swallow
you whole
O władzę upomnieli się ci zapomnieni. Ci przedstawiani w legendach. Ci, w których istnienie nikt nie wierzył. Ci, którzy mieli dosyć życia w cieniu.
Drapieżnik stał się ofiarą. Koszmar rzeczywistością. Myśliwi łowną zwierzyną. Tylko niektórzy podjęli walkę, zamiast poddać się ciemności i czekać na swoją kolej.
Rasa:
Wiek:
Data urodzenia:
Pochodzenie:
Płeć:
Orientacja:
Wzrost:
Sylwetka:
Włosy:
Oczy:
Charakter:
Rasa:
Wiek:
Data urodzenia:
Pochodzenie:
Płeć:
Orientacja:
Wzrost:
Sylwetka:
Włosy:
Oczy:
Charakter:
opiekuńczy
Po jakichś dziesięciu minutach bezczynnego wpatrywania się w drzwi klubu i kolejnych piętnastu dodatkowego bębnienia palcami w kierownicę, jego cierpliwość zaczęła się powoli kończyć. Próbował zachować spokój, ale czas złośliwie mu się dłużył. Miał wrażenie, że zegar na desce rozdzielczej zwalniał przy każdym jego spojrzeniu. Po raz kolejny sięgnął po telefon. Znowu żadnej wiadomości zwrotnej. Skoro trzy ostatnie wysłane smsy nie zadziałały, Daniel postanowił wreszcie zadzwonić.
Po co się z kimś umawiać, skoro później nie zamierza się od niego odbierać? Jeśli ktokolwiek inny zadzwoniłby do niego o tego typu porze i dodatkowo w tego typu sprawie, w najlepszym wypadku zostałby zignorowany. Jednak William Tucker był inny. On zawsze mógł liczyć na specjalne traktowanie ze strony Dana. To jeden z wielu przywilejów, jakie niosło za sobą bycie jego najbliższym przyjacielem. A właściwie nawet kimś jeszcze ważniejszym - bratem. To właśnie tak nazywali siebie już od paru lat. Jeden dla drugiego zrobiłby wszystko. Daniel nie zawahałby się oddać własną rękę, nogę, nerkę, nawet płuco czy serce, gdyby Will go o to poprosił. Wiedział też, że w każdej chwili mógł liczyć na to samo.
Jednak kazać mu czekać? To już lekka przesada.
Wiadomość poczty głosowej była kroplą, która przelała czarę. Kluczyki opuściły stacyjkę, a Daniel samochód. Naprawdę nie miał ochoty wchodzić do zatłoczonego klubu, ale nawet pięć dodatkowych minut spędzonych na parkingu wydawało mu się gorszą opcją. Zamknął auto, wziął głęboki wdech i ruszył w stronę budynku. Ominął kolejkę i od razu podszedł do ochroniarza. Dowód osobisty z fałszywym imieniem, jego pseudonimem, zmusił postawnego goryla do pokornego zejścia mu z drogi.
– Udanego wieczoru, proszę pana – powiedział krótko. Towarzyszyły temu niezadowolone odgłosy z kolejki, jednak Danny puścił to mimo uszu. Wiedział, że jedno machnięcie imieniem “Philip Watson” skutecznie uciszyłoby tłum, jednak nie był na tyle głupi, by się ujawniać z tak błahego powodu. Jeszcze nie oszalał. A przynajmniej nie całkowicie.
Wnętrze klubu okazało się dokładnie takie, jak się spodziewał. Głośne, zatłoczone i przepełnione zapachem potu, alkoholu i krwi. Może gdyby nie był tak boleśnie trzeźwy, ta mieszanka nie przeszkadzałaby mu aż tak bardzo. Niestety dziś, gdy jego cierpliwość została już porządnie nadszarpnięta, musiał bardzo się starać, by utrzymać swoje nerwy na wodzy. Już i tak przepychał się przez tańczący tłum ze zdecydowanie niepotrzebną brutalnością. Nie miał jednak ani czasu, ani nastroju na kulturalne “Przepraszam, czy mogę przejść?”. Dzięki temu dość szybko przekroczył parkiet i znalazł się przy schodach prowadzących na balkon. Tam również nie marnował czasu; po raz drugi pokazał swój dowód i kolejny ochroniarz usunął mu się z drogi. W pośpiechu pokonał ostatnie kilkanaście stopni, które dzieliły go od strefy VIP, i wszedł pomiędzy eleganckie loże, by znaleźć tego starego idiotę. Na szczęście nie musiał długo szukać. Najpierw w oczy rzucił mu się znajomy Williama, John lub… Sean? Nieważne. W każdym razie zaraz obok niego i jeszcze dwóch obcych wampirów, z twarzą schowaną w szyi jakiejś półprzytomnej brunetki, siedział ten gnój, który od pół godziny ignorował jego wiadomości i połączenia.
– Marcus?
Zero reakcji.
– Marcus.
Znów nic. Zirytowanie podpowiadało mu, by mocnym szarpnięciem za te głupie kłaki oderwać brata od żywiciela. Na szczęście dla Willa, z pomocą wkroczył John/Sean. Kopnął go w łydkę i skinął głową w stronę Daniela. Dopiero to odwróciło uwagę bruneta od dziewczyny.
– Da- Philip! – poprawił się szybko pod wpływem morderczego spojrzenia młodszego mężczyzny.
– Wstawaj, wychodzimy.
– Phil… Phil, usiądź z nami. Napij się. Potrzebujesz relaksu – wybełkotał i faktycznie podniósł się z sofy. Zrobił to jednak tylko po to, by zamknąć Danny’ego w przytłaczającym uścisku. Następnie zaczął się robić coraz bardziej bezwładny, ciągnąc go za sobą z powrotem na kanapę.
– Przestań się wygłupiać, stary capie. Wracamy do domu – Dan próbował być stanowczy, ale propozycja Willa była dość kusząca. Wiedział, że to jedyne, co mogłoby mu zrekompensować zszarganą cierpliwość. Zresztą, nie potrafił zbyt długo złościć się na swojego przyjaciela. Zwłaszcza, gdy ten wieszał się na nim i próbował go udobruchać alkoholem oraz słodkim “Nie pierdol, tylko pij”.
– Dobra, dobra, niech ci będzie – uległ w końcu, sięgając po do połowy wypitą whisky. – Ale po tej butelce wracamy.
W połowie pełna butelka szybko zamieniła się w pustą i jeszcze szybciej zastąpiła ją nowa, pełna. Jednocześnie zbyt głośna muzyka zrobiła się nieco bardziej znośna, pijany Will nieco mniej upierdliwy, a sam Daniel odrobinę bardziej zrelaksowany. Nawet zaśmiał się, gdy Sean (nie John) rzucił uszczypliwy komentarz w kierunku Willa. Chociaż “zaśmiał” to może zbyt dużo powiedziane - po prostu szybciej wypuścił powietrze nosem, a jego usta wygięły się w niemalże niezauważalnym półuśmiechu. Wszystko to jednak zostało zakryte hałaśliwą, monotonną piosenką oraz szklanką z whisky, którą opróżnił jednym, krótkim ruchem.
Coś jednak było nie tak. Nie potrafił tego jeszcze wytłumaczyć, ale tak jakby poczuł dziwną zmianę w powietrzu. Z każdą chwilą napięcie w jego ciele rosło. Niepokój wkradł się do jego głowy, a zmysły zaczęły pracować na wyższych obrotach.
Coś zdecydowanie było nie tak.
To wystarczyło, by Dan całkowicie wytrzeźwiał. Dyskretnie zaczął przyglądać się otoczeniu, chcąc uspokoić w ten sposób swoją paranoję. Skutki okazały się jednak odwrotne do zamierzonych, gdy zorientował się, w jak kiepskim położeniu się znajduje. W jednej chwili uderzył go gniew na samego siebie. Siedział plecami do najbliższego wyjścia z sekcji vip. Widok na resztę klubu pod balkonem w większości zasłaniał mu Sean. Wyjście z ich loży blokował mu William, który w swoim obecnym stanie - pijany i z drobną brunetką na kolanach - będzie miał spowolnioną reakcję w razie potrzeby.
– Przesuń się – zarządził chłodno, wstając ze swojego miejsca pod pretekstem pójścia do toalety. Przesiąknięte upojeniem ruchy i brak jakiegokolwiek pośpiechu ze strony Willa działały mu na nerwy, ale mimo to starał się cierpliwie czekać. Wszystko to jednak odeszło w zapomnienie, gdy w budynku padł pierwszy strzał. W jednej chwili Dan opadł z powrotem na sofę, a rękami nakrył głowę.
Coś w jego głowie szeptało - a był to szept głośniejszy, niż cały otaczający go hałas - że cała ta sytuacja była zaplanowana. Skrzętnie zastawione sidła, by go dopaść. A on dał się podejść. Czuł się jak głupie, bezmyślne zwierzę. Wbiegł prosto w zasadzkę myśliwego. Bez chwili zastanowienia czy zawahania. To jednak nie było możliwe - jego obecność tutaj była zbyt bliska przypadkowej. Nikt nie wiedział, że Daniel tu będzie, nawet on sam. Nie planował dziś szalonego wypadu do klubu. On tylko przyjechał po… Willa. Przyjechał po Willa. To William go tu ściągnął. Tylko Will mógł przewidzieć, że się tu pojawi. Czy Will go…
Nie. Nie może tak myśleć. Will by tego nie zrobił. To jego brat.
– Will – syknął, a jego wzrok od razu napotkały spojrzenie drugiego wampira.
– Wiem – rzucił pospiesznie. Dan jedynie skinął głową. Widział w jego oczach, że sytuacja zmusiła go do natychmiastowego oprzytomnienia. Niestety takiej ilości alkoholu nie wymaże nawet tak drastyczne wstrząśnięcie. Dlatego już po chwili Daniel z przerażeniem i rosnącą wściekłością patrzył, jak jego przyjaciel potyka się o nogi chowającej się pod stolikiem brunetki. W ostatniej chwili złapał go za ramię i pociągnął z powrotem do pionu. Tym razem walka nie wchodziła w grę. Gdyby był sam, nawet by się nie zawahał. Jednak miał ze sobą uchlanego idiotę. Jest zbyt łatwym celem. Muszą opuścić klub. Muszą się stamtąd wydostać. Muszą uciekać. Niezbyt delikatnym ruchem wypchnął Willa z loży, wciąż trzymając go dla stabilności. Cholerni łowcy przedzierali się już przez broniące się wampiry. Pierwsze ciała padały bezwładnie u szczytu schodów. Rozkazał Seanowi atakować. Potrzebował mięsa armatniego, które choć trochę spowolni wroga. Następnie jego wzrok zaczął błądzić po otoczeniu w poszukiwaniu drugiego wyjścia. Jest! Tuż pod ledwo przebijającym się znakiem ewakuacyjnym dostrzegł zarys drzwi.
– Dannyboo?
W jednej chwili poczuł, jakby całe powietrze uciekło z jego płuc. Tylko jedna osoba na całym świecie mogła to powiedzieć.
Niemalże w tym samym momencie jego przyjaciel wyrywał mu się z rąk i ruszył w przeciwnym kierunku. Szok opóźnił jego reakcję - jeden z wielu błędów popełnionych tego wieczora. Odruchowo próbował go złapać, nawet udało mu się dotknąć jego ciemnej koszuli, jednak ostatecznie materiał wyślizgnął mu się z palców. Daniel ze ściśniętym żołądkiem patrzył, jak Will rzuca się na łowcę. Dwa ciała padające na ziemię. Błysk maczety w dłoni wroga. Maska uderzająca o podłogę. Napięte mięśnie ramion Williama. Zdezorientowane, ale boleśnie znajome spojrzenie.
Daniel nie wierzył w to, co widział. Był przekonany, że zestresowany umysł po raz kolejny płatał mu figle. Utrata zmysłów bardziej do niego pasowała. Prawdę mówiąc, on sam nawet by ją wolał. Ale nawet jeśli to była halucynacja, jego organizm i tak zareagował. Jakby coś w jego głowie włączyło opcję autopilota. Tak było lepiej. Czuł teraz zbyt dużo emocji, by myśleć o swoich czynach. W jednej chwili złapał kołnierz Willa i silnym pociągnięciem oderwał go od jego ofiary.
– Wynosimy się stąd – rozkazał przyjacielowi. Sam jednak zatrzymał się jeszcze na chwilę. Jeszcze przez ułamek sekundy, który w jego głowie zdawał się trwać przynajmniej rok, wpatrywał się w twarz Maisie Owen, zanim William pociągnął go w stronę wyjścia ewakuacyjnego.
Poznał ją. Uratował. Kurwa. On żyje.
Żyje i jest pierdolonym wampirem.
Trzymała się, kiedy znikał za ostatnim wyjściem z lokalu, którego nie zdążyli obstawić. Trzymała się, kiedy po siarczystym "Co ty kurwa odpierdalasz Owen?!" Mike pomagał jej wyjść z pustego już, o ile zignorować truchła leżące w każdym rogu, lokalu. Trzymała się podczas opierdolu od Esmonda. W końcu kto miał się zmartwić, jak nie on. Trzymała się też, kiedy po badaniach Hannibal, jeden z lekarzy jednostki, prewencyjnie zalecił noszenie kołnierza ortopedycznego. Obydwoje wiedzieli, że i tak sama się go pozbędzie, jak tylko zamknie za sobą drzwi pokoju.
Trzymała się więc naprawdę długo. Nawet wtedy, kiedy rozmasowywała obolałą, siną szyję, siedząc na podłodze, oparta o łóżko. Trzymała się tak długo, jak ją trzymał szok. I naprawdę bardzo nie chciała, żeby to się zmieniło.
– Kurwa. – warknęła. Sama nie wiedziała, czy z bólu, czy z uczucia nadchodzącego kryzysu. Chyba z tego i tego.
– Ja pierdolę. Kurwa. – Traciła panowanie. Każda myśl zaczynała krążyć wokół niego. Daniel Rowley jest wampirem. Skuliła się i objęła ramionami, kiedy wnętrzności ścisnął spazm niechcianych emocji. Mój Danny jest wampirem. Ze ściśniętego gardła wydobył się jęk, przypominający skomlenie zranionego zwierzęcia. Dannyboo... Jest wampirem.
To nie tak miało być.
W narastającej panice sięgnęła po poduszkę, którą zagłuszyła rozdzierający struny głosowe wrzask. Wrzeszczała tak długo, aż już nie miała siły dalej. Tak długo, aż krzyk przeobraził się w rozpacz. Wycie. Zanoszenie od płaczu.
Wolałabyś, żeby okazał się martwy?
– Nie, nie nie. Nie wiem. Co? Kurwa, nie... – próbowała dyskutować z samą sobą, jakby miało to zmienić cokolwiek. Ile razy wyobrażała sobie, co zrobi, kiedy się spotkają. Co powie. O co zapyta. O co on mógłby zapytać. Co zrobi, jak natknie się kiedyś na jego grób. I choć ostatnia wizja zawsze kończyła się histerią, tak z każdym z tych scenariuszy była już oswojona.
Dlaczego nigdy nie pomyślała, że mógłby okazać się jednym z nich? Nie zniknął po nadejściu ciemności. Zapadł się pod ziemię zanim spowiła świat. To miało przecież sens, prawda? Dlaczego to miało tyle jebanego sensu? Jeszcze nigdy nie była tak zagubiona we własnej głowie.
Został przemieniony? Czy od zawsze był jednym z nich? Powinna w ogóle się nad tym teraz zastanawiać? Jakie to miało znaczenie, kiedy byli po dwóch stronach barykady. Jakie to miało znaczenie, jeżeli teraz będzie musiała robić wszystko, żeby...
... Go zabić?
Nie. To nie ma sensu. To nie tak. Musiała się pomylić. Pomyliła się, bo jest jebnięta. Własny umysł po raz kolejny stał się najgorszym wrogiem i zakpił sobie z niej. Śniła na jawie. Halucynowała.
Więc dlaczego żyjesz?
– Przestań...
Skoro to nie był on, to dlaczego nie pozwolił dokończyć roboty?
– Przestań, proszę...
Wystarczyło tylko kilka sekund, każdy wampir by skorzystał...
– Przestań już! Wystarczy! Koniec! – Drobne ręce wplątały się we włosy i zacisnęły w pięści, ciągnąc, jakby fizyczny ból miał zastąpić mentalną agonię.
Wykończona położyła się na podłodze, wciąż czując, jak każda kolejna myśl to spisek przeciwko niej samej.
Miała tego nie robić. Miała pamiętać o konsekwencjach. Potem będzie tylko gorzej. Jebać to. Już było najgorzej. Jedna butelka w przód czy w to nic w porównaniu do bagna, które i tak miała w głowie. Wiedziała, że powinna zostawić sobie chociaż jedną na czarną godzinę, kiedy pozostałe lądowały w rękach innych łowców. Przynajmniej przez jakiś czas zawsze miała dla kogoś prezent na urodziny. Teraz czas zrobić prezent dla siebie. W końcu to był ciężki dzień, prawda?
Pieprzyć to.
"Pieprzyć to" było w końcu myślą przewodnią wszystkiego, co działo się po kilku łykach trunku. Pieprzyć Daniela. Pieprzyć, że jest wampirem. Pieprzyć ich wspólne zdjęcie z dzieciństwa, które od godziny leżało rozdarte w pół pod biurkiem. Pieprzyć, że uratował jej życie, zamiast pozwolić umrzeć. Byłoby łatwiej pogrążyć się w otchłani śmierci, niż trawić to, co się stało. Zmieszane z procentami okazało się jeszcze bardziej ciężkostrawne.
Aż w końcu pieprzyć zaspane, zdezorientowane, ale i zmartwione spojrzenie Mike'a, kiedy w końcu otworzył drzwi i zobaczył ją w takim stanie.
– Maisie, co z Tobą... – nie zdążył dokończyć, bo po wparowaniu do środka i upewnieniu się, że pomieszczenie jest zamknięte, ruda po prostu rzuciła butelkę na podłogę i rzuciła się na swoją ofiarę, przylegając do jego ust jak wygłodniała pijawka. Początkowo nie zamierzał protestować. Początkowo pozwolił, żeby w natarciu zdjęła z niego koszulkę i błądziła rękami po torsie i plecach, coraz bardziej napalona, samemu czując z każdą sekundą większe podniecenie. Jednak w każdym jej ruchu było coś...
Niepokojącego.
– Mai... Hej... Co jest? – Zdążył wysapać pomiędzy pocałunkami, ale odpowiedziała jedynie dłuższym, bardziej namiętnym złączeniem warg, w którym już nie potrafił dostrzec niczego innego, niż wołania o pomoc.
Z niemałym trudem, za który miał siebie za niedługo winić, odsunął nakręconą kobietę od siebie, szukając w jej twarzy chociaż cienia sygnału, że to wszystko, co się właśnie dzieje, jest zdrowsze, niż się obawiał.
Niestety.
– Maisie, proszę... Powiedz mi, co się właściwie odwala. To nie jesteś ty. – mówił spokojnie, w kontraście do tego szaleństwa i desperacji, które dostrzegł w jej oczach w półmroku pokoju rozświetlonego tylko przez tlącą się przy łóżku lampkę nocną. Odpowiedź miała zwalić go z nóg, chociaż w innym sensie, niż oczekiwała tego Owen.
– Nie, proszę, nie przestawajmy. Zrób ze mną co chcesz. Ja nie chcę myśleć i nie chcę czuć nic innego, poza tobą. Całuj mnie. Dotykaj. Przeleć mnie. Teraz. Błagam.
|
|