malibu
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
M A Y T H E F I R E W I T H I N
K E E P B U R N I N G
S U S d a m n e d w h i s p e r e r
S A D s w o r n t o f i r e o u t c a s t
malibu
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
w e a l l a r e K I L L E R S
a n d w e a l l g o t b l o o d o n o u r h a n d s
s o m e t h i n g s o m e w h e r e n e e d t o d i e
S O W E C O U L D S T A Y A L I V E
██████████ R A Y L I N E C A S T E D R A S ██████████
▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔
ostatni z rodu castedrasów urodzony w tarheel podczas trwającej wojny domowej
z początkiem nadchodzącej zimy skończy 20 lat młode lata spędził w niewoli jako
więzień polityczny jako jedyny nie został poddany egzekucji, która nastąpiła podczas
czystki smoków żyjący jako parias i posługacz w gospodarstwach pod patronatem
jednego z możnowładców pozostawiony przy życiu jako symbol uzurpatorstwa
delikatnie kosooki, o rysach naznaczonych osobliwością wschodu - charakterystycznych
dla wywodzących się z daleka castedrasów 177 centymetrów wzrostu ciemne oczy
K A S Z T A N O W E W Ł O S Y przyodziewające rdzawe refleksy pełne usta
miejscami zabliźniona, jasna twarz N Ę D Z A R S K A sylwetka o wydatnych kościach
▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁
▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔▔
ostatni z rodu castedrasów urodzony w tarheel podczas trwającej wojny domowej
z początkiem nadchodzącej zimy skończy 20 lat młode lata spędził w niewoli jako
więzień polityczny jako jedyny nie został poddany egzekucji, która nastąpiła podczas
czystki smoków żyjący jako parias i posługacz w gospodarstwach pod patronatem
jednego z możnowładców pozostawiony przy życiu jako symbol uzurpatorstwa
delikatnie kosooki, o rysach naznaczonych osobliwością wschodu - charakterystycznych
dla wywodzących się z daleka castedrasów 177 centymetrów wzrostu ciemne oczy
K A S Z T A N O W E W Ł O S Y przyodziewające rdzawe refleksy pełne usta
miejscami zabliźniona, jasna twarz N Ę D Z A R S K A sylwetka o wydatnych kościach
▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁▁
I'm Sus. Sus Picious
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
• • •
a n d i n t o t h e F O R E S T i g o
to lose my mind and find my soul
▔▔▔▔▔▔▔▔ • ▔▔▔▔▔▔▔▔
MY S O U L LONGS FOR DEEP FOREST GREENS
a gray - laced sky ———— and foggy wisps
• • •
Kordylia, 1 nów lata 20 lat temu
Wyłącznie dla oczu Hrabiego Viatulis, pilne, poufne
Szanowny towarzyszu badań,
Brak wieści od ciebie niepokoi mnie ponad bezmiar, biorąc pod uwagę treść naszej przerwanej konwersacji.
Mam nadzieję że nie muszę ci przypominać co nas czeka, jeśli dowody naszego zainteresowania sprawą
przenikną poza mury naszych twierdz do uszu wschodnich możnowładców. Stąpamy po cienkim lodzie
i z każdym poczynionym krokiem odnoszę wrażenie, że pęka on pod moimi stopami — przysięgam, że
słyszę go i teraz, kreśląc ten list przy wątłym ogniu świecy, gdy Mercury siodła konia. Przykazałem mu
wybrać Fezjasza, by zjawił się u ciebie przed świtem. Sprawa nie cierpi zwłoki i obawiam się, że z każdą
chwilą gdy jej treść pozostaje znana jedynie mojemu umysłowi, niebezpieczeństwo utraty poczynionego
przeze mnie odkrycia drastycznie wzrasta.
Wiesz od ilu lat tajemnica Holloway zaprzątała mi głowę — te wszystkie księgi jakie zgromadziłem, dzienniki,
kroniki, listy wykradane posłańcom... Skrzętnie ukryte w murach mojej twierdzy, dostępne tylko Tobie i mi.
To ty doradziłeś mi patrzeć na liczby i, na wszystkich bogów, jaki szczęśliwy strzał to był! Liczby! Liczby,
Viatulisie, liczby! W nich tkwi cała zagadka.
Zasępisz się teraz zapewne — zawsze wolałeś, by tajemnice pozostały tajemnicami, bez względu na to jaką
przyjemność sprawia ci rozwiązywanie ich. Ale uwierz mi, przyjacielu, te kłamstwa, którymi nas karmią
od wieków, te niewytłumaczalne cuda, o jakich opowiadały nam staruchy i których sami byliśmy
świadkami podczas naszej wojaży; uwierz w moje odkrycie z szacunku do pamięci wspólnych trudów, błagam.
W końcu to zobaczyłem! Zapewne słyszałeś, że narodził się w ich rodzie chłopiec — dziecko o czerwonych
oczach i cerze jak kozie mleko, chłopiec, który w warunkach północnych wywołałby jedynie lament matki.
Ale gdy tylko zabrali go od piersi matki, zobaczyłem drugie dziecko, rumiane jak dziewki w tawernach, butne,
płaczliwe, o oczach zielonych jak mech w lasach otaczających Kordylię i paluszkach niczym serdelki.
Patrzyłem na dwa identyczne istnienia, a tak różne! Ciche i zimne w rękach mamki, rozwrzeszczane i
rozpalone przy piersi matki. A potem, nie uwierzysz, ten blady, czerwonooki odmieniec zmienił się w dym;
miał kształt, zapach i cielesność człowieka, ale sekundę przed mrugnięciem ujrzałem, że był czymś, co
tylko wlano w formę ludzką, co umiało zwodzić zmysły, ale nie było prawdziwe. Nie wiem czym było, ale
błagam cię, jako przyjaciel, towarzysz i odwieczny mentor, uwierz mi, niepomny na okrzyki logiki.
Czemu Ci o tym piszę, zapytasz zapewne. Przypomnij sobie więc proszę księgi które studiowaliśmy razem,
czy przypominasz sobie by dzienniki wspominały narodziny bliźniąt w Holloway? Kiedykolwiek?
A tymczasem w tamtym pokoju dostrzegłem, że przynajmniej połowa tych dumnych, ciemnowłosych
mężczyzn za towarzystwo miała swoje kopie — czerwonookie, blade, smukłe cienie, które zdawały się nie
istnieć, jeśli przypatrywało im się nazbyt uważnie, albo nie patrzyło wcale. Nie mogłem wtedy tego pojąć,
byłem wręcz w stanie nazwać się szaleńcem i spalić dowody naszych badań, by zrzucić z siebie tę skazę,
ale wiedziałem, że choćbym musiał sam stawić czoła wszystkim mędrcom tego świata, na bogów!
Nie oszalałem!
Przybyłem więc wciąż oniemiały do posiadłości naszego dobrego przyjaciela i zacząłem drążyć temat,
gotów uwierzyć, że wybiórczy umysł płata mi figle, ale nie — Holloway nigdy nie zanotowali w księgach
narodzin bliźniąt. Znalazłem jednak w umiłowanym przez ciebie tomie Historia familiarum antiquarum
historia ante tempus wzmiankę o rytuałach, jakich dokonywano na matce noszącej jednojajowe bliźnięta.
Mutatio est nihil. Zmiana w nic. Tym jest ten czerwonooki chłopiec — niczym. Cieniem, dymem,
odbiciem, mgłą, duszą, koszmarem, naznaczonym ciemną magią i spaczonym odmieńcem na wieki
zależnym od istnienia bliźniaka, który odebrał mu ciało. Głośny chłopiec będzie wojownikiem, jakiego
nasz świat nie widział, będzie pływać w nim jucha ich obu, ale nigdy nie zazna wytchnienia od walki.
I gdy zginie, zginie też chłopiec-nic. Nie wiem, czy czerwonookie dziecko może umrzeć bez tego zdarzenia,
tu podaniom brak konkretów.
Widzisz już teraz, czemu takim ważnym jest, by ta wiadomość dotarła do twoich oczu. Jesteśmy na skraju
odkrycia, które może na zawsze zmienić układ sił w południowym Tarheel i pogrzebać te aberrację,
przed której siłą zmuszeni byliśmy się płaszczyć.
Słyszę kroki na schodach. Oczekuję Twojej odpowiedzi z bijącym sercem i niepokojem w nim kiełkującym.
Twój spowiednik, Wielebny Garios
- Spoiler:
jakieś inne szmelcy fancy rzeczy bo kurwa sady ja stara i leniwa jestem już, cóż począć
Islwyn Holloway urodzony gdy sierp księżyca zanikał na letnim niebie przed 20 laty w otoczonej zimozielonymi lasami siedzibie rodu Holloway na południowym wschodzie Tarheel. Naznaczony czarną magią przodków jeszcze w łonie matki wedle tradycji w tajemnicy kultywowanej w murach niedostępnej wieży, a zakazanej przed wiekami w innych częściach świata jako nazbyt tragicznej i niebezpiecznej. Wydobyty z łona matki jako późniejszy bliźniak, zaledwie cień brata — blady niczym śmierć, chudszy od zagłodzonej szkapy, o oczach czerwonych niby rozkwitające na polach maki i wąskich, sinych wargach z których nie wydobyło się nawet stęknięcie. Nigdy nie przedstawiony światu, odbierał nauki u podobnych mu członków rodziny, jedynie oddalając się od człowieczeństwa danego jego bratu. Gdy Holloway upadło podczas wojny domowej, Islwyn miał zaledwie 9 lat, a już przewyższał o głowę rówieśników (mógł się o tym przekonać tylko wtedy, gdy pozwalano mu podróżować poza mury wieży, a i to nie zdarzało się często, ani samotnie). Mówi się, że na skutek trwających bitew i brutalnych egzekucji na wielu zaangażowanych w proceder przemian, Islwyn i jego brat Elswyn są ostatnimi spadkobiercami magii, która kiedyś eksplodowała w lasach dookoła twierdzy.
Przez pierwsze lata po upadku Holloway podróżował ze swoim opiekunem gęstą siecią rzeczną łączącą wschód z zachodem Tarheel. Tym sposobem udało im się zbiec z epicentrum pogromu, jednak los dosięgnął i ich, zostawiając Islwyna ku zagładzie samostanowienia. Dopiero w rozpaczy, samotny i zagubiony poznał inne oblicza magii, jaką go skażono. Po jednej z takich obłąkańczych eksterminacji został wytropiony i spacyfikowany przez nowo powstałą kastę, zostając asem w rękawie możnowładców.
Islwyn nie istnieje, gdy mu się przyjrzeć; nie ma go również, jeśli się go nie szuka. Istnieje w tym osobliwym punkcie, który tylko chwilowo dostrzega się kątem oka lub rejestruje sekundę przed mrugnięciem. Powoduje głęboki niepokój i konsternację niewyrażoną formą czegoś pomiędzy byciem a brakiem. Jedynie namiastka magicznej krwi w genach lub długie oswojenie mogą zneutralizować konfundujące skutki niemal niematerialnego stanu bytu Islwyna. Nieuchwytność wizualna to jednak jedynie kamuflaż i chłopca można zabić tak jak każdego innego człowieka.
malibu
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Piętnasta zima nadchodzi z północy, zawoalowana w wieniec trucheł: pożera wioski, a biały jeleń — ostatni zew pradawnej magii — tratuje dzieci i starców, kłusując na przestrzał Tarheel. Piętnastej zimy niemowlęta rodzą się martwe, zasiniałe; przyodziewają ciała bezimiennych zmarłych wydobytych ze stopionej marzłoci. Piętnastej zimy Kelehes każe wychłostać go jak psa.
Piętnasta zima zostawia po sobie sztywne, blade blizny oraz sny, które nie powinny zostać wyśnione.
Rayline gorączkuje wtedy cztery dni i cztery noce, podczas których pobrzask naftowych lamp zlewa się z białymi wyziewami mrozu, widocznego zza rozhuśtanych pędem wiatru, połamanych okiennic. Rany jątrzą się i rozpalają juchą zmieszaną z wysiękiem, spływając mu po plecach, jak wyrzucone na brzeg Drows Brook ciała topielców, wydęte i napęczniałe mętnymi wodami rzeki. Zapomina jak się mówi. W osnowie śmierci, niepamięć rozpościera przed nim całuny ognia, który płonie, ale nie pali. Oraz obraz kobiety — jej sylwetki trawionej mrokiem kazamatów, słów szeptanych w ojczystym języku, których znacznie zatarło się dawno temu.
Powinien umrzeć. Marzy o tym, żeby umrzeć.
A niedługo później zabija po raz pierwszy — tej samej zimy, w karczmie pod Ferwick, tam gdzie pochodnie płoną gorąco, a trubadurzy snują pieśni o minionych królestwach i obróconych w pył rodach. Tamtego wieczoru wykwitłe na plecach plamy ropy, pozostałe z niedogojonych ran zalewają mu ubranie, które przyrasta do skóry wraz z mrozem i trawi kości. Ta zima jest zbyt sroga, żeby posłać pod Ferwick kogoś innego — konie giną w zaspach, a kupcom ucinają odmarznięte palce.
Castedraska kurwa. Zdradziecki bękart. Słowa rzeźbione latami, skrupulatnie i troskliwie, w kościach czaszki; ich fragmenty pozostawiające ciemne wnęki w zgłębieniu oczodołów i rozdrapane szramy na skroniach. Tego dnia dźwięczą jak grobowe sentencje. Rayline nie zna mężczyzny, który wyłania się wtedy z mgławicy mrozu, ale ten mężczyzna z pewnością zna jego. Chociaż głos ma drżący, rozmyty przez wiatr, to chłopak jest w stanie usłyszeć bluźnierstwa rzucane w dialektycznym języku. Pamięta dotyk jego skutych przez lód i szadź palców wbijanych głęboko we wklęśnięcie wiotkiego przedramienia.
Pamięta twardą rękojeść noża masarskiego we własnej dłoni, posokę parującą w mroku i swobodę z jaką rozpłatuje gardło. Jego jaźń, do teraz jednie wpół otwarta — rozchylona jak niedomknięte drzwi folwarku — wylewa się na zewnątrz, dosięgając obcego horyzontu. Dosięgąc miejsca, w którym zbiegają się ścieżki dawnej krwi i odpieczętowanego jestestwa. Właśnie tam goreje ogień, który płonie, ale nie spopiela. I nagle jest już tylko ogień. Mrok i ogień. Ogień i krew. A Rayline ćwiartuje tego człowieka do śmierci i jeszcze na długo po niej — dopóty nie przyłapuje go własna samoświadomość.
Ta noc rozdziera go na strzępy.
Później strach prowadzi go z powrotem do spichlerza własnego znoju, ale tej nocy Rayline nie ma siły, ani odwagi, żeby wejść. Tej nocy, pokryty śniegiem i krzepnącą krwią, klęczy przed parcelą Kelehesa aż do świtu. Czeka aż po niego przyjdą — śmierć zawoalowana w mroźne dłonie i glacjalną koronę lub tarheelscy żołnierze, którzy zaprowadzą go prosto na stryczek. Bez znaczenia.
Ale nikt nie przychodzi. Ani wtedy, ani nigdy później.
A dziś Rayline Castedras zamierza zabić po raz kolejny.
W bezdeni słowiczego lasu, gdzie dzika trawa zamszonymi językami scałowuje ruczaje rosy, a ziemia dudni pulsem końskich kopyt. Rayline dotyka dłońmi jej rozedrganego serca: wyhaftowanych w jej głębinach, splecionych z korzeni platanów mięśni i huczących tętnic. Ma czarne od krwi i brudu paznokcie, namokłe ubranie chłepta dziedzictwo wiosennych deszczy, a stygmaty marazmu osiadają w przesmykach wyznaczonych przez ostrą linię jego pleców, napiętych jak wysokogórskie przełaje, nabite na sterczące łopatki.
Tutaj, gdzie zaczątek i koniec zbiegają się w nieśmiertelnym kręgu śmierci i rodzenia, duchy kniei chwytają wskazówki zegara w swe dziewicze, pierwotne palce. Rayline, wciąż ścigany obłudnymi snami o wolności i obietnicami tkanymi ze zwodniczej nici, pozwala sobie odetchnąć. Rozdziawione usta puszczy prowadzą przez wilgotną grdykę przełęczy i łagodne fałdy spienionych strumieni. Zmrok powoli obtacza łęgi rumianym całunem, i gdzieś tam — daleko od głównej arterii, gdzie las pąsowieje w obliczu własnego mirażu odbitego od dna akwenów — Rayline odnajduje pierwsze ślady ezoteryki, której fragmenty rozprysnęły się pośród gajów dawno temu: wybite w piaskowej niwie, półksiężycowe kształty. Rwące dreszcze zaczynają oddzielać jego mięśnie od kręgosłupa.
Najpierw przychodzi bezdźwięk. Jakby ktoś rozerwał skrzydła wszystkim ptakom, których cienkie karki z bladym łopotem połamały się na suchym gruncie. Później pomrok zagarnia połacie ziemi, tępiąc kwiecie i matowiejąc wody. Właśnie wtedy Rayline go dostrzega: zblakłego jak kłosowa lliatra, widmo zrodzone przez wraki umarłych, nad którymi ucztuje stary las.
We własnym zachowaniu Rayline nie odnajduje tej dystynktywnej afazji człowieka, który ronił rzewne łzy gdy harty Kelehesa doścignęły łanię w tarheelskim lesie. Jego ruchy są prędkie i śmiałe gdy sięga do zawieszonego przez plecy kołczanu i wypuszcza pierwszą strzałę. Rychło sięga po kolejną, ale cienie podpełzają jak pozbawione kończyn kundle, więc strzela na oślep, a potem rzuca się do ucieczki. Wiatr nad jego głową nuci złowieszcze arie, zawodzi.
Szepcze mu, że tej nocy zginie.
Paszcza łęgu przygarnia go jak marnotrawnego syna, utracjusza obdartego ze splendoru własnej jaźni. Wyplute przez łono lesistej warowni zjawy wyciągają wrzecionowate palce, naznaczając zapłonionymi pęknięciami fasadę twarzy. Daleko za sobą pozostawia główny trakt i ujście rzeki, goniąc do miejsca, w którym nikt nie znajdzie jego, a on nie znajdzie siebie. Równiny zmieniają się w wąwozy, a te przechodzą w kolubrynowe urwiska — na ich dnie czeka obietnica łakomej wolności. Ku niej skierowany ma wzrok, gdy zstępuje na brzeg załomu.
A uskok obrywa się jak wychłostana oceanicznym gniewem skarpa – niszczycielska siła lasu kładzie go pokotem, miota o drzewa i kaliszcza, nie mając już nic wspólnego z matczyną troską i ciepłym światłem zarania. Pozostawia jedynie wyłomy w pamięci, a gdy Rayline ponownie staje na zwiotczałe nogi odkrywa, że nie wie skąd przyszedł i nie ma pojęcia dokąd biec. Ma piach w nozdrzach, grząską ziemię na języku i tenor krwi w gardle.
— Nie przedłużajmy już tego — wzdycha otępiale i wznosi spojrzenie wysoko, ku areałowi nieba, w myślach próbując przehandlować wszystko. Rzecz w tym, że Rayline Castedras nie ma niczego co mógłby zaoferować.
Wyciąga zza pasa składany nóż myśliwski i zwalnia ostrze.
I obiecuje sobie, że ten mrok nie jest zwiastunem jego końca.
Piętnasta zima zostawia po sobie sztywne, blade blizny oraz sny, które nie powinny zostać wyśnione.
Rayline gorączkuje wtedy cztery dni i cztery noce, podczas których pobrzask naftowych lamp zlewa się z białymi wyziewami mrozu, widocznego zza rozhuśtanych pędem wiatru, połamanych okiennic. Rany jątrzą się i rozpalają juchą zmieszaną z wysiękiem, spływając mu po plecach, jak wyrzucone na brzeg Drows Brook ciała topielców, wydęte i napęczniałe mętnymi wodami rzeki. Zapomina jak się mówi. W osnowie śmierci, niepamięć rozpościera przed nim całuny ognia, który płonie, ale nie pali. Oraz obraz kobiety — jej sylwetki trawionej mrokiem kazamatów, słów szeptanych w ojczystym języku, których znacznie zatarło się dawno temu.
Powinien umrzeć. Marzy o tym, żeby umrzeć.
A niedługo później zabija po raz pierwszy — tej samej zimy, w karczmie pod Ferwick, tam gdzie pochodnie płoną gorąco, a trubadurzy snują pieśni o minionych królestwach i obróconych w pył rodach. Tamtego wieczoru wykwitłe na plecach plamy ropy, pozostałe z niedogojonych ran zalewają mu ubranie, które przyrasta do skóry wraz z mrozem i trawi kości. Ta zima jest zbyt sroga, żeby posłać pod Ferwick kogoś innego — konie giną w zaspach, a kupcom ucinają odmarznięte palce.
Castedraska kurwa. Zdradziecki bękart. Słowa rzeźbione latami, skrupulatnie i troskliwie, w kościach czaszki; ich fragmenty pozostawiające ciemne wnęki w zgłębieniu oczodołów i rozdrapane szramy na skroniach. Tego dnia dźwięczą jak grobowe sentencje. Rayline nie zna mężczyzny, który wyłania się wtedy z mgławicy mrozu, ale ten mężczyzna z pewnością zna jego. Chociaż głos ma drżący, rozmyty przez wiatr, to chłopak jest w stanie usłyszeć bluźnierstwa rzucane w dialektycznym języku. Pamięta dotyk jego skutych przez lód i szadź palców wbijanych głęboko we wklęśnięcie wiotkiego przedramienia.
Pamięta twardą rękojeść noża masarskiego we własnej dłoni, posokę parującą w mroku i swobodę z jaką rozpłatuje gardło. Jego jaźń, do teraz jednie wpół otwarta — rozchylona jak niedomknięte drzwi folwarku — wylewa się na zewnątrz, dosięgając obcego horyzontu. Dosięgąc miejsca, w którym zbiegają się ścieżki dawnej krwi i odpieczętowanego jestestwa. Właśnie tam goreje ogień, który płonie, ale nie spopiela. I nagle jest już tylko ogień. Mrok i ogień. Ogień i krew. A Rayline ćwiartuje tego człowieka do śmierci i jeszcze na długo po niej — dopóty nie przyłapuje go własna samoświadomość.
Ta noc rozdziera go na strzępy.
Później strach prowadzi go z powrotem do spichlerza własnego znoju, ale tej nocy Rayline nie ma siły, ani odwagi, żeby wejść. Tej nocy, pokryty śniegiem i krzepnącą krwią, klęczy przed parcelą Kelehesa aż do świtu. Czeka aż po niego przyjdą — śmierć zawoalowana w mroźne dłonie i glacjalną koronę lub tarheelscy żołnierze, którzy zaprowadzą go prosto na stryczek. Bez znaczenia.
Ale nikt nie przychodzi. Ani wtedy, ani nigdy później.
A dziś Rayline Castedras zamierza zabić po raz kolejny.
W bezdeni słowiczego lasu, gdzie dzika trawa zamszonymi językami scałowuje ruczaje rosy, a ziemia dudni pulsem końskich kopyt. Rayline dotyka dłońmi jej rozedrganego serca: wyhaftowanych w jej głębinach, splecionych z korzeni platanów mięśni i huczących tętnic. Ma czarne od krwi i brudu paznokcie, namokłe ubranie chłepta dziedzictwo wiosennych deszczy, a stygmaty marazmu osiadają w przesmykach wyznaczonych przez ostrą linię jego pleców, napiętych jak wysokogórskie przełaje, nabite na sterczące łopatki.
Tutaj, gdzie zaczątek i koniec zbiegają się w nieśmiertelnym kręgu śmierci i rodzenia, duchy kniei chwytają wskazówki zegara w swe dziewicze, pierwotne palce. Rayline, wciąż ścigany obłudnymi snami o wolności i obietnicami tkanymi ze zwodniczej nici, pozwala sobie odetchnąć. Rozdziawione usta puszczy prowadzą przez wilgotną grdykę przełęczy i łagodne fałdy spienionych strumieni. Zmrok powoli obtacza łęgi rumianym całunem, i gdzieś tam — daleko od głównej arterii, gdzie las pąsowieje w obliczu własnego mirażu odbitego od dna akwenów — Rayline odnajduje pierwsze ślady ezoteryki, której fragmenty rozprysnęły się pośród gajów dawno temu: wybite w piaskowej niwie, półksiężycowe kształty. Rwące dreszcze zaczynają oddzielać jego mięśnie od kręgosłupa.
Najpierw przychodzi bezdźwięk. Jakby ktoś rozerwał skrzydła wszystkim ptakom, których cienkie karki z bladym łopotem połamały się na suchym gruncie. Później pomrok zagarnia połacie ziemi, tępiąc kwiecie i matowiejąc wody. Właśnie wtedy Rayline go dostrzega: zblakłego jak kłosowa lliatra, widmo zrodzone przez wraki umarłych, nad którymi ucztuje stary las.
We własnym zachowaniu Rayline nie odnajduje tej dystynktywnej afazji człowieka, który ronił rzewne łzy gdy harty Kelehesa doścignęły łanię w tarheelskim lesie. Jego ruchy są prędkie i śmiałe gdy sięga do zawieszonego przez plecy kołczanu i wypuszcza pierwszą strzałę. Rychło sięga po kolejną, ale cienie podpełzają jak pozbawione kończyn kundle, więc strzela na oślep, a potem rzuca się do ucieczki. Wiatr nad jego głową nuci złowieszcze arie, zawodzi.
Szepcze mu, że tej nocy zginie.
Paszcza łęgu przygarnia go jak marnotrawnego syna, utracjusza obdartego ze splendoru własnej jaźni. Wyplute przez łono lesistej warowni zjawy wyciągają wrzecionowate palce, naznaczając zapłonionymi pęknięciami fasadę twarzy. Daleko za sobą pozostawia główny trakt i ujście rzeki, goniąc do miejsca, w którym nikt nie znajdzie jego, a on nie znajdzie siebie. Równiny zmieniają się w wąwozy, a te przechodzą w kolubrynowe urwiska — na ich dnie czeka obietnica łakomej wolności. Ku niej skierowany ma wzrok, gdy zstępuje na brzeg załomu.
A uskok obrywa się jak wychłostana oceanicznym gniewem skarpa – niszczycielska siła lasu kładzie go pokotem, miota o drzewa i kaliszcza, nie mając już nic wspólnego z matczyną troską i ciepłym światłem zarania. Pozostawia jedynie wyłomy w pamięci, a gdy Rayline ponownie staje na zwiotczałe nogi odkrywa, że nie wie skąd przyszedł i nie ma pojęcia dokąd biec. Ma piach w nozdrzach, grząską ziemię na języku i tenor krwi w gardle.
— Nie przedłużajmy już tego — wzdycha otępiale i wznosi spojrzenie wysoko, ku areałowi nieba, w myślach próbując przehandlować wszystko. Rzecz w tym, że Rayline Castedras nie ma niczego co mógłby zaoferować.
Wyciąga zza pasa składany nóż myśliwski i zwalnia ostrze.
I obiecuje sobie, że ten mrok nie jest zwiastunem jego końca.
Sponsored content
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach