tym bardziej jaskrawo pozwalali swoim dziwactwom świecić.
Jednak pił grzecznie, tak jakby nad jego karkiem stał kat i obiecał go nie ściąć, póki tylko pije. Więc może dlatego nie pił tak szybko...?
Przysunięcie się wzbudziło więc oczywistą reakcję - lekki uśmiech, bo przewidział to. Trzeźwy Przybylski chętnie wkraczał w jego przestrzeń osobistą, miotając nim niczym marionetką - teraz ponownie wtargnął tam butami. A raczej nie butami, a kolanem i później dłonią.
- Chce mnie pan ładne ubrać czy po prostu przebrać za siebie? - stwierdził jakby brawurowo w obliczu sytuacji, w jakiej się znalazł. Cóż - opis jaki przedstawiał mu Apolinary trochę pasował do tego, co Wroński widział właśnie przed sobą. Właściwie - nic w tym złego. Aleksander na pewno chciałby mieć te kilka centymetrów więcej, ale nic więcej. - A może jedno idzie za drugim? Co pan powiedział w tym charkliwym języku, bo ja poliglotą zdecydowanie nie jestem.
Nie wiedział jakie będą kolejne reakcje Apolinarego, więc po prostu obserwował go kątem oka. Tak, dla bezpieczeństwa, by być może umknąć jakiemuś przedziwnemu gestowi, na jaki się zdecyduje.
Kelner, nieostrożnie dość, sprawiając, że trochę piwa z kufla się ulało - postawił na blacie dwa kolejne naczynia złotego trunku i wreszcie - talerz z kiełbasą, którą zamawiał dziennikarz. Wroński, znajdując w sobie kolejne pokłady odwagi (może to alkohol wlewany na pusty żołądek tak działał?), przysunął sobie talerz szybkim ruchem.
- Skoro pan sobie przywłaszczył moje dokumenty, co idzie moją tożsamość, ja zaopiekuję się pana kiełbaską - a mówiąc to tonem rozwydrzonej, szczerbatej dziewczynki, która chciała tylko dostać drewnianego konika z wystawy: momentalnie chwycił za nóż i widelec. I nie, nie miał zamiaru karmić towarzysza, ten nie był aż tak pijany. Chyba autentycznie planował sam obeżreć Przybylskiego.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Rozmowa zdecydowanie zaczynała nabierać pewnej lekkości, a przynajmniej tak się wydawało Apolinaremu. Należy podkreślić, iż po półtora kufla lagera, wlanego na pusty żołądek można było już utwardzać przyjaźnie do korzeni. Było to całkiem naturalnym, a może nawet przyjemnym i pociesznym gdyby młody Przybylski nie walczył z sobą wewnętrznie, by nie rozpocząć tematu polityki. Nie sztuką jest się domyślić, iż osoba prowadząca kolumnę z „polityką niezależną”, której nazwa sama w sobie budzi kontrowersje o polityce może mieć zdanie znacząco odbiegające od opinii powszechnej, a nawet i drażliwe. Właśnie z tej drażliwości redaktor naczelny chce go na dzień dzisiejszy zwolnić. Jak powiedział mu: „Jesteś źródłem złej opinii o gazecie!”. Tu należy podkreślić, iż słowa takie jak „zła opinia” działają na Apolinarego, niczym płachta na byka. Całe swoje dwudziesto siedmio letnie życie zmagał się z domniemaną „złą opinią” w rodzinie, by przypominano mu o tym jeszcze w pracy, w której swego czasu nawet się spełniał. W tym wypadku teraz walczył, aby nie ulec podszeptom zboczenia zawodowego i nie wylania swojego głębokiego życia politycznego przed świeżo co poznanym Aleksandrem. Zresztą, temat ich obecnej rozmowy niewiele z tym się miał.
Mlasnął językiem, słysząc młodzieńca. W żartach czy nie w żartach wypowiedziane, wzburzyło Apolinarego, który wyprostowawszy się, podkreślając tym znaczącą różnicę wzrostu syknął:
- Panie Wroński! Pan chcesz wyglądać jak gość, czy jak z koziej dupy trąbka? – Istotą tego pytania nie było obrażenie Olka, w żadnym wypadku, bo Apolinary nie piał do obecnego stanu rzeczy a możliwego, jakby metamorfoza, skrzętnie planowana nie powiodła się. - Jak to dla pana był „charkliwy” język, to ja panu bardzo z całego serca współczuję panie Wroński. Powiedziałem, niech sobie pan lepiej to zapamięta, panie Wroński, że pan jest w dobrej pozycji, żeby osiągnąć wiele. Zresztą, pan sam powiedział, żem jest ładnie ubrany i czarujący. Mówię jak jest! Pan też może! W końcu jestem dziennikarzem, szczerość to moja specjalność! – Po tych słowach, uderzył pięścią w stół, by sięgnąć po kolejny kufel. W tym czasie na stole pojawiła się zamówiona kiełbasa. Pachniała, nawet kiełbasą, choć więcej na talerzu było cebuli, niż czegokolwiek więcej. Doniesiono jeszcze musztardę, choć o nią nikt nie prosił a dopłacił zapewne dodatkowo będzie trzeba, bo w tych czasach trudno nie być dusigroszem.
- P-proszę?! - Udał przez chwilę głupiego, jakby nie do końca pojmując o czym tym przesłodzonym, jak landrynki tonem Aleksander mówił, lecz czując się w tym momencie na przegranej pozycji, wyciągnął dokumenty z kieszeni płaszcza. Rzucił je niedbale na stół, nie bacząc nawet czy papier nawilgotnieje i pozwolił sobie wyrwać widelec z drugim kęsem kiełbasy Wrońskiemu. Zjadł ów nabity kawałek, wcześniej dokładnie wysmarowawszy go w cebuli oraz tłuszczu. Oddał widelec chłopakowi, całkiem poważny. Żuł powoli, nieśpiesznie, czekając aż następny kawałek będzie należeć do żołądka towarzysza.
- Dobra, musimy jednak obmyślić jakiś plan działania, jak można by się skontaktować z ludźmi z jej otoczenia. Niby pan nam to załatwi, panie Wroński, ale jakby czekać nam było na jakieś kolejne przyjęcie czy inne posiedzenie, to musimy znaleźć konkretną alternatywę. Napiszę do pana Gałeckiego albo do razu do pani Gałeckiej. Kojarzą mnie, z pewnością, przez ojca, to już mówiłem. A jak nie to, to siłą złożymy im wizytę…bardzo osobistą i bardzo dyskretną.
Mimo ekscytującego charakteru tej ostatniej propozycji, Apolinary szczerze liczył na rozpoczęcie swojego dochodzenia od macierzy, czyli teatru, by lepiej poznać osoby kobiecie najbliższe, a może właśnie paradoksalnie najdalsze. Liczył w tej sytuacji na nowo poznanego chłopaka, z którym – należy to szczerze bez ogródek przyznać, na pewno nie nawiązałby znajomości, gdyby jego kontakty i jak największa możliwa anonimowość, pozwalały na dosyć naturalne przeniknięcie w grupę aktorską. Aleksander nie był nikim wybitnym, zapewne nie tylko według Apolinarego, ale właśnie ta jego naturalność, prostota i pewien urok, nadający mu charakteru niemal dziewiczego było wszystkim, czego w tamtej chwili Przybylski oczekiwał. W dodatku, jak już chłopak pokazał, był całkiem spostrzegawczy, a już na pewno nie głupi, być może nawet inteligentny a z pewnością bystry, swoją pokrętną drogą. Idealny współpracownik nie istnieje, chyba że jest nim osoba z szczęśliwego przypadku.
Kiełbasa powoli znikała z talerza, tak jak piwo z trzeciego kufla. Apolinary nie był już do końca pewny, czy podpiera się ręką śmierdzącą czy jednak tą czystą. Nie było to wtedy istotne.
- Niech mi pan napisze swój adres. Proszę to mój…Muszę mieć z panem kontakt – Podał mu pomiętą wizytówkę, na której wypisano adres Praga Północ, Nieporęcka 5b (poddasze). Niżej ręcznie napisano numer telefonu. - To nie mój, ale jak pan by zadzwonił, to na pewno ktoś odbierze i mnie poprosi.
Mlasnął językiem, słysząc młodzieńca. W żartach czy nie w żartach wypowiedziane, wzburzyło Apolinarego, który wyprostowawszy się, podkreślając tym znaczącą różnicę wzrostu syknął:
- Panie Wroński! Pan chcesz wyglądać jak gość, czy jak z koziej dupy trąbka? – Istotą tego pytania nie było obrażenie Olka, w żadnym wypadku, bo Apolinary nie piał do obecnego stanu rzeczy a możliwego, jakby metamorfoza, skrzętnie planowana nie powiodła się. - Jak to dla pana był „charkliwy” język, to ja panu bardzo z całego serca współczuję panie Wroński. Powiedziałem, niech sobie pan lepiej to zapamięta, panie Wroński, że pan jest w dobrej pozycji, żeby osiągnąć wiele. Zresztą, pan sam powiedział, żem jest ładnie ubrany i czarujący. Mówię jak jest! Pan też może! W końcu jestem dziennikarzem, szczerość to moja specjalność! – Po tych słowach, uderzył pięścią w stół, by sięgnąć po kolejny kufel. W tym czasie na stole pojawiła się zamówiona kiełbasa. Pachniała, nawet kiełbasą, choć więcej na talerzu było cebuli, niż czegokolwiek więcej. Doniesiono jeszcze musztardę, choć o nią nikt nie prosił a dopłacił zapewne dodatkowo będzie trzeba, bo w tych czasach trudno nie być dusigroszem.
- P-proszę?! - Udał przez chwilę głupiego, jakby nie do końca pojmując o czym tym przesłodzonym, jak landrynki tonem Aleksander mówił, lecz czując się w tym momencie na przegranej pozycji, wyciągnął dokumenty z kieszeni płaszcza. Rzucił je niedbale na stół, nie bacząc nawet czy papier nawilgotnieje i pozwolił sobie wyrwać widelec z drugim kęsem kiełbasy Wrońskiemu. Zjadł ów nabity kawałek, wcześniej dokładnie wysmarowawszy go w cebuli oraz tłuszczu. Oddał widelec chłopakowi, całkiem poważny. Żuł powoli, nieśpiesznie, czekając aż następny kawałek będzie należeć do żołądka towarzysza.
- Dobra, musimy jednak obmyślić jakiś plan działania, jak można by się skontaktować z ludźmi z jej otoczenia. Niby pan nam to załatwi, panie Wroński, ale jakby czekać nam było na jakieś kolejne przyjęcie czy inne posiedzenie, to musimy znaleźć konkretną alternatywę. Napiszę do pana Gałeckiego albo do razu do pani Gałeckiej. Kojarzą mnie, z pewnością, przez ojca, to już mówiłem. A jak nie to, to siłą złożymy im wizytę…bardzo osobistą i bardzo dyskretną.
Mimo ekscytującego charakteru tej ostatniej propozycji, Apolinary szczerze liczył na rozpoczęcie swojego dochodzenia od macierzy, czyli teatru, by lepiej poznać osoby kobiecie najbliższe, a może właśnie paradoksalnie najdalsze. Liczył w tej sytuacji na nowo poznanego chłopaka, z którym – należy to szczerze bez ogródek przyznać, na pewno nie nawiązałby znajomości, gdyby jego kontakty i jak największa możliwa anonimowość, pozwalały na dosyć naturalne przeniknięcie w grupę aktorską. Aleksander nie był nikim wybitnym, zapewne nie tylko według Apolinarego, ale właśnie ta jego naturalność, prostota i pewien urok, nadający mu charakteru niemal dziewiczego było wszystkim, czego w tamtej chwili Przybylski oczekiwał. W dodatku, jak już chłopak pokazał, był całkiem spostrzegawczy, a już na pewno nie głupi, być może nawet inteligentny a z pewnością bystry, swoją pokrętną drogą. Idealny współpracownik nie istnieje, chyba że jest nim osoba z szczęśliwego przypadku.
Kiełbasa powoli znikała z talerza, tak jak piwo z trzeciego kufla. Apolinary nie był już do końca pewny, czy podpiera się ręką śmierdzącą czy jednak tą czystą. Nie było to wtedy istotne.
- Niech mi pan napisze swój adres. Proszę to mój…Muszę mieć z panem kontakt – Podał mu pomiętą wizytówkę, na której wypisano adres Praga Północ, Nieporęcka 5b (poddasze). Niżej ręcznie napisano numer telefonu. - To nie mój, ale jak pan by zadzwonił, to na pewno ktoś odbierze i mnie poprosi.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
- Chcę wyglądać tak, żeby nie rzucać się za mocno w oczy, dobrodzieju - powiedział od razu i było to zgodne z prawdą.
Wroński nie był nigdy nikim ważnym, jego rodzina była bandą niezwykle prostych ludzi, a on, pracujący wśród artystów i krzątając się między inteligencją na widowni był najbardziej ucywilizowany z nich wszystkich. A mimo wszystko i tak wydawał się być sporym prostakiem. Dość ułożonym jak na prostaka, ale wciąż.
Nie pragnął sławy, a przynajmniej nie był świadomy tego, że mógł pragnąć czegoś takiego jak popularność. Ludzie jemu podobni, a raczej z warstwy społecznej do której należał, czyli szeroko pojęci robotnicy - zwykle nie słynęli z niczego dobrego. Raczej z manifestacji, strajków czy innych drobnomieszczańskich zabaw. Potem ktoś trafiał do celi, rodziny płakały i tyle było z tej całej sławy.
Usatysfakcjonowany jednak swoim sprytem w odzyskiwaniu swojej własności, odgonił z głowy nieprzyjemne myśli o losach ruchów robotniczych. I tak dużo musiał słuchać o tym w domu, od gorącej krwi ojca. Zresztą, stary pewnie nawet gdyby pracował w innym miejscu, a jego praca polegałby tylko na leżeniu i byciu wachlowanym liśćmi palmowymi - marudziłby chociażby na to, że leżanka go uwiera.
Aleksander złapał swoje dokumenty i szybko schował głęboko do kieszeni spodni, na chwilę upuszczając nóż na talerz. To, że został ograbiony również z widelca wprowadziło go w drobną konsternację.
Wroński zerknął na wyższego mężczyznę tak, jak kot, którego zrzucono z kolan. Każdy dobrze wiedział, że człowiek wstanie dopiero wtedy, gdy wstać postanowi kot. Apolinary widocznie zniweczył Wielki Plan Aleksandra.
- Wiesz, jesteś dziennikarzem... - powiedział wstępnie, robiąc przerwę, na popicie trochę mętnego piwa. - Mogę wprowadzić cię do teatru nawet jutro, trochę niezauważenie, w końcu pracuje prawie codziennie. Każdy wie, że jesteście wścibscy, a pan chłonie informacje jak gąbka. Nic nie będzie dziwnego w tym, że pan chcesz by władze teatru ustosunkowały się do wszystkiego. Tak mi przynajmniej coś pod kopułą dzwoni.
A mówiąc to, ukroił kolejny kawałek kiełbasy, zawinął nożem, by nałożyć na niego trochę cebuli i wsadził sobie do ust, pomimo, że teraz była to znowu kolej Przybylskiego. Widocznie walka ta nie miała się jeszcze skończyć. Jedli na rachunek Syna Radnego. Ojciec byłby dumny z oskubywania jemu podobnych.
- W sumie... Na pewno nie będzie pan jedynym, który będzie o to wypytywał, ale może pierwszym, który napisze o tym coś więcej? - zastanowił się. Teraz już odsunął talerz w kierunku dziennikarza, wyraźnie już niechętny do dalszego pożywiania się. Zupa ze zbóż i chmielu, który w tym gatunku, a już szczególnie w podawanym w tym lokalu, był tak niewyczuwalny, że pożal się Boże. - I nie pisz pan tylko dziś, bo jesteś pijany.
Co to, głos rozsądku?
Chwila powagi jednak przerwana została bez parskniecie Wrońskiego, który wyraźnie sam nie mógł znieść swojego pouczającego tonu. Chwycił ołówek z dłoni Apolinarego ruchem niezbyt zgrabnym, a potem spojrzał na wizytówkę i po chwili brzydkim pismem zanotował tam Rymkiewicza 12/3 na Żoliborzu. Chciało się dopisać - innymi słowy wypizdowo, ale darował sobie autoironię.
- Najbliższy telefon jest cztery domy dalej, ale niech panu będzie. Zakradnę się, żeby dzwonić do pana wieczorami i napastować pytaniami - zaśmiał się, a potem dopił do końca zawartość kufla. Sam też powoli czuł bąbelki uderzające mu do głowy. Chyba tylko to zmusiło go do przedziwnego wyznania. - Zostanę tu na zawsze, na zewnątrz jest za zimno. Nic, tylko nakryć się nogami...
Wroński nie był nigdy nikim ważnym, jego rodzina była bandą niezwykle prostych ludzi, a on, pracujący wśród artystów i krzątając się między inteligencją na widowni był najbardziej ucywilizowany z nich wszystkich. A mimo wszystko i tak wydawał się być sporym prostakiem. Dość ułożonym jak na prostaka, ale wciąż.
Nie pragnął sławy, a przynajmniej nie był świadomy tego, że mógł pragnąć czegoś takiego jak popularność. Ludzie jemu podobni, a raczej z warstwy społecznej do której należał, czyli szeroko pojęci robotnicy - zwykle nie słynęli z niczego dobrego. Raczej z manifestacji, strajków czy innych drobnomieszczańskich zabaw. Potem ktoś trafiał do celi, rodziny płakały i tyle było z tej całej sławy.
Usatysfakcjonowany jednak swoim sprytem w odzyskiwaniu swojej własności, odgonił z głowy nieprzyjemne myśli o losach ruchów robotniczych. I tak dużo musiał słuchać o tym w domu, od gorącej krwi ojca. Zresztą, stary pewnie nawet gdyby pracował w innym miejscu, a jego praca polegałby tylko na leżeniu i byciu wachlowanym liśćmi palmowymi - marudziłby chociażby na to, że leżanka go uwiera.
Aleksander złapał swoje dokumenty i szybko schował głęboko do kieszeni spodni, na chwilę upuszczając nóż na talerz. To, że został ograbiony również z widelca wprowadziło go w drobną konsternację.
Wroński zerknął na wyższego mężczyznę tak, jak kot, którego zrzucono z kolan. Każdy dobrze wiedział, że człowiek wstanie dopiero wtedy, gdy wstać postanowi kot. Apolinary widocznie zniweczył Wielki Plan Aleksandra.
- Wiesz, jesteś dziennikarzem... - powiedział wstępnie, robiąc przerwę, na popicie trochę mętnego piwa. - Mogę wprowadzić cię do teatru nawet jutro, trochę niezauważenie, w końcu pracuje prawie codziennie. Każdy wie, że jesteście wścibscy, a pan chłonie informacje jak gąbka. Nic nie będzie dziwnego w tym, że pan chcesz by władze teatru ustosunkowały się do wszystkiego. Tak mi przynajmniej coś pod kopułą dzwoni.
A mówiąc to, ukroił kolejny kawałek kiełbasy, zawinął nożem, by nałożyć na niego trochę cebuli i wsadził sobie do ust, pomimo, że teraz była to znowu kolej Przybylskiego. Widocznie walka ta nie miała się jeszcze skończyć. Jedli na rachunek Syna Radnego. Ojciec byłby dumny z oskubywania jemu podobnych.
- W sumie... Na pewno nie będzie pan jedynym, który będzie o to wypytywał, ale może pierwszym, który napisze o tym coś więcej? - zastanowił się. Teraz już odsunął talerz w kierunku dziennikarza, wyraźnie już niechętny do dalszego pożywiania się. Zupa ze zbóż i chmielu, który w tym gatunku, a już szczególnie w podawanym w tym lokalu, był tak niewyczuwalny, że pożal się Boże. - I nie pisz pan tylko dziś, bo jesteś pijany.
Co to, głos rozsądku?
Chwila powagi jednak przerwana została bez parskniecie Wrońskiego, który wyraźnie sam nie mógł znieść swojego pouczającego tonu. Chwycił ołówek z dłoni Apolinarego ruchem niezbyt zgrabnym, a potem spojrzał na wizytówkę i po chwili brzydkim pismem zanotował tam Rymkiewicza 12/3 na Żoliborzu. Chciało się dopisać - innymi słowy wypizdowo, ale darował sobie autoironię.
- Najbliższy telefon jest cztery domy dalej, ale niech panu będzie. Zakradnę się, żeby dzwonić do pana wieczorami i napastować pytaniami - zaśmiał się, a potem dopił do końca zawartość kufla. Sam też powoli czuł bąbelki uderzające mu do głowy. Chyba tylko to zmusiło go do przedziwnego wyznania. - Zostanę tu na zawsze, na zewnątrz jest za zimno. Nic, tylko nakryć się nogami...
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Skupiony na trzymaniu kolejki do kęsa kiełbasy, lekko już podchmielony Apolinary, niewiele kolegi słuchał. Siebie mógł słuchać, Ba! Mówić mógłby bez ustanku, wierząc, iż własne słowa mają jakiś szczególny cel. Odpowiedź Aleksandra odnośnie planu wydawała się być mniej ważna niż to, czy Wroński nieodkrawuje zbyt dużego kawałka lub czy nie podkrada większej ilości cebuli niż mu się na kawałek należy. A kiedy Apolinary zdecydował się skupić bardziej na słowach, niż na czynach Wrońskiego, ten zjadłszy o jeden kawałek za dużo pozostawił przez kilka sekund Apolinarego w głębokim poczuciu zdrady. Owe poczucie minęło, jak zresztą wspomniano, całkiem szybko, aby wyrwać mu widelec zamaszystym ruchem i dziabną, bez noża już spory kawałeczek.
- Jestem tego świadom, iż zaraz się rzucą na tę sprawę wszystkie dzienniki polskie a nawet i – skoro Niemką była, niemieckie. Zjadą się różni starsi młodsi, głupi, bądź głupsi, wie pan jak to jest przy morderstwach. Jak sępy, zaczną krążyć, zadawać głupawe pytania, byle zadać, byle napisać. Informatorzy, koguciki, co tylko umieją piać, choć się na zegarku nie znają. Tragedyja! A my w tym wszystkim, panie Wroński musimy… – Tutaj urwał, by swoje słowa poprzeć gestem, a tym gestem był ruch, jakby wyciskania napęczniałych, podgnitych już, bo miękkich owoców. - …Soki panie Wroński, najlepiej z miąższem, żeby było zdrowo. Bo te pisarczyki, panie Wroński, to zmielą do artykułu wszystko! Nawet łupę z drzewem. A to nie wolno tak! - Okrzyknął aż z ustami napchanymi kiełbasą, by rozpocząć wykładać teorię dziennikarstwa, a nawet i swoistą filozofię zbudowaną na własnym, nieprzymuszonym przez podręczniki poglądzie, oparty całkowicie na empirze.
- Dziennikarstwo łatwo sprofanować, bo prosty lud, a nawet ten, co się uważa za skomplikowany, panie Wroński już dawno przyzwyczaił się do nieprzyjmowania prawdy. Można im wcisnąć kota w worku, a oni będą święcie przekonani, że to kurka- złotopiórka. Co więcej, nigdy nie przekonają się, iż jest to kot, bo worek nie zostanie nigdy otworzony. A czemu, bo go ściska trudno rozerwalna nitka propagandy. Tego pojęcia, panie Wroński nie muszę tłumaczyć. Ale nawet w cenie ziemniaków jest pewna propaganda! – Urwał, napił się, pokiwał głową, zgadzając się ze swoimi słowami i kontynuował, aż ku znudzeniu: - I ta nitka, ciasno spętana przez policję, organy sądowe i głupawą przyzwoitość pęta też zawód dziennikarza. Teraz jest niewielu takich, którzy chcą prawdy, chcą ludzi uświadamiać. Jedyne manifesty jakie lubią sobie popisać, to te artystyczne, bo nikogo nie urażą, a jak urażą to chociaż nie zgniją w więzieniu. Teraz nadeszły straszne czasy dla prawdy, nie mówiąc już o dziennikarstwie. Chciałbym być pierwszym, który nie napisze „coś” byle na sztukę, byle żeby sztywno wyznaczyć granice, gdzie można o tym morderstwie myśleć a napisać coś, co obnażyłoby…Warszawę i nas jako ludzi…- Mówił z prawdziwą pasją, z wigorem, tym przyciszonym, urywanym od nagłych wdechów tonem. Czoło pokryło się bruzdą, zmieniająca swoją pozycję, drżącą na jego gładkiej skórze, łaskotanej niesfornymi kosmykami, uwolnionymi od uczesania. Było w nim przekonanie ku swojej racji, niestępione ani realizmem jego własnej dosyć urągliwej karierze pisarskiej, ani żadnymi hipotezami, czy drwinami najbliższych. Był pewien sukcesu, być może dlatego, iż wiedział o sprawach, ludziach i występkach, które w swej racji mogły go znacząco ugruntować.
- Dowiodę ludziom, czym jest Warszawa, czym jest dziennikarstwo i czym jest prawda. A jeżeli miałbym nawet w tym zginąć, panie Wroński, to obiecuję, że napiszę depeszę z piekła do Pana Boga, żeby mi cholera jasna dał wrócić na Ziemię i…
Urwał, czując na sobie okropny ciężar czyjegoś sadła. Chyba wspomniane już było, iż w lokalu „Filet” stoliki środkowe miały to nieszczęście być narażone na niezawinione popisy gimnastyczne pijanych. Tak właśnie się stało i tym razem, kiedy mężczyzna o łagodnej twarzy, trochę wystraszonych oczach i czerwonych, niczym red jonaprince policzkach zwalił się na Apolinarego, przewracając stolik z wszystkim co nań stało. Nieznajomego podnieśli przyjaciele, otrzepali go, przeprosili Przybylskiego, choć bez przekonania i wyszli. Był to dla młodzieńca znak, iż chyba sam się odrobinę zapuścił w fantazjach i należałoby kończyć to spotkanie. Podniósł się bardzo chwiejnie. Westchnął z bezsilności. Otrzepał delikatnie. A co najważniejsze poprawił uczesanie i spojrzawszy na Aleksandra zaśmiał się głupawo.
- Czyli mówisz panie Wroński, że tu zostajesz? – Zagadnął, podnosząc kajet z ziemi na nieszczęście umoczony w rozlanym piwie. - Niech się pan nie wygłupia, tylko wraca do domu. Taki pan jest delikatny? Aaaa…No tak, widzę widzę, że pan jednak jest całkiem delikatny. - Zapalił papierosa, by ochłonąć z gniewu, iż nie mógł dokończyć swojej wyzwoleńczej ducha mowy, a co gorsza ochłonąć z tego upokorzenia przez Wrońskim. W odwecie, zdecydował po nagabywać jego osobę:
- Pana jeszcze tu coś złego spotkać może, panie Wroński. Sumienia bym nie miał, jakby jakieś łobuzy pana zaczęły zaczepiać. Do domu mam bliżej niż pan, niech pan bierze mój płaszcz. Jutro mi pan go odda…Przy okazji może wyczyścić. A my się jutro w tatrze spotkamy, to mi go pan odda- mówił, raz przenosząc ciężar ciała na pięty raz na palce, łagodnie ściskając w długich palcach papierosa. Stał na środku, przy wywróconym stole, nie jakby obojętny na wcześniejszy incydenta, a już na pewno nie dbający o to, że w całym lokalu z gościł stał tylko on.
- Jestem tego świadom, iż zaraz się rzucą na tę sprawę wszystkie dzienniki polskie a nawet i – skoro Niemką była, niemieckie. Zjadą się różni starsi młodsi, głupi, bądź głupsi, wie pan jak to jest przy morderstwach. Jak sępy, zaczną krążyć, zadawać głupawe pytania, byle zadać, byle napisać. Informatorzy, koguciki, co tylko umieją piać, choć się na zegarku nie znają. Tragedyja! A my w tym wszystkim, panie Wroński musimy… – Tutaj urwał, by swoje słowa poprzeć gestem, a tym gestem był ruch, jakby wyciskania napęczniałych, podgnitych już, bo miękkich owoców. - …Soki panie Wroński, najlepiej z miąższem, żeby było zdrowo. Bo te pisarczyki, panie Wroński, to zmielą do artykułu wszystko! Nawet łupę z drzewem. A to nie wolno tak! - Okrzyknął aż z ustami napchanymi kiełbasą, by rozpocząć wykładać teorię dziennikarstwa, a nawet i swoistą filozofię zbudowaną na własnym, nieprzymuszonym przez podręczniki poglądzie, oparty całkowicie na empirze.
- Dziennikarstwo łatwo sprofanować, bo prosty lud, a nawet ten, co się uważa za skomplikowany, panie Wroński już dawno przyzwyczaił się do nieprzyjmowania prawdy. Można im wcisnąć kota w worku, a oni będą święcie przekonani, że to kurka- złotopiórka. Co więcej, nigdy nie przekonają się, iż jest to kot, bo worek nie zostanie nigdy otworzony. A czemu, bo go ściska trudno rozerwalna nitka propagandy. Tego pojęcia, panie Wroński nie muszę tłumaczyć. Ale nawet w cenie ziemniaków jest pewna propaganda! – Urwał, napił się, pokiwał głową, zgadzając się ze swoimi słowami i kontynuował, aż ku znudzeniu: - I ta nitka, ciasno spętana przez policję, organy sądowe i głupawą przyzwoitość pęta też zawód dziennikarza. Teraz jest niewielu takich, którzy chcą prawdy, chcą ludzi uświadamiać. Jedyne manifesty jakie lubią sobie popisać, to te artystyczne, bo nikogo nie urażą, a jak urażą to chociaż nie zgniją w więzieniu. Teraz nadeszły straszne czasy dla prawdy, nie mówiąc już o dziennikarstwie. Chciałbym być pierwszym, który nie napisze „coś” byle na sztukę, byle żeby sztywno wyznaczyć granice, gdzie można o tym morderstwie myśleć a napisać coś, co obnażyłoby…Warszawę i nas jako ludzi…- Mówił z prawdziwą pasją, z wigorem, tym przyciszonym, urywanym od nagłych wdechów tonem. Czoło pokryło się bruzdą, zmieniająca swoją pozycję, drżącą na jego gładkiej skórze, łaskotanej niesfornymi kosmykami, uwolnionymi od uczesania. Było w nim przekonanie ku swojej racji, niestępione ani realizmem jego własnej dosyć urągliwej karierze pisarskiej, ani żadnymi hipotezami, czy drwinami najbliższych. Był pewien sukcesu, być może dlatego, iż wiedział o sprawach, ludziach i występkach, które w swej racji mogły go znacząco ugruntować.
- Dowiodę ludziom, czym jest Warszawa, czym jest dziennikarstwo i czym jest prawda. A jeżeli miałbym nawet w tym zginąć, panie Wroński, to obiecuję, że napiszę depeszę z piekła do Pana Boga, żeby mi cholera jasna dał wrócić na Ziemię i…
Urwał, czując na sobie okropny ciężar czyjegoś sadła. Chyba wspomniane już było, iż w lokalu „Filet” stoliki środkowe miały to nieszczęście być narażone na niezawinione popisy gimnastyczne pijanych. Tak właśnie się stało i tym razem, kiedy mężczyzna o łagodnej twarzy, trochę wystraszonych oczach i czerwonych, niczym red jonaprince policzkach zwalił się na Apolinarego, przewracając stolik z wszystkim co nań stało. Nieznajomego podnieśli przyjaciele, otrzepali go, przeprosili Przybylskiego, choć bez przekonania i wyszli. Był to dla młodzieńca znak, iż chyba sam się odrobinę zapuścił w fantazjach i należałoby kończyć to spotkanie. Podniósł się bardzo chwiejnie. Westchnął z bezsilności. Otrzepał delikatnie. A co najważniejsze poprawił uczesanie i spojrzawszy na Aleksandra zaśmiał się głupawo.
- Czyli mówisz panie Wroński, że tu zostajesz? – Zagadnął, podnosząc kajet z ziemi na nieszczęście umoczony w rozlanym piwie. - Niech się pan nie wygłupia, tylko wraca do domu. Taki pan jest delikatny? Aaaa…No tak, widzę widzę, że pan jednak jest całkiem delikatny. - Zapalił papierosa, by ochłonąć z gniewu, iż nie mógł dokończyć swojej wyzwoleńczej ducha mowy, a co gorsza ochłonąć z tego upokorzenia przez Wrońskim. W odwecie, zdecydował po nagabywać jego osobę:
- Pana jeszcze tu coś złego spotkać może, panie Wroński. Sumienia bym nie miał, jakby jakieś łobuzy pana zaczęły zaczepiać. Do domu mam bliżej niż pan, niech pan bierze mój płaszcz. Jutro mi pan go odda…Przy okazji może wyczyścić. A my się jutro w tatrze spotkamy, to mi go pan odda- mówił, raz przenosząc ciężar ciała na pięty raz na palce, łagodnie ściskając w długich palcach papierosa. Stał na środku, przy wywróconym stole, nie jakby obojętny na wcześniejszy incydenta, a już na pewno nie dbający o to, że w całym lokalu z gościł stał tylko on.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Wroński czuł się niczym ćma, która chcąc tylko ogrzać się w blasku Przybylskiego, została paskudnie złapana w sieć. W sieć, która z jego punktu widzenia wydawała się być wielką trąbą powietrzną, absolutnie uniemożliwiającą umknięcie. Więc nie pozostawało nic innego, jak tylko słuchać skomplikowanych porównań Apolinarego z chociaż pozornym zainteresowaniem, czekając na to, aż ten da mu szansę na ponowne rozłożenie skrzydeł na wolności.
Nie zapowiadało się jednak, by szybko przyszło mu umknąć z tej chwilowej niewoli, bowiem potok słów mężczyzny czynił go jeszcze gorszym niebezpieczeństwem. Wróciwszy do dawnych przemyśleć - nie dość, że był nachalny niewerbalnie, to jeszcze dał nielichy popis werbalny. Było to z jednej strony imponujące, a z drugiej niepokojące. W przeciwieństwie do tego, jak przedstawił jednak dziennikarzy - Aleksander nie chłonął wszystkiego jak gąbka. Nie w tym stanie, kiedy był już nasiąknięty browarem w ilościach przytłaczających.
Pamiętał jednak, że w stanie takim Przybylski zamieniał się w maszynkę do wypluwania słów. Słów pełnych silnych emocji i mogących zaszkodzić ich sytuacji. Tacy ludzie byli jak gwiazdy - im jaśniej niegdyś świecili, tym mocniej później się zapadali. A Wroński nie był pewny czy obserwuje właśnie jego wysoki wzlot, czy już bolesny upadek.
Co jakiś czas jednak kiwał głową, jakby dając znak, że słucha. A różnie - raz słuchał, raz wpuszczał jednym, a wypuszczał drugim uchem.
Widocznie jednak jakakolwiek opatrzność, która nad nimi czuwała, postanowiła zesłać im dość nietypowego Anioła, który wyzwolił Wrońskiego z potoku słów Przybylskiego. Tego, który sprawiał, że nawet na siedząco można było poczuć wirowanie w głowie.
Stolik rąbnął, to co na nim było - rozlazło się po podłodze, a razem z tymi wszystkimi składnikami dania i napitkiem - rozlazła się też chęć pozostania tutaj. Poza tym - gdyby zostali tu dalej - mogliby skończyć na stole. Niekoniecznie śpiąc na nim, z ułożoną samą głową, a będąc wynoszonym na zewnątrz. Jak poległy w boju wojownik.
- Nie, to była chwila słabości. I nie żartuj panie, gdyby rodzice zobaczyli mnie w domu w takim płaszczu, pewnie by pomyśleli wpierw, że ktoś przylazł ich okraść, chociaż nie ma za bardzo z czego, a rozpoznając mnie, pomyśleliby, że ja kogoś z niego okradłem... - i poniekąd mieliby rację. Poza tym - płaszcz chyba nie był potrzebny komuś, kto był tak rozgrzany alkoholem, że jego aura była niemalże usypiająca. Tak ciepła, że aż przytulna.
Ale do nikogo się nie przytulał, no skąd. Zamiast tego postanowił wstać z krzesła, robiąc to w sposób dosyć niezgrabny. W końcu za mordą tak zachlaną, nie wypadało wręcz wstawać w sposób pełen gracji.
- Jutro, 9:20. Też się spotkajmy tam, gdzie wyszliśmy dziś. Tam na Trębackiej. Zwykle tam ktoś pilnuje, myślę, że teraz nawet podwójnie, ale tam można zauważyć kto przyjeżdża, odjeżdża... - zastanowił się. Teraz już było ich dwóch. Stojących nad obalonym stołem. Chociaż Aleksander chciał chyba stanąć na palcach by nie wydawać się przy Apolinarym takim kieszonkowym...
Dnia następnego
Dobrze wiedział co wydarzyło się wczoraj. Myślał o tym jeszcze później pół nocy, nawet roniąc łzę nad tym, że już nigdy nie zobaczy Krystyny. A nawet jeżeli zobaczy, to ta będzie jeszcze bardziej blada i zimna. A jej skóra będzie cienka jak papier. Potem myślał o tym, że uciekł z miejsca pracy i pewnie dostanie stosowną reprymendę, a może nawet zostanie wykopany na zbity pysk. I utulony tymi zmartwieniami, dopiero po odpowiedniej ich dawce, usnął jak bobas.
I jak dziecko też, zapłakał w momencie, gdy budzik z namalowanymi na tarczy kogucikami zadzwonił swoim niewdzięcznym dźwiękiem. Szczególnie niewdzięcznym dla panicza z syndromem dnia wczorajszego. Nawet nie pamiętał, w jaki sposób ubrał się w piżamę. A raczej gacie, które pełniły funkcję piżamy.
Świeżo po śniadaniu, które po równie świeżoprzyjacielskim (słowotwórstwo, no pięknie. Na pewno to pierwsze oznaki bycia zarażonym towarzystwem inteligenckim) zachlaniu ledwo przechodziło mu przez zaciśnięte i jakby leniwe gardło i prędkiej toalecie - wyruszył do pracy. Dzień jak co dzień, chociaż tym razem miał okazać się tak zupełnie odmienny. Nawet koszula i marynarka które ubrał były jakby mniej wymięte.
Może dlatego, że ta codzienna, wczorajsza leżała teraz gdzieś wśród wyschniętych wspomnień po obiedzie i trzeba było wyciągnąć z odmętów szafy tą, którą trzymał na bardziej specjalne okazje. No ale cóż!
Po przejechaniu trasy tramwajem, w pełni wypełnionym zapoconymi podróżnymi i śmierdzącymi starością (taką typową, przypominającą zapach kamienicy po babci) staruszkami, ujrzał po raz kolejny w tym miesiącu mury swojej świątyni pieniądza. Ojca Karmiciela, Teatr Narodowy.
Urzekająca fasada w klasycystycznej stylistyce, wzorowanej jakby na Bazylikach, była czymś przyciągającym turystów i podkreślającym elitarność i dobre imię tego miejsca.
Dobre imię zbrukane krwią niewinnej dziewczyny, o której pewnie będą słuchali jeszcze tak długo, że nawet Wroński się w niej odkocha.
Krótkie spojrzenie na zegarek i po przypomnieniu sobie, że ten zawsze spieszy się dwadzieścia minut (Aleksander ustawił sobie czas w ten sposób, by oszukać samego siebie i wychodzić do roboty wcześniej, jednak na dłuższą metę to później Aleksander oszukiwał zegarek, znając jego sztuczki), zauważył, że zdąży spokojnie zameldować się w pracy, wymienić kilka zdań ze znajomymi, zorientować się co w trawie piszczy, a potem dopiero wyjść po Apolinarego o umówionej porze.
Szkoda, że na zegarku była już 9:19, a po Wrońskim na miejscu spotkania nie było ani śladu. Ale chociaż można było obserwować dziedziniec przez bramę... I krzątających się mężczyzn, wkładających kolorowe kostiumy na pakę auta. A wszystkiemu moderowała kobieta, która wczoraj wydawała się być odpowiedzialną za krzyki pełne niezadowolenia po całym zdarzeniu.
Nie zapowiadało się jednak, by szybko przyszło mu umknąć z tej chwilowej niewoli, bowiem potok słów mężczyzny czynił go jeszcze gorszym niebezpieczeństwem. Wróciwszy do dawnych przemyśleć - nie dość, że był nachalny niewerbalnie, to jeszcze dał nielichy popis werbalny. Było to z jednej strony imponujące, a z drugiej niepokojące. W przeciwieństwie do tego, jak przedstawił jednak dziennikarzy - Aleksander nie chłonął wszystkiego jak gąbka. Nie w tym stanie, kiedy był już nasiąknięty browarem w ilościach przytłaczających.
Pamiętał jednak, że w stanie takim Przybylski zamieniał się w maszynkę do wypluwania słów. Słów pełnych silnych emocji i mogących zaszkodzić ich sytuacji. Tacy ludzie byli jak gwiazdy - im jaśniej niegdyś świecili, tym mocniej później się zapadali. A Wroński nie był pewny czy obserwuje właśnie jego wysoki wzlot, czy już bolesny upadek.
Co jakiś czas jednak kiwał głową, jakby dając znak, że słucha. A różnie - raz słuchał, raz wpuszczał jednym, a wypuszczał drugim uchem.
Widocznie jednak jakakolwiek opatrzność, która nad nimi czuwała, postanowiła zesłać im dość nietypowego Anioła, który wyzwolił Wrońskiego z potoku słów Przybylskiego. Tego, który sprawiał, że nawet na siedząco można było poczuć wirowanie w głowie.
Stolik rąbnął, to co na nim było - rozlazło się po podłodze, a razem z tymi wszystkimi składnikami dania i napitkiem - rozlazła się też chęć pozostania tutaj. Poza tym - gdyby zostali tu dalej - mogliby skończyć na stole. Niekoniecznie śpiąc na nim, z ułożoną samą głową, a będąc wynoszonym na zewnątrz. Jak poległy w boju wojownik.
- Nie, to była chwila słabości. I nie żartuj panie, gdyby rodzice zobaczyli mnie w domu w takim płaszczu, pewnie by pomyśleli wpierw, że ktoś przylazł ich okraść, chociaż nie ma za bardzo z czego, a rozpoznając mnie, pomyśleliby, że ja kogoś z niego okradłem... - i poniekąd mieliby rację. Poza tym - płaszcz chyba nie był potrzebny komuś, kto był tak rozgrzany alkoholem, że jego aura była niemalże usypiająca. Tak ciepła, że aż przytulna.
Ale do nikogo się nie przytulał, no skąd. Zamiast tego postanowił wstać z krzesła, robiąc to w sposób dosyć niezgrabny. W końcu za mordą tak zachlaną, nie wypadało wręcz wstawać w sposób pełen gracji.
- Jutro, 9:20. Też się spotkajmy tam, gdzie wyszliśmy dziś. Tam na Trębackiej. Zwykle tam ktoś pilnuje, myślę, że teraz nawet podwójnie, ale tam można zauważyć kto przyjeżdża, odjeżdża... - zastanowił się. Teraz już było ich dwóch. Stojących nad obalonym stołem. Chociaż Aleksander chciał chyba stanąć na palcach by nie wydawać się przy Apolinarym takim kieszonkowym...
Dnia następnego
Dobrze wiedział co wydarzyło się wczoraj. Myślał o tym jeszcze później pół nocy, nawet roniąc łzę nad tym, że już nigdy nie zobaczy Krystyny. A nawet jeżeli zobaczy, to ta będzie jeszcze bardziej blada i zimna. A jej skóra będzie cienka jak papier. Potem myślał o tym, że uciekł z miejsca pracy i pewnie dostanie stosowną reprymendę, a może nawet zostanie wykopany na zbity pysk. I utulony tymi zmartwieniami, dopiero po odpowiedniej ich dawce, usnął jak bobas.
I jak dziecko też, zapłakał w momencie, gdy budzik z namalowanymi na tarczy kogucikami zadzwonił swoim niewdzięcznym dźwiękiem. Szczególnie niewdzięcznym dla panicza z syndromem dnia wczorajszego. Nawet nie pamiętał, w jaki sposób ubrał się w piżamę. A raczej gacie, które pełniły funkcję piżamy.
Świeżo po śniadaniu, które po równie świeżoprzyjacielskim (słowotwórstwo, no pięknie. Na pewno to pierwsze oznaki bycia zarażonym towarzystwem inteligenckim) zachlaniu ledwo przechodziło mu przez zaciśnięte i jakby leniwe gardło i prędkiej toalecie - wyruszył do pracy. Dzień jak co dzień, chociaż tym razem miał okazać się tak zupełnie odmienny. Nawet koszula i marynarka które ubrał były jakby mniej wymięte.
Może dlatego, że ta codzienna, wczorajsza leżała teraz gdzieś wśród wyschniętych wspomnień po obiedzie i trzeba było wyciągnąć z odmętów szafy tą, którą trzymał na bardziej specjalne okazje. No ale cóż!
Po przejechaniu trasy tramwajem, w pełni wypełnionym zapoconymi podróżnymi i śmierdzącymi starością (taką typową, przypominającą zapach kamienicy po babci) staruszkami, ujrzał po raz kolejny w tym miesiącu mury swojej świątyni pieniądza. Ojca Karmiciela, Teatr Narodowy.
Urzekająca fasada w klasycystycznej stylistyce, wzorowanej jakby na Bazylikach, była czymś przyciągającym turystów i podkreślającym elitarność i dobre imię tego miejsca.
Dobre imię zbrukane krwią niewinnej dziewczyny, o której pewnie będą słuchali jeszcze tak długo, że nawet Wroński się w niej odkocha.
Krótkie spojrzenie na zegarek i po przypomnieniu sobie, że ten zawsze spieszy się dwadzieścia minut (Aleksander ustawił sobie czas w ten sposób, by oszukać samego siebie i wychodzić do roboty wcześniej, jednak na dłuższą metę to później Aleksander oszukiwał zegarek, znając jego sztuczki), zauważył, że zdąży spokojnie zameldować się w pracy, wymienić kilka zdań ze znajomymi, zorientować się co w trawie piszczy, a potem dopiero wyjść po Apolinarego o umówionej porze.
Szkoda, że na zegarku była już 9:19, a po Wrońskim na miejscu spotkania nie było ani śladu. Ale chociaż można było obserwować dziedziniec przez bramę... I krzątających się mężczyzn, wkładających kolorowe kostiumy na pakę auta. A wszystkiemu moderowała kobieta, która wczoraj wydawała się być odpowiedzialną za krzyki pełne niezadowolenia po całym zdarzeniu.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Apolinary Przybylski był rannym ptaszkiem, lecz nie z powodów naturalnej sobie skłonności do wczesnych pobudek. Była to kwestia tylko i wyłącznie odpowiedniego wyszykowania się przed wyjściem, a że czas na nikogo i na nic nie czeka, to młody dziennikarz musiał uwarunkować się do jego wczesności czy też późności. Toaleta poranna zajmowała mu tyle czasu, iż niektóre młode dziewczęta mogłyby uczyć się od niego staranności w dbałość o urodę. Nieraz mu mówiono, iż przypomina pewnego brytyjskiego aktora filmowego, chciał tę podobność pielęgnować, tak jak swoją urodę mógłby pielęgnować ów aktor. Po wszelkim dokładnym wcieraniu, wklepywaniu, smarowaniu, nawilżaniu produktami podebranymi Kasieńce z jej własnej łazienki dobierał garderobę. Braki w różnorodności szafy nadrabiał kreatywnością w łączeniu krawatów, wiązanych w sposób klasyczny, bądź bardziej wyszukany, ale tylko wtedy, kiedy Kasieńka była w domu. A Kasieńka tym razem była, więc wyszedł drzwiami ze swojego mieszkania na poddaszu i klatką schodową, z trzęsącymi się barierkami i skrzypiącymi schodami wszedł do mieszkania Katarzyny Malinowskiej.
- Kasieńko, mogłabyś!?- Krzyknął w drzwiach, a Kasieńka zaraz wyłoniła się zza futryny salonu. W szlafroku jeszcze, niewyspana, z lepiącymi się gęstymi rzęsami podeszła ku współlokatorowi – w pewnym sensie, gdyż Apolinary miał swoje mieszkanie na jej poddaszu. Wynajmował je na wpółdarmo, a przy tym w mieszkaniu kobiety mógł się czuć całkiem swobodnie, choć starał się z własnego dobrego wychowania, a nie z chęci dobroci nie nadużywać.
– Dzisiaj w gazecie napisali o morderstwie młodej aktorki w teatrze, jakieś Kamili…- zaczęła temat ochrypłym głosem, przekładając końcówki krawatu w kościstych palcach.
- …Krystyny. I nie mam czasu z tobą rozmawiać, bo tak się składa, że badam tę sprawę.
Na te słowa Katarzyna westchnęła bardzo ciężko, wręcz teatralnie okazując swoje niezadowolenie.
- Odpuść, bo znów będziesz żałować. To tylko morderstwo, jakich wiele. Pewnie z miłości. Nie była nikim ważnym, to żadna większa afera. Pewnie znowu sobie coś ubzdurałeś. Nawet nie mam zamiaru wiedzieć na jakim etapie śledztwa jesteś, skoro wczoraj przyszedłeś pijany.
- Śmiej się Śmiej! Jestem na etapie oswajania własnego Watsona…! Jeszcze będzie pisał o moim geniuszu! A jak napiszę swój reportaż i odniosę sukces, to…
- Zapłacisz mi czynsz za mieszkanie…
- Cholera, Kaśka, śpieszę się!
Wymaszerował z mieszkania.
Spojrzał na ojcowski zegarek, całkiem elegancki i nie tani. W końcu zegarek radnego, którego ponoć stać. Ojciec, jak wiele innych swoich błyskotek czy suchych dolarów przegrał w karty. A że akurat zegarek po przegranej trafił w ręce syna, tylko on na tym korzystał. I teraz odmierzał sekundy do spotkania. Stał na ujściu z placu teatralnego na Trębicką we wnęce tylniego podwórza, tam gdzie wczorajszego wieczoru wyszli a gdzie mieli wspólnie wejść. Co jakiś czas niespokojnie łypało na Apolinarego oko obsługi, kręcącej się i nastroszonej od incydentu dnia poprzedniego. Mężczyzna się spóźniał, a to napawało dziennikarza swego rodzaju strachem, iż chłopak wczorajszej nocy wcale nie doszedł do domu, zamarznąwszy gdzieś na żoliborskiej ulicy. Inną sprawą była wzbierająca weń irytacja, gdyby się okazało, że młody Aleksander postanowił z ludzkiej chamowatości zrobić go, za przeproszeniem, w konia. Trzecim był jednak świeży rozsądek, który wspomniwszy osobę Aleksandra mógł śmiało stwierdzić, iż wygląda na człowieka skorego do spóźnień.
W tym momencie, dojrzał kobietę, którą kojarzył z wczorajszych oględzin zwłok. Również stała wśród aktorów, choć sama aktorką wydawała się nie być. Koordynowała ładowanie kostiumów na pakę, zrzędliwym, irytująco wysokim tonem, podsycanym przez niezdrowe skłonności do przesadnego, jazgotliwego modulowania. Apolinary zdecydował się na swoje ulubione ryzyko.
- Przepraszam panią, jestem Apolinary Przybylski dziennika…
- Czekaj pan…Uważaj, to delikatny materiał! Cholera, nie stawaj po tym wiesz ile to kosztowało! Sam będziesz to prał jak znajdę choć jeden odcisk buta na moich kostiumach!
- Proszę panią, chciałbym zadać kilka pytań odnośnie wczorajszego nieszczęśliwego incydentu!
Kobieta urwała dokazywanie, by zwrócić się w jego kierunku.
- Słuchaj pan, nieszczęśliwy incydent, to jak się pan czymś oblejesz albo na pana gołąb na robi. Dziewczynę zasztyletowano i to na oczach paruset osób a pan to nazywasz po prostu „nieszczęśliwym incydentem”?
Przybylski zmieszał się, zastygając nad notatnikiem, nie za bardzo wiedząc ku czemu zeznająca pieje.
- To nazwijmy to tragedią…Czy może pani coś opowiedzieć o wczorajszej tragedii?
- A co ja mam panu mówić? Wiem tyle co inni, czyli prawie nic…
- Ach tak, ale wczoraj pani bardzo namiętnie opowiadała o czymś policjantowi. Zaraz po tragedii, dosłownie półgodziny. Dobrze widziałem, więc chciałbym, by pani mogła mi to powtórzyć, nawet jak jest to według pani „nic”. Dla mnie może mieć wielką wartość i dla dobra tej sprawy również.
- Ale ja pana nie znam! A zresztą już nic nie pamiętam, co wczoraj żem gadała.
- Kasieńko, mogłabyś!?- Krzyknął w drzwiach, a Kasieńka zaraz wyłoniła się zza futryny salonu. W szlafroku jeszcze, niewyspana, z lepiącymi się gęstymi rzęsami podeszła ku współlokatorowi – w pewnym sensie, gdyż Apolinary miał swoje mieszkanie na jej poddaszu. Wynajmował je na wpółdarmo, a przy tym w mieszkaniu kobiety mógł się czuć całkiem swobodnie, choć starał się z własnego dobrego wychowania, a nie z chęci dobroci nie nadużywać.
– Dzisiaj w gazecie napisali o morderstwie młodej aktorki w teatrze, jakieś Kamili…- zaczęła temat ochrypłym głosem, przekładając końcówki krawatu w kościstych palcach.
- …Krystyny. I nie mam czasu z tobą rozmawiać, bo tak się składa, że badam tę sprawę.
Na te słowa Katarzyna westchnęła bardzo ciężko, wręcz teatralnie okazując swoje niezadowolenie.
- Odpuść, bo znów będziesz żałować. To tylko morderstwo, jakich wiele. Pewnie z miłości. Nie była nikim ważnym, to żadna większa afera. Pewnie znowu sobie coś ubzdurałeś. Nawet nie mam zamiaru wiedzieć na jakim etapie śledztwa jesteś, skoro wczoraj przyszedłeś pijany.
- Śmiej się Śmiej! Jestem na etapie oswajania własnego Watsona…! Jeszcze będzie pisał o moim geniuszu! A jak napiszę swój reportaż i odniosę sukces, to…
- Zapłacisz mi czynsz za mieszkanie…
- Cholera, Kaśka, śpieszę się!
Wymaszerował z mieszkania.
***
Spojrzał na ojcowski zegarek, całkiem elegancki i nie tani. W końcu zegarek radnego, którego ponoć stać. Ojciec, jak wiele innych swoich błyskotek czy suchych dolarów przegrał w karty. A że akurat zegarek po przegranej trafił w ręce syna, tylko on na tym korzystał. I teraz odmierzał sekundy do spotkania. Stał na ujściu z placu teatralnego na Trębicką we wnęce tylniego podwórza, tam gdzie wczorajszego wieczoru wyszli a gdzie mieli wspólnie wejść. Co jakiś czas niespokojnie łypało na Apolinarego oko obsługi, kręcącej się i nastroszonej od incydentu dnia poprzedniego. Mężczyzna się spóźniał, a to napawało dziennikarza swego rodzaju strachem, iż chłopak wczorajszej nocy wcale nie doszedł do domu, zamarznąwszy gdzieś na żoliborskiej ulicy. Inną sprawą była wzbierająca weń irytacja, gdyby się okazało, że młody Aleksander postanowił z ludzkiej chamowatości zrobić go, za przeproszeniem, w konia. Trzecim był jednak świeży rozsądek, który wspomniwszy osobę Aleksandra mógł śmiało stwierdzić, iż wygląda na człowieka skorego do spóźnień.
W tym momencie, dojrzał kobietę, którą kojarzył z wczorajszych oględzin zwłok. Również stała wśród aktorów, choć sama aktorką wydawała się nie być. Koordynowała ładowanie kostiumów na pakę, zrzędliwym, irytująco wysokim tonem, podsycanym przez niezdrowe skłonności do przesadnego, jazgotliwego modulowania. Apolinary zdecydował się na swoje ulubione ryzyko.
- Przepraszam panią, jestem Apolinary Przybylski dziennika…
- Czekaj pan…Uważaj, to delikatny materiał! Cholera, nie stawaj po tym wiesz ile to kosztowało! Sam będziesz to prał jak znajdę choć jeden odcisk buta na moich kostiumach!
- Proszę panią, chciałbym zadać kilka pytań odnośnie wczorajszego nieszczęśliwego incydentu!
Kobieta urwała dokazywanie, by zwrócić się w jego kierunku.
- Słuchaj pan, nieszczęśliwy incydent, to jak się pan czymś oblejesz albo na pana gołąb na robi. Dziewczynę zasztyletowano i to na oczach paruset osób a pan to nazywasz po prostu „nieszczęśliwym incydentem”?
Przybylski zmieszał się, zastygając nad notatnikiem, nie za bardzo wiedząc ku czemu zeznająca pieje.
- To nazwijmy to tragedią…Czy może pani coś opowiedzieć o wczorajszej tragedii?
- A co ja mam panu mówić? Wiem tyle co inni, czyli prawie nic…
- Ach tak, ale wczoraj pani bardzo namiętnie opowiadała o czymś policjantowi. Zaraz po tragedii, dosłownie półgodziny. Dobrze widziałem, więc chciałbym, by pani mogła mi to powtórzyć, nawet jak jest to według pani „nic”. Dla mnie może mieć wielką wartość i dla dobra tej sprawy również.
- Ale ja pana nie znam! A zresztą już nic nie pamiętam, co wczoraj żem gadała.
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Co w tym czasie jednak działo się z Wrońskim? Nie był on postacią pierwszoplanową w teatrze, więc często go pomijano. Nie był nawet drugoplanowy ani na trzecim planie. On był gdzieś w dalekim tle. Mimo wszystko to właśnie takim osobom zwykle obrywało się najbardziej. Najbardziej, bo ich niedolą nikt nigdy się nie interesował, w końcu dalekie tło często było wręcz niezauważalne bez odpowiednio dobranych szkiełek w okularach.
Przez sytuację w jakiej się znaleźli - mężczyzna stał się zwyczajnym popychadłem. Przechodząc w kierunku klatki schodowej, umieszczonej w pionie najbliżej loży, którą wczoraj okupował (a którą chciał teraz doprowadzić do stanu używalności), wpadł niechcący na kolegę po fachu, Stanisława Nycza. Równie niskiego, jednak krępego faceta. Był w tej opowieści postacią pozornie nieistotną, w końcu skoro Wrońskiego można było uznać za tło, on znajdował się na pozycji takiej samej, jak nie jeszcze dalszej.
Nieszczęsnego wieczoru Nycza nie było. Wiedział on jednak, że Aleksander był świadkiem zdarzenia i nie omieszkał wypytać go w sposób nachalny.
- Alek, ja nie wiem jak było, ale wiem jak jest - oznajmił Stasiek po kilku zdaniach wyjaśnienia z ust skacowanego Wrońskiego. - Wiem, że zaraz zlezą się tu pewnie jakieś pisarczyki i będą węszyć. Bo policja dopiero otwiera sprawę, wiesz sam jak z nimi jest. Biurokracja spowalnia tempo...
Mężczyzna zaśmiał się głośno, a Aleksander odpowiedział mu tylko cichym parsknięciem.
- Ja idę na papierosa... - odpowiedział momentalnie, ewidentnie chcąc opędzić się od Nycza, wyraźnie przeczuwając, że zbliża się czas spotkania z Przybylskim. Aż bał się spojrzeć na zegarek...
- Razem pójdziemy może, tylko pomóż mi przenieść jeszcze dwie barierki. Do odpowiedzi na wszystkie pytania, dyrekcja wystawiła Żłobińską. Od tej to faktycznie cokolwiek usłyszą... - po raz kolejny ubawił się z własnego żartu Nycz. Aleksandrowi jednak nie było do śmiechu. W końcu był prawie spóźniony, a dodatkowo - Stasiek chciał wyjść na papierosa z nim. No niedoczekanie...
Jednak zgodził się, widocznie będąc osobą najmniej asertywną pod tym ozdobnym dachem. Wroński podebrał Nyczowi te dwie barierki, o które tak prosił, a potem wspólnie, nosząc ciężkie żelastwo - przemknęli w kierunku hallu głównego, co oznaczało przejście wzdłuż zewnętrznej krawędzi sceny.
Aleksander bardzo bronił się przed patrzeniem w kierunku miejsca, w którym wczoraj spoczywała von Barun. Bronił się, ale walkę przegrał. Omiótł spojrzeniem szorowane intensywnie miejsce, nad którym pochylały się dwie sprzątaczki. Miały twarz bez wyrazu i włosy tłuste niczym wczoraj spożywana kiełbaska. Aleksander jednak nie zwracał uwagi na kobiety, a na niechcianą juchę. A samą myśl o tym, że ciała Krysi już tu nie było, trochę zaswędziały go mięśnie.
Po chwili jednak stali już w miejscu, które mieli zablokować przed wejściem kogokolwiek obcego. Czyli wszystkie praktycznie przejścia na sale, z pominięciem przejścia wprost. Kilka schodów do góry prowadziło w miejsce, w którym teraz stała rzeczona Żłobińska i tonem kwoki dyskutowała z wysokim, przysadzistym facetem z zadbanym wąsem i posiwiałą nieco czupryną.
Wroński rozpoznał w nim ojca Krystyny, w końcu widział go już niegdyś, gdy ten przywoził córkę na próby. Był jednak na tyle daleko, by posłyszenie ich rozmowy graniczyło z cudem. Słyszał tylko ton - niecierpliwy i pełen niezadowolenia z obu stron. W późniejszym czasie mężczyzna postanowił jednak urwać rozmowę i zejść w dół, by wyjść głównym wyjściem. Aleksander natomiast, by nie rzucać się w oczy - nie gapił się jak idiota na mężczyznę, a jedynie odwrócił się ku barierkom, udając, że jeszcze coś przy nich poprawia.
Wyciągnął poluzowaną śrubkę z jednej z nich, schował momentalnie do kieszeni marynarki i zawołał Nycza, by ten spojrzał.
- Pewno wypadła gdzieś po drodze. Ja się już tym zajmę, dzięki młody - odpowiedział ten rezolutnie, po tym jak przydreptał w pobliże kolegi.
A Wroński odetchnął z ulgą.
Na zegarku 9:24, a on mógł udać się na wyczekiwanego papierosa. Papierosa z mężczyzną w ładnym krawacie.
Dość niecierpliwego, chciałoby się rzec, bo kiedy już Aleksander zbliżał się do miejsca, w którym się umówili, zauważył, że Apolinary zdążył już zacieśnić więzy z kimś innym. Albo dopiero co byli na etapie poznania? W każdym razie - Aleksander słyszał rozmowę. Słyszał ją, więc przystanął w takim miejscu, w który mógłby słyszeć ją dalej, jednak nie rzucić się w oczy temu, kto stał wewnątrz dziedzińca.
Spoglądał jednak na towarzysza nieco przepraszającym spojrzeniem. I tym razem spieszący się zegarek mu nie pomógł.
Przez sytuację w jakiej się znaleźli - mężczyzna stał się zwyczajnym popychadłem. Przechodząc w kierunku klatki schodowej, umieszczonej w pionie najbliżej loży, którą wczoraj okupował (a którą chciał teraz doprowadzić do stanu używalności), wpadł niechcący na kolegę po fachu, Stanisława Nycza. Równie niskiego, jednak krępego faceta. Był w tej opowieści postacią pozornie nieistotną, w końcu skoro Wrońskiego można było uznać za tło, on znajdował się na pozycji takiej samej, jak nie jeszcze dalszej.
Nieszczęsnego wieczoru Nycza nie było. Wiedział on jednak, że Aleksander był świadkiem zdarzenia i nie omieszkał wypytać go w sposób nachalny.
- Alek, ja nie wiem jak było, ale wiem jak jest - oznajmił Stasiek po kilku zdaniach wyjaśnienia z ust skacowanego Wrońskiego. - Wiem, że zaraz zlezą się tu pewnie jakieś pisarczyki i będą węszyć. Bo policja dopiero otwiera sprawę, wiesz sam jak z nimi jest. Biurokracja spowalnia tempo...
Mężczyzna zaśmiał się głośno, a Aleksander odpowiedział mu tylko cichym parsknięciem.
- Ja idę na papierosa... - odpowiedział momentalnie, ewidentnie chcąc opędzić się od Nycza, wyraźnie przeczuwając, że zbliża się czas spotkania z Przybylskim. Aż bał się spojrzeć na zegarek...
- Razem pójdziemy może, tylko pomóż mi przenieść jeszcze dwie barierki. Do odpowiedzi na wszystkie pytania, dyrekcja wystawiła Żłobińską. Od tej to faktycznie cokolwiek usłyszą... - po raz kolejny ubawił się z własnego żartu Nycz. Aleksandrowi jednak nie było do śmiechu. W końcu był prawie spóźniony, a dodatkowo - Stasiek chciał wyjść na papierosa z nim. No niedoczekanie...
Jednak zgodził się, widocznie będąc osobą najmniej asertywną pod tym ozdobnym dachem. Wroński podebrał Nyczowi te dwie barierki, o które tak prosił, a potem wspólnie, nosząc ciężkie żelastwo - przemknęli w kierunku hallu głównego, co oznaczało przejście wzdłuż zewnętrznej krawędzi sceny.
Aleksander bardzo bronił się przed patrzeniem w kierunku miejsca, w którym wczoraj spoczywała von Barun. Bronił się, ale walkę przegrał. Omiótł spojrzeniem szorowane intensywnie miejsce, nad którym pochylały się dwie sprzątaczki. Miały twarz bez wyrazu i włosy tłuste niczym wczoraj spożywana kiełbaska. Aleksander jednak nie zwracał uwagi na kobiety, a na niechcianą juchę. A samą myśl o tym, że ciała Krysi już tu nie było, trochę zaswędziały go mięśnie.
Po chwili jednak stali już w miejscu, które mieli zablokować przed wejściem kogokolwiek obcego. Czyli wszystkie praktycznie przejścia na sale, z pominięciem przejścia wprost. Kilka schodów do góry prowadziło w miejsce, w którym teraz stała rzeczona Żłobińska i tonem kwoki dyskutowała z wysokim, przysadzistym facetem z zadbanym wąsem i posiwiałą nieco czupryną.
Wroński rozpoznał w nim ojca Krystyny, w końcu widział go już niegdyś, gdy ten przywoził córkę na próby. Był jednak na tyle daleko, by posłyszenie ich rozmowy graniczyło z cudem. Słyszał tylko ton - niecierpliwy i pełen niezadowolenia z obu stron. W późniejszym czasie mężczyzna postanowił jednak urwać rozmowę i zejść w dół, by wyjść głównym wyjściem. Aleksander natomiast, by nie rzucać się w oczy - nie gapił się jak idiota na mężczyznę, a jedynie odwrócił się ku barierkom, udając, że jeszcze coś przy nich poprawia.
Wyciągnął poluzowaną śrubkę z jednej z nich, schował momentalnie do kieszeni marynarki i zawołał Nycza, by ten spojrzał.
- Pewno wypadła gdzieś po drodze. Ja się już tym zajmę, dzięki młody - odpowiedział ten rezolutnie, po tym jak przydreptał w pobliże kolegi.
A Wroński odetchnął z ulgą.
Na zegarku 9:24, a on mógł udać się na wyczekiwanego papierosa. Papierosa z mężczyzną w ładnym krawacie.
Dość niecierpliwego, chciałoby się rzec, bo kiedy już Aleksander zbliżał się do miejsca, w którym się umówili, zauważył, że Apolinary zdążył już zacieśnić więzy z kimś innym. Albo dopiero co byli na etapie poznania? W każdym razie - Aleksander słyszał rozmowę. Słyszał ją, więc przystanął w takim miejscu, w który mógłby słyszeć ją dalej, jednak nie rzucić się w oczy temu, kto stał wewnątrz dziedzińca.
Spoglądał jednak na towarzysza nieco przepraszającym spojrzeniem. I tym razem spieszący się zegarek mu nie pomógł.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Brak konkretyzacji, której przez ostatnie, niewiele jak dwie minuty, doświadczał Apolinary, stawały się dla dziennikarza uciążliwie. Kobieta odbijała jego prośby o udzielenie najprostszych odpowiedzi, skrzętnie wplatając w rozmowę całkowicie nieistotne dla sprawy rzeczy, jak narzekanie na brak poszanowania dla jej roli. W tamtym momencie Przybylski był nawet skory uwierzyć, iż policjant przesłuchujący kobietę musiał doświadczyć tego samego.
- …I ona jeszcze narzekała!- Wybuchła, unosząc drżące dłonie, jakby zwracała się ku temu co w górze.
- Kto narzekał, droga pani…? – Zapytał, czując iż chyba znalazł lukę, aby zmusić ją do mówienia o Krystynie .
- Kryśka, narzekała, że ją uwiera coś w sukience, że źle uszyta! Nonsens! Ona cała wczora była niewyraźna, zrzędliwa. Każdy miał jej dość! Zrobiła się z niej wielka pani i nie chciała występować w tańszych kostiumach, tylko takich szytych tylko na nią. No kto by to słyszał! – Po tych słowach blada twarz Apolinarego, jakby lekko pojaśniała, natomiast zniecierpliwienie zastąpił uśmiech życzliwości.
- Ktoś się tym szczególnie chwalił, iż ma dość pani von Braun? Ktoś w teatrze był zazdrosny o jej pozycję? Pani wie? Ktoś musiał być jej szczególnie nieprzychylny…
Kobieta otworzyła usta w taki sposób, iż Apolinary był gotów na kolejną tyradę zbędnych słów czy oskarżeń, wymierzonych w jego dziennikarską, bestialską niedelikatność, lecz jakby zaniechała tego. Założyła wcześniej namiętnie gestykulujące ramiona a zmarszczki na czole pogłębiły się:
- Wie pan…Karol Dumicz może. Przed występem się podobno kłócili. Ja nie wiem, nie wiem, zapomniałam. Wiem, że prawie odmówiła grania z nim w spektaklu, bo tak się pożarli.
Przybylski miał ja pytać o coś jeszcze, lecz dojrzawszy przepraszające spojrzenie Aleksandra Wrońskiego, zerkając nań znad ramienia zeznającej, aż poczerwieniał. Przeprosił i podziękował kobiecie, dając jej wrócić do pracy, a samemu wepchawszy nerwowo notatnik do wewnętrznej kieszeni płaszcza ruszył do współdochodzącego.
- Panie Wroński, pan się znasz na zegarku czy nigdy nie miał szansy poznać tegoż wynalazku? - Syknął, pokazując mu godzinę na własny, bardzo dobitnie i bardzo nerwowo, odwracając jeszcze głowę do tyłu, by zobaczyć czy ktoś im się przygląda.
- Jak się pan tak do pracy spóźnia, to bym się nie dziwił, jakby pana za coś innego wyrzucili niż za wczorajszą ucieczkę. I jeszcze masz pan czas na papieroska. Smacznego, panie Wroński, a teraz słuchaj mnie pan, czego się od tej starej trajkoty dowiedziałem, otóż: pani Krystyna już wcześniej miewała humorki, działając wszystkim na układ nerwowy. Podobno darła koty z Karolem Dumiczem, tak że aż nie chcieli razem występować. Pan coś o tym wiesz? – Zapytał, choć jakby wiedział, to pewnie powiedziałby już wczoraj. Wczoraj jednakże mógł działać na niego szok, z tej racji wypierał co ważniejsze szczegóły, a że szczegóły zwykle są najważniejsze w takich sprawach, warto spytać jeszcze raz. Konflikt z innym aktorem wydał się zbyt miałkim pretekstem do morderstwa. Przecież dziecinadą jest najwyższych lotów, żeby swoich konkurentów i wrogów pozbywać się w równie prymitywny sposób. Trzeba być wariatem lub gangsterem, aby brać się za ubijanie z powodów nieporozumień, lecz póki Apolinary nie dojdzie cóż było motywem niechęci tych dwoje, nie powinien uniżać tegoż motywu.
- Mam nadzieję, że uda się nam z panem Dumiczem porozmawiać na osobności, w czasie wolnym, żeby nie migał się robotą. Chcę wiedzieć wszystko o ich relacji. A teraz panie Wroński proszę mnie prowadzić do kogoś bardziej kompetentnego niż ta stara. Jakiś rzecznik, może uda mi się zdobyć pozwolenie na dalsze przesłuchania już legalnie. A jak się nie uda, to trudno, bo mam pana, prawda panie Wroński, pan mnie nie zawiedziesz…A jak mnie zawiedziesz, to się jeszcze rozliczymy…- Prawie można by rzecz, iż zagroził, lecz życzliwy uśmiech wąskich ust mógł rozwiać wszelkie hipotezy.
Gdy Aleksander dopalił papierosa, na co mu z pełnym poszanowanie dla wyrobów tytoniowych Apolinary pozwolił, wrócili do wnętrza teatru. Przybylski rozglądał się po dekoracyjnych, ciepłych wnętrzach ciekawiej niż była ku temu potrzeba. Patrzył się po ludziach, mijających ich na korytarzach, łapiąc z nimi odważnie kontakt wzrokowy. W powietrzu unosiła się aż gęsta atmosfera niepokoju i nerwowości, która krążyła wśród pozornie przejętych pracą ludziach.
- Ciekawe czy już przyszli inni reporterzy. Dzisiaj rano Kasieńka coś wspominała, iż się wszyscy o tym rozpisali, a przynajmniej po akapicie, ale nie czytałem niczego. Dobrze byłoby mieć świeżą gazetę, panie Wroński. Teraz to mniejsza, ale…jak pan myśli? Dobrze mnie tu przyjmą czy się będę musiał nagimnastykować, żeby mi kto coś więcej powiedział?
- …I ona jeszcze narzekała!- Wybuchła, unosząc drżące dłonie, jakby zwracała się ku temu co w górze.
- Kto narzekał, droga pani…? – Zapytał, czując iż chyba znalazł lukę, aby zmusić ją do mówienia o Krystynie .
- Kryśka, narzekała, że ją uwiera coś w sukience, że źle uszyta! Nonsens! Ona cała wczora była niewyraźna, zrzędliwa. Każdy miał jej dość! Zrobiła się z niej wielka pani i nie chciała występować w tańszych kostiumach, tylko takich szytych tylko na nią. No kto by to słyszał! – Po tych słowach blada twarz Apolinarego, jakby lekko pojaśniała, natomiast zniecierpliwienie zastąpił uśmiech życzliwości.
- Ktoś się tym szczególnie chwalił, iż ma dość pani von Braun? Ktoś w teatrze był zazdrosny o jej pozycję? Pani wie? Ktoś musiał być jej szczególnie nieprzychylny…
Kobieta otworzyła usta w taki sposób, iż Apolinary był gotów na kolejną tyradę zbędnych słów czy oskarżeń, wymierzonych w jego dziennikarską, bestialską niedelikatność, lecz jakby zaniechała tego. Założyła wcześniej namiętnie gestykulujące ramiona a zmarszczki na czole pogłębiły się:
- Wie pan…Karol Dumicz może. Przed występem się podobno kłócili. Ja nie wiem, nie wiem, zapomniałam. Wiem, że prawie odmówiła grania z nim w spektaklu, bo tak się pożarli.
Przybylski miał ja pytać o coś jeszcze, lecz dojrzawszy przepraszające spojrzenie Aleksandra Wrońskiego, zerkając nań znad ramienia zeznającej, aż poczerwieniał. Przeprosił i podziękował kobiecie, dając jej wrócić do pracy, a samemu wepchawszy nerwowo notatnik do wewnętrznej kieszeni płaszcza ruszył do współdochodzącego.
- Panie Wroński, pan się znasz na zegarku czy nigdy nie miał szansy poznać tegoż wynalazku? - Syknął, pokazując mu godzinę na własny, bardzo dobitnie i bardzo nerwowo, odwracając jeszcze głowę do tyłu, by zobaczyć czy ktoś im się przygląda.
- Jak się pan tak do pracy spóźnia, to bym się nie dziwił, jakby pana za coś innego wyrzucili niż za wczorajszą ucieczkę. I jeszcze masz pan czas na papieroska. Smacznego, panie Wroński, a teraz słuchaj mnie pan, czego się od tej starej trajkoty dowiedziałem, otóż: pani Krystyna już wcześniej miewała humorki, działając wszystkim na układ nerwowy. Podobno darła koty z Karolem Dumiczem, tak że aż nie chcieli razem występować. Pan coś o tym wiesz? – Zapytał, choć jakby wiedział, to pewnie powiedziałby już wczoraj. Wczoraj jednakże mógł działać na niego szok, z tej racji wypierał co ważniejsze szczegóły, a że szczegóły zwykle są najważniejsze w takich sprawach, warto spytać jeszcze raz. Konflikt z innym aktorem wydał się zbyt miałkim pretekstem do morderstwa. Przecież dziecinadą jest najwyższych lotów, żeby swoich konkurentów i wrogów pozbywać się w równie prymitywny sposób. Trzeba być wariatem lub gangsterem, aby brać się za ubijanie z powodów nieporozumień, lecz póki Apolinary nie dojdzie cóż było motywem niechęci tych dwoje, nie powinien uniżać tegoż motywu.
- Mam nadzieję, że uda się nam z panem Dumiczem porozmawiać na osobności, w czasie wolnym, żeby nie migał się robotą. Chcę wiedzieć wszystko o ich relacji. A teraz panie Wroński proszę mnie prowadzić do kogoś bardziej kompetentnego niż ta stara. Jakiś rzecznik, może uda mi się zdobyć pozwolenie na dalsze przesłuchania już legalnie. A jak się nie uda, to trudno, bo mam pana, prawda panie Wroński, pan mnie nie zawiedziesz…A jak mnie zawiedziesz, to się jeszcze rozliczymy…- Prawie można by rzecz, iż zagroził, lecz życzliwy uśmiech wąskich ust mógł rozwiać wszelkie hipotezy.
Gdy Aleksander dopalił papierosa, na co mu z pełnym poszanowanie dla wyrobów tytoniowych Apolinary pozwolił, wrócili do wnętrza teatru. Przybylski rozglądał się po dekoracyjnych, ciepłych wnętrzach ciekawiej niż była ku temu potrzeba. Patrzył się po ludziach, mijających ich na korytarzach, łapiąc z nimi odważnie kontakt wzrokowy. W powietrzu unosiła się aż gęsta atmosfera niepokoju i nerwowości, która krążyła wśród pozornie przejętych pracą ludziach.
- Ciekawe czy już przyszli inni reporterzy. Dzisiaj rano Kasieńka coś wspominała, iż się wszyscy o tym rozpisali, a przynajmniej po akapicie, ale nie czytałem niczego. Dobrze byłoby mieć świeżą gazetę, panie Wroński. Teraz to mniejsza, ale…jak pan myśli? Dobrze mnie tu przyjmą czy się będę musiał nagimnastykować, żeby mi kto coś więcej powiedział?
Kulka
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Dobrze znał się na zegarku, jednak miał nadzieję, że informacje, które udało się zdobyć przez tą krótką, nieco niezręczną nieobecność, wynagrodzą Apolinaremu trud czekania na jego marną istotę.
Zanim odpalił swojego papierosa, wyciągnął paczkę ku dziennikarzowi, widocznie chcąc go poczęstować. Jeżeli ten zdecydował się – Aleksander zgodnie z niepisaną zasadą zwykłej, ludzkiej uprzejmości, najpierw podsunął zapalniczkę towarzyszowi. Dopiero potem sam zaciągnął się marnej jakości papierosem i spoglądając na mężczyznę zupełnie nieprzekonany, spod bezradnie uniesionych brwi, pozwolił mu dokończyć, westchnął zrezygnowany, wypuszczając przy okazji dym z płuc i wyrzekł:
- Nie chcę rujnować twoich planów i marzeń, Przybylski, ale w teatrze jest niemały nieporządek, chaos można powiedzieć. Nie każdy dziś pojawił się w pracy, odwołano spektakle na najbliższy tydzień i wprowadzono żałobę… - wycedził. Nie decydował się już na określenie „Pana”, widocznie sądząc, że wspólne picie zwiększa wskaźniki zażyłości na ich wspólnym wykresie.
Gdyby się mylił – pewnie mógłby dostać w ucho. Ale czy to byłby pierwszy raz?
Początkowo zamierzał odnieść się jednak do słów na temat kłótni wśród aktorów. Robił to na tyle cicho, by nikt go nie posłyszał, a i wzrokiem przy okazji oceniał kolejną ważną rzecz – jak wielkie szanse w starciu ze Żłobińską miał Apolinary. Skoro tamta potrafiła być oschła nawet dla ojca w żałobie, a przynajmniej takie odniósł wrażenie, była naprawdę wymagającym przeciwnikiem…
- Ja ich za bardzo nie śledziłem, może coś takiego było, nie wiem – powiedział z urzekającą szczerością. Można było być pewnym, że nie kłamał, w końcu po co miałby to zatajać. – Ja wiem jednak, że ich nigdy w podobnym towarzystwie nie można było znaleźć. Mam tu na myśli, że nie obracali się w tych samych kręgach. Dumicz grał tu już ładne parę lat, zwykle duże role. Kryśka raptem w tej Nie-Boskiej i w Halce coś jeszcze. Znasz na pewno tę sztukę, wszędzie to grają. Nawet ja bym zaśpiewał kilka utworów, już tyle razy to słyszałem… - I należało prosić Boga, by może lepiej tego jednak nie robił. Ale to już był tylko i wyłącznie złośliwy komentarz narratora, który wisiał nad wszystkim na swojej puszystej chmurce.
Wroński westchnął, wypuszczając powietrze zabrudzone szarym dymem.
- Jak teraz o tym myślę, to w Halce w sumie Dumicz też grał, może już wtedy mieli jakieś konflikty. I nie wiem czy chcesz się tak spieszyć.
Pokonanie tych kilkunastu metrów, które prowadziły ich do głównego hallu Teatru, wyłożonego marmurami i z wyniosłymi zdobieniami naściennymi, przypominającymi o charakterze tego miejsca, a teraz wijącymi się ku niepowtarzalnemu wręcz sklepieniu. Mogłoby to przyciągać wzrok na dłużej, gdyby nie pracowało się tu codziennie. Przebywanie w takich miejscach na raz uwrażliwiało na piękno budowli i oswajało z istnieniem tym podobnych.
Teraz, jak wcześniej wspomniano, większość przejść pozostawała zablokowana topornymi, rujnującymi charakter przestrzeni bramkami. Był w tym jakiś sposób – przesuwane hałasowały niemiłosiernie i ich ruchy nie umykały uwadze personelu, tak jak czasami działo się bardziej symbolicznie blokującymi przejście wężami z łańcucha przewieszonego między dwoma słupkami, pokrytego miłym w dotyku materiałem.
Schody prowadzące ku górze wyłożono wykładziną, a na szczycie schodów stał nie kto inny jak Harpia Żłobińska. Nikt nie interesował się tym, jak miała na imię, bo i tak nikt nie odważyłby się odzywać do niej tak bezpośrednio.
Jaka jednak była Żłobińska? Była przede wszystkim jedyną kobiecą częścią sekretariatu, osobą wysoką, szczególnie jak na kobietę, w średnim wieku i z długimi, niemodnymi ale błyszczącymi blond włosami. Była nienaturalnie blada, miała mroźno-błękitne oczy i wiecznie poirytowany wyraz twarzy.
Dyrekcja miała chyba nieliche poczucie humoru, jeżeli wystawiała na rzecznika kogoś, kto w dostępie do informacji był raczej ścianą, a nie mostem.
Teraz widocznie odgradzała od nich dwójkę wypytujących ją mężczyzn. Pewnie również redaktorów, ale póki co nie dało się tego określić. Nie z takiej odległości.
- Dobra, to jest rzecznik. Żłobińska – powiedział takim tonem, jakby mówił o potworze z dna jeziora. – Mogę iść po gazetę, ale masz i tak lepsze informacje niż połowa z nich. Powiem zaskakująco, że był tu dziś ojciec von Braun. Rozmawiali w sposób bardzo nieuprzejmy, nie wiem o czym. Nie wiem też czemu nagle rozmowę urwali, ale pan Niemiec wyszedł i już go później nie widziałem. To było koło 9:20. Możesz pan o to podpytać, może ją zaskoczysz, bo Bóg mi świadkiem – do tej kobiety nie ma podejścia. To Harpia, Przybylski.
A mężczyzna miał dopiero dowiedzieć się o tym na własną rękę.
Wroński postanowił jednak odprowadzić Apolinarego, chociaż robił to tak, jakby szedł na ścięcie. Pokonywał kolejne stopnie i patrzył czy mężczyzna na pewno za nim idzie. Gdy zbliżyli się już nieco, można było posłyszeć, jak Żłobińska, swoim gładkim i zimnym jak lód głosem odpowiada zdawkowo na każde pytanie.
Jeden pytał, jeden notował. A potem już odeszli, widocznie słysząc „tyle z naszej strony, proszę na dół i do drzwi”.
- Proszę pani, pan przyszedł żeby zadać pytania w sprawie wczoraj, odesłano go do pani, ale nie wiedział gdzie szukać, więc go przyprowadziłem – wytłumaczył Wroński tonem uniżonym. Harpia widocznie zaakceptowała taki ton, pamiętała też (o zgrozo) twarz większości pracowników, więc postanowiła odesłać go niecierpliwym gestem i spojrzała na Przybylskiego.
Była od niego raptem kilka centymetrów niższa, niezauważalnie przez to, jak dużą objętość wydawały się mieć jej włosy. Mogli jednak patrzeć sobie w oczy bez zagrożenia bólem karku.
- Helena Żłobińska, jestem rzecznikiem z ramienia dyrekcji. Jak chce pan o coś pytać, to proszę się nie gapić bez sensu i nie rozdrabniać. Jestem do dyspozycji – powiedziała tak, jakby pozornie nie było się czego obawiać. Powianiu towarzyszył też uścisk dłoni. Porządny, pewny, jakby męski.
Odchodzący jednak piętro wyżej Wroński aż przełknął ślinę głośno, jakby w obawie. Widocznie miał w tym czasie zamiar zorientować się w tym, kto znajdował się w teatrze, a kim mógłby zainteresować się dalej Przybylski.
O ile nie zostanie pożarty.
Zanim odpalił swojego papierosa, wyciągnął paczkę ku dziennikarzowi, widocznie chcąc go poczęstować. Jeżeli ten zdecydował się – Aleksander zgodnie z niepisaną zasadą zwykłej, ludzkiej uprzejmości, najpierw podsunął zapalniczkę towarzyszowi. Dopiero potem sam zaciągnął się marnej jakości papierosem i spoglądając na mężczyznę zupełnie nieprzekonany, spod bezradnie uniesionych brwi, pozwolił mu dokończyć, westchnął zrezygnowany, wypuszczając przy okazji dym z płuc i wyrzekł:
- Nie chcę rujnować twoich planów i marzeń, Przybylski, ale w teatrze jest niemały nieporządek, chaos można powiedzieć. Nie każdy dziś pojawił się w pracy, odwołano spektakle na najbliższy tydzień i wprowadzono żałobę… - wycedził. Nie decydował się już na określenie „Pana”, widocznie sądząc, że wspólne picie zwiększa wskaźniki zażyłości na ich wspólnym wykresie.
Gdyby się mylił – pewnie mógłby dostać w ucho. Ale czy to byłby pierwszy raz?
Początkowo zamierzał odnieść się jednak do słów na temat kłótni wśród aktorów. Robił to na tyle cicho, by nikt go nie posłyszał, a i wzrokiem przy okazji oceniał kolejną ważną rzecz – jak wielkie szanse w starciu ze Żłobińską miał Apolinary. Skoro tamta potrafiła być oschła nawet dla ojca w żałobie, a przynajmniej takie odniósł wrażenie, była naprawdę wymagającym przeciwnikiem…
- Ja ich za bardzo nie śledziłem, może coś takiego było, nie wiem – powiedział z urzekającą szczerością. Można było być pewnym, że nie kłamał, w końcu po co miałby to zatajać. – Ja wiem jednak, że ich nigdy w podobnym towarzystwie nie można było znaleźć. Mam tu na myśli, że nie obracali się w tych samych kręgach. Dumicz grał tu już ładne parę lat, zwykle duże role. Kryśka raptem w tej Nie-Boskiej i w Halce coś jeszcze. Znasz na pewno tę sztukę, wszędzie to grają. Nawet ja bym zaśpiewał kilka utworów, już tyle razy to słyszałem… - I należało prosić Boga, by może lepiej tego jednak nie robił. Ale to już był tylko i wyłącznie złośliwy komentarz narratora, który wisiał nad wszystkim na swojej puszystej chmurce.
Wroński westchnął, wypuszczając powietrze zabrudzone szarym dymem.
- Jak teraz o tym myślę, to w Halce w sumie Dumicz też grał, może już wtedy mieli jakieś konflikty. I nie wiem czy chcesz się tak spieszyć.
Pokonanie tych kilkunastu metrów, które prowadziły ich do głównego hallu Teatru, wyłożonego marmurami i z wyniosłymi zdobieniami naściennymi, przypominającymi o charakterze tego miejsca, a teraz wijącymi się ku niepowtarzalnemu wręcz sklepieniu. Mogłoby to przyciągać wzrok na dłużej, gdyby nie pracowało się tu codziennie. Przebywanie w takich miejscach na raz uwrażliwiało na piękno budowli i oswajało z istnieniem tym podobnych.
Teraz, jak wcześniej wspomniano, większość przejść pozostawała zablokowana topornymi, rujnującymi charakter przestrzeni bramkami. Był w tym jakiś sposób – przesuwane hałasowały niemiłosiernie i ich ruchy nie umykały uwadze personelu, tak jak czasami działo się bardziej symbolicznie blokującymi przejście wężami z łańcucha przewieszonego między dwoma słupkami, pokrytego miłym w dotyku materiałem.
Schody prowadzące ku górze wyłożono wykładziną, a na szczycie schodów stał nie kto inny jak Harpia Żłobińska. Nikt nie interesował się tym, jak miała na imię, bo i tak nikt nie odważyłby się odzywać do niej tak bezpośrednio.
Jaka jednak była Żłobińska? Była przede wszystkim jedyną kobiecą częścią sekretariatu, osobą wysoką, szczególnie jak na kobietę, w średnim wieku i z długimi, niemodnymi ale błyszczącymi blond włosami. Była nienaturalnie blada, miała mroźno-błękitne oczy i wiecznie poirytowany wyraz twarzy.
Dyrekcja miała chyba nieliche poczucie humoru, jeżeli wystawiała na rzecznika kogoś, kto w dostępie do informacji był raczej ścianą, a nie mostem.
Teraz widocznie odgradzała od nich dwójkę wypytujących ją mężczyzn. Pewnie również redaktorów, ale póki co nie dało się tego określić. Nie z takiej odległości.
- Dobra, to jest rzecznik. Żłobińska – powiedział takim tonem, jakby mówił o potworze z dna jeziora. – Mogę iść po gazetę, ale masz i tak lepsze informacje niż połowa z nich. Powiem zaskakująco, że był tu dziś ojciec von Braun. Rozmawiali w sposób bardzo nieuprzejmy, nie wiem o czym. Nie wiem też czemu nagle rozmowę urwali, ale pan Niemiec wyszedł i już go później nie widziałem. To było koło 9:20. Możesz pan o to podpytać, może ją zaskoczysz, bo Bóg mi świadkiem – do tej kobiety nie ma podejścia. To Harpia, Przybylski.
A mężczyzna miał dopiero dowiedzieć się o tym na własną rękę.
Wroński postanowił jednak odprowadzić Apolinarego, chociaż robił to tak, jakby szedł na ścięcie. Pokonywał kolejne stopnie i patrzył czy mężczyzna na pewno za nim idzie. Gdy zbliżyli się już nieco, można było posłyszeć, jak Żłobińska, swoim gładkim i zimnym jak lód głosem odpowiada zdawkowo na każde pytanie.
Jeden pytał, jeden notował. A potem już odeszli, widocznie słysząc „tyle z naszej strony, proszę na dół i do drzwi”.
- Proszę pani, pan przyszedł żeby zadać pytania w sprawie wczoraj, odesłano go do pani, ale nie wiedział gdzie szukać, więc go przyprowadziłem – wytłumaczył Wroński tonem uniżonym. Harpia widocznie zaakceptowała taki ton, pamiętała też (o zgrozo) twarz większości pracowników, więc postanowiła odesłać go niecierpliwym gestem i spojrzała na Przybylskiego.
Była od niego raptem kilka centymetrów niższa, niezauważalnie przez to, jak dużą objętość wydawały się mieć jej włosy. Mogli jednak patrzeć sobie w oczy bez zagrożenia bólem karku.
- Helena Żłobińska, jestem rzecznikiem z ramienia dyrekcji. Jak chce pan o coś pytać, to proszę się nie gapić bez sensu i nie rozdrabniać. Jestem do dyspozycji – powiedziała tak, jakby pozornie nie było się czego obawiać. Powianiu towarzyszył też uścisk dłoni. Porządny, pewny, jakby męski.
Odchodzący jednak piętro wyżej Wroński aż przełknął ślinę głośno, jakby w obawie. Widocznie miał w tym czasie zamiar zorientować się w tym, kto znajdował się w teatrze, a kim mógłby zainteresować się dalej Przybylski.
O ile nie zostanie pożarty.
MiddietheVampireHunter
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Należało przyznać Wrońskiemu rację. Teatr, choć w swych wykończeniach, wciąż zachwycał, ciesząc oko nawet najprostszego i najmniej wrażliwego na sztukę człowieka, utracił na klimacie. Zamykane przejścia, krzątający się w roboczych strojach ludzie, całkiem niepasujący do klasy budynku, sprawiało, iż miało się wrażenie przedobrzonej w fantazji przedsiębiorcy fabryce. Nikt jednak w tej fabryce nie miał konkretnego stanowiska, a techniczni wciąż łapali się nowych robót, coś oceniając, przestawiając lub znów niknąc za niewidzialnymi dotąd składami. Teatr przechodził gruntowną przebudowę bez prac remontowych. Wszystko zmieniało swoje koleje, burzyło się, drżało w konwulsjach niedostrzegalnego na pierwszy rzut oka chaosie. Nawet Apolinary nie zwróciłby na to szczególnej uwagi, gdyby nie wcześniejsze słowa Wrońskiego, podkreślające, iż mimo wrzącej, stabilnej pracy teatr balansował swą wytrzymałością po wczorajszej tragedii. Znając jednak zatwardziałość ludzką następnego dnia powinno być już znacznie lżej.
Przystanęli, niezauważeni jeszcze u dołu schodów, gdzież za kolumną, wyglądając tylko na postać kobiety, prężącej się na wejściu na piętro. Cała jej postawa i zapewne osoba, faktycznie miała w sobie z harpii. Gdyby uniosła ręce, zapewne nastroszyłyby się pióra potężnych, ciężkich skrzydeł, którymi smagałaby nieszczęsnych ciekawskich, a w tym i Apolinarego. Jeżeli potrafiła odstraszyć nawet ojca w gniewie po stracie ukochanej córki, co zrobiłaby z młodym dziennikarzem? Śmierć w dziobie urzędniczej harpii nie brzmiała heroicznie, co najwyżej groteskowo a przykład byłby z niego nie odważnego reportera a brawurowego głupca. Przełknął głośno ślinę, przyklepując lśniące krucze włosy, licząc po części na swój urok osobisty. Jedynym problemem z wizualną nicą porozumienia był taki, iż kobiety tych gabarytów i manier mężczyzn traktują jak naturalnych wrogów…Tak, to z pewnością harpia. Całe szczęście, iż Wroński towarzyszył mu, choć tu na schodach.
Szli bez przekonania – oboje. Musiało to wyglądać szczególnie zabawnie z widoku osoby trzeciej, kiedy wielkie babskie ptaszysko, dostrzegło ich dwójkę i mierzyło oceniającym, surowym spojrzeniem pustych, jaśniejących mdławym błękitem oczu, mówiąc jeszcze do innych nieszczęśników. Ciało jej naprężyło się, nabierając pozycję gotowości, by odeprzeć kolejną salwę. Ciało Apolinarego natomiast czuło się wątłą trzciną, z pewnością tracącą myśli, a przynajmniej przed faktem konfrontacji. Co chwilę zerkał na Wrońskiego, chcąc sobie dodać otuchy, lecz niewiele jej znalazł w postawie towarzysza. Stanęli przed nią. Wroński coś burknął, lecz Apolinary myślami był już przy morderstwie, swojej pracy i zmuszał się do tonu pewnego, choć nienachalnego, czując, iż Żłobińska lubi dominować. Po uściśnięciu dłoni Przybylski był już w stu procentach pewien, iż prywatnie to jej mąż przygotowuje obiad po wymagającej intelektualnego sprytu pracy.
- Dzień dobry, tak…Apolinary Przybylski, dziennikarz niezależny, chciałbym na wstępie podkreślić, iż pytać chciałby w szczególności o sprawy techniczne. Czy podczas wystawianiu spektakli wstęp za kulisy mają wyłącznie osoby upoważnione? I za nim odpowie pani tak, chciałbym wiedzieć, czy jest osoba odpowiedzialna za kontrolowanie ilości osób wchodzących za kulisy?
Przybylski robił wszystko, aby nie skonfrontować się z jej spojrzeniem, patrząc niby weń, lecz gdzieś nad ramieniem, skupiając się na jakimś odstającym, suchym włosie, którego kondycja pozostawia wiele do życzenia.
- Proszę pana…- Zaczęła, a dłoń z piórem drgnęła. - Każdy w naszym teatrze jest częścią dobrze wyszkolonej grupy technicznej oraz aktorskiej. Pracownicy są po długich stażach, doświadczeni pracą na różnych scenach. Każdy tu siebie zna. Jakby wtargnął tu ktoś niepożądany zaraz zostałoby to zgłoszone. Teatr jest dobrze strzeżony.
- Rozumiem, czyli uważa pani, iż morderstwa mogła dokonać osoba wyłącznie z wewnątrz?
- Nie jestem obligowana do udzielania opinii. Przedstawiam panu fakty, a fakty są takie, iż teatr zawsze dokłada starań, by wszystko działało zgodnie z odgórnymi wytycznymi.
- Jednak ktoś zamordował aktorkę podczas spektaklu, to też jestem faktem, droga pani, więc pytam jeszcze raz, kto pilnuje technicznej części sceny przed wtargnięciem osób niepożądanych? – Te słowa były widocznie zbyt odważne, gdy Helena, wciągnęła powietrze aż jej szerokie dziurki w nosie zatrzepotały.
- Odkąd Teatr Wielki w Warszawie prosperuje nie doszło do podobnej sytuacji. By wejść do pomieszczeń technicznych, należy ukazać specjalną legitymację. Rozumie pan, bez niej nie można poruszać się po teatrze w miejscach koordynowanych przez obsługę. Podczas dużych zbiorowisk wejścia są pilnowane, a osoby z zewnątrz nakierowywane.
- Czy plan teatru można nabywać z łatwością? Jako broszura informacyjna?
- Oczywiście, lecz nie są na niej zaznaczone miejsca <> techniczne. Można je nabyć przy kasach.
- Dobrze, dziękuję. Moje następnie pytanie to, czy wcześniej zdarzały się wtargnięcia na teren teatru? Czy aktorzy bywali nachodzeni przez wielbicieli, sympatyków na próbach, w garderobach czy po spektaklach?
- Żadne wtargnięć nie zanotowano. Aktorzy mają prawo spotykać się z sympatykami po spektaklu. To naturalne. Wcześniej są pytani czy mają ochotę na widzenia.
- Od której strony, wielbiciele schodzą do garderob, aby spotkać się z ulubieńcami?
To pytanie miało zaskoczyć kobietę, lecz jak już można było się domyślić – nic jej nie może zaskoczyć. Odpowiedziała wzruszeniem ramion, nie chcąc sobie strzępić języka. Po następnym jednak pytaniu, które padło z ust dziennikarza, Żłobińska zawahał się z odpowiedzią, mrużąc oczy, skute grubym lodem.
- Z własnych źródeł wiem, iż pan dyrektor nie był obecny podczas spektaklu. Czy wiadomo gdzie w tym czasie przybywał i jak szybko dowiedział się o morderstwie w jego teatrze?
Apolinary uległ jej i nań spojrzał, czując iż Helena stara się go egzaminować. Próbuje zapamiętać twarz Apolinarego w swoim harpim móżdżku, zapewne wyleciało jej z głowy również nazwisko, lecz twarz do końca już będzie dlań znajoma.
- Był na ważnym spotkaniu, związanym ze swoją pracą. Wykonywał swoje obowiązki z pełną starannością. Dowiedział się zaraz po incydencie. Pytanie absurdalne, panie…
Czyli faktyczni zapomniała jego nazwisko, a teraz poczuła, iż należałoby je znać…
- Przybylski…Jakie ważne spotkanie organizowane jest tak późnymi wieczorami?
- Ważne, panie Przybylski.
- Czy dyrektor tego samego wieczoru wrócił do teatru?
- Zaczyna pan zadawać pytanie, na które nie muszę panu udzielać odpowiedzi. Takie informacje udzielam wyłącznie policji. Jeżeli nie ma pan już o co pytać, wyjście znajduje się…
- Nie skończyłem, droga pani, wrócił czy nie!?
- Jak jeszcze raz pan podniesiesz na mnie głos, to każę pana wyprowadzić i zamknąć dla pana drzwi naszego teatru. Do widzenia panu…W gwoli ścisłości…wrócił i dopełnia wszelkich formalności z tą sprawą.
Apolinary podziękował. Pożegnał się i ruszył w stronę wskazanego wyjścia. Ostatnim co zanotował w swoim notatniku, podkreślił trzeba grubymi kreskami: „kłamstwo”. Teraz pozostało mu czekać na Wrońskiego.
Przystanęli, niezauważeni jeszcze u dołu schodów, gdzież za kolumną, wyglądając tylko na postać kobiety, prężącej się na wejściu na piętro. Cała jej postawa i zapewne osoba, faktycznie miała w sobie z harpii. Gdyby uniosła ręce, zapewne nastroszyłyby się pióra potężnych, ciężkich skrzydeł, którymi smagałaby nieszczęsnych ciekawskich, a w tym i Apolinarego. Jeżeli potrafiła odstraszyć nawet ojca w gniewie po stracie ukochanej córki, co zrobiłaby z młodym dziennikarzem? Śmierć w dziobie urzędniczej harpii nie brzmiała heroicznie, co najwyżej groteskowo a przykład byłby z niego nie odważnego reportera a brawurowego głupca. Przełknął głośno ślinę, przyklepując lśniące krucze włosy, licząc po części na swój urok osobisty. Jedynym problemem z wizualną nicą porozumienia był taki, iż kobiety tych gabarytów i manier mężczyzn traktują jak naturalnych wrogów…Tak, to z pewnością harpia. Całe szczęście, iż Wroński towarzyszył mu, choć tu na schodach.
Szli bez przekonania – oboje. Musiało to wyglądać szczególnie zabawnie z widoku osoby trzeciej, kiedy wielkie babskie ptaszysko, dostrzegło ich dwójkę i mierzyło oceniającym, surowym spojrzeniem pustych, jaśniejących mdławym błękitem oczu, mówiąc jeszcze do innych nieszczęśników. Ciało jej naprężyło się, nabierając pozycję gotowości, by odeprzeć kolejną salwę. Ciało Apolinarego natomiast czuło się wątłą trzciną, z pewnością tracącą myśli, a przynajmniej przed faktem konfrontacji. Co chwilę zerkał na Wrońskiego, chcąc sobie dodać otuchy, lecz niewiele jej znalazł w postawie towarzysza. Stanęli przed nią. Wroński coś burknął, lecz Apolinary myślami był już przy morderstwie, swojej pracy i zmuszał się do tonu pewnego, choć nienachalnego, czując, iż Żłobińska lubi dominować. Po uściśnięciu dłoni Przybylski był już w stu procentach pewien, iż prywatnie to jej mąż przygotowuje obiad po wymagającej intelektualnego sprytu pracy.
- Dzień dobry, tak…Apolinary Przybylski, dziennikarz niezależny, chciałbym na wstępie podkreślić, iż pytać chciałby w szczególności o sprawy techniczne. Czy podczas wystawianiu spektakli wstęp za kulisy mają wyłącznie osoby upoważnione? I za nim odpowie pani tak, chciałbym wiedzieć, czy jest osoba odpowiedzialna za kontrolowanie ilości osób wchodzących za kulisy?
Przybylski robił wszystko, aby nie skonfrontować się z jej spojrzeniem, patrząc niby weń, lecz gdzieś nad ramieniem, skupiając się na jakimś odstającym, suchym włosie, którego kondycja pozostawia wiele do życzenia.
- Proszę pana…- Zaczęła, a dłoń z piórem drgnęła. - Każdy w naszym teatrze jest częścią dobrze wyszkolonej grupy technicznej oraz aktorskiej. Pracownicy są po długich stażach, doświadczeni pracą na różnych scenach. Każdy tu siebie zna. Jakby wtargnął tu ktoś niepożądany zaraz zostałoby to zgłoszone. Teatr jest dobrze strzeżony.
- Rozumiem, czyli uważa pani, iż morderstwa mogła dokonać osoba wyłącznie z wewnątrz?
- Nie jestem obligowana do udzielania opinii. Przedstawiam panu fakty, a fakty są takie, iż teatr zawsze dokłada starań, by wszystko działało zgodnie z odgórnymi wytycznymi.
- Jednak ktoś zamordował aktorkę podczas spektaklu, to też jestem faktem, droga pani, więc pytam jeszcze raz, kto pilnuje technicznej części sceny przed wtargnięciem osób niepożądanych? – Te słowa były widocznie zbyt odważne, gdy Helena, wciągnęła powietrze aż jej szerokie dziurki w nosie zatrzepotały.
- Odkąd Teatr Wielki w Warszawie prosperuje nie doszło do podobnej sytuacji. By wejść do pomieszczeń technicznych, należy ukazać specjalną legitymację. Rozumie pan, bez niej nie można poruszać się po teatrze w miejscach koordynowanych przez obsługę. Podczas dużych zbiorowisk wejścia są pilnowane, a osoby z zewnątrz nakierowywane.
- Czy plan teatru można nabywać z łatwością? Jako broszura informacyjna?
- Oczywiście, lecz nie są na niej zaznaczone miejsca <
- Dobrze, dziękuję. Moje następnie pytanie to, czy wcześniej zdarzały się wtargnięcia na teren teatru? Czy aktorzy bywali nachodzeni przez wielbicieli, sympatyków na próbach, w garderobach czy po spektaklach?
- Żadne wtargnięć nie zanotowano. Aktorzy mają prawo spotykać się z sympatykami po spektaklu. To naturalne. Wcześniej są pytani czy mają ochotę na widzenia.
- Od której strony, wielbiciele schodzą do garderob, aby spotkać się z ulubieńcami?
To pytanie miało zaskoczyć kobietę, lecz jak już można było się domyślić – nic jej nie może zaskoczyć. Odpowiedziała wzruszeniem ramion, nie chcąc sobie strzępić języka. Po następnym jednak pytaniu, które padło z ust dziennikarza, Żłobińska zawahał się z odpowiedzią, mrużąc oczy, skute grubym lodem.
- Z własnych źródeł wiem, iż pan dyrektor nie był obecny podczas spektaklu. Czy wiadomo gdzie w tym czasie przybywał i jak szybko dowiedział się o morderstwie w jego teatrze?
Apolinary uległ jej i nań spojrzał, czując iż Helena stara się go egzaminować. Próbuje zapamiętać twarz Apolinarego w swoim harpim móżdżku, zapewne wyleciało jej z głowy również nazwisko, lecz twarz do końca już będzie dlań znajoma.
- Był na ważnym spotkaniu, związanym ze swoją pracą. Wykonywał swoje obowiązki z pełną starannością. Dowiedział się zaraz po incydencie. Pytanie absurdalne, panie…
Czyli faktyczni zapomniała jego nazwisko, a teraz poczuła, iż należałoby je znać…
- Przybylski…Jakie ważne spotkanie organizowane jest tak późnymi wieczorami?
- Ważne, panie Przybylski.
- Czy dyrektor tego samego wieczoru wrócił do teatru?
- Zaczyna pan zadawać pytanie, na które nie muszę panu udzielać odpowiedzi. Takie informacje udzielam wyłącznie policji. Jeżeli nie ma pan już o co pytać, wyjście znajduje się…
- Nie skończyłem, droga pani, wrócił czy nie!?
- Jak jeszcze raz pan podniesiesz na mnie głos, to każę pana wyprowadzić i zamknąć dla pana drzwi naszego teatru. Do widzenia panu…W gwoli ścisłości…wrócił i dopełnia wszelkich formalności z tą sprawą.
Apolinary podziękował. Pożegnał się i ruszył w stronę wskazanego wyjścia. Ostatnim co zanotował w swoim notatniku, podkreślił trzeba grubymi kreskami: „kłamstwo”. Teraz pozostało mu czekać na Wrońskiego.
Sponsored content
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach