Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Amazi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
First topic message reminder :
Mrok nie zawsze pojawia się z nadejściem nocy, czasem przybiera jaskrawą barwę zniszczenia i chaosu. Zmusza do współpracy i kolaboracji z osobą, która pierwsza w normalnej sytuacji wbiłaby ci nóż prosto w serce. Patrząc ci w oczy, z uroczym uśmiechem. Tak właśnie jest w sytuacji łowców i magów. Najznamienitsi synowie magicznych rodów zostali wysłani w paszczę lwa. Dzieci łowców zaś nauczyć muszą się panować nad wyćwiczonymi odruchami i w obecności swych dotychczasowych ofiar. Wszystko dla wyższego dobra, dla utrzymania porządku jaki znają, dla istnienia świata.
Amazi - łowca czarownic - Xander Dejre - KP
Nowena - łowca czarownic - Marigold Mhadlekar - KP
Hummany - łowca czarownic - Dominic Miquiztil - KP
Adelai - czarodziej - Simon Lestre - KP
Bimxbun - czarodziej - Rhysand Cirillo - KP
Satomi - czarodziej - Étienne Raviel de La Vallière - KP
... - ... - ... (cały czas można do nas dołączyć)
Wcielamy się w przedstawicieli czarodziejów i łowców czarownic. Od wieków walczące ze sobą frakcję zmuszone są do współpracy, z powodu pojawienia się spaczonej magii. Potężna magia zagrażająca światom jest wystarczającym powodem, by dawni wrogowie nauczyli się współpracy.
Po to powstała Akademia Pojednania. Miejsce, w którym czarodzieje i łowcy przejdą razem szkolenie.
Ci którzy byli z nami, a już ich nie ma:
Nekoha - łowca czarownic - Darian Acker - KP - zniknęła bez słowa
MauRice - czarodziej - Linhart Ulric Goethe - KP - zniknęła bez słowa
Kaltenecker - czarodziej - Merry Goldenbell - KP - zniknęła bez słowa
Fojbe - łowca czarownic - Hestus Pann Nostroye - KP - poinformowała o odejściu, po miłej współpracy
Satan - czarodziej - Kasjan Nyr - KP - poinformowała o odejściu po miłej współpracy
Mrok nie zawsze pojawia się z nadejściem nocy, czasem przybiera jaskrawą barwę zniszczenia i chaosu. Zmusza do współpracy i kolaboracji z osobą, która pierwsza w normalnej sytuacji wbiłaby ci nóż prosto w serce. Patrząc ci w oczy, z uroczym uśmiechem. Tak właśnie jest w sytuacji łowców i magów. Najznamienitsi synowie magicznych rodów zostali wysłani w paszczę lwa. Dzieci łowców zaś nauczyć muszą się panować nad wyćwiczonymi odruchami i w obecności swych dotychczasowych ofiar. Wszystko dla wyższego dobra, dla utrzymania porządku jaki znają, dla istnienia świata.
Amazi - łowca czarownic - Xander Dejre - KP
Nowena - łowca czarownic - Marigold Mhadlekar - KP
Hummany - łowca czarownic - Dominic Miquiztil - KP
Adelai - czarodziej - Simon Lestre - KP
Bimxbun - czarodziej - Rhysand Cirillo - KP
Satomi - czarodziej - Étienne Raviel de La Vallière - KP
... - ... - ... (cały czas można do nas dołączyć)
Wcielamy się w przedstawicieli czarodziejów i łowców czarownic. Od wieków walczące ze sobą frakcję zmuszone są do współpracy, z powodu pojawienia się spaczonej magii. Potężna magia zagrażająca światom jest wystarczającym powodem, by dawni wrogowie nauczyli się współpracy.
Po to powstała Akademia Pojednania. Miejsce, w którym czarodzieje i łowcy przejdą razem szkolenie.
Ci którzy byli z nami, a już ich nie ma:
Nekoha - łowca czarownic - Darian Acker - KP - zniknęła bez słowa
MauRice - czarodziej - Linhart Ulric Goethe - KP - zniknęła bez słowa
Kaltenecker - czarodziej - Merry Goldenbell - KP - zniknęła bez słowa
Fojbe - łowca czarownic - Hestus Pann Nostroye - KP - poinformowała o odejściu, po miłej współpracy
Satan - czarodziej - Kasjan Nyr - KP - poinformowała o odejściu po miłej współpracy
bimxbun
Supernowa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Rhysand na resztę wydarzeń tego wieczora zaczął patrzeć z boku. Był po wrażeniem, jak elegancko Etienne poradził sobie z glutem ale za to niekoniecznie podobało mu się to, że białowłosy wyprowadził go na parkiet. Zaletą było to, że trafił na Marigolda, mimo że ten był łowcą. Uśmiechnął się do niego uprzejmie, pozwalając się prowadzić w tańcu. Nie potrafił tego, co już wiele razy zostało podkreślone i naprawdę męczącym było dla niego pilnowanie, by nie podeptać niższego po stopach. Musiał za to przyznać rację białowłosemu (Eti), że niski łowca był naprawdę dobrym sztukmistrzem w tej dziedzinie.
Ich taniec wcale nie trwał długo. Na sali rozpętał się chaos, gluty połączyły się w jednego ogromnego, rozpętała się panika, a co mocniejsi próbowali zmierzyć się z nowym wyzwaniem. Nie na długo, bowiem zaraz zostali teleportowani do… Swoich pokoi? Rhysand nie przypominał sobie, by dzielił go z innymi oraz ich zwierzęcymi towarzyszami. Cóż, przynajmniej trafił na osoby, które już zna. A może miał na nie trafić? Może to wszystko było zamierzone i stanowiło dalszą część szkolenia?
Rozejrzał się po pomieszczeniu, odnajdując przy tym swoje rzeczy. Nie rozmawiał z innymi obecnymi, czasem tylko zerkał na nich kącikami oczu, upewniając się, że zaraz nie dostanie od jakiegoś łowcy kosy między żebra. Dominicowi, z którym podczas balu spędził parę chwil, rzucił przelotne spojrzenie, kiwając mu przy tym głową. Nie chciał być natarczywy. Może i zobaczył go bez maski ale dla niego takie rzeczy nie były niczym nietypowym. Nie raz i nie dwa miał przed oczami gorsze widoki.
Podszedł do swojego łóżka, które dzielił z, jak się okazało, czarnowłosym magiem (Simon). Skinął mu głową na powitanie i w sumie to byłoby tyle jego interakcji z innymi jak na ten wieczór. Zwrócił jeszcze tylko uwagę na to, jak Marigold opuszcza ich pokój.
Rhysand poszedł się umyć tuż po Xanderze, który wcześniej groził śmiercią, gdyby ktoś śmiał wtargnąć do łazienki podczas jego obecności tam. Bardzo nie podobała mu się lodowata wręcz woda, smagająca nieprzyjemnie jego ciało. Dlatego też starał się jak najszybciej umyć, byleby mieć to z głowy i wskoczyć w swoją miękką piżamę z błękitnego weluru, zakończoną uszami misia na kapturze. Tak… Poważny mag ma bardzo poważną piżamę.
Do łóżka ułożył się dość szybko i równie szybko zasnął, mimo świecącego zwierza w pomieszczeniu i jakiegoś pochrapującego. Za to następnego dnia obudził się obrażony na cały świat, obudzony przez głos Xandera. Nienawidził, kiedy ktoś go budził i nic dziwnego, że na wszystkich łypał spod byka, rzucał gromiące spojrzenia. Dosłownie wszystko go irytowało odkąd tylko otworzył oczy. Nim zwlekł się spomiędzy fałd kołdry (a łóżko naprawdę miało teraz bardzo mocną siłę przyciągania dla niego), Marigold zdążył prawie zebrać się do wyjścia. Zaczął się zbierać dość powolnymi ruchami. Ospale nasunął świeżą bieliznę na tyłek. W swoje szaty przebierał się chyba z dobre dwie minuty, a przecież nie były one jakieś skomplikowane w ubiorze. Na szczęście w końcu mu się udało i opuścił pokój, wiedząc, że na pewno znajdują się w nim jeszcze Dominic z Etienne. Mag, z którym dzielił łóżko (Simon) umknął mu w tym wszystkim. Czy był już na placu czy może wciąż w ich wspólnym miejscu cierpień poza treningowych?
Dotarł wedle instrukcji pod dąb, spóźniony całe dwadzieścia sześć minut. Jak się okazało byli tam już wszyscy oprócz dwójki (Domi, Eti), o której myślał wcześniej.
Mag krwi stał przez dobrych kilka minut pod drzewem, zastanawiając się, jakie zadanie ubliżające jego godności przyjdzie im dzisiaj wykonać. Nie miał na to najmniejszej ochoty, ale musiał, bo taki miał obowiązek. Jego zadaniem było poznać swoich wrogów, by niczym nie mogli go zaskoczyć.
Z zamyślenia wyrwał go po pewnym czasie czarnowłosy mag:
- Może to mało istotne, ale Simon jestem, myślę, że współpracę ułatwi nam chociaż poznanie swoich imion... trochę łatwiej można się komunikować...
Cirillo spojrzał na niego z całą złością w oczach, krzyżując swoje ręce na torsie.
- Rhysand Cirillo – odparł zimnym tonem. Czy ten cały Simon był zmęczony? Bo tak wyglądał… Rhysand przy nim dosłownie promieniował, był w pełni sił. W dodatku drugi mag wydawał mu się być… zmieszany? Rhys westchnął i rozluźnił swoją postawę, nieco się uspokajając. - Jak Ci się spało?[/colo][color=darkred] – zadał chyba najprostsze, ale i najbardziej żenujące w tym przypadku według niego pytanie. Tym samym dał też magowi znać, że faktycznie chce nawiązać z nim znajomość.
- Mało komfortowo, a tobie? – padła odpowiedź na jego pytanie.
- Mi wręcz przeciwnie… Zdaje się, że chyba jako jednemu z niewielu udało mi się wyspać – W tym momencie rzucił spojrzenie na łowców, którzy już byli na miejscu. Miał tu też na myśli oczywiście tych, którzy wciąż jeszcze się nie zjawili.
- Może tak być, może zdradzisz swój sposób?
- Właściwie to nie ma żadnego… Po prostu lubię spać. – Wzruszył ramionami. Tylko te słowa padły z jego ust, a ostatni uczestnicy tego cyrku przybyli na miejsce. I nie minęła nawet chwila, a wszystkich zaczęły ostrzeliwać magiczne kule, rozpylające coś, co dusiło innych, paliło i jeszcze śmierdziało. To ma być jakiś żart?!
Rhysand starał się omijać pociski ze wszystkich sił, jednak umówmy się, nie był jakiś mega zręczny, tym bardziej w porównaniu do niektórych łowców. Szczególnie obrywał pociskami wzmagającymi kaszel i kichanie, przez co dosłownie był wybuchającym psem, a chodzenie sprawiało mu trudności. Nie mógł nawet odetchnąć, a już kolejne kichnięcie zbliżało się nieubłaganie. Niefortunnie również trafiło jedno pseudo konfetti, przez które czuł jak, niczym wypalany przez ogień, piecze go kark. Jakimś cudem przy nawale kichania doczołgał się do drzewa, słysząc, że mają się tam chować, ale jego nos nie odpuszczał, przez co nie był w stanie nawet wyciągnąć w górę rąk, by chwycić się drzewa i chociaż na nie podciągnąć.
- To jaciuch… Żaciuchrt! – próbował wykrzyknąć z marnym skutkiem.
Ich taniec wcale nie trwał długo. Na sali rozpętał się chaos, gluty połączyły się w jednego ogromnego, rozpętała się panika, a co mocniejsi próbowali zmierzyć się z nowym wyzwaniem. Nie na długo, bowiem zaraz zostali teleportowani do… Swoich pokoi? Rhysand nie przypominał sobie, by dzielił go z innymi oraz ich zwierzęcymi towarzyszami. Cóż, przynajmniej trafił na osoby, które już zna. A może miał na nie trafić? Może to wszystko było zamierzone i stanowiło dalszą część szkolenia?
Rozejrzał się po pomieszczeniu, odnajdując przy tym swoje rzeczy. Nie rozmawiał z innymi obecnymi, czasem tylko zerkał na nich kącikami oczu, upewniając się, że zaraz nie dostanie od jakiegoś łowcy kosy między żebra. Dominicowi, z którym podczas balu spędził parę chwil, rzucił przelotne spojrzenie, kiwając mu przy tym głową. Nie chciał być natarczywy. Może i zobaczył go bez maski ale dla niego takie rzeczy nie były niczym nietypowym. Nie raz i nie dwa miał przed oczami gorsze widoki.
Podszedł do swojego łóżka, które dzielił z, jak się okazało, czarnowłosym magiem (Simon). Skinął mu głową na powitanie i w sumie to byłoby tyle jego interakcji z innymi jak na ten wieczór. Zwrócił jeszcze tylko uwagę na to, jak Marigold opuszcza ich pokój.
Rhysand poszedł się umyć tuż po Xanderze, który wcześniej groził śmiercią, gdyby ktoś śmiał wtargnąć do łazienki podczas jego obecności tam. Bardzo nie podobała mu się lodowata wręcz woda, smagająca nieprzyjemnie jego ciało. Dlatego też starał się jak najszybciej umyć, byleby mieć to z głowy i wskoczyć w swoją miękką piżamę z błękitnego weluru, zakończoną uszami misia na kapturze. Tak… Poważny mag ma bardzo poważną piżamę.
Do łóżka ułożył się dość szybko i równie szybko zasnął, mimo świecącego zwierza w pomieszczeniu i jakiegoś pochrapującego. Za to następnego dnia obudził się obrażony na cały świat, obudzony przez głos Xandera. Nienawidził, kiedy ktoś go budził i nic dziwnego, że na wszystkich łypał spod byka, rzucał gromiące spojrzenia. Dosłownie wszystko go irytowało odkąd tylko otworzył oczy. Nim zwlekł się spomiędzy fałd kołdry (a łóżko naprawdę miało teraz bardzo mocną siłę przyciągania dla niego), Marigold zdążył prawie zebrać się do wyjścia. Zaczął się zbierać dość powolnymi ruchami. Ospale nasunął świeżą bieliznę na tyłek. W swoje szaty przebierał się chyba z dobre dwie minuty, a przecież nie były one jakieś skomplikowane w ubiorze. Na szczęście w końcu mu się udało i opuścił pokój, wiedząc, że na pewno znajdują się w nim jeszcze Dominic z Etienne. Mag, z którym dzielił łóżko (Simon) umknął mu w tym wszystkim. Czy był już na placu czy może wciąż w ich wspólnym miejscu cierpień poza treningowych?
Dotarł wedle instrukcji pod dąb, spóźniony całe dwadzieścia sześć minut. Jak się okazało byli tam już wszyscy oprócz dwójki (Domi, Eti), o której myślał wcześniej.
Mag krwi stał przez dobrych kilka minut pod drzewem, zastanawiając się, jakie zadanie ubliżające jego godności przyjdzie im dzisiaj wykonać. Nie miał na to najmniejszej ochoty, ale musiał, bo taki miał obowiązek. Jego zadaniem było poznać swoich wrogów, by niczym nie mogli go zaskoczyć.
Z zamyślenia wyrwał go po pewnym czasie czarnowłosy mag:
- Może to mało istotne, ale Simon jestem, myślę, że współpracę ułatwi nam chociaż poznanie swoich imion... trochę łatwiej można się komunikować...
Cirillo spojrzał na niego z całą złością w oczach, krzyżując swoje ręce na torsie.
- Rhysand Cirillo – odparł zimnym tonem. Czy ten cały Simon był zmęczony? Bo tak wyglądał… Rhysand przy nim dosłownie promieniował, był w pełni sił. W dodatku drugi mag wydawał mu się być… zmieszany? Rhys westchnął i rozluźnił swoją postawę, nieco się uspokajając. - Jak Ci się spało?[/colo][color=darkred] – zadał chyba najprostsze, ale i najbardziej żenujące w tym przypadku według niego pytanie. Tym samym dał też magowi znać, że faktycznie chce nawiązać z nim znajomość.
- Mało komfortowo, a tobie? – padła odpowiedź na jego pytanie.
- Mi wręcz przeciwnie… Zdaje się, że chyba jako jednemu z niewielu udało mi się wyspać – W tym momencie rzucił spojrzenie na łowców, którzy już byli na miejscu. Miał tu też na myśli oczywiście tych, którzy wciąż jeszcze się nie zjawili.
- Może tak być, może zdradzisz swój sposób?
- Właściwie to nie ma żadnego… Po prostu lubię spać. – Wzruszył ramionami. Tylko te słowa padły z jego ust, a ostatni uczestnicy tego cyrku przybyli na miejsce. I nie minęła nawet chwila, a wszystkich zaczęły ostrzeliwać magiczne kule, rozpylające coś, co dusiło innych, paliło i jeszcze śmierdziało. To ma być jakiś żart?!
Rhysand starał się omijać pociski ze wszystkich sił, jednak umówmy się, nie był jakiś mega zręczny, tym bardziej w porównaniu do niektórych łowców. Szczególnie obrywał pociskami wzmagającymi kaszel i kichanie, przez co dosłownie był wybuchającym psem, a chodzenie sprawiało mu trudności. Nie mógł nawet odetchnąć, a już kolejne kichnięcie zbliżało się nieubłaganie. Niefortunnie również trafiło jedno pseudo konfetti, przez które czuł jak, niczym wypalany przez ogień, piecze go kark. Jakimś cudem przy nawale kichania doczołgał się do drzewa, słysząc, że mają się tam chować, ale jego nos nie odpuszczał, przez co nie był w stanie nawet wyciągnąć w górę rąk, by chwycić się drzewa i chociaż na nie podciągnąć.
- To jaciuch… Żaciuchrt! – próbował wykrzyknąć z marnym skutkiem.
Adelai
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Przebieg balu był zdecydowanie zaskakujący, atak rozszalałych glutów mocno poruszył zgromadzonych, część z nich odstraszając od stolików. Czy ich zadaniem było zapędzić wszystkich do tańca? Simon zaczynał mieć takie przypuszczenia. Część jego zespołu wirowała na parkiecie, jednak znalazły się i takie jednostki, które zwyczajnie ewakuowały się z sali. Xander się wymknął, Kasjan zniknął, a zamaskowany łowca po prostu wyszedł na taras. Kiedy Simon odprowadzał wzrokiem tego ostatniego został zaszczycony uwagą innego członka swojej drużyny. Nie znał tego mężczyzny, choć jego zachowanie zdecydowanie wskazywało na magiczne korzenie, a delikatnie wyczuwalna magia od niego jedynie potwierdziła te przypuszczenia. Białowłosy otrzymał więc pewną dozę zaufania już na starcie.
- A więc poderwijmy razem te liście, o ile będą w stanie za nami nadążyć - odparł z zadziornym uśmiechem po czym podał dłoń nieznajomemu mężczyźnie. To właśnie mu nie pasowało i zapragnął ten fakt zmienić. Wraz z delikatnym kulturalnym pokłonem przedstawił się jasnowłosemu. Po krótkiej refleksji zorientował się jak bardzo się zagalopował podając nie tylko swe imię a również nazwisko rodu, z którego pochodził. Ich winietki pozostawiały to w tajemnicy, a to było na rękę młodemu magowi, gdyż nie chciał przed pozostałymi ujawniać swego pochodzenia. Dobrze wiedział, jak jego ród postrzegany jest przez łowców, dla wielu z nich jest numerem jeden do ostrzału, a w tym jednego z członków tej drużyny. Wiedział, że Xander, ofiara jego ojca, z przyjemnością odegrałby się na nim w akcje pomszczenia swej rodziny. Wolał uniknąć podobnego zajścia i idąc już z magiem na parkiet poprosił go o dyskrecję w kwestii swego pochodzenia, by usłyszane przez jasnowłosego nazwisko padło w zapomnienie. Tak go to zaaferowało, że nie zwrócił kompletnie uwagi, na fakt, że mężczyzna nie odwzajemnił się obdarowując go swym imieniem, to zostało w pełni pominięte i jasnowłosy nadal był jedną wielką tajemnicą dla Simona.
Obaj w końcu wylądowali na parkiecie, gdy dali z siebie jak najwięcej, dwóch magów musiało godnie reprezentować swą frakcję.
Z początku inicjatywę przejął Simon, miał to w zwyczaju, umiał tańczyć, jego matka nie dopuściłaby się takiego zaniedbania jego edukacji. Była perfekcjonistką, przez co tego samego wymagała od niego. Ich wspólne podrygi były na tyle energiczne i zachwycające, że Simon czująć jak jego towarzysz świetnie sobie radzi oddał mu prowadzenie, ciekaw był jego umiejętności. Czuł, że były one imponujące i z przyjemnością chciał je sprawdzić.
Żywiołowy, perfekcyjny taniec nasycony był rozmową, przyjemną, kulturalną rozmową. Simon cieszył się z tej nowej znajomości, dobrze było mieć kogoś takiego w drużynie, a fakt, że wybitnie dobrze mu się obcowało z mężczyzną dodawał mu pewności, w końcu w drużynie nie było zbyt wielu magów, dobrze więc, że ci nieliczni byli w stanie się z nim dogadać.
No i oczywiście było zbyt dobrze, zbyt dobrze się bawił, właśnie dlatego coś musiało pójść nie tak. I to nawet nie z jego winy, zwyczajnie cały wszechświat był przeciw nim i wysłał potwora by im przerwano. Kto wie, może obawiano się ich doskonałego zgrania? Może razem podbili by świat? Cokolwiek miało się wydarzyć zostało przerwane, parkiet zamarł, po to by opanowała go panika. Dziesiątki wyszkolonych magów i łowców, a stado glutów przeistoczone w jednego potężnego potwora siało zgrozę oczywiście przy naszym stoliku. Simon i jego partner tańczyli dalej, w końcu to tylko potwór, Simon miał wrażenie, że jasnowłosy pochłonięty tańcem i rozmową nawet nie dostrzegł zamieszania. Wraz z widokiem pożeranego łowcy z ich stolika Simon poczuł zimny dreszcz i zamarł, chwilę temu podrygiwał w rytm nadal słyszalnej muzyki, a teraz stał jak słup soli. Słyszał tylko zmartwiony głos maga, który dopytywał co mu się stało. Cała scena rozgrywała się za plecami jasnowłosego i Lestre ustawiony był prosto na to. Chciał zareagować, jednak i to nie było mu dane. Oślepiło go dziwne światło, a zaraz po nim trafił do dość ciemnego pomieszczenia. Przetarł podrażnione oczy i przyjrzał się swojemu otoczeniu. Jedyne co się nie zmieniło to jasnowłosy mag, który nadal stał przed nim, podobnie jak na parkiecie, tyle, że teraz stali na korytarzu, przed jednymi drzwiami, które wyglądały identycznie do tych od jego poprzedniego pokoju.
Zamrugał szybko kilkukrotnie, co tu się działo? Gdzie ten potwór? Czemu ich odesłano? Na domiar wszystkiego milczenie Simona tak zaniepokoiło bezimiennego, że ten postanowił zabrać go do pielęgniarki. Czarnowłosy dłuższą chwilę był zdezorientowany i zmieszany, a kiedy zaczął zadawać pytania dotyczące potwora, wyszło, że drugi mag go nie widział. Czyli Simon to sibei uroił? A może rzucono na niego jakiś czar? Nie miał pojęcia co było tego powodem, dlatego zgodził się na te wizytę u tutejszej pielęgniarki.
Wizyta ta odbyła się szybko i co gorsza, przemiła kobieta niczego nie wykryła, uznała Simona, za zmęczonego, ale zdrowego, a to tylko dodatkowo go skołowało. Nie miał jednak co dyskutować i z niezadowalającymi go wynikami powrócili do pokoju, który okazał się być wypełniony innymi osobami. Trzech łowców i dwóch magów zostało jego współlokatorami. Z początku uznał to za żart, ale obecność Asi i Aurina, na jednym z łóżek wskazywała jasno, że przydzielono go tutaj.
Zrezygnowany i zmęczony znalazł swoją torbę i wyjął z niej coś w czym wygodnie mógłby spędzić noc, padło na krótkie luźne spodenki. Nie potrzebował koszulki, pochodził z klimatu wiecznych mrozów, dlatego tutejsza temperatura nie była dla niego wyzwaniem, a wręcz czuł się w niej wyjątkowo dobrze i nie chciał gotować się w dodatkowych warstwach ubrań.
Wolał cierpliwie poczekać na swoją kolej, by wziąć prysznic. Wygrażający magom Xander skutecznie zmotywował go do cierpliwego czekania. Po łowcy wszedł mag krwi, a po nim zdecydował się na kąpiel Simon. Ta była lodowata, czyli taka jaką mag lubił najbardziej. Kojarzyła mu się z domem, a to w choć minimalnym stopniu go odprężyło. Po wskoczeniu w spodenki udał się do łóżka. Piętraka dzielił z magiem krwi, który powitał go krótkim skinieniem głowy, odwzajemnił ten gest, po czym zwinnym ruchem wskoczył na górę i nakrył się niedbale kołdrą. Asi i Aurin wtulili się w jego bok, ta dwójka pozwoliła mu zamknąć oczy, czuł się przy tych wszystkich osobach niekomfortowo, a to wpływało na jego sen. Całe szczęście Asi pomogła mu zasnąć.
Rankiem obudził go głos najbardziej wrogiego łowcy, czyżby atakował? Simon zerwał się energicznie do siadu i dopiero wtedy wysłuchał kierowanych do wszystkich słów.
Zbiórka.
Jaka zbiórka?
Jego oczy ledwie przytomnie skierowały się na wiszącą kartkę, a po przeczytaniu informacji mag westchnął ciężko i zszedł z łóżka. Zaczął wygrzebywać z torby swoje szaty, a te po chwili narzucił na siebie. Były łatwe w zakładaniu i wygodne w noszeniu. Szybko przeczesał włosy, popsikał się perfumami i niczego więcej nie potrzebował, naszykował swoim zwierzakom coś do zjedzenia, po czym sam opuścił pokój ze swoim kijaszkiem, tak Simon nazywał różdżkę. W drugiej ręce trzymał batonik, który przygryzał co jakiś czas podczas drogi na miejsce zbiórki.
Dotarł pod dąb po 20 minutach, zastał tam dwóch łowców, tego najbardziej uroczego (Marigold) i tego najmniej uroczego (Xandera). Miał tę dwójkę na oku, podczas czekania na prowadzącego i resztę zespołu. Ciekawym było jak ci dwaj się od siebie różnili, obaj równie interesujący i czarujący. Niedostępni, choć czy na pewno? W końcu Marigold już na balu dobrze bawił się w towarzystwie magów, najpierw tańcząc z białowłosym, a potem magiem krwi, był więc zdecydowanie najmniej wrogo nastawionym z łowców. Wyzwaniem tu był Xander, którego Simon nie wiedział jak podejść, przynajmniej jeszcze nie wiedział.
Jego rozmyślania przerwało przybycie drugiego maga. Ciemnowłosy mag krwi przejął całą uwagę czarownika. Nie znali się, a w obecnych okolicznościach dobrze było znać chociaż swoich sprzymierzeńców.
To właśnie skłoniło Simona do przełamania się i podejścia do nieznajomego mężczyzny. Podszedł więc i zagadał, przedstawiając się. Nie był wulkanem energii, a postawa drugiego dodatkowo zmieszała Lestre, który nie był już taki pewny tego, czy dobrze postąpił, zaczepiając nieznajomego czarownika.
Całe szczęście pierwsze lody zostały przełamane, a ten drugi pociągnął jakoś kompletnie się nie klejąca rozmowę. Dzięki czemu nabrała ona odrobinę swobody.
Ich grupę zasiliły ostatnie dwie osoby, a powitanie jakim poczęstował ich białowłosy mag (Eti) rozbawiło Simona. Jego postawa była inspirująca i niepowtarzalna.
Szkoda, że tak miły poranek zamienił się w koszmar. Nagle rozpoczęty ostrzał wprowadził istny chaos. Wybuchowe pociski z najróżniejszymi zawartościami rozbijały się dookoła nich, trafiając bez pośrednio w członków grupy albo wybuchały tuż obok obdarzając swym efektem szersze grono. Duszący pył podrażnił nos i gardło młodego czarodzieja. Słyszał wykrzykiwane komendy, kołnierzem płaszcza spróbował zasłonić sobie usta i nos, pomagało to tylko odrobinę, widział jak zamaskowany łowca podsadza Marigolda na drzewo i jak Rhysand próbuje za nimi podążyć. Wtedy też łowca (Dominic) rozpoczął kontratak, zestrzeliwując atakujące nas lufy, migoczące wśród liści. Niestety jedna z nich wybuchając wyrzuciła ze swojego wnętrza grad igieł. Simon wybiegł na przód chcąc użyć swojej magii by je odeprzeć, zdmuchnąć, cokolwiek. Tak zamierzał, jednak te były coraz bliżej, a jego magia nie dawała żadnych efektów. Po prostu stał wymachując rękami i szepcząc zaklęcia, które nie działały. Serce zabiło szybciej, wraz z myślą, że zaraz zostanie pierwszym w historii magicznym, humanoidalnym jeżem.
Czy jeże śpią w łóżkach? Co jedzą? Czy jego dieta teraz składać będzie się jedynie z jabłek i robaków? Czy wpuszczą go do pokoju? Tyle pytań.. on przecież nic nie wiedział o jeżach… jak miał więc tak żyć?
Widząc już przed oczami swe ostatnie chwilę życia jako człowiek, został nagle szarpnięty. Silny chwyt pociągnął go do tyłu, wylądował tuż przy Rhysandzie, a lecący grad igieł odbił się od zbroi łowcy, który ich osłonił.
- Co ty wyprawiasz idioto? - usłyszał znajomy już głos Xandera. Od razu go nie poznał, łowca był w pełnej zbroi, a na głowę naciągnął kaptur, twarz jego nakrywało coś w rodzaju maski? A oczy osłonił czarnymi goglami.
- Moja magia nie zadziałała…- wydusił tylko z siebie, a w ich stronę wystrzelił kolejny pocisk, który po wybuchu uwolnił ze swego wnętrza dziwny gaz, który w trybie natychmiastowym zmieniał tonację głosu, każdego, kto się nim zaciągnął.
- Pomóż mu wleźć na to drzewo i sam tam wejdź! - rozkazał mi łowca, a ja słysząc jego wysoki głosik mało nie wybuchnąłem śmiechem, który niestety też był mocno zniekształcony. Przypominało to kilku minutowy efekt wdychania helu. Dopiero kolejne wystrzały zmotywowały mnie do wykonania polecenia i natychmiast podniosłem się zbierając Rhysanda, który był ofiara pocisków z tym dziwnym konfetti.
- Pomoże ktoś? - krzyknął piskliwym głosikiem do dwójki siedzącej już na gałęziach. Starał się dbać o forme, jednak nie oszukujmy się był magiem, a nie kulturystą i sam fakt podniesienia innego mężczyzny był dla niego wystarczającym wyczynem. Samodzielne wsadzenie go na gałąź było już nad jego siły. Całe szczęście z pomocą nadciągnął czerwonooki łowca (Dominic), który przejął od niego maga krwi i wspólnie udało im się go umieścić na jednej z gałęzi, po tym Simon sam mógł wskoczyć na drzewo. A z niego spojrzał na dwójkę, która pozostała na dole, jasnowłosy mag zwinnie unikał pocisków chowając się za plecami Xandera, który robił aktualnie za żywą tarczę rozbijając na sobie część pocisków, większość zawartych w nich niespodzianek nie robiła mu krzywdy dzięki zbroi, w tym jednym łowcy mieli przewagę, zwykła szata nie była w stanie osłonić magów przed czymś takim. Jednak jak się z czasem okazało nasz oprawca i na to znalazł sposób i Xander został poczęstowany kilkoma pociskami, które wypuściły ze swojego wnętrza dziwaczne robale, przypominało to mrówki, a może termity? Simon nie był zbyt dobrym biologiem, ale wiedział jedno, a raczej to widział, robale oblazły Xandera całego, wślizgując się w łączenia zbroi i wchodząc pod nią. Biedny facet, Simon nie życzył takiego czegoś nikomu, nawet jemu, a widok rozpaczliwych prób zrzucenia owadów wywołał na twarzy Simona kwaśny grymas, dreszcze przebiegły po jego plecach, oj koszmarny pocisk, koszmarny. Nawet piskliwe krzyki nie były w stanie go rozbawić. Choć wplatane w to przekleństwa miały już swój urok.
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
hellowJakaż radość rozświetliła lico warte tysięcy królewskich skarbców, gdy mężczyza o włosach w kolorze samych bram piekielnych odpowiedział pozostającymi w metaforze słowami! Doprawdy nie do opisania był ten błysk. Ach, jakby sam księżyc przejrzał się w lodowych tęczówkach i zachwycony swym odbiciem – pozostał już na cały taniec. Abstrahując od tego jednak – cóż to był za taniec!
Nieznajomy pewnie, niby wkraczając w strefę, w której czuł się panem, począł prowadzić białowłose bóstwo, zwracając na nich uwagę. Niczym ying i yang spotkali się, wirując w odwiecznej walce dobra i zła, której wynikiem pozostawała równowaga. Czy to właśnie z tej przyczyny zostało oddane mu prowadzenie? Napierając niezbyt gwałtownie, a jednak stanowczo, nakazywał im wykonywać kolejne figury. By nie popaść w marazm, oddając się zanadto hipnotyzującej czynności, rozpoczęli rozmowę.
- Lestrade! - wykrzyknął nazbyt zachwycony, jakby nazwisko to należało do dawno zaginionego przyjaciela, którego spodziewał się nigdy więcej nie ujrzeć. Porzucony samotnie na wyspie pośród zdradzieckich fal, gotowych w jednej chwili nieuwagi zalać go swoją tonią, wypuszczał samotne westchnienia. Tęskniąc, nie śmiał nawet wymówić drżącymi wargami tego imienia. Ileż to łez wylanych w noce tak samotne? Ileż niemych nawoływań? I oto się zjawił! Obejmował go właśnie w pasie, oddając się przyjemności. - Przepraszam, najdroższy! Taka radość mnie zalała na sam dźwięk twego nazwiska! Zgodnie jednak z życzeniem – nie wspomnę go już. Rozumiem doskonale, że nie pragniesz zostać zdradzonym. Cóż za tajemną misję zwierzchnictwo ci przekazało? Albo nie mów! Ach nie jestem godzien, by zostać wtajemniczonym w tę sprawę! Nie lękaj się jednak, przy mnie twa tajemnica jest bezpieczna, Inspektorze. Cóż za radość. Ach, jakież to szczęście, Inspektorze.
Kolejne zaskoczenie – zdziwienie, ale także zrozumienie pomalowało męskie lico. Czyżby… Och! Niemożliwe, a jednak! Nowo poznany natychmiast zrozumiał nawiązanie, na co przeszedł go elektryzujący wręcz dreszcz. Dotychczas jedynie z opiekunem swym, Hamletem, mógł dywagować nad rozwiązywanymi w powieściach zagadkami. Tymczasem…!
- To zaszczyt cię poznać, Inspektorze. Czy to w porządku, że będę cię tak zwał, przyjacielu? Doprawdy niezwykłe. Sam Bóg musiał przysiąc nam to spotkanie. Powiedz mi, proszę, która sprawa zdała ci się najciekawszą? Co sądzisz o detektywie, z którym nie raz zdarzyło ci się połączyć swe siły…
To, co zdarzyło się później, jest już doskonale wszystkim znane. Koniec balu nadszedł tak niespodziewanie, jak i jego początek. Najwyraźniej zbyt mocno upojony, tłum nie potrafił już znieść faktu, że znaleźli się w jednym pomieszczeniu z kimś tak pięknym, utalentowanym i doprawdy wspaniałym, słaniając się na nogach. Nie mógł ich przecież winić – sam przecież nie był w stanie pojąć, jakim cudem jeszcze nie mdleje na swój własny widok. Dlaczego jego serce nie usycha z tęsknoty, by ponownie dostrzec tę posturę w lustrze. Te włosy, to lico i ach, te oczy. Niby topazy na bladej szyi damy. Szerokie ramiona, smukłe dłonie, piękną, męską pierś… zbyt długo by wymieniać wszystkie jego zalety! Od samej myśli kręci się w głowie, jak więc mógł mieć za złe tym ludziom, że wydawali z siebie głośne okrzyki? I rzecz jasna samemu Inspektorowi Lestradowi, który – Bogowie, czy on dostał gorączki od zbyt długiego dzielenia z nim przestrzeni? Mamrotał bez ładu i składu o jakimś potworze, podczas gdy przed nim stało jedynie uosobienie piękna i dobroci. Biedna, zagubiona owieczka – mając tak dobre serce, doprawdy nie mógł pozostawić go samego! Dlatego też — choć wiedział, że naraża się na oskarżenia o faworyzację - ujął tę drżącą dłoń i uczynił mu ten zaszczyt, zabierając go do medyczki, gdy już znaleźli się w dogodnym miejscu.
Jak się spodziewał – to jego obecność, a nie żaden uraz czy choroba sprawiły, że Lestrade o mało co nie postradał zmysłów. Ach, jakże czasem trudno być tak przystojnym i wspaniałym. Przeklęły go gwiazdy, dając mu taką twarz, za którą niejeden oddałby duszę diabłu i — sportretowany — nigdy już by jej nie utracił. Nie o tym jednak ta opowieść! Cóż też się zdarzyło bowiem! Raz jeszcze, kierowany pragnieniem podzielenia się swym blaskiem ze śmiertelnikami, pozwolił im czerpać ze swojej obecności, zapowiadając wspaniałomyślnie, iż zajmie miejsce do spania na środku – w samym centrum – aby każdemu dane było spojrzeć na jego przepiękną, przepełnioną spokojem i miłością twarz nocą. Aby czar, jaki z niej bije, mógł rozjaśnić każdą, nawet bezgwiezdną ciemność i sprowadzić pełen spokoju i radości sen. Doprawdy kogoś tak bezinteresownego winno się zwać mesjaszem. A on – niezwykle skromny – z uniżeniem przyjąłby ten tytuł, aby móc głosić słowo swoje i swoją boskość. Rozprawiając o tym z najdroższym opiekunem, przygotował się, by także i Morfeusz – jego dawny druh – mógł go spotkać i nacieszyć oczy oraz ogrzać zmarznięte serce, trzymając go w ramionach.
~ ~ ~
- Witajcie. Oto przybyliśmy! Nie musicie ukrywać swych łez, nic dziwnego, że tak piękny obraz was wzruszył.
Dotarli akurat w chwili, gdy słońce mogło muskać jego blade policzki swymi rozgrzanymi – z powodu jego obecności – promieniami. Tak niewiele jednak czasu mieli, aby móc nacieszyć swe oczy, tak mało, by go pozdrowić. Znikąd bowiem zaczęto ich atakować.
- Nie lękajcie się towarzysze! - zawołał, odrzucając w bok ramię i występując przed szereg.
Swym czystym niczym górski potok głosem, a do tego głębokim niby podwodny rów, począł recytować inkantacje, kreśląc zgrabną dłonią w powietrzu. Jasne runy jednak nie oświetliły jego rozwartych warg, nie odbiły się w tęczówkach. Brak było także elektryzującego mrowienia w palcach. Nie mógł się mylić. Cóż też to znaczyło?
- Oddaję się w twe ręce, Xanderze, który winien mi jesteś przysługę!
I skrył się w cieniu jego ramion, unikając spotkania z pewną ilością pocisków.
- Przysługę? O czym… Zakrywaj nos i usta! I właź za nimi na drzewo! - padła odpowiedź, jednak on nawet myślał odstąpić.
Zwinny był w unikach – nieraz bowiem trenował, jako swych wrogów mając jabłka i inne piknikowe elementy, kiedy to zakochani dostrzegli jego obecność. Tym razem jednak nie miało się skończyć na jedynie siniakach i zarumienionym licu damy, która pospiesznie naciągała na swe ciało suknię. Oj nie… Tym razem oprawca był o wiele sprawniejszy, kierując małe kuleczki o niewiadomej zawartości pod tak wieloma kątami, że trudno było kryć się wciąż za barczystym Łowcą. Ten swoją drogą…
- Niezwykle mi imponujesz! - rzucił w jego stronę, niejednokrotnie przylegając do niego plecami, to znów uskakując w bok. Kaleczyły go igły, paliła skóra, a dym gryzł w oczy, wyrywając z gardła kaszlnięcia.
- Zakrywaj usta i nos!
Nawet jeśli jedynie w szoku zaciągnął się proszkiem, gdyż prawie od razu ujął w dłonie płaszcz, który przytknął do warg, wciąż czuł, jak dziwna substancja drażni błonę śluzową i rogówkę. Kolejna zaś zmieniła jego głos.
- Jesteś tak wspaniałym kompanem, tak odpowiedzialnym. A jakże męskim. Ileż już bitew stoczyły te mięśnie? W tak masywnym rynsztunku - musi być niezwykle ciężkie, a mimo to poruszasz się z kocią zwinnością i odpierasz ataki z siłą lwa! Doprawdy zachwycające. Ach dla kogoś o takiej sile i umiejętnościach z pewnością niczym jest podobna próba.
Kręcił się wciąż obok niego, nieraz odsuwając się w ostatniej dopiero chwili, utrudniając mu tym samym widzenie i traktując jak żywą tarczę. Pozostawał przy tym jednak nieuchwytny do złapania i odrzucenia, jak uczyniono to z Lestradem.
- Nie rób sobie żartów!
- Ja? Ależ gdzież bym śmiał! Z moich ust płyną jedynie szczere komplementy w waszą stronę, Xanderze. Jestem wręcz oczarowany, mogąc spoglądać z takiego bliska, jak walczysz i równie zaszczycony, mogąc trwać u twego boku. Żal mi jedynie, że nie stać mnie na wykazanie się w tak trudnej godzinie magią, która została do tego celu przeznaczona. Jak bowiem trafnie zauważył Inspektor — z jakiejś niejasnej przyczyny ta przestała być po naszej stronie. Cóż za strata, a może i szansa? Gdyby nie to bowiem, czy nasza współpraca przebiegałaby tak owocnie? Czy mógłbym być na tyle blisko ciebie, by widzieć, jak napinają się twe mięśnie?
Kilka pocisków naznaczyło zbroję osmalonymi śladami, to kolejne zieloną mazią otoczyły jego stopy, przyklejając do nich konfetti, liście i trawy. Zdawał się niewzruszony, na co mag zagwizdał z uznaniem.
- Pali tylko przy dotknięciu skóry, osłaniaj się!
Nie nawykł do ignorowania rozkazów — szczególnie wydawanych przez osoby, które tak dzielnie walczyły u jego boku. Dlatego też szybkim ruchem naciągnął kaptur, dłonie chowając pod płaszcz.
Najgorsze dla łowcy miało dopiero nadejść, jednym z pocisków bowiem okazały się istoty niższego rzędu. Pędraki, larwy i gąsienice pełzały po już nie lśniącej, ale wciąż uświęconej setką zwyciężonych potyczek zbroi, która nagle zdawała się rdzewieć pod tak bezczeszczącym dotykiem małych odnóży. Nie na długo jednak, gdyż sprytne pomioty szatana sprawnie zaczęły znajdować luki i wdzierać się pod pancerz. Ten zaś z trzaskiem upadał na ziemię, kierowany tam zarówno dłońmi Xandera, jak i tymi niezasłoniętymi żadnym materiałem, przeznaczonymi jedynie do tkania tajemnej sztuki magicznej.
- Pozbądźmy się tej zbeszczeszczonej przez tak plugawe potwory zbroi! Okrutnym katem jest ten, który nam to czyni. Prędko Xanderze, zrzućmy ją!
Dostając się do czarnego – przyległego niby skóra – kostiumu, spróbował odczepiać wszelkie paskudztwo. (Swoją drogą trzeba było przyznać, iż nie pomylił się, zakładając, że oto stoi przed nim ciosane dłutem samego Michała Anioła dzieło. Dokładnie zarysowane mięśnie prężyły się pod obcisłym materiałem, który zdradzał każdy, najmniejszy sekret tego jakże męskiego w każdym calu ciała. Zbrodnią byłoby nie przypatrzyć się mu i doprawdy mag nie był w stanie pojąć, dlaczego jego właściciel był na tyle nieśmiały, by grozić im śmiercią za chęć dzielenia z nim kąpieli. Takież arcydzieło nie mogło się przecież marnować w więzieniu ubrań! Koniec jednak dygresji, gdyż każdy umiera z ciekawości, chcąc poznać dalszą część!) To jednak dzielnie trzymało gardę, umykając, to znów zmieniając swoją ofiarę. Przybył kolejny pocisk z podobnym okropieństwem, o włos mijając ramię maga. Wylądował na łowcy. Nie chcąc podzielić jego losu, wymyślił inną strategię.
- Jedynie śmierć jest w stanie je powstrzymać! Śmierć lub bardziej skuteczna forma pozbycia się.
Z taką groźbą zaczął… okładać Xandera po piersi, rękach i nogach kawałkiem zbroi, która wcześniej chyba musiała służyć jako obrona dla ud. Mężny wojownik dzielnie znosił podobne tortury, wciąż przyjmując na siebie ataki z ukrycia. Akurat część z nich ustała – czyżby opatrzność czuwała nad swymi dziećmi? (Chwila, w której Dominic dał z siebie wszystko!) Mieli więc dość czasu, aby przepędzić paskudztwa! Wpadając na kolejną błyskotliwą myśl, odrobinę mniej inwazyjną, białowłosy rzucił się do obuwia towarzysza.
- Ściągaj je, byle chyżo! Osmarkane kleistą wydzieliną, z pewnością nadadzą się jako lep i pozwolą nam usunąć szkodniki mniej drastyczną metodą!
Teraz bił go jego własnym butem. Podziałało jednak – przerażone wizją zostania zmiażdżonymi, istoty zbyt mało rozumne, by uznać jego boskość, odczepiały się, niby spadochroniarze, narażając na podeptanie przez stopy Łowcy. A reszta pozostawała na obuwiu, które skończyło gdzieś w krzakach. Teraz nadeszły strzały zawierające lodowe kryształki, jakby ktoś usilnie chciał zgnębić prawie nagiego, bosego, prezentującego się dość żałośnie, a jednak dumnie, mężczyznę, który dotarł jako pierwszy i jako ostatni chciał pozostać na polu walki.
- Na drzewo! - padł kolejny rozkaz i tym razem nikt nie miał zamiaru oponować. Należało niezwłocznie usunąć się z pola rażenia, bo któż wie, co jeszcze czekało?
Ach.
Widać fortuna kołem się toczy i jest sprawiedliwa. Nareszcie dotarło do niego, dlaczego akurat Xanderowi przypadło w udziale tak wiele cierpienia. Spoglądając na niego wzrokiem pełnym współczucia, kiwnął głową, pozwalając się podsadzić na drzewo, gdzie natychmiast wciągnęły go ramiona przyjaciela poznanego rano (Domi). Bo jakżeby inaczej tłumaczyć tak wiele ran, jakich doznał, jeśli nie faktem, iż była to zapłata za możliwość uniesienia go na taką wysokość? Cóż innego byłoby równie drogocenne, co możliwość dostarczenia go w bezpieczne miejsce i otrzymanie tak wdzięcznego uśmiechu? Jakież Xander miał szczęście, że mu go nie poskarbił w takim wypadku, doskonale rozumiejąc już. Tak, wiedział! Wiedział! Jak bardzo łowcy trzeba było w tej chwili tegoż słodkiego gestu. Czy zawsze już, będąc tak ponadprzeciętną – nie! Nadwyraz wybitną raczej – jednostką, musieć będzie sprowadzać na swych towarzyszy nieszczęście? A ci, bez słowa zająknięcia, przyjmować będą z pokorą chłostę bicza, lodowy prysznic i rozżarzone węgle, byleby móc – choć na chwilę – wykąpać się w jego blasku? Nie był na tyle okrutny, by im tego zakazać, choć jego gołębie serce płakało rzewnymi łzami na samą myśl. Jakież to smutne.
- Dzielnie walczyliście, towarzysze! - uraczył ich słowami, stając na gałęzi i omiatając ich wzrokiem. Ach, objawił im się, zajmując także kaptur i cóż to? Czyżby i wiatr przypomniał sobie nagle, jak wiać? Cała natura wróciła do równowagi. W oddali zadrżały góry, a potok wydał głośny chlupot pełen radości. - Wielu z was zostało z pewnością rannych, jednak wasze poświęcenie nie zostanie zapomniane! Gdy to wszystko się skończy, udamy się w miejsce, którego siły medyczne przywrócą nam witalność, więc nie lękajcie się! Zaciśnijcie zęby, bo oto powiadam wam – nadejdzie moment, gdy wszyscy odpoczniemy, jednak uprzednio zmuszeni jesteśmy wykrzesać jeszcze choć odrobinę pewności i zapału. Nasz towarzysz pozostał na ziemi i to naszym zadaniem jest wydostanie go!
Wtedy też topazy zabłysły smutkiem, a malinowe wargi ułożyły się przepiękną samogłoskę, zastygłe w przeraźliwym szoku. Oto bowiem wzrok jego padł na trącego wciąż swe oczęta Marigolda.
- Trzeba nam także opatrzyć najbardziej cierpiących! - zawołał, znajdując się przy nim prawie natychmiast. Uklęknął. - Cóż też się stało, mała owieczko? Najdroższy przyjacielu, błagam, nie rób sobie już większej krzywdy i wysłuchaj się w mój głos. Oto przybyłem, więc proszę zaprzestań swego działania i daj mi spojrzeć.
Mimo iż krzywił się na rybi fetor, dzielnie zniósł go dla tak drogiej jego sercu osoby. Ach, jakże wspaniałomyślny, jakże dzielny był. Ujął te dłonie, które nocy wczorajszej obiecały powtórną przyjemność wirowania w rytm muzyki, pozostawiając swe palące piętna w pamięci i odsunął od lica anioła. Zaczerwienienia niespowodowane były już jedynie działaniem jakiegoś czaru, ale i zbyt energicznym tarciem.
- Zaufaj mi, proszę i nie odsuwaj się… - spróbował unieść jego powiekę dosłownie na moment, na co oko natychmiast zareagowało płaczem. A więc o oczyszczenie chodziło? Niby nasionko dmuchawca uwięzione przez wiatr, musieli jedynie pozwolić mu wypłynąć. - Byłeś niezwykle dzielny i oto przyszedł czas zapłaty. Proszę, na twoje dłonie składam wypełnione wodą naczynie. Wleje ci ją teraz, więc ułóż je… tak, tak, doskonale! Możesz także zasmakować, nie ma w niej nic, co zrobiłoby ci krzywdę, najdroższy przyjacielu. Wleję ci ją na palce, więc proszę, unieś je i pozwól wodzie oczyścić swe oczy.
Nieważne, jak wiele pitnej cieczy konieczne było, aby Marigold odzyskał zdolność widzenia – gotów był zapłacić tę cenę. Gotów był oddać ją całą, by spływała po jego twarzy, byle tylko oddało mu to zdrowie. A jeśli to nie pomoże, sam jeden wystąpi o przerwanie niebezpiecznej próby i zaniesie go do medyczki. Taki uraz mógł być nieodwracalny.
Nieznajomy pewnie, niby wkraczając w strefę, w której czuł się panem, począł prowadzić białowłose bóstwo, zwracając na nich uwagę. Niczym ying i yang spotkali się, wirując w odwiecznej walce dobra i zła, której wynikiem pozostawała równowaga. Czy to właśnie z tej przyczyny zostało oddane mu prowadzenie? Napierając niezbyt gwałtownie, a jednak stanowczo, nakazywał im wykonywać kolejne figury. By nie popaść w marazm, oddając się zanadto hipnotyzującej czynności, rozpoczęli rozmowę.
- Lestrade! - wykrzyknął nazbyt zachwycony, jakby nazwisko to należało do dawno zaginionego przyjaciela, którego spodziewał się nigdy więcej nie ujrzeć. Porzucony samotnie na wyspie pośród zdradzieckich fal, gotowych w jednej chwili nieuwagi zalać go swoją tonią, wypuszczał samotne westchnienia. Tęskniąc, nie śmiał nawet wymówić drżącymi wargami tego imienia. Ileż to łez wylanych w noce tak samotne? Ileż niemych nawoływań? I oto się zjawił! Obejmował go właśnie w pasie, oddając się przyjemności. - Przepraszam, najdroższy! Taka radość mnie zalała na sam dźwięk twego nazwiska! Zgodnie jednak z życzeniem – nie wspomnę go już. Rozumiem doskonale, że nie pragniesz zostać zdradzonym. Cóż za tajemną misję zwierzchnictwo ci przekazało? Albo nie mów! Ach nie jestem godzien, by zostać wtajemniczonym w tę sprawę! Nie lękaj się jednak, przy mnie twa tajemnica jest bezpieczna, Inspektorze. Cóż za radość. Ach, jakież to szczęście, Inspektorze.
Kolejne zaskoczenie – zdziwienie, ale także zrozumienie pomalowało męskie lico. Czyżby… Och! Niemożliwe, a jednak! Nowo poznany natychmiast zrozumiał nawiązanie, na co przeszedł go elektryzujący wręcz dreszcz. Dotychczas jedynie z opiekunem swym, Hamletem, mógł dywagować nad rozwiązywanymi w powieściach zagadkami. Tymczasem…!
- To zaszczyt cię poznać, Inspektorze. Czy to w porządku, że będę cię tak zwał, przyjacielu? Doprawdy niezwykłe. Sam Bóg musiał przysiąc nam to spotkanie. Powiedz mi, proszę, która sprawa zdała ci się najciekawszą? Co sądzisz o detektywie, z którym nie raz zdarzyło ci się połączyć swe siły…
To, co zdarzyło się później, jest już doskonale wszystkim znane. Koniec balu nadszedł tak niespodziewanie, jak i jego początek. Najwyraźniej zbyt mocno upojony, tłum nie potrafił już znieść faktu, że znaleźli się w jednym pomieszczeniu z kimś tak pięknym, utalentowanym i doprawdy wspaniałym, słaniając się na nogach. Nie mógł ich przecież winić – sam przecież nie był w stanie pojąć, jakim cudem jeszcze nie mdleje na swój własny widok. Dlaczego jego serce nie usycha z tęsknoty, by ponownie dostrzec tę posturę w lustrze. Te włosy, to lico i ach, te oczy. Niby topazy na bladej szyi damy. Szerokie ramiona, smukłe dłonie, piękną, męską pierś… zbyt długo by wymieniać wszystkie jego zalety! Od samej myśli kręci się w głowie, jak więc mógł mieć za złe tym ludziom, że wydawali z siebie głośne okrzyki? I rzecz jasna samemu Inspektorowi Lestradowi, który – Bogowie, czy on dostał gorączki od zbyt długiego dzielenia z nim przestrzeni? Mamrotał bez ładu i składu o jakimś potworze, podczas gdy przed nim stało jedynie uosobienie piękna i dobroci. Biedna, zagubiona owieczka – mając tak dobre serce, doprawdy nie mógł pozostawić go samego! Dlatego też — choć wiedział, że naraża się na oskarżenia o faworyzację - ujął tę drżącą dłoń i uczynił mu ten zaszczyt, zabierając go do medyczki, gdy już znaleźli się w dogodnym miejscu.
Jak się spodziewał – to jego obecność, a nie żaden uraz czy choroba sprawiły, że Lestrade o mało co nie postradał zmysłów. Ach, jakże czasem trudno być tak przystojnym i wspaniałym. Przeklęły go gwiazdy, dając mu taką twarz, za którą niejeden oddałby duszę diabłu i — sportretowany — nigdy już by jej nie utracił. Nie o tym jednak ta opowieść! Cóż też się zdarzyło bowiem! Raz jeszcze, kierowany pragnieniem podzielenia się swym blaskiem ze śmiertelnikami, pozwolił im czerpać ze swojej obecności, zapowiadając wspaniałomyślnie, iż zajmie miejsce do spania na środku – w samym centrum – aby każdemu dane było spojrzeć na jego przepiękną, przepełnioną spokojem i miłością twarz nocą. Aby czar, jaki z niej bije, mógł rozjaśnić każdą, nawet bezgwiezdną ciemność i sprowadzić pełen spokoju i radości sen. Doprawdy kogoś tak bezinteresownego winno się zwać mesjaszem. A on – niezwykle skromny – z uniżeniem przyjąłby ten tytuł, aby móc głosić słowo swoje i swoją boskość. Rozprawiając o tym z najdroższym opiekunem, przygotował się, by także i Morfeusz – jego dawny druh – mógł go spotkać i nacieszyć oczy oraz ogrzać zmarznięte serce, trzymając go w ramionach.
~ ~ ~
- Witajcie. Oto przybyliśmy! Nie musicie ukrywać swych łez, nic dziwnego, że tak piękny obraz was wzruszył.
Dotarli akurat w chwili, gdy słońce mogło muskać jego blade policzki swymi rozgrzanymi – z powodu jego obecności – promieniami. Tak niewiele jednak czasu mieli, aby móc nacieszyć swe oczy, tak mało, by go pozdrowić. Znikąd bowiem zaczęto ich atakować.
- Nie lękajcie się towarzysze! - zawołał, odrzucając w bok ramię i występując przed szereg.
Swym czystym niczym górski potok głosem, a do tego głębokim niby podwodny rów, począł recytować inkantacje, kreśląc zgrabną dłonią w powietrzu. Jasne runy jednak nie oświetliły jego rozwartych warg, nie odbiły się w tęczówkach. Brak było także elektryzującego mrowienia w palcach. Nie mógł się mylić. Cóż też to znaczyło?
- Oddaję się w twe ręce, Xanderze, który winien mi jesteś przysługę!
I skrył się w cieniu jego ramion, unikając spotkania z pewną ilością pocisków.
- Przysługę? O czym… Zakrywaj nos i usta! I właź za nimi na drzewo! - padła odpowiedź, jednak on nawet myślał odstąpić.
Zwinny był w unikach – nieraz bowiem trenował, jako swych wrogów mając jabłka i inne piknikowe elementy, kiedy to zakochani dostrzegli jego obecność. Tym razem jednak nie miało się skończyć na jedynie siniakach i zarumienionym licu damy, która pospiesznie naciągała na swe ciało suknię. Oj nie… Tym razem oprawca był o wiele sprawniejszy, kierując małe kuleczki o niewiadomej zawartości pod tak wieloma kątami, że trudno było kryć się wciąż za barczystym Łowcą. Ten swoją drogą…
- Niezwykle mi imponujesz! - rzucił w jego stronę, niejednokrotnie przylegając do niego plecami, to znów uskakując w bok. Kaleczyły go igły, paliła skóra, a dym gryzł w oczy, wyrywając z gardła kaszlnięcia.
- Zakrywaj usta i nos!
Nawet jeśli jedynie w szoku zaciągnął się proszkiem, gdyż prawie od razu ujął w dłonie płaszcz, który przytknął do warg, wciąż czuł, jak dziwna substancja drażni błonę śluzową i rogówkę. Kolejna zaś zmieniła jego głos.
- Jesteś tak wspaniałym kompanem, tak odpowiedzialnym. A jakże męskim. Ileż już bitew stoczyły te mięśnie? W tak masywnym rynsztunku - musi być niezwykle ciężkie, a mimo to poruszasz się z kocią zwinnością i odpierasz ataki z siłą lwa! Doprawdy zachwycające. Ach dla kogoś o takiej sile i umiejętnościach z pewnością niczym jest podobna próba.
Kręcił się wciąż obok niego, nieraz odsuwając się w ostatniej dopiero chwili, utrudniając mu tym samym widzenie i traktując jak żywą tarczę. Pozostawał przy tym jednak nieuchwytny do złapania i odrzucenia, jak uczyniono to z Lestradem.
- Nie rób sobie żartów!
- Ja? Ależ gdzież bym śmiał! Z moich ust płyną jedynie szczere komplementy w waszą stronę, Xanderze. Jestem wręcz oczarowany, mogąc spoglądać z takiego bliska, jak walczysz i równie zaszczycony, mogąc trwać u twego boku. Żal mi jedynie, że nie stać mnie na wykazanie się w tak trudnej godzinie magią, która została do tego celu przeznaczona. Jak bowiem trafnie zauważył Inspektor — z jakiejś niejasnej przyczyny ta przestała być po naszej stronie. Cóż za strata, a może i szansa? Gdyby nie to bowiem, czy nasza współpraca przebiegałaby tak owocnie? Czy mógłbym być na tyle blisko ciebie, by widzieć, jak napinają się twe mięśnie?
Kilka pocisków naznaczyło zbroję osmalonymi śladami, to kolejne zieloną mazią otoczyły jego stopy, przyklejając do nich konfetti, liście i trawy. Zdawał się niewzruszony, na co mag zagwizdał z uznaniem.
- Pali tylko przy dotknięciu skóry, osłaniaj się!
Nie nawykł do ignorowania rozkazów — szczególnie wydawanych przez osoby, które tak dzielnie walczyły u jego boku. Dlatego też szybkim ruchem naciągnął kaptur, dłonie chowając pod płaszcz.
Najgorsze dla łowcy miało dopiero nadejść, jednym z pocisków bowiem okazały się istoty niższego rzędu. Pędraki, larwy i gąsienice pełzały po już nie lśniącej, ale wciąż uświęconej setką zwyciężonych potyczek zbroi, która nagle zdawała się rdzewieć pod tak bezczeszczącym dotykiem małych odnóży. Nie na długo jednak, gdyż sprytne pomioty szatana sprawnie zaczęły znajdować luki i wdzierać się pod pancerz. Ten zaś z trzaskiem upadał na ziemię, kierowany tam zarówno dłońmi Xandera, jak i tymi niezasłoniętymi żadnym materiałem, przeznaczonymi jedynie do tkania tajemnej sztuki magicznej.
- Pozbądźmy się tej zbeszczeszczonej przez tak plugawe potwory zbroi! Okrutnym katem jest ten, który nam to czyni. Prędko Xanderze, zrzućmy ją!
Dostając się do czarnego – przyległego niby skóra – kostiumu, spróbował odczepiać wszelkie paskudztwo. (Swoją drogą trzeba było przyznać, iż nie pomylił się, zakładając, że oto stoi przed nim ciosane dłutem samego Michała Anioła dzieło. Dokładnie zarysowane mięśnie prężyły się pod obcisłym materiałem, który zdradzał każdy, najmniejszy sekret tego jakże męskiego w każdym calu ciała. Zbrodnią byłoby nie przypatrzyć się mu i doprawdy mag nie był w stanie pojąć, dlaczego jego właściciel był na tyle nieśmiały, by grozić im śmiercią za chęć dzielenia z nim kąpieli. Takież arcydzieło nie mogło się przecież marnować w więzieniu ubrań! Koniec jednak dygresji, gdyż każdy umiera z ciekawości, chcąc poznać dalszą część!) To jednak dzielnie trzymało gardę, umykając, to znów zmieniając swoją ofiarę. Przybył kolejny pocisk z podobnym okropieństwem, o włos mijając ramię maga. Wylądował na łowcy. Nie chcąc podzielić jego losu, wymyślił inną strategię.
- Jedynie śmierć jest w stanie je powstrzymać! Śmierć lub bardziej skuteczna forma pozbycia się.
Z taką groźbą zaczął… okładać Xandera po piersi, rękach i nogach kawałkiem zbroi, która wcześniej chyba musiała służyć jako obrona dla ud. Mężny wojownik dzielnie znosił podobne tortury, wciąż przyjmując na siebie ataki z ukrycia. Akurat część z nich ustała – czyżby opatrzność czuwała nad swymi dziećmi? (Chwila, w której Dominic dał z siebie wszystko!) Mieli więc dość czasu, aby przepędzić paskudztwa! Wpadając na kolejną błyskotliwą myśl, odrobinę mniej inwazyjną, białowłosy rzucił się do obuwia towarzysza.
- Ściągaj je, byle chyżo! Osmarkane kleistą wydzieliną, z pewnością nadadzą się jako lep i pozwolą nam usunąć szkodniki mniej drastyczną metodą!
Teraz bił go jego własnym butem. Podziałało jednak – przerażone wizją zostania zmiażdżonymi, istoty zbyt mało rozumne, by uznać jego boskość, odczepiały się, niby spadochroniarze, narażając na podeptanie przez stopy Łowcy. A reszta pozostawała na obuwiu, które skończyło gdzieś w krzakach. Teraz nadeszły strzały zawierające lodowe kryształki, jakby ktoś usilnie chciał zgnębić prawie nagiego, bosego, prezentującego się dość żałośnie, a jednak dumnie, mężczyznę, który dotarł jako pierwszy i jako ostatni chciał pozostać na polu walki.
- Na drzewo! - padł kolejny rozkaz i tym razem nikt nie miał zamiaru oponować. Należało niezwłocznie usunąć się z pola rażenia, bo któż wie, co jeszcze czekało?
Ach.
Widać fortuna kołem się toczy i jest sprawiedliwa. Nareszcie dotarło do niego, dlaczego akurat Xanderowi przypadło w udziale tak wiele cierpienia. Spoglądając na niego wzrokiem pełnym współczucia, kiwnął głową, pozwalając się podsadzić na drzewo, gdzie natychmiast wciągnęły go ramiona przyjaciela poznanego rano (Domi). Bo jakżeby inaczej tłumaczyć tak wiele ran, jakich doznał, jeśli nie faktem, iż była to zapłata za możliwość uniesienia go na taką wysokość? Cóż innego byłoby równie drogocenne, co możliwość dostarczenia go w bezpieczne miejsce i otrzymanie tak wdzięcznego uśmiechu? Jakież Xander miał szczęście, że mu go nie poskarbił w takim wypadku, doskonale rozumiejąc już. Tak, wiedział! Wiedział! Jak bardzo łowcy trzeba było w tej chwili tegoż słodkiego gestu. Czy zawsze już, będąc tak ponadprzeciętną – nie! Nadwyraz wybitną raczej – jednostką, musieć będzie sprowadzać na swych towarzyszy nieszczęście? A ci, bez słowa zająknięcia, przyjmować będą z pokorą chłostę bicza, lodowy prysznic i rozżarzone węgle, byleby móc – choć na chwilę – wykąpać się w jego blasku? Nie był na tyle okrutny, by im tego zakazać, choć jego gołębie serce płakało rzewnymi łzami na samą myśl. Jakież to smutne.
- Dzielnie walczyliście, towarzysze! - uraczył ich słowami, stając na gałęzi i omiatając ich wzrokiem. Ach, objawił im się, zajmując także kaptur i cóż to? Czyżby i wiatr przypomniał sobie nagle, jak wiać? Cała natura wróciła do równowagi. W oddali zadrżały góry, a potok wydał głośny chlupot pełen radości. - Wielu z was zostało z pewnością rannych, jednak wasze poświęcenie nie zostanie zapomniane! Gdy to wszystko się skończy, udamy się w miejsce, którego siły medyczne przywrócą nam witalność, więc nie lękajcie się! Zaciśnijcie zęby, bo oto powiadam wam – nadejdzie moment, gdy wszyscy odpoczniemy, jednak uprzednio zmuszeni jesteśmy wykrzesać jeszcze choć odrobinę pewności i zapału. Nasz towarzysz pozostał na ziemi i to naszym zadaniem jest wydostanie go!
Wtedy też topazy zabłysły smutkiem, a malinowe wargi ułożyły się przepiękną samogłoskę, zastygłe w przeraźliwym szoku. Oto bowiem wzrok jego padł na trącego wciąż swe oczęta Marigolda.
- Trzeba nam także opatrzyć najbardziej cierpiących! - zawołał, znajdując się przy nim prawie natychmiast. Uklęknął. - Cóż też się stało, mała owieczko? Najdroższy przyjacielu, błagam, nie rób sobie już większej krzywdy i wysłuchaj się w mój głos. Oto przybyłem, więc proszę zaprzestań swego działania i daj mi spojrzeć.
Mimo iż krzywił się na rybi fetor, dzielnie zniósł go dla tak drogiej jego sercu osoby. Ach, jakże wspaniałomyślny, jakże dzielny był. Ujął te dłonie, które nocy wczorajszej obiecały powtórną przyjemność wirowania w rytm muzyki, pozostawiając swe palące piętna w pamięci i odsunął od lica anioła. Zaczerwienienia niespowodowane były już jedynie działaniem jakiegoś czaru, ale i zbyt energicznym tarciem.
- Zaufaj mi, proszę i nie odsuwaj się… - spróbował unieść jego powiekę dosłownie na moment, na co oko natychmiast zareagowało płaczem. A więc o oczyszczenie chodziło? Niby nasionko dmuchawca uwięzione przez wiatr, musieli jedynie pozwolić mu wypłynąć. - Byłeś niezwykle dzielny i oto przyszedł czas zapłaty. Proszę, na twoje dłonie składam wypełnione wodą naczynie. Wleje ci ją teraz, więc ułóż je… tak, tak, doskonale! Możesz także zasmakować, nie ma w niej nic, co zrobiłoby ci krzywdę, najdroższy przyjacielu. Wleję ci ją na palce, więc proszę, unieś je i pozwól wodzie oczyścić swe oczy.
Nieważne, jak wiele pitnej cieczy konieczne było, aby Marigold odzyskał zdolność widzenia – gotów był zapłacić tę cenę. Gotów był oddać ją całą, by spływała po jego twarzy, byle tylko oddało mu to zdrowie. A jeśli to nie pomoże, sam jeden wystąpi o przerwanie niebezpiecznej próby i zaniesie go do medyczki. Taki uraz mógł być nieodwracalny.
Amazi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Sytuacja nie była prosta ani przyjemna, to co im zafundowano było zdecydowanie karą, za ich spóźnienie. A przynajmniej tego domyślał się Xander, który przywykł do tego typu zagrywek ze strony łowców. Tego mogli być pewny, dzisiejsze zajęcia odbędą się z łowcą. Nawet fakt, że czarodzieje zostali pozbawieni swej magii był potwierdzeniem.
Po tym jak padły pierwsze strzały i młody łowca obsypany został drażniącym proszkiem zebrał się w sobie i odpowiednio zabezpieczył. Chwycił za umieszony na szyi golf, robiąc z niego maskę i naciągając, aż za nos, na oczy nałożył gogle, a na głowę nasunął kaptur. Xander nigdy nie lubił hełmów, była to więc jego alternatywa, która w jakikolwiek sposób osłaniała jego twarz.
Teraz, można powiedzieć, że w pełnym rynsztunku, mógł stawić czoła ostrzałowi. Zawartość zdecydowanej większości pocisków przestała robić na nim wrażenie i dzięki temu mógł je odbijać bądź osłaniać kompanów i to właśnie robił. Kiedy Dominic pomagał wejść na drzewo Marigoldowi. Cieszył się, że jako łowcy pomagali sobie, taka współpraca jest na wagę złota, na szkoleniu jakie odbywali.
Na dole pozostali jedynie magowie, łowca spojrzał na nich myśląc, że i oni ruszą na drzewo, wedle rzuconego hasła. Jednak to byli magowie… oni mieli na siebie zupełnie inny pomysł. Jednak z nich wszystkich najbardziej zdumiewającym zagraniem było wystąpienie przed wszystkich i wystawienie się na deszcz igieł, co mag miał w głowie? Xander nie miał pojęcia, jednak mimo, że był to czarodziej, to obecnie należał do jego drużyny, przez co odruch okazał się być silniejszym i łowca chwycił za szatę czarownika pociągając go do tyłu, a następnie osłaniając przed gradem igieł, które po prostu odbijały się od rynsztunku jaki miał na sobie.
Krótka wymiana zdań i mag powietrza (Simon), pomógł magowi krwi (Rhysand) wejść na drzewo. Dejre mógł więc się skupić na ostatnim czarowniku, który nie raczył jeszcze ruszyć na bezpieczne gałęzie starego dębu. W dodatku jak się po chwili okazało miał swój plan, którym jak się okazało było przyczepienie się do pleców łowcy czyniąc z niego tym samym żywą tarczę, w walce z nadlatującymi zewsząd pociskami. Z początku dla Xandera było to niezwykle denerwujące, zwłaszcza, gdy ten zaczął gadać. Jego otwór gębowy wręcz się nie zamykał, a zniekształcony dziwnym gazem głos jedynie potęgował irytację. Jednak w tym wszystkim Xander nie miał czasu, na dyskusję i musiał skupiać się na obronie. Zmuszony przez to był do wysłuchiwania maga, a to zaczynało przekuwać jego irytację w zmieszanie. Nie pojmował czemu czarownik go komplementował. Czy była to jakaś forma zagrywki? A może jakiś dziwny sposób obelgi bądź naigrywania się z łowcy? W końcu w jaki inny sposób miał to odbierać? Nie przywykł do bezinteresownych pochwał, a te wyjątkowo go zawstydzały. Nie mógł jednak zdradzić swych emocji przed wrogim magiem, w końcu byli śmiertelnymi wrogami i żadne śmieszne szkolenie tego nie zmieni, dlatego wiec pragnął pozbyć się maga, odgonić go, przepędzić na to cholerne drzewo. Dlaczego więc, ten dalej upierał się przy swoim i biegał wokół niego?
No i popełnił błąd, dając się trafić pociskiem z nieznaną zawartością, a który okazał się siedliskiem robali najróżniejszej maści. A te nie miały przyjaznych zamiarów, lądując na zbroi w błyskawicznym tempie znajdowały jej łączenia i wślizgiwały się pod nią. A to było coś przerażającego, jak robale wiły się pod zbroją gryząc i próbując przegryźć kombinezon. Xander wpadł po prostu w panikę energicznie próbując zrzucić z siebie kawałki wzmocnionego okrycia. Fragmenty zbroi jeden po drugim lądowały na soczyście zielonej trawie, co dla Xandera dziwne, czarownik przyłączył się do pomocy mu w tym. Dzięki czemu poszło znacznie szybciej, łowca będąc już w samym czarnym kombinezonie, przypominającym strój nurka, miotał się dalej po ziemi, usilnie próbując zrzucić nieproszonych pasażerów swojego ciała.
Czarownik próbował pomóc mu i w tym, oczywiście z różnym skutkiem, jednak ostatecznie udało mu się to. Nadal będący w szoku Xander nie był w stanie krótką chwilę zareagować, ten mag naprawdę mu pomógł. To odbijało się echem w jego głowie, a szeroko otwarte oczy ukryte za goglami obserwowały twarz maga. Nie było jednak czasu dłużej tego analizować, musieli działać. Oczywiście mag nie usłyszał podziękowania, a jedynie rozkaz wejścia na to cholerne drzewo, jednak w głowie i pamięci łowcy zostanie ten gest, teraz naprawdę był dłużnikiem tego maga, a to było frustrujące, jednak było nienamacalnym faktem. Czarownik mógł go tak zostawić, a mimo to zadał sobie sporo trudu by mu pomóc.
Pozbawiony swej zbroi łowca chwycił jedynie za ostrza, którymi mógł odbijać pociski, jego skóra dalej osłonięta była przed działaniem większości ładunków, choć strój ten był mocno niekomfortowy dla mężczyzny. Oczywiście był wygodny, w końcu po to nosił właśnie go, jednak pozbawiony zbroi czuł się praktycznie nago. Był teraz jak ślimak bez swej skorupki.
Jasnowłosy mag wszedł w końcu na drzewo, a wtedy nadeszła wreszcie kolei Xandera, na to by bezpiecznie zająć miejsce na jednej z gałęzi rozłożystego dębu. Miał już właśnie wspiąć się na nie, jednak usłyszał za sobą czyjś śmiech, a to zbyt go zaciekawiło i obrócił się w tamtym kierunku. Z krzaków wyszedł smukły mężczyzna, przypinający jeden z pistoletów do swojego paska.
- Złaźcie z tego drzewa! Wasza kara się już skończyła. Czterdzieści osiem minut spóźnienia, to czterdzieści osiem pocisków. Teraz możemy zacząć nasze zajęcia - oznajmił z zadowoloną miną, jakby w ogóle nie miał im za złe tak długiego spóźnienia, a wręcz jakby się cieszył, że było ono tak przeciągnięte.
- Nazywam się Harl, moim zadaniem jest poprowadzenie was przez kolejne zadanie. Będzie nim dotarcie do szczytu góry Banshee. Podróże w trudno dostępne miejsca to część naszego życia, zwłaszcza, gdy teleportacja i portale zawodzą, macie nauczyć się współpracy podczas tej wyprawy. Będziecie musieli polegać na sobie, by nie wpaść w kłopoty bądź by z nich się poratować. Sami obierzecie trasę, jednak nawet najszybsza zajmie wam kilka dni. Waszymi podopiecznymi się tutaj zajmiemy, więc bez obaw o nich. Martwić się teraz musicie jedynie o siebie, byście do nich wrócili, bo tego wam nie gwarantuje. Góra Banshee nie należy do najłaskawszych, o czym się przekonacie na własnej skórze. W dodatku psotliwa jej aura zaburza magię, więc czarownicy nie mogą w pełni polegać na swych magicznych zdolnościach… - jego uśmiech poszerzał się wraz z wypowiadanymi kolejno słowami, widać było, że ekscytowało go to zadanie, a może zwyczajnie cieszył się na ich zagładę?
- Macie pięć minut na zebranie się i ruszamy…- oznajmił na koniec zajął się otwieraniem portalu. Porozkładał odpowiednie urządzenia i jak należy je skalibrował. Xander w tym czasie zajął się zbieraniem swojej broni, robale w pełni ją już opuściły, więc mógł bez obaw nakładać ją na ciało. W ekspresowym tempie uporał się z tym, jedyne co wziął, a nie założył to nieszczęsny but, który najpierw musiał oczyścić. Co wstępnie zrobił pozbywając się robali, jednak lepka ciecz została i musiał nieco bardziej się postarać jeśli chciał się jej pozbyć.
Po pięciu minutach tak jak Harl zapowiedział zawołał wszystkich pod otwarty portal, nie słuchał pytań, ani marudzenia. Po przejściu przez portal otoczenie nieco się zmieniło, soczyście zielona trawa barwę miała bardziej płową, zniknęła Akademia i ogromny dąb, pozostała jednak polanka i las wokół niej. Widać było również w oddali szczyt góry, który jak się nie trudno domyślić był ich celem.
- Wasz prowiant jak i wodę zapewni wam góra i otaczające ją lasy, to wy sami musicie o siebie wzajemnie zadbać, a zadanie zaczyna się od tego momentu, ponownie zobaczymy się na szczycie góry. Powodzenia! - oznajmił i podszedł po portalu, a kiedy tylko skończył mówić skinął z szerokim uśmiechem do grupy i po prostu wszedł w przejście natychmiast je za sobą zamykając i zostawiając ich samych w tym obcym i wrogim miejscu.
nowena
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
____Czy okazał się najsłabszym ogniwem w drużynie? Owszem! Czy okrył frakcję, do której należał, okropną hańbą? A jakże! Czy było mu okropnie wstyd i najchętniej naraziłby się na jeszcze większe niebezpieczeństwo, tylko po to, by nie musieć znosić karcących, gniewnych albo pełnych współczucia i litości spojrzeń? Tak. Zdecydowanie tak. Dlatego właśnie zamiast wziąć nogi za pas i spieprzyć poza pole rażenia, pozwolił sobie upaść na kolana, w miejscu, gdzie trafiły go pierwsze serie pocisków. Przygnieciony paraliżującym uczuciem porażki, bezsensu i zwyczajną złością na samego siebie, najpierw w klęku podpartym, a w miarę kolejnych specyfików spadających z nieba, osuwając się coraz to niżej i niżej, chciał zakaszleć się aż do utracenia przytomności.
____W tym momencie bardziej niż zwykle żałował, że opuścił żywy brzuch matki.
____Niewiele brakowało, by stało się to, czego Mari tak żarliwie pragnął, lecz ktoś w porę go zauważył. A był to nie lada wyczyn, zwłaszcza, że część ostrzeliwanej polanki pokryła się mleczno-szarym dymkiem, sięgającym mężczyźnie przeciętnego wzrostu do pasa (chyba nie muszę przypominać, że Mari jest mniejszy niż prącie walenia*). Marigold nie był w stanie dostrzec swojego wybawcy, choć w tym wypadku może to i lepiej, bo jeszcze by się bogom ducha winnemu się oberwało. Szczęśliwie (dla tajemniczego wybawcy, bo przecież nie dla patetycznego, niedoszłego samobójcy) łowca nie widział niczego, prócz czerni ciemniejszej niż krucze skrzydła.
____Podsadzono go na drzewo, tak przynajmniej zgadywał, dotknąwszy policzkiem naznaczonej podłużnymi bruzdami faktury, której chropowate fragmenty chętnie przyklejały się do jego wilgotnej skóry. Zapachu drzewa nie czuł, głównie przez odorek, który zazwyczaj napotkać można było w wąskich, brudnych i gwarnych bulwarach przyportowych, a który teraz pokrył go niby najtrwalsze perfumy. Kolejny powód do wstydu.
____Głos. Męski. Ten sam, który kazał mu wdrapać się na gałąź (Domi). Znał go. Tym razem polecił mu nie trzeć oczu. Słusznie, bo ich tarcie tylko wzmocniłoby pieczenie i dyskomfort. Jednak… Marigold był w stanie wytrzymać zaledwie cztery minuty. W przerwach pomiędzy kolejnymi kaszlnięciami, prawie wypluwając własne płuca, dorwał się w końcu do powiek. Zaczął pocierać je tak mocno, że zrobiły się wręcz poziomkowe i do tego okropnie spuchnęły. Przez rękawiczkę, jak również przez opatrunki nie czuł łez, co wcale nie sprawiało, że nie ciekły. Spływały nieprzerwanie po policzkach, jedna za drugą, tworząc osobliwy strumyk, osadzały się na podbródku. Tam kumulowały się, tworząc jedną wielką kroplę, która następnie spadała w dół — na spodnie, okryty skórzaną kamizelką brzuch lub niżej, na soczyście zieloną trawę u korzeni drzewa.
____Ostrzał trwał, trwał i trwał.
____Słychać było wystrzeliwane z przeróżnych kryjówek pociski, świst strzał posyłanych przez osobę zajmującą gałąź nieopodal miedzianookiego, czyjeś sapnięcia przy próbie wdrapania się na potężną roślinę, będącą jedynym bezpiecznym miejscem na tej przeklętej polanie; szczęknięcia broni… nie, czyjejś zbroi, odbijającej grad pocisków, potem ciskanej w popłochu na wyziębioną przez ranny przymrozek ziemię, a w końcu i urywki chaotycznych rozmów, czy raczej krótkich wymian zdań.
____Marigold nie potrzebował w pełni sprawnych receptorów narządu wzroku, by wiedzieć, kto dołączył do niego i jego osobistego wybawcy. Wystarczył sposób formułowania wypowiedzi, podobna aniołom melodia wydobywana przez struny głosowe… zwyczajnie nie można było go z nikim innym pomylić. Przyjaciel (Eti) w trymiga zjawił się tuż przy trącym wciąż świerzbiące powieki chłopaku, zaraz też chwytając za dłonie — jedną, ukrytą pod czarną jak noc wzmacnianą rękawicą, drugą zaś wciąż w metalowej, obandażowanej szynie.
____W pierwszym odruchu Mari odwrócił w bok głowę, jakby obawiając się czynów, które mag może się teraz dopuścić. Był bezbronny. Ślepy w dodatku. Stanowił łatwy cel. Gdyby tylko komuś przyszedł do głowy pomysł pozbycia się go, mógłby bez większych problemów ideę zrealizować.
____Nie tym razem.
____Zaproponowano mu pomoc, ofiarowano bukłak z czystą wodą, którą mógł spokojnie przeczyścić oczy. Zrobił to bez słowa, choć nie bez obaw. Chłodna ciecz koiła świąd, łagodziła efekty uboczne drażniącego pyłu, który wcześniej dostał się do oczu. Przemywał je pięć razy, wmasowywał resztki wody i własnych łez we wrażliwą skórę, sądząc że to pomoże. Pomagało, choć nieznacznie. Mroczki ustąpiły przed zakończeniem kary, ale wciąż widział nieostro. Cóż, pozostało mieć jedynie nadzieję, że wszystko wróci do normy w najbliższych godzinach.
____Czterdzieści osiem pocisków. Chyba pobili rekord.
____Ba! Na pewno jakiś rekord pobili!
____Pomimo polecenia Harlana, nikt nie kwapił się zbytnio do spuszczenia się z grubych, nagich gałęzi na ziemię. Marigold, nawet gdyby nie doznał żadnego uszczerbku na zdrowiu, raczej nie zszedłby stamtąd, dopóki nie zrobiłby tego Xander lub jakiś inny łowca czarownic. Tak było bezpieczniej. W każdym razie, obecnie jego samodzielność była znacznie ograniczona, bo wciąż zanosił się nieznośnym kaszlem, a i zdolność spostrzegania poważnie ucierpiała. W najlepszym przypadku zejście na własną rękę skończyłoby się złamaniem którejś kończyny, w najgorszym zaś… cóż, pomińmy to milczeniem. Przez jakiś czas najniższy spośród członków mieszanej drużyny zdany był na łaskę i niełaskę reszty.
____Kuźwa…
____Pięć minut na zejście i zebranie się do kupy było gestem nader wspaniałomyślnym. Zwykle osoby odpowiedzialne za początkowe lata szkolenia łowców (a przynajmniej takie doświadczenia miał z wczesnego nastolęctwa) nie były skore do okazywania miłosierdzia. Zwłaszcza takiego. Żadnych krzyków, pouczeń, wyzywania od najgorszych, bastonad., poganiania W przeszłości Mhadlekar tego nie znaznał, toteż teraz był w wielkim szoku. Tak wielkim, że zapomniał języka w gębie, nie podziękował dwójce (już) wybawicieli, racząc ich włącznie neutralnym wyrazem twarzy oraz pustym spojrzeniem.
____Jasnowłosy mag, który Mariemu zdawał się być jedynie biało-czarną niewyraźną plamą, rzekł mu parę słów, których znaczenia jednak nie potrafił w tej chwili dociec… No… właściwie było trochę więcej niż parę słów. Tym bardziej przeraził się, gdy bez żadnego ostrzeżenia postawiono go na równe nogi, a następnie schwytano i usadowiono wygodnie na plecach. Serce podskoczyło mu do gardła.
____— N-nie… Stop! — Nie pomogło. Mag przykazał mocno się trzymać, ale Mari ani myślał zgadzać się na podobne wariactwa. — Czekaj! Stój, czekaj! Postaw mnie!... Co t-ty…?
____Poczuł, jak gotuje się do skoku. Najważniejszy w ciele mięsień, który pracował dzień i noc, by utrzymać człowieka przy życiu, na ułamek sekundy zrobił sobie przerwę. Tyle wystarczyło, żeby Étienne oderwał stopy od dębowej gałęzi, rzucając się naprzód. Polecieli w dół, jeden z milczącą satysfakcją oraz szerokim uśmiechem, drugi z głośnym krzykiem przerażenia oraz równie głośno dudniącym serduchem. Łatwo zgadnąć, który był który.
____Nic się im nie stało. Żyli.
____Marigold nabrał powietrza w płuca dopiero wtedy, gdy postawiono go na twardym gruncie. Nogi miał jak z waty, tętno znacznie przyspieszone, natomiast na czole perlił się pot. Drżał niczym wyratowane z napadu dziewczę.
____Nigdy więcej. Nigdy więcej. Nigdy więcej.
____— D-dziękuję za… wsparcie… — odezwał się zachrypniętym głosem, mając nadzieję, że i ten, który pomógł mu uniknąć zaduszenia się na środku polany pod gradem coraz to wymyślniejszych pocisków, jakimś cudem to usłyszy. Podziękowania były oszczędne, ale szczere, a to już coś.
____Przyjaciel w porę go złapał. Gdyby nie on, znowu leżałby na trawie. Z twarzy odpłynęły mu wszelkie kolory, nawet spuchnięte oczy pobladły. I zaraz też posypały się pytania, czy coś mu dolega, jak się czuje i tym podobne. Trochę go przytłoczyły, a jednak znalazł w sobie siłę, by na wszystkie odpowiadać: nic mi nie jest, wszystko dobrze, to nic takiego…
____Étienne ułożył go pod drzewem, choć czasu niewiele im już pozostało. Gdyby tylko zamiast rozmazanych, znacznie uproszczonych kształtów Mari widziałby coś więcej, może zobaczyłby, iż kalibrowanie portalu dobiegało właśnie końca. Znaczyło to tyle, że zaraz wszyscy przeniesieni zostaną w inne miejsce, zapewne w okolice wspomnianej wcześniej góry, a tam na pomoc medyczną nie ma co liczyć.
____— Nie martw się, zaraz mi przejdzie, zaraz przejdzie — spróbował uspokoić wciąż zasypującego go to pytaniami, to upomnieniami maga, który za żadne skarby nie chciał zostawić największej wśród wciąż dychających porażek samej sobie.
____Och, jakże on pragnął dysponować mocą, która umożliwiłaby mu zapadnięcie się pod ziemię…
* PoProstuHumek (2022). Humkowe FANFAKTY, [w:] Prywatne wiadomości, Discord
____W tym momencie bardziej niż zwykle żałował, że opuścił żywy brzuch matki.
____Niewiele brakowało, by stało się to, czego Mari tak żarliwie pragnął, lecz ktoś w porę go zauważył. A był to nie lada wyczyn, zwłaszcza, że część ostrzeliwanej polanki pokryła się mleczno-szarym dymkiem, sięgającym mężczyźnie przeciętnego wzrostu do pasa (chyba nie muszę przypominać, że Mari jest mniejszy niż prącie walenia*). Marigold nie był w stanie dostrzec swojego wybawcy, choć w tym wypadku może to i lepiej, bo jeszcze by się bogom ducha winnemu się oberwało. Szczęśliwie (dla tajemniczego wybawcy, bo przecież nie dla patetycznego, niedoszłego samobójcy) łowca nie widział niczego, prócz czerni ciemniejszej niż krucze skrzydła.
____Podsadzono go na drzewo, tak przynajmniej zgadywał, dotknąwszy policzkiem naznaczonej podłużnymi bruzdami faktury, której chropowate fragmenty chętnie przyklejały się do jego wilgotnej skóry. Zapachu drzewa nie czuł, głównie przez odorek, który zazwyczaj napotkać można było w wąskich, brudnych i gwarnych bulwarach przyportowych, a który teraz pokrył go niby najtrwalsze perfumy. Kolejny powód do wstydu.
____Głos. Męski. Ten sam, który kazał mu wdrapać się na gałąź (Domi). Znał go. Tym razem polecił mu nie trzeć oczu. Słusznie, bo ich tarcie tylko wzmocniłoby pieczenie i dyskomfort. Jednak… Marigold był w stanie wytrzymać zaledwie cztery minuty. W przerwach pomiędzy kolejnymi kaszlnięciami, prawie wypluwając własne płuca, dorwał się w końcu do powiek. Zaczął pocierać je tak mocno, że zrobiły się wręcz poziomkowe i do tego okropnie spuchnęły. Przez rękawiczkę, jak również przez opatrunki nie czuł łez, co wcale nie sprawiało, że nie ciekły. Spływały nieprzerwanie po policzkach, jedna za drugą, tworząc osobliwy strumyk, osadzały się na podbródku. Tam kumulowały się, tworząc jedną wielką kroplę, która następnie spadała w dół — na spodnie, okryty skórzaną kamizelką brzuch lub niżej, na soczyście zieloną trawę u korzeni drzewa.
____Ostrzał trwał, trwał i trwał.
____Słychać było wystrzeliwane z przeróżnych kryjówek pociski, świst strzał posyłanych przez osobę zajmującą gałąź nieopodal miedzianookiego, czyjeś sapnięcia przy próbie wdrapania się na potężną roślinę, będącą jedynym bezpiecznym miejscem na tej przeklętej polanie; szczęknięcia broni… nie, czyjejś zbroi, odbijającej grad pocisków, potem ciskanej w popłochu na wyziębioną przez ranny przymrozek ziemię, a w końcu i urywki chaotycznych rozmów, czy raczej krótkich wymian zdań.
____Marigold nie potrzebował w pełni sprawnych receptorów narządu wzroku, by wiedzieć, kto dołączył do niego i jego osobistego wybawcy. Wystarczył sposób formułowania wypowiedzi, podobna aniołom melodia wydobywana przez struny głosowe… zwyczajnie nie można było go z nikim innym pomylić. Przyjaciel (Eti) w trymiga zjawił się tuż przy trącym wciąż świerzbiące powieki chłopaku, zaraz też chwytając za dłonie — jedną, ukrytą pod czarną jak noc wzmacnianą rękawicą, drugą zaś wciąż w metalowej, obandażowanej szynie.
____W pierwszym odruchu Mari odwrócił w bok głowę, jakby obawiając się czynów, które mag może się teraz dopuścić. Był bezbronny. Ślepy w dodatku. Stanowił łatwy cel. Gdyby tylko komuś przyszedł do głowy pomysł pozbycia się go, mógłby bez większych problemów ideę zrealizować.
____Nie tym razem.
____Zaproponowano mu pomoc, ofiarowano bukłak z czystą wodą, którą mógł spokojnie przeczyścić oczy. Zrobił to bez słowa, choć nie bez obaw. Chłodna ciecz koiła świąd, łagodziła efekty uboczne drażniącego pyłu, który wcześniej dostał się do oczu. Przemywał je pięć razy, wmasowywał resztki wody i własnych łez we wrażliwą skórę, sądząc że to pomoże. Pomagało, choć nieznacznie. Mroczki ustąpiły przed zakończeniem kary, ale wciąż widział nieostro. Cóż, pozostało mieć jedynie nadzieję, że wszystko wróci do normy w najbliższych godzinach.
____Czterdzieści osiem pocisków. Chyba pobili rekord.
____Ba! Na pewno jakiś rekord pobili!
____Pomimo polecenia Harlana, nikt nie kwapił się zbytnio do spuszczenia się z grubych, nagich gałęzi na ziemię. Marigold, nawet gdyby nie doznał żadnego uszczerbku na zdrowiu, raczej nie zszedłby stamtąd, dopóki nie zrobiłby tego Xander lub jakiś inny łowca czarownic. Tak było bezpieczniej. W każdym razie, obecnie jego samodzielność była znacznie ograniczona, bo wciąż zanosił się nieznośnym kaszlem, a i zdolność spostrzegania poważnie ucierpiała. W najlepszym przypadku zejście na własną rękę skończyłoby się złamaniem którejś kończyny, w najgorszym zaś… cóż, pomińmy to milczeniem. Przez jakiś czas najniższy spośród członków mieszanej drużyny zdany był na łaskę i niełaskę reszty.
____Kuźwa…
____Pięć minut na zejście i zebranie się do kupy było gestem nader wspaniałomyślnym. Zwykle osoby odpowiedzialne za początkowe lata szkolenia łowców (a przynajmniej takie doświadczenia miał z wczesnego nastolęctwa) nie były skore do okazywania miłosierdzia. Zwłaszcza takiego. Żadnych krzyków, pouczeń, wyzywania od najgorszych, bastonad., poganiania W przeszłości Mhadlekar tego nie znaznał, toteż teraz był w wielkim szoku. Tak wielkim, że zapomniał języka w gębie, nie podziękował dwójce (już) wybawicieli, racząc ich włącznie neutralnym wyrazem twarzy oraz pustym spojrzeniem.
____Jasnowłosy mag, który Mariemu zdawał się być jedynie biało-czarną niewyraźną plamą, rzekł mu parę słów, których znaczenia jednak nie potrafił w tej chwili dociec… No… właściwie było trochę więcej niż parę słów. Tym bardziej przeraził się, gdy bez żadnego ostrzeżenia postawiono go na równe nogi, a następnie schwytano i usadowiono wygodnie na plecach. Serce podskoczyło mu do gardła.
____— N-nie… Stop! — Nie pomogło. Mag przykazał mocno się trzymać, ale Mari ani myślał zgadzać się na podobne wariactwa. — Czekaj! Stój, czekaj! Postaw mnie!... Co t-ty…?
____Poczuł, jak gotuje się do skoku. Najważniejszy w ciele mięsień, który pracował dzień i noc, by utrzymać człowieka przy życiu, na ułamek sekundy zrobił sobie przerwę. Tyle wystarczyło, żeby Étienne oderwał stopy od dębowej gałęzi, rzucając się naprzód. Polecieli w dół, jeden z milczącą satysfakcją oraz szerokim uśmiechem, drugi z głośnym krzykiem przerażenia oraz równie głośno dudniącym serduchem. Łatwo zgadnąć, który był który.
____Nic się im nie stało. Żyli.
____Marigold nabrał powietrza w płuca dopiero wtedy, gdy postawiono go na twardym gruncie. Nogi miał jak z waty, tętno znacznie przyspieszone, natomiast na czole perlił się pot. Drżał niczym wyratowane z napadu dziewczę.
____Nigdy więcej. Nigdy więcej. Nigdy więcej.
____— D-dziękuję za… wsparcie… — odezwał się zachrypniętym głosem, mając nadzieję, że i ten, który pomógł mu uniknąć zaduszenia się na środku polany pod gradem coraz to wymyślniejszych pocisków, jakimś cudem to usłyszy. Podziękowania były oszczędne, ale szczere, a to już coś.
____Przyjaciel w porę go złapał. Gdyby nie on, znowu leżałby na trawie. Z twarzy odpłynęły mu wszelkie kolory, nawet spuchnięte oczy pobladły. I zaraz też posypały się pytania, czy coś mu dolega, jak się czuje i tym podobne. Trochę go przytłoczyły, a jednak znalazł w sobie siłę, by na wszystkie odpowiadać: nic mi nie jest, wszystko dobrze, to nic takiego…
____Étienne ułożył go pod drzewem, choć czasu niewiele im już pozostało. Gdyby tylko zamiast rozmazanych, znacznie uproszczonych kształtów Mari widziałby coś więcej, może zobaczyłby, iż kalibrowanie portalu dobiegało właśnie końca. Znaczyło to tyle, że zaraz wszyscy przeniesieni zostaną w inne miejsce, zapewne w okolice wspomnianej wcześniej góry, a tam na pomoc medyczną nie ma co liczyć.
____— Nie martw się, zaraz mi przejdzie, zaraz przejdzie — spróbował uspokoić wciąż zasypującego go to pytaniami, to upomnieniami maga, który za żadne skarby nie chciał zostawić największej wśród wciąż dychających porażek samej sobie.
____Och, jakże on pragnął dysponować mocą, która umożliwiłaby mu zapadnięcie się pod ziemię…
* PoProstuHumek (2022). Humkowe FANFAKTY, [w:] Prywatne wiadomości, Discord
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Buzujące w nim wyrzuty sumienia dla całego jego zachowania zalały go wraz z falą spokoju gdy atak okazał się mistyfikacją. Owszem, oberwali ale nie było to groźne dla życia. W przypadku Marigolda bardziej niebezpieczne dla otoczenia – zapaszek drażnił go nawet przez maskę – a w przypadku Xandera dla niego samego gdy to liczne spojrzenia padły na jego sylwetkę. Co było w nim tak innego, że złapał kilka osób na wpatrywaniu się w nią? Nie dostrzegł ran ani niczego podejrzanego co mogłoby być nie na miejscu, nie zrozumiał więc.
Przy tym doskonale złapał moment w którym ponownie pogwałcił honor, już nie tylko łowieckiego rodu ale i licznych zgromadzonych magów którym to kazał wdrapywać się na drzewo i luźno majtać nogami stworzonymi do stąpania po białych marmurach. Nie wsparł przy tym wojującego sojusznika zostawiając go samego, na pastwę losu. Miał ochotę wrócić i schować się z królikiem w łóżku. Wszystko jego wina. Nie byłoby całej tej sprawy gdyby zjawił się o czasie. Nic by nie miało miejsca jakby nie był… pogwałceniem praw natury. Dlatego też nie chcąc większej ilości problemów grzecznie zaczął wypełniać kolejne rozkazy: przeszedł przez portal, przyjął do wiadomości cel wyprawy, nieco zmartwił się o Torvi ale uroczy kompan pięknego maga obiecał, że o nią zadba. W Hamlecie cała więc jego nadzieja o jedyne stworzenie drogie jego sercu. A później, zostali sami sobie.
Szybkie oględziny całego zgromadzenia dawały piękny obraz nędzy i rozpaczy. Wkurzony łowca (Xan), równie wkurzony mag (Rhyś), mag który był mocno rozbawiony całą sytuacją (Simon) i taki który był zatroskany o stan jedynego łowcy który w całym boju ucierpiał (Eti i Mari). W tym wszystkim jeszcze on, skołowany i zestresowany tym, że nie wiedział co powinien zrobić. Westchnął, złapał za maskę którą wypiął i nabierając chłodnego powietrza w płuca zmarszczył brwi. Woda. Między drzewami migotała tafla na co on od razu miał wrażenie, że zaschło mu w ustach.
- Może… – Zaczął jednak nieco za cicho, odchrząknął więc zwracając na siebie niechętnie uwagę. – Może zaczniemy od ogarnięcia się? Tam widzę wodę. Pozbędziemy się skutków ataku i może wymyślimy jakąś taktykę? – Zaproponował w myślach zastanawiając się czy zapach Mariego zwabiłby jakieś ryby które mogliby złapać i upiec. Nie żeby jakoś specjalnie marudził ale nic nie jadł od wczorajszego śniadania i już nieco mu kiszki marsza grały.
O dziwo! Pomysł musiał wydać się całkiem logiczny skoro nikt nie oponował. Po chwili zbierania swoich rzeczy wszyscy w swoim tempie ruszyli w stronę wody. On szedł sprawnym, szybkim tempem i to nie bez powodu. Chciał się jakoś zrehabilitować i jeżeli tam również coś miało na niego wyskoczyć siejąc spustoszenie, to może przynajmniej on oberwie, a nie inni. Niestety, albo właśnie stety, nic po drodze na nich nie wyskoczyły, a gdy on minął kilka osamotnionych brzóz i wyszedł na ogrom jeziora intensywnie falującego od podmuchów wiatru przedzierający się przez same jego środka, odetchnął pełną piersią. Podróż będzie trudna. W ciężkich warunkach i bez odpowiednich narzędzi. Biorąc pod uwagę ich wzajemną niechęć do siebie – również w jego przypadku gdy chodziło o ogół robienia z siebie i innych pośmiewiska – będzie jeszcze trudniej. Dlatego powinni przyjąć jakiś wspólny front, obrać taktykę i położyć swój los na szali przypadku.
- Zjadłbym taką pieczoną rybę. – Przyznał zaglądając w zaskakująco przejrzystą taflę nad którą klęknął. Odczekał chwilę potencjalnego ataku po czym przemył twarz i kark okraszone pozostałościami po nabojach. – Cieplejsza niż pod prysznicem w pokoju. – Zapewnił osobę (Xandera) która stanęła nad nim wpatrując się w horyzont.
Cholera. Nawet głupiej manierki na wodę nie miał.
Przekichane.
Amazi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Cała drużyna przeszła przez portal, a tuż po tym prowadzący zajęcia opuścił ich grono. Okolica nie wyglądała przyjaźnie, a oni bez uprzedzenia nie wzięli odpowiedniego sprzętu, kompletnie nie byli przygotowani na taką wyprawę. Z pośpiechem opuścili pokój (przynajmniej większość z nich), przybiegli na zajęcia, które zgodnie z planem mieli odbębnić i wrócić, tak jak poprzednie. Żaden z nich nie spodziewał się, że wyślą ich pod jakąś przeklętą górę na kilka dni - by sprawdzić czy sobie poradzą. Jak mieli to uczynić? Gdy kiszki marsza grały większości z nich, w końcu czy ktokolwiek zdążył zjeść porządne śniadanie? Sam Xan w biegu przegryzł jakiegoś batonika energetycznego, który zasilił organizm na zdecydowanie zbyt krótki czas, jak na to ile mieli spędzić tu dni. Nie łudził się nawet, że pójdzie im szybciej, widział górę, a odległość do niej była spora… a stan drużyny był marny. Bez wyposażenia, bez sprzętu, w dodatku jeden albo dwóch rannych. A przynajmniej mocno poszkodowanych podczas ostrzału karnego.
Wśród większości panowała cisza, musieli przetrawić swoją sytuację. Xan dostrzegł u jednego maga (Eti) manierkę na wodę, czyli mieli dwie, chyba, że ktoś jeszcze go zaskoczy, ale było ich sześciu, nawet te dwie ich nie ratowały, choć było to lepsze niż nic. Młody łowca w swojej zbroi miał ukrytych kilka udogodnień do takiego przetrwania, mały flakonik spirytusu do oczyszczenia ewentualnej rany i naprawdę mały zestaw do szycia, bo miał jedynie igłę i nić. Cóż łowcy zwykle stawiają na przypalanie ran, więc niewielka odpowiednio zabezpieczona zapalniczka też znajdowała się przy pasie, lecz to był koniec. Całą resztę pozyskać musieli z otoczenia. Pożywienie, wodę, bezpieczny odpoczynek. Dobrze, że poinformowano ich chociaż o tym, by wzięli swoją broń. Bez niej całkiem byliby uziemieni, zwłaszcza, że jak się okazało magowie stali się jeszcze bardziej bezużyteczni.
Jasne tęczówki tępo błądziły po okolicy, było trzeba ustalić jakiś plan działania, a nie byli skorzy do rozmów. Czy oni mogą zginąć podczas tego szkolenia? W końcu nikt tego nie wykluczył, a oni nie pytali… a to Xana zaczynało martwić. Czy uda im się ukończyć zadanie w pełnym składzie?
Grobową ciszę przerwał cichy głos, po którym nastąpiło znacznie głośniejsze chrząknięcie. Prawidłowo zwróciło to uwagę Dejre, który skupił się na głosie nowo poznanego łowcy. Mężczyzna słusznie zauważył, że powinni skierować się do wody, która słyszana była nieopodal. Wyrwany z zamyślenia dopiero po chwili zauważył, że czerwonooki zdjął swoją maskę. Młody łowca miał już okazję ujrzeć jego twarz, jednak zarówno jak za pierwszym razem tak i teraz nie była ona dla mężczyzny przerażająca czy odrzucająca, były to po prostu blizny. Co więcej przez myśl mu przeszło, że ciemnowłosy ma sobie wiele odwagi, by nie krępować się przed obcą sobie zbieraniną ludzi, wymagało to od niego naprawdę wielkiej samokontroli, na którą Xan nigdy się nie zdobył, a jego blizny znacznie łatwiej ukryć. Przez to mężczyzna zyskał w jego oczach. Jednak to przemyślenie pozostanie gdzieś na dnie jego omurowanego serduszka.
- Popieram pomysł, pozbieramy się i opracujemy jakiś plan działania…- poparł słowa łowcy, po czym bez tracenia czasu ruszył we wskazanym kierunku. Dłoń trzymał na rękojeści noża przypiętego do pasa, tak na wszelki wypadek, by jego czas reakcji był wystarczająco szybki. Nie znali tej okolicy, a ostrzeżenia Harla wziął sobie do serca. W końcu łowcy nie ważne jacy, nie żartowali z takich spraw, a skoro ktoś raczył ich ostrzec lepiej było się mieć na baczności.
Całe szczęście droga do jeziora okazała się spokojna, białowłosy mag (Eti) pomagał Marigoldowi, a pozostała dwójka magów zajmowała się sobą, chcąc być w odpowiedniej od nich odległości Xan podszedł do kucającego przy brzegu Dominica. Stojąc nad nim wpatrywał się w wodę.
- Czyli i tobie kiszki marsza grają… musimy się za czymś rozejrzeć, bo padniemy już pierwszego dnia…- powiedział w miarę żartobliwie, choć nie miał w zwyczaju luźno podchodzić do ważnych spraw, jakby z natury był poważny.
- Nawet mnie to nie dziwi, graniczyłoby z cudem znalezienie zimniejszej wody - nawet drobny uśmiech pojawił się na jego twarzy. Magowie byli w niewielkiej odległości od nich, wiec mógł sobie na to pozwolić. Wpatrywał się w taflę, woda była przejrzysta czyli czysta, a wiec powinna i być pełna ryb, te musiały więc trzymać się na głębszym poziomie.
- Dobra, nie pytam z sympatii, ale dobrze by było byście wszyscy podali swoje imiona albo nadamy wam jakieś pseudonimy, ułatwi nam to komunikacje, gdy nie będzie trzeba wskazywać na nikogo palcem przy rozdzielaniu zadań.. podajcie również swoje specjalizacje, mocną i słabą stronę, bo nie sztuka zwiadowcy kazać pilnować ogniska - ciężko przeszło mu to przez gardło, jednak by przetrwać musiał mieć na oku i tych trzy magiczne zarazy. Choć bez swojej magii stali się dla łowcy bardziej znośni.
- Zwę się Xander, w skrócie Xan, dobrze tropię, do cichego rozeznania terenu się nie nadaje, wiec zwiady to nie moja mocna strona, a w przypadku ataku biorę pierwszą linię, dobrze radzę sobie w zwarciu…- był oszczędny w słowach, mówił tylko to co, było najistotniejsze dla ich obecnej sytuacji. Kiedy skończył wzrok jego przeskoczył na kolejną osobę, by i pozostali wykonali tak proste polecenie. Podczas prostej formy przedstawienia się każdy skupiał się na pozbyciu skutków karnego ataku. Xander również stanął przy brzegu, tak jak wcześniej obok Dominica, miał na oku pozostałych, zwłaszcza Marigolda, który naprawdę potrzebował chwili dla siebie. Spędzą więc chwilę przy tym jeziorze, więc może i on powinien przemyć zbroję? W dodatku Dominic wspominał o rybach, mógłby więc połączyć te dwie rzeczy.
Kiedy kończyli swoje krótsze bądź dłuższe przemowy łowca siadł na brzegu zamaczając w wodzie nogi, brzeg był dość stromy, skalisty. Na próbę opłukał nogi, by przeczyścić najgorzej ubrudzone buty od zbroi. Woda idealnie pozbywała się wszystkiego, co osiadło na wierzchu jego rynsztunku, kombinezon pod nim nie był przemakalny, więc mógł sobie pozwolić na wejście do wody bez przemoknięcia do suchej nitki i następnie marznięcia. Wiedział, że wszystko z niego spłynie kiedy tylko wyjdzie na brzeg. Wsunął na oczy swoje gogle i miał już wskakiwać do wody, jednak dostrzegł coś ciemnego gramolącego się po jego piszczelu. Schylił się i sięgnął po ów kształt, a po wyciągnięciu go z wody skrzywił się nieznacznie. Pijawka, jakby dziwna, jednak pijawka. Odrzucił wodnego robala na bok i spojrzał na pozostałych.
- Uważajcie przy moczeniu tyłków, w wodzie są pijawki…- ostrzegł grupę zdecydowanie za późno, gdyż co poniektórzy już znajdowali się w wodzie.
- Spróbuję upolować jakieś ryby…- oznajmił znacznie ciszej Dominicowi i po poprawieniu gogli zsunął tyłek do wody. Faktycznie była ona znacznie cieplejsza niż ta pod ich prysznicem, ale i to nie wzbudziło podejrzeń młodego łowcy, który po wzięciu głębszego oddechu zniknął pod taflą wody. Chwilę opłukiwał swoją zbroję, ale rozglądał się przy tym za potencjalnym śniadaniem.
Jezioro okazało się wyjątkowo głębokie, a co dziwne nie widać było żadnych ryb, co jakiś czas w oczy rzucały mu się te pijawki, które coraz liczniej próbowały dobić się do jego ciała, męczącym się stało. Dzięki zbroi mógł je ignorować, jednak męczącym się stało kiedy natrafiły na twarz, wysoki golf zakrywał szyję, ale te zaczynały się i pod niego wciskać. A to przestało być komfortowe, odpychał je od siebie, jednak te napierały coraz intensywniej, a z każdą chwilą jakby było ich więcej. A ryb nigdzie. Zmusiło to Xandera do wypłynięcia. Energicznie wyskoczył na brzeg odrywając intruzów od swoich policzków i karku. Dopiero teraz zauważył jaka ich ilość go oblazła i tylko dzięki zbroi nie upijały jeszcze jego krwi. Z lekkim obrzydzeniem zaczął je z siebie strzepywać.
- Tam nie ma żadnych ryb, tylko to cholerstwo! - oznajmił zrzucając je z siebie i rozdeptując na ziemi.
Najpierw robale, teraz pijawki, to był zdecydowanie nie jego dzień.
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Wycieczka!
Radował się świat przyrody na wieść, iż zaszczyci go tego dnia, jak i w kilka najbliższych, tak wspaniała osobistość. Skąd to wiedział? Och, doskonałe pytanie! Najmniejszy szum zielonych blaszek, trzepot skrzydeł, chrzęst piasku, oddech zwierzyny – wszystko to dziękowało niebiosom, że to właśnie on, nikt inny, jak on, zdecydował się postawić stopę w okolicy góry Banshee. Dostrzegał to, jak mógłby nie? Te pozdrowienia, te błogosławieństwa na jakże trudnej drodze, którą musieli pokonać! Znów jednak – Ach! – doprawdy byli szczęściarzami. Mogąc towarzyszyć mu, słuchać tej czystej nuty, niby trąbki cherubinów, gdy wygwizdywał skoczną melodyjkę. Rzecz jasna największa pomyślność spłynęła na Marigolda, a jakże! Mężczyzna, ach w czepku urodzony łowca, do tego pod wyjątkową gwiazdą, dostąpił zaszczytu iścia najbliżej. Zabawiał go naśladowaniem ptaków, jakie dostrzegali, to znów opowiadał, co głębokie, lodowe kryształy widziały w oddali. Ach! Tak wspaniałomyślny, zastępował jeden z podstawowych, teraz upośledzony paskudnym zaklęciem, zmysłów.
Rzecz jasna udali się w stronę zbiornika wodnego, a jakże. Cóż by zrobili bez tak inteligentnej, umiejącej się odnaleźć w każdej sytuacji i doprawdy przygotowanej na wszystko osoby? Nie dość, że jego słowa niczym miód spływały wprost do serc, rozgrzewając je żarem podobnym do upojenia, to jeszcze inspirował każdym swym, najmniejszym nawet, ruchem! Jak inaczej wyjaśnić, dlaczego jego nowy przyjaciel – Dominic, opiekun Torvi – zaproponował poszukiwanie wody? Właśnie! Dostrzegł, jak uzdrawia Marigolda za jej pomocą. Czy zamierzał go naśladować?
Dotarli! Należało więc zmyć z siebie rybi fetor, jednak uprzednio uzupełnić bukłak przygotowany tego ranka przez najdroższego Hamleta. Ten z pewnością usychał z tęsknoty za nim! Ach, biedny Opiekun, którego serce trwoży się za każdym razem, gdy pociecha opuszcza dom rodzinny! Jakby mógł mu jednak zakazać, uwiązać światło, które rozjaśnić miało mrok ludzkich serc i załagodzić wszelkie wojny? Jedynym, co zrobić może takowy rodzic, jest oczekiwanie i modlenie się, by powrócił najprędzej i w dobrym zdrowiu. A gdy tak się stanie, byle z dobrą nowiną!
Zatem nadszedł czas, czyż nie? Aby imiona swe zdradzić. Choć on te towarzyszy poznać już zdołał. Zatrzepotał więc swym czarnym odzieniem, zwracając uwagę, która i tak jego winną być, po czym tak im rzekł:
- Imię me nie dla wszystkich uszu przeznaczone. Lecz towarzysze! Oto jestem! Dunkan, Antonio, Romeo, Lear, Isabella, Nestor*. Akronimem się to zwie.
Tak drogie. Wiążące w sobie miłość, troskę i ciepło, gdy głosem najdroższego rodzica – niby zaklęcie – odganiało złe sny. Niegodne usta w proch by obróciło, gdyby wyrzec je zapragnęły. Dlatego podać go nie śmiał.
- Darlin?
Istota jakże inteligentna – nie bez powodu Inspektorem (Simon) będąca – odgadła pierwszą z zagadek, rozbawiając go przy tym.
- Oui, ma chérie -odrzekł mu więc, nagradzając szerokim uśmiechem, być może odrobinę nawet figlarnym, gdy ukląkł. Złożył pocałunek na wierzchu jego dłoni, niby obietnicę, jaką składają kochankowie.
Świst powietrza ucichł, by śmiech jego rozlec się mógł do samych czubków drzew, gdyż miny towarzyszy doprawdy przepiękny stanowiły obraz. Zaskoczenie, tam nawet rumieniec się krył. Ach, doprawdy wartym było. Wstał, wirując w swej radości, podczas gdy ręce sięgały samego nieba. Klasnął dwukrotnie, zatrzymując się na tle drzew. Spomiędzy malinowych warg popłynęły inkantacje, podczas gdy dłonie przecinały powietrze w gestach jedynie mu znanych. Następnym punktem programu było wyrzucenie kamieni – tak! dokładnie tych, które ukradkiem podniósł, gdy przed Inspektorem klęczał, czego ludzkie oko dostrzec nie było w stanie, oszukane – w każdego z łowców. Nim jednak dotarły do ich twarzy, w pły się zmieniły, zetknąwszy z niewidzialną barierą.
- Magia obronna, ma się rozumieć -zadeklarował się, kończąc swój pokaz w owacjach znów słyszalnych ptaków. - Wróg nasz dostrzeże jedynie to, co pozwolę mu dostrzec. Usłyszy głos, który zechcę, by do niego dotarł. Cios, który przebić ma serce, powstrzymam, nim ciała dosięgnie. Skoro Xander orężem naszym, ja tarczą się stanę!
Tam im rzekłszy, całego odzienia się pozbył. Skoro najcenniejsza z cieczy posłusznie manierkę wypełniała, jedno zadanie pozostało – zmyć z siebie okropny odór. Strumienie spłynęły po plecach naznaczonych żywiołem przeciwnym, którego wspomnienie, skryte za srebrną kurtyną, wyblakłe już blizny nosiły, gdy powstał po skoku do jeziora. Mięśnie tańczyły w słońcu, skrząc się wody kryształami, kurcząc i rozluźniając, w akompaniamencie plusków. Sunął dłońmi po porcelanowej skórze, dbając, by każdy jej skrawek z brudu oczyścić.
- Spójrz, Marigoldzie! - zawołał za łowcą myjącym się tuż obok niego. - Jestem ośmiornicą!
Stał akurat w płyciźnie, a tafla sięgała mu do ud, gdy wynurzył ręce oblepione czarnymi pierścieniami. Nie wydawał się obrzydzony, bardziej rozbawiony podobnym obrotem spraw.
- Nie obawiaj się Xan-Xan - wykrzyknął ku przerażonemu łowcy, machając i jemu czarnymi kończynami. - Pijawkami to zwiemy, lecz groźne nie są. Odrobiny krwi upuszczą, krzywdy jednak nie zrobią! Spójrz, jak spragnione były! Zjeść ich nie zdołamy, acz w medycznych celach wykorzystywane być mogą!
Jego krew miodem płynąć musiała, skoro tak licznie ucztę urządzały, wgryzając się bezboleśnie także w łydki, uda, ramiona oraz plecy. Te z brzucha i innych ważnych miejsc bowiem zdążył strącić.
- No dobrze już, kochane. Jeśli tak wiele was będzie, z pewnością i przytomność stracę, więc pożegnać was muszę - poinformował gładkie potwory, które wyrywały z ust co poniektórych wrzaski przerażenia. Wciąż nagi, usiadł na brzegu, by pomóc im do jeziora wrócić. - Dziwnie ostre wasze zęby. Czy ktoś miałby soli do posypania?! Zdaje mi się, że czucie w kończynach tracę! - zawołał ku towarzyszom, obawiając się mikro urazów, jakie te zostawiały przy brutalnym odrywaniu. Przyznać musiał, że podobnego gatunku jeszcze nie widział, a działanie toksyn zdawało się dziwnie silne...
*Imiona pochodzą z dzieł Szekspira.
Radował się świat przyrody na wieść, iż zaszczyci go tego dnia, jak i w kilka najbliższych, tak wspaniała osobistość. Skąd to wiedział? Och, doskonałe pytanie! Najmniejszy szum zielonych blaszek, trzepot skrzydeł, chrzęst piasku, oddech zwierzyny – wszystko to dziękowało niebiosom, że to właśnie on, nikt inny, jak on, zdecydował się postawić stopę w okolicy góry Banshee. Dostrzegał to, jak mógłby nie? Te pozdrowienia, te błogosławieństwa na jakże trudnej drodze, którą musieli pokonać! Znów jednak – Ach! – doprawdy byli szczęściarzami. Mogąc towarzyszyć mu, słuchać tej czystej nuty, niby trąbki cherubinów, gdy wygwizdywał skoczną melodyjkę. Rzecz jasna największa pomyślność spłynęła na Marigolda, a jakże! Mężczyzna, ach w czepku urodzony łowca, do tego pod wyjątkową gwiazdą, dostąpił zaszczytu iścia najbliżej. Zabawiał go naśladowaniem ptaków, jakie dostrzegali, to znów opowiadał, co głębokie, lodowe kryształy widziały w oddali. Ach! Tak wspaniałomyślny, zastępował jeden z podstawowych, teraz upośledzony paskudnym zaklęciem, zmysłów.
Rzecz jasna udali się w stronę zbiornika wodnego, a jakże. Cóż by zrobili bez tak inteligentnej, umiejącej się odnaleźć w każdej sytuacji i doprawdy przygotowanej na wszystko osoby? Nie dość, że jego słowa niczym miód spływały wprost do serc, rozgrzewając je żarem podobnym do upojenia, to jeszcze inspirował każdym swym, najmniejszym nawet, ruchem! Jak inaczej wyjaśnić, dlaczego jego nowy przyjaciel – Dominic, opiekun Torvi – zaproponował poszukiwanie wody? Właśnie! Dostrzegł, jak uzdrawia Marigolda za jej pomocą. Czy zamierzał go naśladować?
Dotarli! Należało więc zmyć z siebie rybi fetor, jednak uprzednio uzupełnić bukłak przygotowany tego ranka przez najdroższego Hamleta. Ten z pewnością usychał z tęsknoty za nim! Ach, biedny Opiekun, którego serce trwoży się za każdym razem, gdy pociecha opuszcza dom rodzinny! Jakby mógł mu jednak zakazać, uwiązać światło, które rozjaśnić miało mrok ludzkich serc i załagodzić wszelkie wojny? Jedynym, co zrobić może takowy rodzic, jest oczekiwanie i modlenie się, by powrócił najprędzej i w dobrym zdrowiu. A gdy tak się stanie, byle z dobrą nowiną!
Zatem nadszedł czas, czyż nie? Aby imiona swe zdradzić. Choć on te towarzyszy poznać już zdołał. Zatrzepotał więc swym czarnym odzieniem, zwracając uwagę, która i tak jego winną być, po czym tak im rzekł:
- Imię me nie dla wszystkich uszu przeznaczone. Lecz towarzysze! Oto jestem! Dunkan, Antonio, Romeo, Lear, Isabella, Nestor*. Akronimem się to zwie.
Tak drogie. Wiążące w sobie miłość, troskę i ciepło, gdy głosem najdroższego rodzica – niby zaklęcie – odganiało złe sny. Niegodne usta w proch by obróciło, gdyby wyrzec je zapragnęły. Dlatego podać go nie śmiał.
- Darlin?
Istota jakże inteligentna – nie bez powodu Inspektorem (Simon) będąca – odgadła pierwszą z zagadek, rozbawiając go przy tym.
- Oui, ma chérie -odrzekł mu więc, nagradzając szerokim uśmiechem, być może odrobinę nawet figlarnym, gdy ukląkł. Złożył pocałunek na wierzchu jego dłoni, niby obietnicę, jaką składają kochankowie.
Świst powietrza ucichł, by śmiech jego rozlec się mógł do samych czubków drzew, gdyż miny towarzyszy doprawdy przepiękny stanowiły obraz. Zaskoczenie, tam nawet rumieniec się krył. Ach, doprawdy wartym było. Wstał, wirując w swej radości, podczas gdy ręce sięgały samego nieba. Klasnął dwukrotnie, zatrzymując się na tle drzew. Spomiędzy malinowych warg popłynęły inkantacje, podczas gdy dłonie przecinały powietrze w gestach jedynie mu znanych. Następnym punktem programu było wyrzucenie kamieni – tak! dokładnie tych, które ukradkiem podniósł, gdy przed Inspektorem klęczał, czego ludzkie oko dostrzec nie było w stanie, oszukane – w każdego z łowców. Nim jednak dotarły do ich twarzy, w pły się zmieniły, zetknąwszy z niewidzialną barierą.
- Magia obronna, ma się rozumieć -zadeklarował się, kończąc swój pokaz w owacjach znów słyszalnych ptaków. - Wróg nasz dostrzeże jedynie to, co pozwolę mu dostrzec. Usłyszy głos, który zechcę, by do niego dotarł. Cios, który przebić ma serce, powstrzymam, nim ciała dosięgnie. Skoro Xander orężem naszym, ja tarczą się stanę!
Tam im rzekłszy, całego odzienia się pozbył. Skoro najcenniejsza z cieczy posłusznie manierkę wypełniała, jedno zadanie pozostało – zmyć z siebie okropny odór. Strumienie spłynęły po plecach naznaczonych żywiołem przeciwnym, którego wspomnienie, skryte za srebrną kurtyną, wyblakłe już blizny nosiły, gdy powstał po skoku do jeziora. Mięśnie tańczyły w słońcu, skrząc się wody kryształami, kurcząc i rozluźniając, w akompaniamencie plusków. Sunął dłońmi po porcelanowej skórze, dbając, by każdy jej skrawek z brudu oczyścić.
- Spójrz, Marigoldzie! - zawołał za łowcą myjącym się tuż obok niego. - Jestem ośmiornicą!
Stał akurat w płyciźnie, a tafla sięgała mu do ud, gdy wynurzył ręce oblepione czarnymi pierścieniami. Nie wydawał się obrzydzony, bardziej rozbawiony podobnym obrotem spraw.
- Nie obawiaj się Xan-Xan - wykrzyknął ku przerażonemu łowcy, machając i jemu czarnymi kończynami. - Pijawkami to zwiemy, lecz groźne nie są. Odrobiny krwi upuszczą, krzywdy jednak nie zrobią! Spójrz, jak spragnione były! Zjeść ich nie zdołamy, acz w medycznych celach wykorzystywane być mogą!
Jego krew miodem płynąć musiała, skoro tak licznie ucztę urządzały, wgryzając się bezboleśnie także w łydki, uda, ramiona oraz plecy. Te z brzucha i innych ważnych miejsc bowiem zdążył strącić.
- No dobrze już, kochane. Jeśli tak wiele was będzie, z pewnością i przytomność stracę, więc pożegnać was muszę - poinformował gładkie potwory, które wyrywały z ust co poniektórych wrzaski przerażenia. Wciąż nagi, usiadł na brzegu, by pomóc im do jeziora wrócić. - Dziwnie ostre wasze zęby. Czy ktoś miałby soli do posypania?! Zdaje mi się, że czucie w kończynach tracę! - zawołał ku towarzyszom, obawiając się mikro urazów, jakie te zostawiały przy brutalnym odrywaniu. Przyznać musiał, że podobnego gatunku jeszcze nie widział, a działanie toksyn zdawało się dziwnie silne...
*Imiona pochodzą z dzieł Szekspira.
nowena
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
____Drogę do jeziora pokonał w milczeniu, trzymając się blisko maga o śnieżnobiałych włosach (Éti). Bardziej niż sympatią, kierował się raczej chłodną kalkulacją — białą głowę (teraz niewyraźną plamę) łatwiej jest dostrzec na tle ciemnozielonej puszczy. Dzięki temu wiedział, gdzie iść. Dobrze wybrał, bo mężczyznę nie zrażała ponurość, która otoczyła Marigolda szczelną otoczką, niby dobry znajomy rybiego zapaszku; paplanina i wesołe pogwizdywanie z kolei skutecznie odpędzały natrętne myśli.
____To, co się łowcy natomiast nie spodobało, to pomysł autoprezentacji. W obecnym stanie nie miał zamiaru ani się przedstawiać, ani nawet bąknąć paru słów na temat swych dobrych i słabych stron. Z tych pierwszych przez pewien czas pożytku nie będzie, a te ostatnie wszyscy zainteresowani mieli okazję podziwiać na polanie…
____Podszedł do skalistego brzegu, opłukał twarz wodą, nabierając ją uprzednio w złożone w kielich dłonie. Nie przysłuchiwał się specjalnie temu, co mówili pozostali. Później żałował, bo następnej okazji na dowiedzenie się czegoś o członkach tej przedziwnej kompanii w najbliższej przyszłości najpewniej nie będzie.
____Wszedł do jeziora, ostrożnie ześlizgując się z kamieni. Woda była chłodna, ale nie lodowata, a to już coś. Zdjął czarną skórzaną kamizelkę oraz koszulę z długim rękawem w tym samym kolorze, którą to zaraz począł intensywnie się szorować. Może najrozsądniejszym nie okazało się moczenie górnej oraz dolnej części garderoby jednocześnie, zważywszy na surowy klimat okolic góry oraz na fakt, że nie rozpalili ogniska, gdzie ewentualnie mógłby się wysuszyć, lecz Mari za wszelką cenę chciał z zmyć z siebie smród. Poczuć się z powrotem jak człowiek, a nie jak kreatura wypełzła z jakiegoś obsranego rynsztoku w przyportowych slumsach. I nawet ostrzeżenie przed grasującymi pijawkami, czymkolwiek miały by być te stworzonka, nie zraziło go przed brodzeniem po płyciźnie.
____No… może poświęciłby więcej czasu na obmywanie się, gdyby pewien skowroneczek (Éti) nie rzucił czegoś na temat tracenia czucia w kończynach. Czym prędzej zabrał i kamizelkę, i koszulę, oraz własny tyłek z jeziora, modląc się w duchu, by żadna parszywa, mięsista pijawka nie dorwała się mu do skóry. Sam sobie z nimi przecież nie poradzi! Nie kiedy jedyne, co widział, to zamazane kształty w najróżniejszych kolorach.
____— Psiamać… — zgrzytnął wściekle zębami, poczuwszy serię delikatnych ukłuć pod żebrami, na udach, w okolicy szyi, a także między łopatkami. A jednak pieroństwa go oblazły.
____To strącał, to odklejał je od własnej skóry, za każdym razem z sykiem, przypominającym trochę skwierczenie mięsa na ruszcie albo odkręcanie starego słoika z kiszonymi ogórkami. Toksyny wstrzykiwane przez pasożyty najpierw powodowały mrowienie w okolicy ugryzienia, po pięciu, może dziesięciu minutach mrowienie to przechodziło w odrętwienie, aż w końcu zupełny brak czucia. Najgorsze były te, które wessały się pomiędzy łopatki, dokładnie na linii kręgosłupa — ciężko je było zdjąć samodzielnie, a jeżeli już udało się je złapać w palce, te winno czerwone robale wydzierały się w niebogłosy, niby potępione dusze skazane na wieczną tułaczkę po ziemskim padole.
____Xander wyszedł z wody, obrzydzony. W ślad za nim ruszyła chmara spragnionych krwi pijawek. Miały tylko jedno zadanie, znaleźć wśród traw istoty, w żyłach których płynął ten mdły szkarłatny nektar. Dawno nie miały okazji rozkoszować się tym smakiem. Był inny, pyszny. I chciały go więcej. Co poniektórym udawało się wpełznąć na czyjąś kostkę lub wgryźć się w łydkę, inne natomiast, z głuchym wołaniem o pokarm, zapuszczały się coraz dalej wodnego zbiornika, błądząc i ginąc pod ciężkimi butami czy od najprostszych zaklęć.
____I choć zdolność percepcji była u Mariego poważnie zaburzona, przeczuwał kłopoty. I to niemałe. Coś czaiło się w głębinach, nieobojętne na piski i cierpienie masakrowanych pasożytów. Zbliżało się, najpierw wolno i ostrożnie, później, wraz z każdym kolejnym brutalnym zabójstwem poczynionym przez drużynę, coraz mniej zważało na możliwość przedwczesnego wykrycia i płynęło bądź pełzło, napędzane rozpaczą oraz przesiąknięte bólem własnych dzieci.
____A kiedy już wydawało się, że zagrożenie minęło — bowiem sukcesywnie zmniejszała się liczebność krwiożerczej armii — z wody wynurzyła się gwałtownie obślizgła poczwara, z larum tak głośnym, że nie sposób było nie zatykać uszu dłońmi.
____To, co się łowcy natomiast nie spodobało, to pomysł autoprezentacji. W obecnym stanie nie miał zamiaru ani się przedstawiać, ani nawet bąknąć paru słów na temat swych dobrych i słabych stron. Z tych pierwszych przez pewien czas pożytku nie będzie, a te ostatnie wszyscy zainteresowani mieli okazję podziwiać na polanie…
____Podszedł do skalistego brzegu, opłukał twarz wodą, nabierając ją uprzednio w złożone w kielich dłonie. Nie przysłuchiwał się specjalnie temu, co mówili pozostali. Później żałował, bo następnej okazji na dowiedzenie się czegoś o członkach tej przedziwnej kompanii w najbliższej przyszłości najpewniej nie będzie.
____Wszedł do jeziora, ostrożnie ześlizgując się z kamieni. Woda była chłodna, ale nie lodowata, a to już coś. Zdjął czarną skórzaną kamizelkę oraz koszulę z długim rękawem w tym samym kolorze, którą to zaraz począł intensywnie się szorować. Może najrozsądniejszym nie okazało się moczenie górnej oraz dolnej części garderoby jednocześnie, zważywszy na surowy klimat okolic góry oraz na fakt, że nie rozpalili ogniska, gdzie ewentualnie mógłby się wysuszyć, lecz Mari za wszelką cenę chciał z zmyć z siebie smród. Poczuć się z powrotem jak człowiek, a nie jak kreatura wypełzła z jakiegoś obsranego rynsztoku w przyportowych slumsach. I nawet ostrzeżenie przed grasującymi pijawkami, czymkolwiek miały by być te stworzonka, nie zraziło go przed brodzeniem po płyciźnie.
____No… może poświęciłby więcej czasu na obmywanie się, gdyby pewien skowroneczek (Éti) nie rzucił czegoś na temat tracenia czucia w kończynach. Czym prędzej zabrał i kamizelkę, i koszulę, oraz własny tyłek z jeziora, modląc się w duchu, by żadna parszywa, mięsista pijawka nie dorwała się mu do skóry. Sam sobie z nimi przecież nie poradzi! Nie kiedy jedyne, co widział, to zamazane kształty w najróżniejszych kolorach.
____— Psiamać… — zgrzytnął wściekle zębami, poczuwszy serię delikatnych ukłuć pod żebrami, na udach, w okolicy szyi, a także między łopatkami. A jednak pieroństwa go oblazły.
____To strącał, to odklejał je od własnej skóry, za każdym razem z sykiem, przypominającym trochę skwierczenie mięsa na ruszcie albo odkręcanie starego słoika z kiszonymi ogórkami. Toksyny wstrzykiwane przez pasożyty najpierw powodowały mrowienie w okolicy ugryzienia, po pięciu, może dziesięciu minutach mrowienie to przechodziło w odrętwienie, aż w końcu zupełny brak czucia. Najgorsze były te, które wessały się pomiędzy łopatki, dokładnie na linii kręgosłupa — ciężko je było zdjąć samodzielnie, a jeżeli już udało się je złapać w palce, te winno czerwone robale wydzierały się w niebogłosy, niby potępione dusze skazane na wieczną tułaczkę po ziemskim padole.
____Xander wyszedł z wody, obrzydzony. W ślad za nim ruszyła chmara spragnionych krwi pijawek. Miały tylko jedno zadanie, znaleźć wśród traw istoty, w żyłach których płynął ten mdły szkarłatny nektar. Dawno nie miały okazji rozkoszować się tym smakiem. Był inny, pyszny. I chciały go więcej. Co poniektórym udawało się wpełznąć na czyjąś kostkę lub wgryźć się w łydkę, inne natomiast, z głuchym wołaniem o pokarm, zapuszczały się coraz dalej wodnego zbiornika, błądząc i ginąc pod ciężkimi butami czy od najprostszych zaklęć.
____I choć zdolność percepcji była u Mariego poważnie zaburzona, przeczuwał kłopoty. I to niemałe. Coś czaiło się w głębinach, nieobojętne na piski i cierpienie masakrowanych pasożytów. Zbliżało się, najpierw wolno i ostrożnie, później, wraz z każdym kolejnym brutalnym zabójstwem poczynionym przez drużynę, coraz mniej zważało na możliwość przedwczesnego wykrycia i płynęło bądź pełzło, napędzane rozpaczą oraz przesiąknięte bólem własnych dzieci.
____A kiedy już wydawało się, że zagrożenie minęło — bowiem sukcesywnie zmniejszała się liczebność krwiożerczej armii — z wody wynurzyła się gwałtownie obślizgła poczwara, z larum tak głośnym, że nie sposób było nie zatykać uszu dłońmi.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Pomysł z zapoznaniem się nieco bliżej – w postaci chociażby imion - przyjął lekko skulony. Niby udawał, że to w celu sięgnięcia po jeszcze odrobinę zimnej wody ale rzeczywistość była nieco inna. Dowiedzenie się jak zaszczytne imię nosi ten który szarga Twoją reputację od pierwszego dnia wspólnej przygody oznaczało postawienie go na piedestale głównego wroga. Rzucił spojrzenie na Marigolda, nieco spod byka żeby nie podnosić głowy, a widząc jak ten kipi od emocji już w tym momencie, co musiało się wydarzyć gdy ich oczy na siebie spojrzą, a w nich zagości świadomość? Niemniej, czy był sens próbować to negować – to jak podpadł i jak haniebnie się zachowywał – w obecnej chwili? Gdy pomagał dźwigać na swoich barkach odpowiedzialność za ich przetrwanie? Jeszcze raz obmył twarz po czym nadmiar wody ściągnął posuwistym ruchem. Wtedy poza powitaniami, imionami i kilkoma szczegółami dotyczącymi osoby mówiącego, zainteresował go nagły, gwałtowny ruch, wychodzenie z wody, odrobina niepokoju i obrzydzenia związanego z…
- Pijawki? – Obejrzał się za Marigoldem który dość agresywnie koło niego przeburzył oblepiony ssącymi glizdami, później obserwował jak Eti zaczyna nieco wiotczeć, Xander chodzi znowu wściekły jak osa i… tylko jego refleks uchronił go przed oślizgłym stworzeniem które chętnie wpiłoby się w jego nos. Wyskoczyło z wody jakby miało skrzydła! Aż się zmieszał gdy pulsujący otwór wypełniony zębiskami chciał się w niego wgryźć. Jakoś tak, automatycznie! Serio, on nie chciał! Ale zgniótł wroga w palcach i wypłukał śluz w wodzie.
- Um.. Xander? Masz jedną.. jeszcze na… kręgosłupie. – Zauważył wstając i wycierając wodę o spodnie munduru. Podszedł do niego po czym złapał za stworzenie – wcześniej oznajmiając, że pomoże – i odrywając je ze znaczącym oporem, cały się zmarszczył. Nie dość, że wredne to jeszcze istota zatopiła swój paskudny jęzor w łowcy który teraz z mlaśnięciem się wysuwał. Aż poczuł ciarki na dole pleców na uczucie które musiało temu towarzyszyć.
- Wszystko dobrze? – Zapytał widząc kątem oka, że Eti zaczyna się zachowywać jakby był pijany, zatacza się i coś bełkocze. Obawiał się, że z białowłosym (Xan) będzie to samo dlatego nieco go asekurował. W tym samym momencie wijąca się, napompowana pijawka którą trzymał trafiła pod jego but. I tu popełnił błąd.
”Ej ej!” Najpierw do niego nie dotarło, że może to do niego. ”Ty! Czarnulka!” Nie był świadom zagrożenia, słyszał Mariego ale nie reagował bo, jak.
”EJ OBMACYWACZ!! ZA TOBĄ!” Trafiło go jak grom z jasnego nieba. Oczy miał jak monety, lekko pobladł i miał ochotę się mocno skulić. Zaczął szukać Marigolda wzrokiem ale zamiast niego, gdy tylko się odwrócił, stanął twarzą w twarz z… no właśnie, czymś?
Stworzenie było szerokie na jakieś pięć metrów i podobnie wysokie. Czarne niczym heban chociaż przez ściekającą wodę po – zapewne – śluzowatej skórze, lśniło niczym dobrze wypolerowany kamień. Liczne macki zaopatrzone w przyssawki wiły się w powietrzu przypominając bambus na wichurze. Oczy, trzy pary? Może cztery! Mrugały naprzemiennie, a gdy paszcza przypominająca ptasi dziób rozwarła się, pisk jaki ją opuścił skutecznie mógł oszołomić. Potworna mamusia zaczęła wypełzać na brzeg, ociężale jakby sama próba opuszczenia wody kosztowała ją całą energię, zaczęła wdrapywać się po łagodnym brzegu. Piski, jęki, sapnięcia! Ostatecznie macka przypominająca gruby konar drzewa ruszyła w jego kierunku, a on jak idiota! Pchnął Xandera żeby ten poleciał do tyłu, a sam przyjął atak, chwytając się oślizgłej kończyny niczym rury.
- Psiamać! – Ślizgał się, próbował zarzucić nogę, nie musiał! Mamuśka zaczęła go oplatać i dusić. – Osz kur… – Rzuciła nim w wodę jakby chciała go utopić ale nie puszczała! Niczym dziecko uderzające z radością ulubioną zabawką w kąpieli. Nie wiedział więc czy w momencie przebywania na powierzchni priorytetem jest oddech czy gwałtowne poszukiwanie solidnego ostrza w pochwie na krzyżu. Wbicie go jednak w witkę zagłady sprawiło, że poleciał w stronę brzegu z zawrotną prędkością, w akompaniamencie krzyku bólu. Prosto w ramiona swojego wybawcy, Xandera.
Mamcia potwór autentycznie potraktowała go jak rozzłoszczone dziecko. Najpierw się bawiła, a później wyrzuciła w pizdu.
Trudno.
Miał miękkie lądowanie.
Adelai
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Wiele się działo zdecydowanie więcej niż młody mag mógł ogarnąć. Kule lecące w nich z każdej strony zupełnie rozgromiły cały zespół, który w popłochu ruszył skryć się w gałęziach starego dębu. No może nie do końca cały, łowca o dwukolorowych włosach wykazał się odwagą osłaniając towarzyszy własnym ciałem, a białowłosy mag bez skrupułów wykorzystywał to poświęcenie ukrywając się za jego postawną sylwetką. Gdyby sytuacja była kontrolowana Simon nawet rozbawiony byłby grymaśną miną łowcy przy licznych komplementach wysypywanym z ust zwinnego maga.
Wraz z wystrzałem czterdziestu iluś kul oprawca zlitował się nad drużyną i po zakończeniu ostrzału i wyjściu z zarośli przedstawił im cały plan zajęć. Ciemnowłosy mag był ów planem załamany, spodziewał się, że ostrzał był częścią ich szkolenia, a nie jedynie rozgrzewką przed tym właściwym. Gdzie chciano ich wysłać i jak długo miało to trwać? Skoro wspomniano o opiece nad ich podopiecznymi. Spojrzeniem przepełnionym obawą omiótł swoich towarzyszy, czy przeżyją? Nie zapowiadało się na nic bezpiecznego, a sam fakt tak długiej wyprawy w towarzystwie łowców nie brzmiał kusząco. Pozbawiono ich swej magi, jak mieli czuć się bezpiecznie przy mordercach? Młody mag nerwowo przełknął ślinę po czym zszedł z drzewa i pomógł w tym swemu koledzę w fachu. Będąc już na ziemi poprawił swoje szaty i mocniej zacisnął dłoń na kosturze, który w obecnej chwili był jedynie zwykłym kawałkiem drewna. Jak mogli pozbawić ich mocy? Odcięto ich od źródła? Nie rozumiał jak szatańskiej metody do tego użyto, ale przerażał go fakt, że mogli coś takiego uczynić.
Wszyscy bez zbędnego grymaszenia przeszli przez portal otworzony przez prowadzącego, a będąc już po drugiej stronie mag poczuł większy niepokój. Nie było już powrotu, zwłaszcza gdy droga do Akademii została zamknięta, a ich pozostawiono samym sobie. Wyglądali jak banda nieszczęść, ostrzał na części z nich pozostawił dotkliwe znamiona. Jeden z łowców był dość mocno obity i chyba jakby oślepiony? Choć ciężko było to Simonowi stwierdzić bo pomimo przecierania oczu szedł wytrwale przed siebie bez niczyjej pomocy.
Na stwierdzenie, że powinni udać się do wody nie miał nic do dodania. Założenie było słuszne, więc po prostu ruszył za grupą w tamtym kierunku, a widząc i czując wodę nieco się uspokoił i on z chęcią pomacza nogi w orzeźwiającej cieczy.
Każdy zajął się sobą, a przynajmniej tak zdawało się magowi do momentu, gdy śmiały łowca zainicjował krótkie autoprezentacje. Choć ewidentnie nikt nie miał na nie ochoty, nie było takiego, który by oponował i wyłamał się z tej drobnej integracji. Sam Simon podał zwięźle swoje imię i specjalizację magiczną, jaką było powietrze, a potem że podczas akcji woli trzymać się z tyłu, bo choć magia jego potężna to czasochłonna.
Złotooki uważnie wysłuchał pozostałych, żywo zainteresowany ich specjalizacjami i umiejętnościami. Na swój sposób interesował go każdy z nich. Byli różni i to było najbardziej fascynujące, bo mógł poznać tak skrajne osoby.
Czarodziej przysiadł na brzegu zdejmując buty i podwijając nogawki spodni na tyle by w wodzie znalazły się jedynie stopy, woda przyjemnie chłodziła, choć jak trafnie została opisana jej temperatura wyższa znacznie była od tej w ich łazience. Odprężone spojrzenie wodziło po twarzach towarzyszy, choć to początek ich wspólnej przygody i znali się tak niedługo, to zdążył ich polubić. Dostarczali mu wiele rozrywki. Śnieżnowłosy Eti o cerze nieskazitelnej przyozdobionej wiecznie trwającym uśmiechem, jego diamentowe usposobienie po prostu przyćmiewało nieustannie zaskakując nowymi pomysłami. Śmiało było można stwierdzić, że tak barwna osoba będzie wspaniałym i niezawodnym spójnikiem całej drużyny, bo jak już udowodnił radził sobie z każdym z osobna. Wszędzie było go pełno, jednak to zaleta takiego charakteru. Simon mógł śmiało stwierdzić, że jasnowłosy mag był zupełnym przeciwieństwem skrytego Rhysanda. Ten mag kojarzył mu się z mrokiem, jednak w pozotywnym tego słowa znaczeniu, z intrygą i tajemnicą. Stale trzymający się na uboczu, cichy i podążający za nimi czarnowłosy czarownik. Jego specjalizacja w magii krwi przyprawiała o ciarki, a jednocześnie fascynowała. Była to w końcu potężna działka, Simon nigdy wcześniej nie znał nikogo o takich umiejętnościach, dlatego z zaciekawieniem spoglądał w stronę czarodzieja kiedy ten korzystał ze swych zdolności. Za tym mężczyzną ciągnęło się coś w rodzaju tajemnicy, intrygi, która może kiedyś ujrzy światło dzienne, niestety na chwilę obecną mag nie widział na to szans, cierpliwie więc ograniczał się do obserwacji i nieszkodliwych rozmów, które ku jego zaskoczeniu były odwzajemniane. Młody mag chwilę się zastanowił więc jego relacje z innymi magami z drużyny nie były takie złe. To nawet podniosło go na duchu, znacznie gorzej było z łowcami, choć to raczej było oczywistym zważając na przepaść między ich frakcjami. Jego wzrok spoczął na Marigoldzie łowca wyglądał na najłagodniejszego z tej trójki, choć jego mimika wskazywała dziś na zupełnie coś innego. Choć kojarzył się Simonowi bardziej z obrażonym chihuahua, zapewnie błędnie w końcu należał do grona morderców, jednak jego drobny i uroczy wygląd był zwodniczy. W końcu na balu pokazał się w tak zniewalającej kreacji, której mag w życiu nie połączyłby z łowcą, że ciężko było mu teraz zmyć ten obraz z wizerunku chłopaka. Choć zgrywał ostrego łowcę był delikatną duszą, o którą pragnęło się zadbać. Nawet w tej chwili widząc pierwszą pijawkę na jego plecach mag odczuł potrzebę pomocy łowcy, którą z trudem w sobie zdusił zdając sobie sprawę, że jest to dorosły i zaradny mężczyzna. Choć posiadał zdolność zmanipulowania innych swym wyglądem i pojednania ich sobie.
W tej chwili mag poczuł coś pełznącego po jego stopie spojrzał na nią lekko zniesmaczony i strącił obślizgłego intruza kontynuując swoje obserwacje i przemyślenia, w końcu na deser zostawił sobie najdorodniejsze wisienki. Dwójka łowców rozmawiała o czymś z drugiej strony zajętego przez Simona miejsca na brzegu. Xander właśnie wsuwał na twarz gogle po to by chwilę później zniknąć pod taflą wody. Trzeba było mu przyznać, że był odważny. Choć szorstki w obyciu… a może nie? W końcu dało się na jego twarzy dostrzec zalążki uśmiechu kiedy rozmawiał z łowcami, jego wrogość objawiała się dopiero w stosunku do magów. Czarodziej miał nadzieje, że mężczyzna będzie potrafił schować na bok swoje uprzedzenia w obliczu niebezpieczeństwa, a w sumie i pokazał, że potrafi przy dębię na zbiórce osłaniając ich przed kulami, więc ta góra wspaniale wyrzeźbionych mięśni była naprawdę rozgarnięta i przydatna. Jak się nad tym dłużej zastanowić miał zadatki na przywódcę grupy, choć lepiej mu o tym nie wspominać, bo jeszcze obrośnie w piórka i tyle z niego będzie pożytku. Na widoku został mu Dominic, ten łowca choć równie zaradny wydawał się być zdecydowanie najmniej śmiały z całej tej trójki. Rzucał dobrymi pomysłami i wykazywał się swymi umiejętnościami w akcji, jego ciało choć ukryte pod ubraniem zdecydowanie było warte uwagi. Choć twarz, którą odsłonił wywoływała w magu mieszane uczucia. Całe szczęście mógł na odległość obyć się z bliznami widniejącymi na skórze mężczyzny, były na swój sposób przerażające i przyprawiały o ciarki, jednak niezbyt pozytywne ciarki. Jakie nieszczęście musiało spotkać ciemnowłosego? Było to przerażające, w końcu musiało się to wiązać z niewyobrażalnym cierpieniem, nie była to w końcu drobnostka. Mag nerwowo przełknął ślinę nieudolnie wizualizując sobie możliwe opcje, jednak nie brnął w to dalej, tragedia ta lepiej niech zostanie tajemnicą. Była to jednak zapewne istotna rzecz wpływająca na skrycie chłopaka, z pozoru oschły i przerażający był w obyciu sympatyczny, nieśmiały i uprzejmy. Miał również sporo pecha i niezgrabności, która stale pakowała go w dziwne sytuacje, ale to dostarczało Simonowi dodatkowej rozrywki przez co doceniał i te cechy w łowcy.
Na zbyt długo pogrążył się w swoim myślach i dopiero nagły wyskok z wody przez Xandera oblepionego pijawkami go ocucił. Skrzywił się widząc pulsujące glizdy próbujące wślizgnąć się pod pancerz łowcy, który skrupulatnie je z siebie zrzucał. Cóż za ohydztwo! Od razu zabrał nogi z wody i jak się okazało kilka z tych diabelstw już zdążyły się do niego przyssać, całe szczęście pozbył się ich bez większego problemu puszczając prosto w nie drobny impuls elektryczny, sam odczuł to jak iskierkę, za to wystarczyło by przepędzić pasożyty.
Szybko wskoczył w buty i poprawił nogawki, w tym czasie jego towarzysze opuścili wodę i ich stan był koszmarny. Pijawki oblepiały liczne miejsca na ich ciałach, a rzucane przez Etiego hasła o ośmiornicy nie pomogły w utrzymaniu trzeźwości myślenia i szybkiego działania. Bo jak się nie roześmiać? On naprawdę wyglądał jak mama ośmiornica z małymi mackami!
Mimo rozbawienia Simon chciał pomóc, jednak krzyk Marigolda skierowany do Obmacywacza? Ponownie go rozkojarzył. Czyżby już go oskarżano? Rozejrzał się w około i z uśmiechem i ulgą pprzyjął fakt, że oskarżenie to padło w kierunku innej osoby. A w raz z dostrzeżeniem przed czym ta osoba była ostrzegana przestało mu być do śmiechu. Szeroko otwartymi oczyma przyjrzał się potworowi, który wypełzał z jeziora. Musiał zatkać sobie uszy podczas gdy stwór wydawał z siebie liczne ryki. Odbiegł na bezpieczną odległość, by macki nie były w stanie go tak łatwo sięgnąć. Kompani byli w niebezpieczeństwie, a wielu z nich w stanie do walki nie było.
Etienne i Marigold oblepieni przez pijawki zaczynali dziwnie poruszać swoimi ciałami, jakby tracili nad nimi kontrolę, Xander i Dominic leżeli nieopodal po ataku potwora, naprawdę sytuacja była kiepska. Magia czarodzieja była wymagająca, więc nie był w stanie ich osłaniać i jednocześnie atakować bestii. Całe szczęście do zajścia dołączył Rhysand, samozwańczo podjął się osłaniania towarzyszy raniąc atakujące ich macki, a następnie je wysuszając? Wyglądały podobnie do rodzynek, które kiedyś były jędrnymi winogronami. Nie! Nie myśl Simonie teraz o jedzeniu! Skup się! Może i żołądek twój dopomina się posiłku, to nie teraz jest na to czas…
- Przytrzymajcie to coś! Potrzebuję kilku chwil na zaklęcie! - oznajmił głośno. Po czym zamknął oczy skupiając się na wypowiadaniu odpowiedniej inkantacji. Nie była ona prosta ani krótka. Towarzysze przez ten czas musieli sobie jakoś poradzić i go osłaniać, bo nie mógł przerwać swej czynności.
- Odsuńcie się od potwora i wyskakujcie z wody! - krzyknął tuż po tym jak błyskawica wystrzeliła z jego ciała w górę, po to by po chwili spaść prosto na atakującą ich poczwarę. Wyładowanie było na tyle silne, że wstrząsnęło potworem, który wydał z siebie żałośny ryk i powoli wycofał się do jeziora skąd przybył. Simon uważnie obserwował jak macki znikały pod taflą wody, a wraz e zniknęciem ostatniej pozwolił sobie na odetchnięcie i posadzenie tyłka na trawie. Zaklęcie mocno nadszarpnęło jego pokłady energii.
Po kilku głębszych wdechach podniósł swoje cztery litery i podszedł, by pomóc towarzyszą. Jak już dało się zauważyć część z nich była jakby znieczulona, a może sparaliżowana? Po ukąszeniach pijawek, które musiały dysponować jakimś jadem.
Widząc, że czarnowłosy mag krwi kieruje się do oblepionego pijawkami czarodzieja (Eti), sam skierował się do łowcy Marigolda.
- Pomogę ci z nimi, ostrzegam jedynie, że odrobinę zapiecze…- ostrzegł i przykucnął przy jasnowłosym mężczyźnie, który nie wyglądał na zadowolonego, zwyczajnie nie chciał od niego pomocy, jednak takie fochy nie robiły wrażenia na Simonie i ten uparcie wymusił na łowcy swoją pomoc. Nie było go już stać na imponujące zaklęcia więc używał drobnych iskierek, które raziły przyssane do skóry pijawki po złapaniu takowej w palce. Oczywiście przewodnictwo przenosiło impuls na skórę łowcy, jednak dla człowieka był on na tyle znikomy, że zdecydowanie był lepszy od odrywania pijawek siłą.
bimxbun
Supernowa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Kichanie nie ustępowało, a przez to nie był pewien, co się wokół niego dzieje. Nie potrafił sobie z tym poradzić i zdany był na pomoc innych, czego szczerze nienawidził. Już wolał umrzeć niż prosić kogoś o pomoc. Niestety nie miał nawet jak zareagować na to, że mu ktoś pomaga – jak tylko nie kichał (co zdarzało się bardzo rzadko) to przypominał o sobie ten nieszczęsny, piekący ból. Nie był nawet pewien, jak znalazł się na drzewie. Wiedział tylko, że najpierw ktoś pomógł mu się pozbierać, a potem ktoś jeszcze inny wciągał go na drzewo. Miał od tego kichania aż łzy w oczach, przez co wszystko było jeszcze trudniejsze. Dopiero, kiedy minuty mijały, a on siedział na gałęzi, wszystko powoli zaczęło się uspokajać. Nie skupiał się na tym, kto siedział z nim na drzewie, a na polu walki, które znajdowało się poniżej. Zauważył, że nie można używać magii, z resztą z typem, jakiego używał, niewiele by tutaj zdziałał. Czekał więc cierpliwie, aż będzie na cokolwiek przydatny i na to, aż chociaż kichanie mu przejdzie, bo na to, by pieczenie ustąpiło, nawet nie liczył. I myślał, że gorzej już być nie może, ale – był w błędzie. Ten upierdliwy, białowłosy mag musiał dołączyć do nich na drzewie. Już przy stoliku jakoś specjalnie za nim nie przepadał, ale teraz tylko bardziej go irytował, prawdopodobnie przez sytuację w jakiej się znaleźli. Naprawdę, Rhysand wolałby teraz umrzeć… Na szczęście uwaga tamtego spoczęła na jednym z łowców, dzięki czemu nie musiał go już więcej słuchać. Xander, łowca, który oberwał chyba najbardziej z nich wszystkich, nie licząc jeszcze Marigolda, już miał wspinać się na drzewo, gdy oczom ich wszystkich ukazała się nowa postać. Jak się okazało, był to jeden z ich „nauczycieli” – Harl. Rhysand nie wiedział, jak ma zareagować na jego słowa odnośnie kary. Dalej miał to wszystko za cholerny żart. Miał ochotę zrezygnować z tego szkolenia i mieć wszystko w dupie, ale komuś coś przyrzekł. Masz ci los…
Wywrócił oczami, słysząc przydzielone im zadanie. A jak bardzo pragnął zetrzeć ten uśmieszek na twarzy Harla…
Co było największym problemem maga krwi w ciągu tych pięciu przydzielonych im minut? Zejście z drzewa. No oczywiście, a cóż by innego? Miał długą szatę, a umiejętnościami fizycznymi zdecydowanie nie grzeszył. Na szczęście to drugi mag (Simon) mu pomógł. Skinął mu głową w ramach podzięki i nic więcej. Nie potrafił się na to zdobyć. W końcu był samodzielny. Choć mogło się to raczej źle skończyć, gdyby jednak nie uzyskał jego pomocy... Tym bardziej, że wszyscy raczej zajmowali się sobą i przygotowaniami – nie mieli na to przecież zbyt wiele czasu. Tym bardziej był wdzięczny swojemu pobratymcowi.
Otrzepał swoją czerwoną szatę z kurzu i na tyle ile mógł, oczyścił ją. Jedynym, co mu przeszkadzało, było to pieczenie, którego nabawił się przez pociski. Jego zaczerwieniona skóra niemalże płonęła, choć jakimś cudem, wielu kul udało mu się uniknąć. W końcu przeszedł wraz z innymi przez otwarty portal. Och, jak bardzo nie podobało mu się to, co miał robić… Swoje zadanie jednak stawiał ponad wszystko, a do tego potrzebował czasu.
Nie miał nawet minimalnych wyrzutów sumienia po tym, jak nie pomagał innym w walce – i tak by się na nic nie przydał bez magii, więc lepiej było, iż siedział na drzewie i nie przeszkadzał. Kiedy nauczyciel zniknął, zamykając za sobą jedyną drogę ucieczki, Cirillo trzymał się raczej z tyłu grupy. Nie miał zamiaru z nimi dyskutować zbyt wiele, tyle tylko ile będzie to potrzebne. Poszedł za całą grupą, jednak powstrzymywał się od podejścia do wody. Owszem, chciał obmyć skórę, pieczenie dawało mu się we znaki, ale wciąż pałał nieufnością do łowców, którzy byli na przedzie.
- Rhysand, bez zdrobnienia. Jestem magiem krwi. Wolę ataki na odległość. Poza tym potrafię zatrzymać krwotok, czy kogoś uśmiercić, jeśli tylko mam sposobność. Moja kondycja fizyczna to dno, jak już pewnie zauważyliście… – Jego wypowiedź pełna była niechęci, a ostatnie zadanie wypowiedziane było niewiele głośniej od szeptu. Nienawidził odsłaniać komuś swoich słabych stron, szczególnie jeśli byli to łowcy, czy ten irytujący białowłosy mag, którego nie potrafił zdzierżyć. Uważał, że przynosi on tylko wstyd jego rasie. Dlatego też ignorował go skutecznie, póki jeszcze mógł.
Patrząc na następne wydarzenia, Cirillo cieszył się, że nie wstąpił do wody – pijawki, które nagle dały o sobie znać, zrobiły swoje. Choć czy mógł je nazywać swoimi pobratymcami? I on i one funkcjonowały dzięki krwi. I nawet był dziwnie rozbawiony, kiedy ten cały Nestor, czy jak to się tam nazwał, został oblepiony w całości przez pijawki. W jego ślady poszedł i Marigold i cała reszta. Nawet do kostek Rhysanda się zbliżały, jednak ten stale odsuwał się od nich, szczególnie, gdy usłyszał wieść, iż mają w sobie coś, co sprawia, iż kończyny nie funkcjonują tak, jak powinny. Brzydził się tego i już wiedział, że na pewno się z tymi istotkami nie zaprzyjaźni.
Nie zwracał jakoś specjalnie uwagi na innych. Nie widział z tego na razie pożytku, bardziej przejmował się własnym losem. Jak miał go powierzyć takiej grupie nieszczęść, podczas kiedy magia tu momentami zawodziła? Gdyby nie to, to już dawno wysuwałby się na przód, a tak, to ich wszystkich pokonała głupia kara, która nie była nawet elementem zadania.
Rhysand o mało nie ogłuchł, kiedy z dna jeziora zaczęła wynurzać się kolejna istota, monstrum postawione na ich drodze. Czy on może liczyć na choć chwilę spokoju?!
Zirytowany ruszył w kierunku bestii. Jakoś chciał przeżyć, a wiedział, że sam nie da rady tutaj przetrwać nawet dwóch dni. Musiał ratować tę bandę nieudaczników. Choć na razie chyba tylko ten mag… Simon, przypadł mu do gustu. Nie wydawał się być osobą, która miałaby grać mu na nerwach. Z łowców najbardziej irytował go chyba Xander… Choć nie był pewien. Ten przynajmniej w miarę wiedział, co robi.
Nie czekając na kolejne instrukcje, rzucił nożem, który ukryty miał w rękawie, prosto w jedną z macek bestii. Szybko stworzył też motyla, który udał się w stronę zranionej kończyny, zdobywając jej krew. Tak oto stała się ona częścią maga krwi. Wypowiadając szeptem odpowiednie inkantacje, po kolei sprawiał, że krew odpływała z macek. Jedna po drugiej. Niestety był za słaby, by zająć się wszystkimi na raz, czy też po prostu zniszczyć potwora. Skupiał się więc na tych kończynach, które najbardziej zbliżały się do Simona oraz reszty. Musiał dać z siebie wszystko, by nic się nie zepsuło po drodze. Tych macek… Było bardzo wiele. Simon również potrzebował czasu, a przez to Cirillo szybko się męczył. Na szczęście jego ataki były szybsze, mógł ich używać częściej niż mag powietrza. Nie musiał się też odsuwać, gdy padła taka komenda, bowiem od samego początku trzymał się na dystans. Posłał ostatni swój atak, wysuszając mackę na tyle, że niemalże się ona rozpadała, a wtedy z ciała Simona padła błyskawica.
Wziął parę głębszych oddechów, kiedy potwór zniknął pod taflą wody. Przy okazji przyrzekł sobie, że nigdy więcej nie zbliży się do żadnego jeziora czy rzeki, póki nie pośle kogoś na zwiady jako królika doświadczalnego. Czyli intuicja dobrze mu podpowiadała, by się tam nie zbliżał. Brak zaufania robił swoje.
Mimo piekącego w niektórych miejscach ciała, podszedł do maga, który bardzo go irytował, po drodze odnajdując jeszcze swój sztylet. Skoro Simon podszedł do łowcy, to mu został akurat ten typ… (Eti). Za jakie grzechy?
- Pomogę Ci… – poinformował z niechęcią, po czym przykląkł przy oblepionym pijawkami magu. Nacinał je lekko czubkiem ostrza, po czym sprawiał, że krew, jaką zdążyły upić, wybuchała w nich. Ach, odezwała się ta sadystyczna dusza Rhysanda, gdzie zadawanie komuś bólu sprawiało mu przyjemność… W tym przypadku padło na te krwiolubne stworzenia. Choć wybuchały, raczej nie sprawiało to bólu białowłosemu. Czarnowłosy starał się, by go nie zadawać. Niestety, pasożytów na jego ciele było tyle, że po czasie Cirillo zaczęło kręcić się w głowie z wysiłku, jakiego musiał się dopuszczać. Już samo atakowanie macek było dla niego wyczerpujące, zapewne nadszarpnęło bardzo jego limity. To, co teraz robił tylko przeważyło szalę i wraz z ostatnią pijawką, która po wybuchu odpadła od ciała Nestora, Rhysand wyczerpany padł na ziemię obok niego, mimowolnie udając się na drzemkę.
Wywrócił oczami, słysząc przydzielone im zadanie. A jak bardzo pragnął zetrzeć ten uśmieszek na twarzy Harla…
Co było największym problemem maga krwi w ciągu tych pięciu przydzielonych im minut? Zejście z drzewa. No oczywiście, a cóż by innego? Miał długą szatę, a umiejętnościami fizycznymi zdecydowanie nie grzeszył. Na szczęście to drugi mag (Simon) mu pomógł. Skinął mu głową w ramach podzięki i nic więcej. Nie potrafił się na to zdobyć. W końcu był samodzielny. Choć mogło się to raczej źle skończyć, gdyby jednak nie uzyskał jego pomocy... Tym bardziej, że wszyscy raczej zajmowali się sobą i przygotowaniami – nie mieli na to przecież zbyt wiele czasu. Tym bardziej był wdzięczny swojemu pobratymcowi.
Otrzepał swoją czerwoną szatę z kurzu i na tyle ile mógł, oczyścił ją. Jedynym, co mu przeszkadzało, było to pieczenie, którego nabawił się przez pociski. Jego zaczerwieniona skóra niemalże płonęła, choć jakimś cudem, wielu kul udało mu się uniknąć. W końcu przeszedł wraz z innymi przez otwarty portal. Och, jak bardzo nie podobało mu się to, co miał robić… Swoje zadanie jednak stawiał ponad wszystko, a do tego potrzebował czasu.
Nie miał nawet minimalnych wyrzutów sumienia po tym, jak nie pomagał innym w walce – i tak by się na nic nie przydał bez magii, więc lepiej było, iż siedział na drzewie i nie przeszkadzał. Kiedy nauczyciel zniknął, zamykając za sobą jedyną drogę ucieczki, Cirillo trzymał się raczej z tyłu grupy. Nie miał zamiaru z nimi dyskutować zbyt wiele, tyle tylko ile będzie to potrzebne. Poszedł za całą grupą, jednak powstrzymywał się od podejścia do wody. Owszem, chciał obmyć skórę, pieczenie dawało mu się we znaki, ale wciąż pałał nieufnością do łowców, którzy byli na przedzie.
- Rhysand, bez zdrobnienia. Jestem magiem krwi. Wolę ataki na odległość. Poza tym potrafię zatrzymać krwotok, czy kogoś uśmiercić, jeśli tylko mam sposobność. Moja kondycja fizyczna to dno, jak już pewnie zauważyliście… – Jego wypowiedź pełna była niechęci, a ostatnie zadanie wypowiedziane było niewiele głośniej od szeptu. Nienawidził odsłaniać komuś swoich słabych stron, szczególnie jeśli byli to łowcy, czy ten irytujący białowłosy mag, którego nie potrafił zdzierżyć. Uważał, że przynosi on tylko wstyd jego rasie. Dlatego też ignorował go skutecznie, póki jeszcze mógł.
Patrząc na następne wydarzenia, Cirillo cieszył się, że nie wstąpił do wody – pijawki, które nagle dały o sobie znać, zrobiły swoje. Choć czy mógł je nazywać swoimi pobratymcami? I on i one funkcjonowały dzięki krwi. I nawet był dziwnie rozbawiony, kiedy ten cały Nestor, czy jak to się tam nazwał, został oblepiony w całości przez pijawki. W jego ślady poszedł i Marigold i cała reszta. Nawet do kostek Rhysanda się zbliżały, jednak ten stale odsuwał się od nich, szczególnie, gdy usłyszał wieść, iż mają w sobie coś, co sprawia, iż kończyny nie funkcjonują tak, jak powinny. Brzydził się tego i już wiedział, że na pewno się z tymi istotkami nie zaprzyjaźni.
Nie zwracał jakoś specjalnie uwagi na innych. Nie widział z tego na razie pożytku, bardziej przejmował się własnym losem. Jak miał go powierzyć takiej grupie nieszczęść, podczas kiedy magia tu momentami zawodziła? Gdyby nie to, to już dawno wysuwałby się na przód, a tak, to ich wszystkich pokonała głupia kara, która nie była nawet elementem zadania.
Rhysand o mało nie ogłuchł, kiedy z dna jeziora zaczęła wynurzać się kolejna istota, monstrum postawione na ich drodze. Czy on może liczyć na choć chwilę spokoju?!
Zirytowany ruszył w kierunku bestii. Jakoś chciał przeżyć, a wiedział, że sam nie da rady tutaj przetrwać nawet dwóch dni. Musiał ratować tę bandę nieudaczników. Choć na razie chyba tylko ten mag… Simon, przypadł mu do gustu. Nie wydawał się być osobą, która miałaby grać mu na nerwach. Z łowców najbardziej irytował go chyba Xander… Choć nie był pewien. Ten przynajmniej w miarę wiedział, co robi.
Nie czekając na kolejne instrukcje, rzucił nożem, który ukryty miał w rękawie, prosto w jedną z macek bestii. Szybko stworzył też motyla, który udał się w stronę zranionej kończyny, zdobywając jej krew. Tak oto stała się ona częścią maga krwi. Wypowiadając szeptem odpowiednie inkantacje, po kolei sprawiał, że krew odpływała z macek. Jedna po drugiej. Niestety był za słaby, by zająć się wszystkimi na raz, czy też po prostu zniszczyć potwora. Skupiał się więc na tych kończynach, które najbardziej zbliżały się do Simona oraz reszty. Musiał dać z siebie wszystko, by nic się nie zepsuło po drodze. Tych macek… Było bardzo wiele. Simon również potrzebował czasu, a przez to Cirillo szybko się męczył. Na szczęście jego ataki były szybsze, mógł ich używać częściej niż mag powietrza. Nie musiał się też odsuwać, gdy padła taka komenda, bowiem od samego początku trzymał się na dystans. Posłał ostatni swój atak, wysuszając mackę na tyle, że niemalże się ona rozpadała, a wtedy z ciała Simona padła błyskawica.
Wziął parę głębszych oddechów, kiedy potwór zniknął pod taflą wody. Przy okazji przyrzekł sobie, że nigdy więcej nie zbliży się do żadnego jeziora czy rzeki, póki nie pośle kogoś na zwiady jako królika doświadczalnego. Czyli intuicja dobrze mu podpowiadała, by się tam nie zbliżał. Brak zaufania robił swoje.
Mimo piekącego w niektórych miejscach ciała, podszedł do maga, który bardzo go irytował, po drodze odnajdując jeszcze swój sztylet. Skoro Simon podszedł do łowcy, to mu został akurat ten typ… (Eti). Za jakie grzechy?
- Pomogę Ci… – poinformował z niechęcią, po czym przykląkł przy oblepionym pijawkami magu. Nacinał je lekko czubkiem ostrza, po czym sprawiał, że krew, jaką zdążyły upić, wybuchała w nich. Ach, odezwała się ta sadystyczna dusza Rhysanda, gdzie zadawanie komuś bólu sprawiało mu przyjemność… W tym przypadku padło na te krwiolubne stworzenia. Choć wybuchały, raczej nie sprawiało to bólu białowłosemu. Czarnowłosy starał się, by go nie zadawać. Niestety, pasożytów na jego ciele było tyle, że po czasie Cirillo zaczęło kręcić się w głowie z wysiłku, jakiego musiał się dopuszczać. Już samo atakowanie macek było dla niego wyczerpujące, zapewne nadszarpnęło bardzo jego limity. To, co teraz robił tylko przeważyło szalę i wraz z ostatnią pijawką, która po wybuchu odpadła od ciała Nestora, Rhysand wyczerpany padł na ziemię obok niego, mimowolnie udając się na drzemkę.
Amazi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Młody łowca po wydostaniu się na brzeg będąc w całości oblepiony pijawkami klął na swoje pomysły. W końcu co za debil wskakuje do nieznanego jeziora, jednak by to sprawdzić zawsze ktoś musi się narazić. Co więc podkusiło go by być takowym testerem? Nie miał pojęcia, całe to szkolenie pozbawiało go instynktów samozachowawczych. W końcu powinien wrzucić tam jednego maga i sprawdzić co się stanie, mieli ich aż trzech! Nikt nie zauważyłby braku jednego… ale jakaś diabelska siła uosabiająca się w czarnowłosym łowcy skusiła go na to wariactwo.
No i historia dość szybko zatoczyła koło, a mężczyzna zrzucić ponownie musiał z siebie swój rynsztunek. Pospiesznie odpinał pasy odrzucając już czyste dzięki wodzie, jednak oblepione pijawkami części zbroi. A pozostając jedynie w czarnym kombinezonie miał ułatwione zadanie przy zrzucaniu krwiopijców. Z obrzydzeniem oderwał jednego z nich ze swojej szyi, skubance szybko znajdowały skórę i błyskawicznie do niej pełzły. Skrzywił się czując nieprzyjemne odrętwienie w miejscu po pijawce i lekko zaniepokoił widząc jak inni słaniali się na nogach. Czy też mu to groziło? Zagapił się, przez co z opóźnieniem zarejestrował podejście Domonica. Skinął do niego głową, bo mowa być dla niego trudna i pozwolił sobie pomóc z intruzem na plecach, którego nie sięgał. W podzięce mruknął krótkie „dzięki” i zsunął w końcu gogle z twarzy, zawieszając je na szyi. Czuł się lekko otumaniony, a za tym szedł opóźniony refleks i ograniczona percepcja.
Kiedy wszystkich ogłuszył ryk potężnej bestii z jeziora, był zażenowany swoją orientacją, jak mógł przeoczyć coś tak wielkiego w wodzie? Nic… musiał się teraz mobilizować i zrehabilitować. Spojrzeniem błyskawicznie zaczął szukać swojego ostrza, które zrzucił z siebie razem z częściami zbroi. Nawet udało mu się je dostrzec, wtedy jednak ktoś go mocno pchnął, a nieprzygotowany na to poleciał niczym kłoda do tyłu uderzając twardo plecami o glebę. Upadając spojrzał jedynie na swojego oprawcę, który okazał się być jednocześnie wybawcą porywanym właśnie przez monstrum. Atrakcji ciąg dalszy, bo przecież spokój jest przereklamowany.
Ryki bestii skutecznie otrzeźwiały i mobilizowały, stąd też młody łowca zmobilizował się do siadu, a potem nawet udało mu się wstać. Los jednak lubił się z nim droczyć i szybko posłał go ponownie na glebę. Po raz drugi Dominic przyczynił się do jego upadku. Z tą drobną różnicą, że tym razem wylądował na ziemi razem z Xanderem. Potwór bezlitośnie cisnął czarnowłosym łowcą w podnoszącego się Dejre. Obaj łupnęli, a impet uderzenia wyrwał im z piersi pojedynczy jęk.
- Domi zejdź…- wydusił z siebie, lecz to jedyne na co było go w tej chwili stać. Nagła bliskość była niebywale niekomfortowa, ale zeszła na drugi plan tuż za złapanie oddechu. Mężczyźni potrzebowali chwili na otrząśnięcie, a gdy tylko to się stało fioletowym tęczówką ukazała się potężna macka lecąca w ich kierunku. Zadziałał odruch, który nakazał mu zacisnąć dłonie na ramionach kompana tej niedoli i zrzucić go na bok podążając za nim i lądując nad nim. W ten oto sposób obaj przeturlali się unikając macki, która zmiażdżyła jedynie niewinne rośliny, w miejscu ich wcześniejszego pobytu.
Kątem oka łowca widział zażartą walkę czarnowłosego maga z mackami, przed którymi ich osłaniał, jednak, te które mogły by ich sięgnąć musieli uniknąć. A to wiązało się z maksymalną czujnością, okrzykami i turlaniem jak szaleńcy po całym trawniku. Tu nie liczyły się uwierające w pośladek kamienie, walczyli o życie! A nie było czasu na to, by się zebrać, ryzyko zmiażdżenia było zbyt duże.
W tak skrajnej sytuacji Xander był wdzięczny losowi, za niezjedzone śniadanie, bowiem tak intensywnie się miotali, że nie jednego mogłoby zemdlić, a oni dwaj na głoda byli bezpieczni pod tym jednym kątem.
Góra i dół, stale zamieniali się miejscami, aż nareszcie nadeszło wybawienie. Przeraźliwie żałosny ryk przeszył otoczenie, a oczy zwróciły się ku poczwarze, która rażona była właśnie prądem. Usta mimowolnie się uchyliły na widok bestii, która po takim potraktowaniu wycofała się do wody znikając w pełni pod jej taflą. Przytłaczającym był fakt, jaką potężną mocą dysponowali czarodzieje jednak nie był to czas na rozmyślanie o tym. Przeżyli i to cieszyło młodego łowcę, który w pełni skupił się na wyrównaniu oddechu, bo zasapał się jak emeryt na bieżni.
- Jesteś cały?..- spytał z troską leżącego na nim łowcy, który dopiero dochodził do siebie.
- Żyjesz? Domi…?...- odrobinę zmartwiony uniósł głowę, by spojrzeć na twarz towarzysza, a napotykając ledwie obecne krwiście czerwone tęczówki zamarł. Były tak blisko… zdecydowanie za blisko… Powietrze utknęło w piersi, a całe ciało drgnęło jakby orientując się w sytuacji. Czarnowłosy łowca przygniatał go całym swoim ciężarem, czuł ciężkie ruchy jego klatki piersiowej oraz muśnięcia wydychanego przez niego powietrza na skórze swojej szyi. A nagły ruch czerwonookiego łowcy i naparcie na nieodpowiednią strefę ciała było dla Dejre niczym gwóźdź do trumny. Brwi ściągnęły się w geście braku zrozumienia, dla ciepła gromadzącego się w podbrzuszu mężczyzny, nerwowo napiął mięśnie próbując zrozumieć to zjawisko, a kiedy tylko je pojął szok był ogromny. Mimo rozchylonych ust całkiem zapomniał jak się oddycha i że to niezbędne do życia. Całkiem zamarł bojąc się choćby drgnąć, co innego nieświadomy sytuacji Dominic, który postanowił się poprawić i powiercić, a skutki tego jasnowłosy łowca poczuł natychmiast. Samotny jęk wydarł się z jego ust, a szok temu towarzyszący zmusił go do chwycenia ramion czarnowłosego i zrzucenia go z siebie, starał się być delikatny, by mężczyzna miękko wylądował obok na trawie, ale tu liczyły się milisekundy. Jak tylko pozbył się ciężarka siadł i kolana przyciągnął, aż do piersi. Zamarł na moment, po czym nerwowo zerknął przez ramię na drugiego łowcę.
- A.. w sennie aaa….-ła?...J-jakieś coś mnie ugryzło w plecy. No ała! Już to mam…- maksymalnie zmieszany udał, że sięga coś z pleców i wyrzuca.
- Sory… - dodał chaotycznie. Był zażenowany prymitywną reakcja swojego ciała, a aktualne oblicze leżącego obok niego Dominica nie pomagało ani trochę, dlatego oderwał nerwowo wzrok i skupił go na tafli wody i pozostałych członkach drużyny. Właśnie nie myśl o członkach! To było teraz ważne, trzeba było uspokoić rozbujałe hormony, a nie dokładać im materiału.
- T…t-trze…- język całkiem mu się plątał, a poliki aż go piekły, dlatego siedząc patrzył przed siebie nie oglądając się na łowcę. Odchrząknął zachowując pozory.
- Trzeba ustalić co dalej, powinniśmy odsunąć się od brzegu, może bliżej drzew…? Musimy się zebrać, chwilę odsapnąć, osuszyć ubrania i coś zjeść nim ruszymy w drogę na górę…- mówił, a wraz z kolejnymi pomysłami jego emocje się uspokajały. Planowanie pomogło mu odzyskać równowagę, a przynajmniej do momentów kiedy nie zerknął z odruchu na rozmówcę.
- Będzie trzeba coś upolować… zbierzmy wszystkich kawałek na bok, rozpalmy ognisko by mogli się rozgrzać i pójdę coś upolować… - suche wymienianie faktów, które ich czekały zdecydowanie pomagały w wyrównaniu oddechu i rozbujanego tętna. A wizja samotnego odsapnięcia przy polowaniu była niczym to magiczne światełko w tunelu.
*** Od strony Dominica**
Nóż. Chyba jego nóż utknął w atakowanym przez niego ramieniu ośmiornicy. Szkoda, bardzo lubił to ostrze i jeżeli stworzenie się na niego nie obrazi, bardzo chętnie je odzyska. Oczywiście zaraz po tym jak pozbiera się z Xandera w którego walnął z takim impetem, że im obydwu brakło powietrza w płucach. Ach, miękkie lądowanie? Nie na kupie mięśni stworzonych do zabijania. Wolałby przytulić skałę, byłoby mu o wiele bardziej komfortowo. Niemniej, doceniał bliskość drugiego, szybko reagującego łowcy, szczególnie gdy ten złapał go za fraki i rzucił nim na bok jakby siedzenie na jego piersi skalało trzy pokolenia w tył.
Nic jednak mylnego! Xan uratował mu dupę, a gdy macka w którą - o, hej! - był wbity jego nóż, uderzyła w miejsce gdzie jeszcze przed chwilą leżeli, jego delikatnie zamglony wzrok nagle się wyostrzył. Czerwone tęczówki utknęły w twarzy łowcy nad nim po czym sprawnie go minęły oglądając swoje otoczenie. Nie było czasu na to żeby się podnieść, próbować dobyć jakiejś broni. Słyszał gdzieś od boku jak kumuluje się magia, uspokoił więc swoje serce pragnące ją stępić po czym to on złapał białowłosego i pociągnął na bok, ponownie dominując. Zabójcza kończyna śmignęła poziomo do ziemi tuż nad nimi zmuszając go do przylgnięcia do piersi wybawcy, ponownie na ułamek sekundy po zaraz znowu leżał na trawie.
Moc aż mu w uszach zaczęła piszczeć gdy ten mag od rozbierania Xandera na balu (Simon) kończył zaklęcie. Z ciekawości aż się na niego obejrzał, w idealnym momencie aby dostrzec pokaz elektryczności przeznaczony dla mamuśki pijawek. Jego brew lekko zadygotała modląc się o to żeby nie dostali rykoszetem. Aaa! I jeszcze macka na odchodne. Ponownie skończył na białowłosym na którego pieść opadł w geście "pięciu sekund dla odpoczynku".
Podniósł się, nieświadomie i całkowicie przypadkiem wciskając tyłkiem w jego krocze i podpierając się dłońmi na jego piersi, gdy ten się odezwał on był w całkiem seksownej pozycji. Pociemniałe z adrenaliny oczy zaczęły zwolna oglądać twarz jego doraźnego hamaka, pozwolił sobie na kilka nieco cięższych oddechów - takie rzucanie sobą było jednak męczące, a on dawno nic nie jadł - po czym chciał go zapytać o to samo. Ale został zrzucony! Zdecydowanie łagodniejszym ruchem, nadal pewnym i zaborczym ale, boleśnie świadomym!? Opamiętał się i od razu zrobił minę ni to przepraszającą ni zaskoczoną. Chciał go zaczął błagać o wybaczenie ale ten intensywnie zaczął drapać sie po plecach. To pewnie ten jad pijawek. Przynajmniej miał nadzieję bo aktualnie wpatrywał się w niego jak wół w malowane wrota mając nadzieję, że właśnie sobie nie przekichał u kolejnego, ostatniego już łowcy. To by była porażka na całej linii.
- Wybacz, zapomniałem, że Cię pogryzły. - Rzucił odnośnie pijawek po czym spojrzał na resztę kompanii zbierającą się do życia po tym niespodziewanym ataku. - Masz rację co do całego planu. Zaproponuje im to a-ale... czy z Tobą wszystko dobrze? Uszkodziłem Cię? - Zapytał z ogromną troską bo wiedział, że do delikatnych ta sytuacja nie należała. Chciał mu więc pomóc w pierwszej kolejności. - Może Ci jakoś pomogę? Coś Cię boli? - Lekko się podniósł żeby się zbliżyć, wpatrując tym samym baczne spojrzenie w niego. Jedno znaczące "nie" wystarczyło żeby niczym spłoszony kot się cofnął. - To może chociaż ja zapoluje? Łukiem szybciej coś ustrzelę niż Ty rzucisz nożem. - Zapytał tym razem z miną zbitego szeniaczka. On nie chciał go shańbić! TO BYŁ WYPADEK!
***Xander**
Czemu zawsze musiał mieć pod górkę? Dlaczego tak abstrakcyjne sytuacje musiały spotykać go? Czy był skazany na wiecznego pecha? Co uczynił, że aż tak na to zasłużył? Od samego początku dobrze rozmawiało mu się z Dominiciem, prędzej czy później coś musiało się wydarzyć.
- Tak to pewnie te pijawki… sory, że cię tak zrzuciłem…- odparł nadal zmieszany prawie nie patrząc w jego stronę, jedyne na co się zdobył to przelotny luk przez ramię, kątem oka. Kto by pomyślał, że krwiopijcy przydadzą się do beznadziejnej wymówki, ale niech chociaż taki pożytek z nich będzie.
- Dobrze to idź do nich, nie ma co krzyczeć…ze mną? W porządku tylko..- zaciął się woląc nie kontynuować, jeszcze by coś głupiego palnął, bo jak miał opisać swój problem? Wdzięczny był, że ciemnowłosy niczego nie zauważył, przynajmniej na to wskazywały jego pytania. Kiedy łowca usłyszał o pomocy, do której drugi chciał od razu przystąpić i się przysunął, nerwowo drgnął mocno zaciskając swoje uda i dociskając je szczelniej do piersi.
- Nie! - rzucił nerwowo, a kiedy Dominic się cofnął dopiero na niego spojrzał przez ramię, widząc tą zbitą minę wraz z propozycja polowania poczuł nieprzyjemne ukłucie w żołądku.
- Z tym polowaniem dobry pomysł, ale nie puszcze cię samego, nie znamy tych lasów, a jak widać do zwykłych nie należą. Pójdziemy razem, ale daj mi chwilę. Po prostu od tego jadu trochę zdrętwiały mi nogi to wszystko… dzięki za chęci, ale to zwyczajnie musi minąć - dopracował wspólny pomysł, po czym nieco luźniej już wplótł wymówkę.Dla niepoznaki zaczął pocierać swoje łydki, jakby chciał je rozruszać. Nie chciał urazić mężczyzny, ale szczerość w tej sytuacji była dla niego nierealna. W końcu tak prymitywna reakcja ciała w dodatku w stosunku do kolegi była uwłaczająca, żenująca i nie na miejscu dla łowcy. Było mu wstyd.
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Narracja 3 osobowa
Mawia się, że przed burzą nastaje cisza.
Na ogromnych polach źdźbła pszenicy przestają kołysać się leniwie, aby unieść swe kłosy ku niebu, oczekując obmycia nie złotem, a cieniem. Osi drżą nieznacznie, przypominając rzęsy, spod których niebawem mają błyszczeć łzy. Jeszcze trochę i spłyną solą, targane wichurą tak silną, że niektóre z nich zostaną na zawsze złamane, wykrzywiając się w paskudny sposób. A mimo to teraz dzielnie stoją. Zaciskając korzenie. Pozwalając, by ziemia i kamienie raniły je. Przytulając do siebie liście, by odszukać choć odrobinę ciepła, jakiego doświadczyły, gdy jeszcze świeciło słońce – dzielnie stoją, przygotowując się na to, co nadejdzie.
Dawno nie padał deszcz, więc burza jest nieunikniona.
Zgromadzona woda musi znaleźć ujście.
Po głuchym uderzeniu, którego fale dotarły do nóg otumanionego mężczyzny, nastała podobna cisza. Wiatr wzmógł się niespodziewanie wraz ze słowami “Pomogę ci”, wprawiając rozluźnione mięśnie w drżenie, a następnie ucichł. Przeszywający chłód nie był widoczny w spięciu włókien za sprawą tajemniczej substancji. Jego obecność była jednak faktem, sprawiając, że gorąca krew paliła skórkę i przełyk. Spływała, zastępując wodę z jeziora, a także ślinę, uciekając spod ran. Rzęsy trzepotały niczym zrozpaczone ptaki chcące wydostać się z klatki. Jakby ich właściciel nie potrafił się zdecydować, czy ukryć wodniste akwamaryny, czy pozostać czujnym. Oś zamarła w oczekiwaniu na burzę.
Całun popołudniowego słońca otulał alabastrową skórę, której daleko było do zdrowego odcieniu. Czy to przez nie zdawała się tak jasna? Biała niczym kosmyki. Nie pozostała taką jednak na długo. Rozbryzgujące się pijawki haftowały pajęcze lilie na pogrzebowej tkaninie. Wyciągając zakręcone płatki, kwiaty oplatały nogi, ramiona, pierś, plecy… Widok zapierający dech. Piękno i okrucieństwo w jednym. Zdobienia wbijały się głęboko w mięśnie, pozostawiając ślady nawet w kościach.
Myśli mężczyzny były w chaosie. Trudno ocenić, w jakim stopniu świadom był tego, co dzieje się wokół, a w jakim ukrył się w odmętach swego umysłu. Palce wbijały się w ziemię, pozwalając, by ziemia i drobne kamyczki wcisnęły się boleśnie pod paznokcie. Krtań zacisnęła się, nie pozwalając strunom głosowym zadrżeć choćby o milimetr. Klatka piersiowa unosiła się szybko, jednak nawet taka ilość powietrza nie była w stanie go ocucić. Dryfował pośród sztormu.
Minęło kilka sekund, nim do nagiego mężczyzny dotarło, że wszystkie pijawki zostały usunięte. Rhysand upadł obok, oddychając miarowo jakby spał. Nie przeszkadzało mu, że jego ręce spływają krwią. Że zaciskany do tej pory nóż wysunął się spod palców. Że trawa łaskocze go po skórze kołysana wietrzykiem. Nie poruszył się nawet w chwili, gdy uratowana osoba zacisnęła dłoń na broni. Uniosła nad nim i trzymała tak wyglądając jak dzika, wygłodniała bestia. Wystarczyłby jeden celny ruch, a ich krew zmieszałaby się, spływając strumieniem do jeziora i rozwścieczając raz jeszcze matkę pijawek. Jeden cios, a jego ciało wykrzywiłoby się w agonii wszystkich martwych pierścienic, których ciałami usłał ziemię wokół. Jeden zamach, a sen zamieniłby się w ten wieczny.
Nóż wbił się w grunt wypuszczony nagle o kilkanaście centymetrów od czarodzieja. Białowłosy mężczyzna zwymiotował na trawę po drugiej stronie, a gdy torsje ustały, skulił się. Drżącymi z emocji palcami zaczął ocierać twarz, dopiero po chwili orientując się, że te także zdobi krew. Nie czuł ich. Nie czuł prawie całego swojego ciała, gdy czołgał się do akwenu, by wodą zmyć szkarłatną substancję. Wyładowanie atmosferyczne otumaniło i wystraszyło większość pijawek, przez co żadna kolejna nie przyczepiła się do niego, gdy z uporem maniaka chlapał zimną cieczą twarz, pozwalając jej dostawać się do zaczerwienionych oczu i suchych ust. Gdy nie czując bólu, tarł i drapał skaleczenia, szorując je. Drobne urazy zmieniły się w nierówne, długie rany, krwawiąc nawet bardziej, a mimo to nie przestawał. Nie było naturalnego bodźca, który mógłby spowodować, by przestał.
Mężczyzna nienawidził być brudny. Choćby miał drapać do kości, chciał pozbyć się całej tej krwi. Jakże żałośnie wyglądał, gdy wiecznie wyprostowane plecy teraz wygięte były w łuk? Białe włosy poplątały się, odsłaniając wyblakłe już blizny po oparzeniach, które niczym choroba wgryzły się w skórę. Gdy zadarta wysoko głowa przytulona była do szyi, a z błyszczących oczu zniknęła radość, zachwyt i duma. Ziały teraz pustką, jakby należały do martwego.
Mawia się, że przed burzą nastaje cisza.
Na ogromnych polach źdźbła pszenicy przestają kołysać się leniwie, aby unieść swe kłosy ku niebu, oczekując obmycia nie złotem, a cieniem. Osi drżą nieznacznie, przypominając rzęsy, spod których niebawem mają błyszczeć łzy. Jeszcze trochę i spłyną solą, targane wichurą tak silną, że niektóre z nich zostaną na zawsze złamane, wykrzywiając się w paskudny sposób. A mimo to teraz dzielnie stoją. Zaciskając korzenie. Pozwalając, by ziemia i kamienie raniły je. Przytulając do siebie liście, by odszukać choć odrobinę ciepła, jakiego doświadczyły, gdy jeszcze świeciło słońce – dzielnie stoją, przygotowując się na to, co nadejdzie.
Dawno nie padał deszcz, więc burza jest nieunikniona.
Zgromadzona woda musi znaleźć ujście.
Po głuchym uderzeniu, którego fale dotarły do nóg otumanionego mężczyzny, nastała podobna cisza. Wiatr wzmógł się niespodziewanie wraz ze słowami “Pomogę ci”, wprawiając rozluźnione mięśnie w drżenie, a następnie ucichł. Przeszywający chłód nie był widoczny w spięciu włókien za sprawą tajemniczej substancji. Jego obecność była jednak faktem, sprawiając, że gorąca krew paliła skórkę i przełyk. Spływała, zastępując wodę z jeziora, a także ślinę, uciekając spod ran. Rzęsy trzepotały niczym zrozpaczone ptaki chcące wydostać się z klatki. Jakby ich właściciel nie potrafił się zdecydować, czy ukryć wodniste akwamaryny, czy pozostać czujnym. Oś zamarła w oczekiwaniu na burzę.
Całun popołudniowego słońca otulał alabastrową skórę, której daleko było do zdrowego odcieniu. Czy to przez nie zdawała się tak jasna? Biała niczym kosmyki. Nie pozostała taką jednak na długo. Rozbryzgujące się pijawki haftowały pajęcze lilie na pogrzebowej tkaninie. Wyciągając zakręcone płatki, kwiaty oplatały nogi, ramiona, pierś, plecy… Widok zapierający dech. Piękno i okrucieństwo w jednym. Zdobienia wbijały się głęboko w mięśnie, pozostawiając ślady nawet w kościach.
Myśli mężczyzny były w chaosie. Trudno ocenić, w jakim stopniu świadom był tego, co dzieje się wokół, a w jakim ukrył się w odmętach swego umysłu. Palce wbijały się w ziemię, pozwalając, by ziemia i drobne kamyczki wcisnęły się boleśnie pod paznokcie. Krtań zacisnęła się, nie pozwalając strunom głosowym zadrżeć choćby o milimetr. Klatka piersiowa unosiła się szybko, jednak nawet taka ilość powietrza nie była w stanie go ocucić. Dryfował pośród sztormu.
Minęło kilka sekund, nim do nagiego mężczyzny dotarło, że wszystkie pijawki zostały usunięte. Rhysand upadł obok, oddychając miarowo jakby spał. Nie przeszkadzało mu, że jego ręce spływają krwią. Że zaciskany do tej pory nóż wysunął się spod palców. Że trawa łaskocze go po skórze kołysana wietrzykiem. Nie poruszył się nawet w chwili, gdy uratowana osoba zacisnęła dłoń na broni. Uniosła nad nim i trzymała tak wyglądając jak dzika, wygłodniała bestia. Wystarczyłby jeden celny ruch, a ich krew zmieszałaby się, spływając strumieniem do jeziora i rozwścieczając raz jeszcze matkę pijawek. Jeden cios, a jego ciało wykrzywiłoby się w agonii wszystkich martwych pierścienic, których ciałami usłał ziemię wokół. Jeden zamach, a sen zamieniłby się w ten wieczny.
Nóż wbił się w grunt wypuszczony nagle o kilkanaście centymetrów od czarodzieja. Białowłosy mężczyzna zwymiotował na trawę po drugiej stronie, a gdy torsje ustały, skulił się. Drżącymi z emocji palcami zaczął ocierać twarz, dopiero po chwili orientując się, że te także zdobi krew. Nie czuł ich. Nie czuł prawie całego swojego ciała, gdy czołgał się do akwenu, by wodą zmyć szkarłatną substancję. Wyładowanie atmosferyczne otumaniło i wystraszyło większość pijawek, przez co żadna kolejna nie przyczepiła się do niego, gdy z uporem maniaka chlapał zimną cieczą twarz, pozwalając jej dostawać się do zaczerwienionych oczu i suchych ust. Gdy nie czując bólu, tarł i drapał skaleczenia, szorując je. Drobne urazy zmieniły się w nierówne, długie rany, krwawiąc nawet bardziej, a mimo to nie przestawał. Nie było naturalnego bodźca, który mógłby spowodować, by przestał.
Mężczyzna nienawidził być brudny. Choćby miał drapać do kości, chciał pozbyć się całej tej krwi. Jakże żałośnie wyglądał, gdy wiecznie wyprostowane plecy teraz wygięte były w łuk? Białe włosy poplątały się, odsłaniając wyblakłe już blizny po oparzeniach, które niczym choroba wgryzły się w skórę. Gdy zadarta wysoko głowa przytulona była do szyi, a z błyszczących oczu zniknęła radość, zachwyt i duma. Ziały teraz pustką, jakby należały do martwego.
nowena
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
____Wszystko działo się w takim tempie, że najmłodszy spośród członków grupy z trudem orientował się kto, w jaki sposób, z kim oraz po co, nie mówiąc już o reagowaniu. O tyle dobrze, że zdążył ostrzec niczego nieświadomego osobnika (Domi), zanim monstrum z jeziora, będące przecież wyłącznie ogromną smolistą, wijącą się we wszystkie strony świata skazą na tle zachmurzonego po ostatni centymetr nieba, zaatakowało.
____Pisk wywołał u Marigolda gwałtowniejszą reakcję niż u pozostałych, w końcu to na słuchu, zaraz obok węchu, najbardziej teraz polegał. Przycisnął obie dłonie do uszu mimowiednie, narażając się po raz kolejny tego dnia na poważny uszczerbek na zdrowiu. Ku jego zdziwieniu, matrona nie skorzystała z okazji, skupiwszy się przez pewien czas wyłącznie na Dominicu. Słychać było pluski wody, przeplatane raz po raz gardłowymi pomrukami zadowolenia, co nie wróżyło niczego dobrego.
____Chciał czym prędzej zejść niżej na nogi, lecz ciało odmówiło posłuszeństwa. Zatoczył się. Od pocałowania gleby uratowała go wysunięta na czas „zdrowa” ręka. Cóż, w tych okolicznościach niewielki miał wybór – mógł albo dalej kreować się na rolę damy w (wiecznych) opałach, albo złapać zębami za bandaż o wątpliwym poziomie sterylności i brutalnie go rozerwać, odkrywając przynajmniej przed częścią trzeźwej widowni prawdę, co też zrobił wraz z kolejnym przypływem adrenaliny. Wyrwawszy cienki nóż myśliwski z ukrytej w lewym bucie kabury, rozejrzał się prędko po okolicy, trzymając ostrze przed sobą. Kształty i kolory mieszały się ze sobą, abstrakcją sięgając zenitu. Czy kręciło mu się w głowie? Całkiem możliwe.
____Chyba tylko szczęśliwym zrządzeniem losu udało mu się dojrzeć znajomą sylwetkę (Eti), do której po chwili doskoczył. Mag nie był w dobrej kondycji, żeby to stwierdzić wcale niepotrzebne były oczy.
____Zdolność widzenia przydałaby się natomiast przy unikaniu ataków potężnych macek. Jedna spadła tuż obok łowcy z impetem godnym górskiej lawiny. Aż się wzdrygnął. Z ręki wypuścił przemoczoną koszulę oraz bojową kamizelkę, nie było czasu bawić się w zapinanie guzików czy nawlekanie szpili sprzączki na oczka. Chwila i zmiotłoby go z planszy. Czy raczej… wbiłoby go w nią… nieważne! Każdy dodatkowy balast był jak wyrok śmierci.
____Przenoszenie na wpół przytomnego dorosłego mężczyzny graniczyło w tamtym momencie z cudem. Marigold nie miał tyle siły, by podnieść ludzkie ciało i przerzucić w bezpieczniejszy obszar. Jedyne, co mógł zrobić, to przeskakiwać z miejsca na miejsce, odciągając lepkie macki od bezbronnego. A trzeba zaznaczyć, że i jemu, „wspaniałemu” gimnastykowi, z czasem zaczęła coraz bardziej siadać kondycja. I kiedy kolejne obślizgłe ramię sunęło w jego stronę, nagle coś się stało. Za sprawą magii krwi, kończyny kreatury zaczęły parcieć w zastraszającym tempie, niby warzywa odcięte od wody, zbyt długo pozostawione w ziemi i poddane na działanie za wysokiej temperatury. Przerażające.
____Po raz kolejny stało się coś, na co nie był do końca przygotowany. W górę wystrzeliła błyskawica Simona, lecz tego miedzianooki dostrzec nie mógł. Usłyszał za to. Elektryczny impuls sięgnął olbrzymki, skutecznie odwodząc ją od kolejnego upustu niepohamowanej agresji, skłaniając do wpełźnięcia z powrotem głęboko w czeluści jeziora. Było po wszystkim.
____Osunął się na ziemię, drżąc na ciele. Adrenalina do tej pory pompowana wraz z każdym uderzeniem serca z wolna stygła, pozostawiając po sobie przeszywający chłód. Na chwilę zamarł z palcami zaciśniętymi na skórzanej rękojeści. Trwał w bezruchu, skupiał się wyłącznie na wyrównaniu własnego oddechu. Pomogło, ale tylko na chwilę.
____Usłyszał czyjś głos gdzieś nad sobą. Nie spodziewał się. Odruchowo zmienił położenie noża w ręce, by w razie niebezpieczeństwa łatwiej mu było ugodzić nim intruza. W ostatniej chwili powstrzymał się od wyprowadzenia ciosu, wyrzucając z siebie, nieco zbyt rozedrganym głosem:
____— Nie potrzebuję niczyjej pomocy.
____Do maga nie docierały uprzejme prośby ani cedzone przez zaciśnięte zęby groźby. Uparcie klęczał nad Marigoldem, pozbywając się pozostałych na skórze pijawek za pomocą swojej magii. W końcu łowca dał za wygraną, siedział naburmuszony, w bezruchu, od czasu do czasu napinając mięśnie do granic możliwości lub posyłając w eter potępieńcze pomruki. W międzyczasie schował nóż z powrotem na swoje miejsce, jako że nie był już potrzebny.
____A kiedy ostatnie paskudztwo odpadło z cichym „pii-ik”, wreszcie mógł odetchnąć.
____— Dzięki – rzucił najbardziej neutralnym tonem, na jaki mógł się zdobyć.
____Ostrość widzenia nadal szwankowała, lecz i to nie przeszkodziło w zlokalizowaniu białowłosego maga (Eti), teraz klęczącego nad zbiornikiem, uporczywie szorującego własne dłonie. Chwilę bił się z myślami – podejść czy nie? W zasadzie, wcale nie musiał, lecz wewnętrzny głos nie dawał mu spokoju, wciąż zawodząc, że wypadałoby odpłacić dobrocią za dobroć i przynajmniej zapytać, czy jego wysiłek podczas odciągania macek matki pijawek nie poszedł na marne. Zarezerwowawszy zatem chwilę na opanowanie miękkich jak galaretka dolnych kończyn, przysunął się bliżej przyjaciela.
____— Wszystko w porządku?
____Nie odpowiedział, pochłonięty całkowicie niebezpieczną dla niego samego ideé fixe. Szorował, przemywał, tarł i drapał. Głuchy na bodźce z zewnątrz. Mhadlekar nie widział ran ni krwi z nich wypływającej, czuł za to jej mdły zapach. I to było to, co ścisnęło mu serce, co popchnęło jego dłoń najpierw do delikatnego ściśnięcia ramienia mężczyzny, jedynie dla sprawdzenia, czy podobny gest nie wyrwie go z okropnego stanu, w jakim się znajdował; a po kolejnej nieudanej próbie wywołania jakiejś reakcji, skłoniło go do przykucnięcia obok i pochwycenia prawego nadgarstka między swoje sine palce.
____— Przestań – wymamrotał stanowczo, przez krótki moment siłując się z Étiennem. Drugą rękę zamoczył w wodzie i przetarł ostrożnie ledwie widoczne czerwone smugi, z którymi ten się zmagał.
____Poczuł na sobie jego pusty wzrok. Jakby w ogóle go nie rozpoznał. Instynkt samozachowawczy Mariego naraz ryknął, by się natychmiast od maga odsunął. Nie zrobił tego. Na pytanie „dlaczego” nie był w stanie sobie odpowiedzieć. Parę mrugnięć później opór zmalał. Étienne wyrwał się z transu, stał się na nowo „sobą”, wyprostował się, podniósł dumnie głowę, a w oczy barwą przypominające górskie kryształy, wlał się dobrze znany im wszystkim blask.
____Pisk wywołał u Marigolda gwałtowniejszą reakcję niż u pozostałych, w końcu to na słuchu, zaraz obok węchu, najbardziej teraz polegał. Przycisnął obie dłonie do uszu mimowiednie, narażając się po raz kolejny tego dnia na poważny uszczerbek na zdrowiu. Ku jego zdziwieniu, matrona nie skorzystała z okazji, skupiwszy się przez pewien czas wyłącznie na Dominicu. Słychać było pluski wody, przeplatane raz po raz gardłowymi pomrukami zadowolenia, co nie wróżyło niczego dobrego.
____Chciał czym prędzej zejść niżej na nogi, lecz ciało odmówiło posłuszeństwa. Zatoczył się. Od pocałowania gleby uratowała go wysunięta na czas „zdrowa” ręka. Cóż, w tych okolicznościach niewielki miał wybór – mógł albo dalej kreować się na rolę damy w (wiecznych) opałach, albo złapać zębami za bandaż o wątpliwym poziomie sterylności i brutalnie go rozerwać, odkrywając przynajmniej przed częścią trzeźwej widowni prawdę, co też zrobił wraz z kolejnym przypływem adrenaliny. Wyrwawszy cienki nóż myśliwski z ukrytej w lewym bucie kabury, rozejrzał się prędko po okolicy, trzymając ostrze przed sobą. Kształty i kolory mieszały się ze sobą, abstrakcją sięgając zenitu. Czy kręciło mu się w głowie? Całkiem możliwe.
____Chyba tylko szczęśliwym zrządzeniem losu udało mu się dojrzeć znajomą sylwetkę (Eti), do której po chwili doskoczył. Mag nie był w dobrej kondycji, żeby to stwierdzić wcale niepotrzebne były oczy.
____Zdolność widzenia przydałaby się natomiast przy unikaniu ataków potężnych macek. Jedna spadła tuż obok łowcy z impetem godnym górskiej lawiny. Aż się wzdrygnął. Z ręki wypuścił przemoczoną koszulę oraz bojową kamizelkę, nie było czasu bawić się w zapinanie guzików czy nawlekanie szpili sprzączki na oczka. Chwila i zmiotłoby go z planszy. Czy raczej… wbiłoby go w nią… nieważne! Każdy dodatkowy balast był jak wyrok śmierci.
____Przenoszenie na wpół przytomnego dorosłego mężczyzny graniczyło w tamtym momencie z cudem. Marigold nie miał tyle siły, by podnieść ludzkie ciało i przerzucić w bezpieczniejszy obszar. Jedyne, co mógł zrobić, to przeskakiwać z miejsca na miejsce, odciągając lepkie macki od bezbronnego. A trzeba zaznaczyć, że i jemu, „wspaniałemu” gimnastykowi, z czasem zaczęła coraz bardziej siadać kondycja. I kiedy kolejne obślizgłe ramię sunęło w jego stronę, nagle coś się stało. Za sprawą magii krwi, kończyny kreatury zaczęły parcieć w zastraszającym tempie, niby warzywa odcięte od wody, zbyt długo pozostawione w ziemi i poddane na działanie za wysokiej temperatury. Przerażające.
____Po raz kolejny stało się coś, na co nie był do końca przygotowany. W górę wystrzeliła błyskawica Simona, lecz tego miedzianooki dostrzec nie mógł. Usłyszał za to. Elektryczny impuls sięgnął olbrzymki, skutecznie odwodząc ją od kolejnego upustu niepohamowanej agresji, skłaniając do wpełźnięcia z powrotem głęboko w czeluści jeziora. Było po wszystkim.
____Osunął się na ziemię, drżąc na ciele. Adrenalina do tej pory pompowana wraz z każdym uderzeniem serca z wolna stygła, pozostawiając po sobie przeszywający chłód. Na chwilę zamarł z palcami zaciśniętymi na skórzanej rękojeści. Trwał w bezruchu, skupiał się wyłącznie na wyrównaniu własnego oddechu. Pomogło, ale tylko na chwilę.
____Usłyszał czyjś głos gdzieś nad sobą. Nie spodziewał się. Odruchowo zmienił położenie noża w ręce, by w razie niebezpieczeństwa łatwiej mu było ugodzić nim intruza. W ostatniej chwili powstrzymał się od wyprowadzenia ciosu, wyrzucając z siebie, nieco zbyt rozedrganym głosem:
____— Nie potrzebuję niczyjej pomocy.
____Do maga nie docierały uprzejme prośby ani cedzone przez zaciśnięte zęby groźby. Uparcie klęczał nad Marigoldem, pozbywając się pozostałych na skórze pijawek za pomocą swojej magii. W końcu łowca dał za wygraną, siedział naburmuszony, w bezruchu, od czasu do czasu napinając mięśnie do granic możliwości lub posyłając w eter potępieńcze pomruki. W międzyczasie schował nóż z powrotem na swoje miejsce, jako że nie był już potrzebny.
____A kiedy ostatnie paskudztwo odpadło z cichym „pii-ik”, wreszcie mógł odetchnąć.
____— Dzięki – rzucił najbardziej neutralnym tonem, na jaki mógł się zdobyć.
____Ostrość widzenia nadal szwankowała, lecz i to nie przeszkodziło w zlokalizowaniu białowłosego maga (Eti), teraz klęczącego nad zbiornikiem, uporczywie szorującego własne dłonie. Chwilę bił się z myślami – podejść czy nie? W zasadzie, wcale nie musiał, lecz wewnętrzny głos nie dawał mu spokoju, wciąż zawodząc, że wypadałoby odpłacić dobrocią za dobroć i przynajmniej zapytać, czy jego wysiłek podczas odciągania macek matki pijawek nie poszedł na marne. Zarezerwowawszy zatem chwilę na opanowanie miękkich jak galaretka dolnych kończyn, przysunął się bliżej przyjaciela.
____— Wszystko w porządku?
____Nie odpowiedział, pochłonięty całkowicie niebezpieczną dla niego samego ideé fixe. Szorował, przemywał, tarł i drapał. Głuchy na bodźce z zewnątrz. Mhadlekar nie widział ran ni krwi z nich wypływającej, czuł za to jej mdły zapach. I to było to, co ścisnęło mu serce, co popchnęło jego dłoń najpierw do delikatnego ściśnięcia ramienia mężczyzny, jedynie dla sprawdzenia, czy podobny gest nie wyrwie go z okropnego stanu, w jakim się znajdował; a po kolejnej nieudanej próbie wywołania jakiejś reakcji, skłoniło go do przykucnięcia obok i pochwycenia prawego nadgarstka między swoje sine palce.
____— Przestań – wymamrotał stanowczo, przez krótki moment siłując się z Étiennem. Drugą rękę zamoczył w wodzie i przetarł ostrożnie ledwie widoczne czerwone smugi, z którymi ten się zmagał.
____Poczuł na sobie jego pusty wzrok. Jakby w ogóle go nie rozpoznał. Instynkt samozachowawczy Mariego naraz ryknął, by się natychmiast od maga odsunął. Nie zrobił tego. Na pytanie „dlaczego” nie był w stanie sobie odpowiedzieć. Parę mrugnięć później opór zmalał. Étienne wyrwał się z transu, stał się na nowo „sobą”, wyprostował się, podniósł dumnie głowę, a w oczy barwą przypominające górskie kryształy, wlał się dobrze znany im wszystkim blask.
Adelai
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Jasny błysk potężnej błyskawicy był dla maga inspiracją, która pomogła mu ustać na nogach. Obserwowanie ogromnej bestii, która wycofuje się przytłoczona możliwościami wyładowań elektrycznych było powodem do dumy. Czarodziej nie sądził, że osiągnie to tak dobry i szybki efekt, stąd też łagodny uśmiech wkroczył na jego zmęczoną twarz. To jedno zaklęcie kosztowało go mnóstwo sił, jednak nie chciał pokazać przed innymi, jak bardzo go to osłabiło. Wspierając się na swym kosturze niczym na zwykłej drewnianej lasce podszedł do Marigolda, łowca miał jeszcze wiele pijawek na swej skórze, a usuwanie ich nie należało do najłatwiejszych, więc pomimo początkowych sprzeciwów mężczyzny kucnął przy nim i zaczął pozbywać się pijawek.
Nie oczekiwał wdzięczności, jego nagrodą była możliwość dokładniejszego przyjrzenia się jasnowłosemu łowcy. To co było trzeba przyznać tym mordercom, to fakt, że o ciała dbali perfekcyjnie. W końcu nawet tak drobny mężczyzna jak Marigold wyglądał pod tym względem imponująco.
Simon nie chciał być jednak natarczywy ze swoim spojrzeniem, dlatego też co jakiś czas przenosił je na pozostałych członków drużyny. Rhysand sprawnie sobie radził z pomocą białowłosemu magowi, a dość brutalne traktowanie tych małych krwiopijców jednocześnie zaciekawiło jak i obrzydziło czarownika, który wzrokiem uciekł na ostatnia dwójkę tego zespołu. I na nich na dłuższą chwilę utknęło jego spojrzenie. Był mocno zaskoczony tym co widzi i jednocześnie zachwycony! Wybornie opięty czarny kombinezon długowłosego skrytobójcy ukazywał wszystko, nie krył żadnego szczegółu tak doskonale wyrzeźbionego ciała. A na deserem tej wizualnej uczty był drugi łowca, który w swym przemoczonym ubraniu spoczywał rozciągnięty na sylwetce tego pierwszego. Xander i Dominic w tak krótkiej scenie dostarczyli łakomym oczętom maga ucztę o jakiej nawet nie śmiał marzyć. Ich nieporadne ruchy były po prostu urocze, twarze tak blisko, ciało leżące na ciele, coś cudownego! Niestety mężczyzna leżący na dole musiał popsuć tę urokliwą scenerię i zrzucić z siebie towarzysza. Czarodziej westchnął zrezygnowany i zawiedziony zakończeniem swojej obserwacji, jednak to co ujrzał kątem oka kiedy je od nich odciągał tak go zaskoczyło, że dłoń kierująca się po pijawkę trafiła na jego własne kolano, które popieszczone zostało małym wyładowaniem elektrycznym. Otrząsnęło to maga na tyle, by skorygować swój błąd i powrócić spojrzeniem do dwójki łowców. Oczywiście nie przerywał pomocy Marigoldowi, a kiedy zakończył czynność pozbywając się wszystkich krwiopijców i usłyszał krótkie „dzięki” skinął głową jedynie kodując fakt, odejścia chihuahuy gdzieś na bok. A wszystko przez zaczerwienienie na twarzy do tej pory najbardziej zdystansowanego łowcy Xandera. Cóż to był za przełom! I, że tak szybko nastąpił! Ten Dominic czynił cuda! A jego mokre oblicze wyśmienicie dopełniało ich obraz. Być może niegrzecznym było takie wpatrywanie się w kogoś, jednak kto go mógł teraz na tym nakryć? Marigold zajęty był Etienne, Rhysand leżał jak długi… to Simon przeoczył… ale no minuta dłużej leżenia mu nie zaszkodzi, mag zaraz zajmie się towarzyszem, najpierw pozna dalszy rozwój wydarzeń u dwóch łowców, którzy byli na tyle zajęci sobą, że też nie zwracali na niego uwagi. Bezkarnie mógł więc się im przyglądać. Niebywale zastanawiał go fakt speszenia Xandra, zabójca nie wyglądał na aż tak wstydliwego, by zwykły kontakt fizyczny miał go tak skrępować, a to jak podkulał nogi było urocze i zabawne. No właśnie, czemu je tak podkulał? Simon wspierając się na swoim kosturze wstał, by poprawić sobie widoczność, a jego bezwstydny i wścibski wzrok uważniej przewertował łowców, poza Dominica warta była zapamiętania… a kiedy Xan zwrócił się ku swojemu rozmówcy mag mógł dojrzeć coś, co wcześniej było dobrze osłaniane. Wyraźnie zauważalne wybrzuszenie na kombinezonie mało nie spowodowało spotkania maga z ziemią. Mina Dominica była tak niewinna i na nic nie wskazująca, że rozwój sytuacji był zaskakujący! Więc pozbawiony swojej skorupki Xan był aż tak wrażliwy? Czyżby to był powód, przez który krył się w swojej zbroi? To było zaskakujące i cenne spostrzeżenie. Jak ogromnie zaskoczył go niepozorny Dominic, ah ten prowokator! Cicha woda brzegi rwie, a Dominic rozkochuje! I to jak w ekspresowym tempie! Chłopak miał zadatki na prawdziwego kasanowe! W końcu taka zdobycz i to na starcie ich podróży? Cóż więc ujrzy przy jej zakończeniu?
Cały podekscytowany postanowił w końcu oderwać wzrok od dwójki gołąbeczków i podejść do nieprzytomnego maga.
- Rhysand? - szturchnął delikatnie czarodzieja krwi, jednak ten nie zareagował w żaden sposób. Z ogromnym trudem przewrócił go na plecy, po to by móc pochylić się nad jego piersią i usłyszeć jego oddech. Całe szczęście takowy był, choć płytki, to niepodważalny. Mag musiał przeciążyć się podczas tego ataku. Ilość czarów była dość spora, więc nie było to nic dziwnego. Sam Simon po użyciu jednego ledwie trzymał się w pionie, po podobnej ilości niezaprzeczalnie skończyłby tak jak kolega.
Zwrócił twarz w kierunku Marigolda chcąc nawiązać jakiś kontakt i wspólnie opracować plan co do dalszych kroków, które powinni podjąć. Ujrzał jednak kolejny szokujący obrazek. Marigold obmywał maga, łowca pomagał magowi? W dodatku z taką ostrożnością i czułością, że Simona to rozczuliło już w pełni. Jeden atak ogromnej pijawki i wszelkie lody w drużynie zostały przełamane. Serce jego się radowało. Skoro była szansa na ich pojednanie projekt ten nie był tak głupi jak z początku mag myślał.
Zamyślone i rozczulone spojrzenie Simona zatrzymało się na dłoniach jasnowłosego łowcy i jakby z opóźnieniem dotarło do niego, że Marigold nie miał bandaża, a jego dłoń wyglądała normalnie. Po co więc, go wcześniej nosił? Był to rodzaj jego stylizacji? Może nie posiadając innych ran, chciał choć pozorować na bardziej doświadczonego w boju?
Jeden poranek, a tyle wydarzeń, los naprawdę wystawiał ich na próbę.
Uwagę maga przykuł głos Dominica, który zbliżył się informując o dalszych działaniach, jakie powinni podjąć, faktycznie kiszki marsza mu grały, więc wizja posiłku była niebywale kusząca.
- Macie propozycje co do miejsca tego postoju? Rhysanda będzie trzeba tam dostarczyć, sam poproszę o drobne wsparcie czy asekurację…- poinformował uznając, że nie ma co się oszukiwać, siły maga były teraz ograniczone, przejście dwóch metrów sprawiło mu trud, co będzie kiedy karzą mu podejść pod skraj polany? Choć odległość dla sprawnej osoby była śmiesznie mała, tak dla niego była teraz wizją wyprawy.
Całe szczęście łowcy zlitowali się nad magami i każdy z potrzebujących tę pomoc otrzymał. Księcio-rumakiem Simona został Dominic, który użyczył mu swego ramienia i pozwolił się na nim wesprzeć podczas krótkiej acz wyczerpującej drogi do miejsca spoczynku.
- A tobie nie stało się nic podczas tego ataku? - zapytał nawet nie musząc udawać zainteresowania stanem zdrowia łowcy. Mimo, że byli swoimi naturalnymi wrogami, Simon starał się być ponad to, byli teraz zespołem, więc mag starał się zachować dobre relacje z członkami tej drużyny.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Zarządzenie drobnego przegrupowania po to by nie podejmować już żadnej decyzji na chybił trafił – jak widać nie szło im to – zostało przyjęte dość dobrze. Chociaż, heh, kto miał protestować? Magowie, którzy z ledwością stali na nogach, a trzeźwy na umyśle był jedynie ten władający błyskawicami? Zmęczeni i niezdolni do reagowania inaczej niż instynktem w obliczu zagrożenia, który to by ich wykończył. Czy łowcy którzy chociaż nieco bardziej przytomni fizycznie, wydawali się ogromnie rozbici psychicznie? Poniesiona porażka na pewno odbije się na nich piętnem. No właśnie. Później przyjmie na klatę błędną decyzję, będzie się kajał. Albo przeprosi ich jedzeniem!
Nie musiał czekać długo kiedy powoli wszyscy zaczęli się zbierać. A on jedyne o czym marzył to żeby wreszcie cokolwiek zaczęło się układać. To było dopiero kilka dni od kiedy byli drużyną, a on już miał wrażenie, że sobie u wszystkich przekichał, a oni wszyscy razem u całego wszechświata. I jak on stanowił zagrożenie ich honoru, tak reszta próbowała ich bez dyskryminacji zabić. Wybić co do jednego. Czy to los czy złe fatum? Czy dało się je odwrócić?
Nie odeszli daleko. Przegrupowanie w zabezpieczony gęstymi krzakami pokrytymi kolcami zaułek, które to jednocześnie stanowiło mur nie do przebicia, było chyba odpowiednim miejscem na odpoczynek. On biegał jak mała mróweczka. Naniósł suchego drewna i rozpalił ogień, który to wraz z magiem błyskawic podtrzymał aż przyjemne ciepło nie zaczęło koić strapionych dusz. Płomienie buchały w powiększającym się kręgu, a radosne iskierki zaczęły zwolna działać tak na ciało jak i umysł. Byli zziębnięci, musieli wyschnąć i zjeść coś. Ta potrzeba sprawiła, że on odnalazł swój łuk i rzucając go ostrożnie na ramie, wyuczonym ruchem, ruszył bez meldowania się reszcie w stronę gęstej głuszy. Apropo, nie będą szli w tym kierunku, miał sporą nadzieję, że młode brzozy zasłaniające widok do dwóch metrów ponad ziemią nie będą stanowiły ich kolejnego przystanku, problemu, niespodzianki? Błagał w myślach żeby szlak wiódł w drugą stronę.
Zszedł niżej na nogach i skradając się niczym lis zaczął śledzić wzrokiem każdy poruszający się listek. Przygotował sobie strzałę idealnie pasującą na cięciwę i… Xander prawie dostał nią gdy go wystraszył! Debil ale zamiast go ochrzanić, spojrzał na niego wzrokiem sarenki nijak nie pasującym do twarzy zakrytej maską i jedynie westchnął nie kłócąc się z propozycją pomocy.
Dalsza część polowania odbyła się w dwójkę i przyniosła wyśmienity efekt w postaci średniej wielkości sarny. Na ich całą, sześcioosobową bandę porządne kilka kawałków mięsa powinno wystarczyć. Na miejscu je wykroili, poporcjowali i przenieśli. Nie było sensu ciągnąć za sobą całej zdobyczy – zgodnie stwierdzili, że „chuj wie co by na nich przez nią wypełzło”, woleli nie ryzykować. Poza tym mniejsze acz nadal syte kawałki mięsa łatwiej było upiec.
Posiłek, dojście do siebie, szybkie wycieczki do jeziora po wodę, zajęły im kolejne dwie godziny. Słońce stanęło w zenicie gdy zaczęli się zbierać. Nadal nie wyglądali reprezentatywnie ale wysuszeni, po opatrzeniu, ogarnięciu się i przywdzianiu ciuchów tak jak należało, mogli posuwać się naprzód. W stronę góry! Tymi cholernymi małymi brzózkami przez które nie było absolutnie nic widać i chuj w dupe temu co to wymyślił.
I w ogóle jak to się stało, że z pięknej pogody, wszystko przepoczwarzyło się na ich niekorzyść?! Niebo szybko zasnuły ciemne chmury, a grzmoty które jeszcze chwilę temu było słychać w oddali, zaczęły przetaczać się nad ich głowami.
- Znajdźmy jakieś schronienie zanim Marigolda piorun w dupe strzeli. – Rzucił głośno pierwszą część zdania, drugą nieco ciszej. Oczywiście nadział się na spojrzenie niskiego łowcy które próbowało go rozpłatać na pół ale nie oszukujmy się, on miał dzisiaj takiego pecha, że obrywało mu się wszystkim i za wszystkich. Po co więc kusić los. Szczególnie gdy ten zsyła im bezpieczną jaskinię! Grzech nie skorzystać, nie?
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
- …i dlatego też w winie marynowana winna być sarna - dzielił się z towarzyszami swą wiedzą. - Mięsa tego łagodność i słodycz pozwala przełamać i wydobyć aromat. Szczególnie ten jesienny, orzechowy.
Z niebywałą gracją wziął kolejnego gryza zaoferowanego przez drogiego właściciela Torvi kawałka, nie brudząc sobie nawet kącika ust ociekającym z niego tłuszczem. Rzecz jasna gdyby nie jego szybka interwencja, owo jakże cenne zwierzę sprofanowane zostałoby bezczelnie i poddane jedynie obróbce cieplnej, jakby służyć miało za pożywienie prostakom. Nie! Nie mógł na to pozwolić! Dlatego też przy pierwszej okazji udzielił wszystkim lekcji, znalazłszy pierw odpowiednie zioła – a że jego umiejętności kulinarne były co najmniej na poziomie urody, intelektu czy sztuki przetrwania, nie mogły inne niż perfekcyjnie – a następnie odpowiednio przygotowawszy obiad.
- Nie wstydźcie się komplementować tego łechtającego wasze podniebienia rarytasu. Pokornie przyjmę wszelkie słowa uznania. - A gdy nikt nie odważył się odezwać, kontynuował niewzruszony, kiwając niespiesznie głową. - Ach! A więc to tak! Mowę wam odebrało? Oui, oui. Nic jednak dziwnego. Wielu z was zapewne pierwszy raz dane jest zakosztować takiego specjału. Niełatwo o taki w dziczy, non! Jakież was szczęście spotkało, że byłem akurat w pobliżu…!
Po posiłku w przewspaniałej atmosferze, której nie zepsuło nawet chamskie mlaskanie czy wywołujące dreszcze oblizywanie palców, nadszedł czas na zasłużony odpoczynek. Pogoda była iście kontemplacyjna. Wypełniona delikatnym kołysaniem koron, pieśniami ptactwa oraz promieniami słońca przebijającymi niczym groty strzał przez zieleń, idealnie pasowała do jego nastroju. Czuł (ha! wyborny żart – musiał sobie pogratulować) się niezwykle lekko, jakby ubyło mu co najmniej połowy wagi. Jak raz mimo opierania się o trzon drzewa, który, obity w korę, powinien wbijać mu się w jasną skórę, zostawiając wzory między pięknie zarysowanymi codzienną wspinaczką po drzewach mięśniami, nie czuł niewygody. Pozwalając błądzić przepięknym oczom po towarzyszach, oddał się obserwacji, puszczając wolno wodzę wyobraźni. Przynajmniej do czasu aż jego ciało nie zaczęło drętwieć.
Zdecydowanie wolałby darować sobie tę katastrofę zwaną wyprawą, lub przełożyć ją na termin, który każdemu by odpowiadał. Rzecz jasna jednak małe gąsiątka nie poradziłyby sobie bez niego, wpadając w pierwszą lepszą wilczą norę lub zajadając się trującymi jagodami, więc postanowił ruszyć wraz z nimi. I tak też zaczęła się wielka przygoda pełna zupełnie nowych gatunków roślin, śladów, jakich nigdy wcześniej nie widział, zmutowanych krzewów, które w jego stronach mierzyć mogły co najwyżej połowę Marigolda, podczas gdy te obecne górowały nad nim. A także wielu, wielu innych skarbów, którym poświęcał czas, zachwalając je, przyglądając się, a niektóre nawet zbierając. Bawił się tak wyśmienicie, że zupełnie umykały mu nagabywania do zrównania kroku z ignorantami, którzy za nic mieli piękno co kolejnej gąsienicy, ślimaka czy węża. Och! Albo tym mrówkom, które – był pewien! – mierzyły co najmniej dwa centymetry więcej niż mu znane. I miały przezabawne żuwaczki, którymi próbowały go straszyć, stając na tylnych odnóżach.
- Och, Xan-Xan! Spójrz jakże w tym roku natura obficie przyozdobiła ten krzew. Ostrożnie jednak! Każdy z jej darów jest dla nas śmiertelnie trujący, jednak ach, jakże szczęśliwa będzie zwierzyna, której dane wpaść na niego. Nasyci swój żołądek do pełna, a później, kto wie, może częścią kręgu życia się stanie, gdy jakiś zacny drapieżnik połasi się na jej mięso. Co sądzisz? Och, och! Albo spójrz na te ślady…
- Wieloimienny, czy wleczesz się tak z powodu oczekujących twej uwagi darów natury, czy nóg?
Figlarny uśmiech ozdobił malinowe wargi na tę jawną zaczepkę. Nim jednak zdążyło uciec spomiędzy nich choć jedno słowo warte co najmniej worka złota, łowca kontynuował z westchnieniem:
- Spowalniasz nas. Do góry jeszcze daleko, a zabawa przy jeziorze odebrała nam już zbyt wiele czasu... Dlatego poniosę cię…
Jakże zdziwiony był wybuchem przystojnego łowcy, gdy ten rzekł mu, iż oto nadszedł kres jego kuśtykania i przystanków! Powołując się na daleką drogę, brak czasu i ach, Bóg jeden wiedział cóż jeszcze, zdradził mu swoje prawdziwe intencje. Tak! Właśnie tak! Owy mężczyzna zapragnął jego bliskości, jednak nie mogąc przyznać się ni przed innymi, ni przed sobą, znalazł wymówkę dla swych zamiarów wzięcia go w ramiona (będąc bardziej konkretnym na barana) i nie puszczania póki noc ich nie zajdzie (czytaj póki nie dojdą tam, gdzie mają, bo szlag go zaraz trafi). Cóż za odwaga! Cóż za męstwo! W topazowych oczętach zalśniły łzy wzruszenia, gdy potakiwał zaszczycony, nie mogąc złapać spojrzenia fiołkowych odpowiedniczek. Czy to nagłe zawstydzenie kazało łowcy skupić się na swym rynsztunku? Doprawdy jeśli miał określić go jednym tylko zdaniem, powiedziałby, że Xander jest niczym fondant czekoladowy. Wystarczy przebić się przez chrupiącą, odrobinkę twardawą skorupkę Prawdziwego Męskiego Łowcy, by dojrzeć płynne, przesłodkie wnętrze. A on, jako najwspanialsza swatka na całym świecie, musiał, po prostu musiał wiedzieć, kto jest tym szczęśliwcem trzymającym widelczyk, by wejść głębiej.
W końcu nadszedł długo wyczekiwany moment! Przewiesiwszy bronie, by zrobić miejsce, Xander ukląkł dwornie, oferując mu swoje plecy i kim by był, gdyby od razu nie przyjął zaproszenia, moszcząc się i owijając wokół niego? Przypadkiem, można by rzec, przesunął dłońmi po szyi, a następnie także zbroi. A skoro już się stało… cóż. Mógł zaszczycić go tym jednym komplementem, czyż nie? W ramach nagrody za hojność i ogromną wygodę, jakiej dostarczała możliwość ulokowania nóg w… sam nie był pewien, jakiś uprzężach? Dawało to także wolność jego rękom, z której na razie nie skorzystał.
- Xanderze! W takich ramionach to niczym w domu przed kominkiem. Przy tobie zdaje mi się, że ważę mniej niż królik. I te silne mięśnie. Wiele czasu na treningach spędzać musiałeś. Ach, jakiż to szczęściarz może co noc złożyć swe lico na twej piersi? Nie mów! Sam zgadnę! - powstrzymał go natychmiast.
Z takim deserem należało obchodzić się nad wyraz delikatnie. Zbyt mocne przytyki, czy próby przebicia przez skorupkę skutkować mogły zniszczeniem lub – co gorsza – zastygnięciem i nabudowaniem warstwy. Ostrożnie więc musiał skubać po kawałeczku. Na szczęście był cierpliwy. Miał już doświadczenie w podobnych zabiegach. Zamyślony, nie spostrzegł nawet, iż temat został podjęty.
- Zapewniam, że wagi królika nie masz. I tak, dużo trenuję. Waszą bronią są czary, naszą mocne ciała, dlatego skończ z tymi kpinami...- mówił coraz chłodniej, a kiedy mag już się odpowiednio ulokował, wstał dość szybko, by sprawdzić ciężar, jaki mu doszedł i to jak poradzi sobie z nim jego ciało. A po wyczuciu odpowiedniego środka ciężkości, ruszył za resztą.
- Kpiny? Jakżebym śmiał! Niemniej oddać ci należy, że gdyby nie twa krzepa i zdolności, cała nasza grupa mogłaby zostać dotkliwie zraniona. Masz moje podziękowania.
- Niektórzy oberwali, a więc moje atrybuty są niewystarczające. Przyczyniasz się jednak właśnie do drobnego rozwoju krzepy, więc może w przyszłości pójdzie nam lepiej... - stwierdził spokojnie, nie potrafił przyjmować podziękowań. Wśród łowców było to coś mało spotykanego, dlatego odrobinę zmieszało mężczyznę.
- Zaiste! Takiego towarzysza mając, inaczej być nie może! Niechaj tylko dane mi będzie się wykazać, a zapewniam, że przy mnie o obronę obawiać się nie musisz, Xan-Xan. Będzie z nas doskonały duet! Niejednokrotnie już dowiodłem, że w tej kwestii można mi ufać.
I zaczął swą opowieść, jak to jednego razu ochronił grupę powracających z codziennego zbierania grzybów niewiast przed sześcioma długimi na cztery metry żmijowyjcami. Jako sprawny gawędziarz bardzo łatwo zaskarbił sobie jego pełną uwagę, ubarwiając czas dokładnymi opisami, zmianą tonu i nagłymi, dramatycznymi pauzami. Historyjka, którą zwykły chłopaczyna opowiedziałby w zaledwie pięć minut, nabrała żywych barw, wręcz realnych, ekscytując samego narratora przez ich przeszło dwadzieścia, który nie mógł się powstrzymać przed radosnym:
- Albo innym razem…
I kolejnym wspomnieniem, tym razem ze wspólnej walki ramię w ramię obok drwala ze stadem wilkosmoków. Cóż to była za bitwa! Mężczyzna tylko dzięki jego refleksowi wyszedł z całego zdarzenia bez szwanku i jedynie z nadpaloną koszulą.
- Taki wojownik także musiał napotkać na swej drodze trudności. Jakież istoty skrzyżowały z tobą swe szpony?
Swobodnie przepuszczał przez palce jasne kosmyki, wykonując zręczne sploty, które skutkowały idealnie prostym (bo jakże inaczej, gdy był ich autorem?) warkoczykiem. Tak podobnym do kilkunastu innych, których Xander dorobił się podczas opowieści, czego zapewne nie był świadom.
- Jestem łowcą, zdarzało mi się polować na różne bestie, ale główną zwierzyną byli czarodzieje… - powiedział dość sucho, w końcu taka była prawda. Prawda, o której białowłosy chyba zapomniał. To Akademia zmusiła ich do współpracy, a ciężko zapomnieć o całych stuleciach wzajemnych walk i mordów.
- Nie wiem co tam robisz, ale jak już musisz, to tak mnie nie smyraj… - warknął.
- Och Xan-Xan, po cóż ta nieśmiałość? - zaświergotał po krótkiej przerwie niezwykle słodkim tonem. Tak się zdarzyło, że przypadkiem natrafił na kołtun, którym należało się natychmiast zająć. Nie chcieli bowiem, by trzeba było ściąć tak piękne kosmyki, które barwą przypominały starzejącego się już niestety psa, prawda? Dlatego trochę po pociągał. - Niemniej jednak powinieneś bardziej dbać o włosy mój drogi - cmoknął niczym znawca. - Spójrz, tutaj także rozdwojone końcówki! Tragédie!
Przytulił się na moment, by wygodniej było zaprezentować tę jakże okropną prawdę, machając mu ogonkiem przed twarzą i przypadkiem smyrając kilka razy po nosie.
- Na jakich to czarodziejów dane ci polować, że tak problematycznym okazuje się zwyczajna pielęgnacja?
Nagła cisza zwiastować mogła jedynie coś niecnego. Niczym zbierające się przed burzą chmury, przywodziła na myśl jedynie wyładowania atmosferyczne. Jakże to zrobi? Czy w nerwach uniesie się dumą i pozbawi go wygodnego środka transportu? A może obruszy się? Jakiekolwiek wizje nie pojawiły się w jego myślach, głośne kichnięcie było raczej jedną z ostatnich. Krótki chichot podrażnił jego struny głosowe. Jakże smutnym zbiegiem wypadków nie dane mu było dostrzec naburmuszonej miny.
- Oj niech panicz mi wybaczy, że pomiędzy treningami a polowaniami nie miałem czasu na wizyty u fryzjera… jak tak cię odstraszają, to ich nie ruszaj.
Jeszcze jedne wibracje, tym razem takie, które wzruszają i ramionami, by zakończyć na uniesieniu kącików ust. Ach, mógł sobie wyobrazić rumieńce przyozdabiające jego lico.
- Bzdura. Jak coś takiego mogłoby mnie odstraszyć, Xan-Xan? Acz jakimi szczęściarzami byli owi czarodzieje! Powiedz, cóż trzeba czynić, byś uganiał się za kimś i na koniec świata? A może pod dowództwem kogoś, rozkazy jedynie wykonujesz?
- Zasłużyć sobie...- zirytowana barwa głosu usunęła się nostalgicznej, smutnej nucie.
Zaatakował niespodziewanie, tym samym ogonkiem szorując po twarzy mężczyzny. Nim ten zdążył wykonać ruch, już zaglądał mu przez ramię, nadymając policzki przez chwilę. Błękitne tęczówki błysnęły. Teraz miał doskonały widok.
- Nie wolno, Xan! - zawołał, o mało co nie wkładając mu włosów do oka. - Takie bruzdy, zbyt często brwi marszczysz, ot co! Proszę bardzo, uśmiechamy się. Tak przystojna twarz, aż żal ją tracić na zmarszczki w wieku lat dziesięciu! Skończysz jak stara ciotunia Becky, której żaden we wsi nie chciał! No i na cóż ci będzie ta psia wierność i uganianie się za czarodziejem, gdy samą twarzą go odstraszysz? Nim cię poznać zechce, puf! i nie ma. Ale spokojnie, jam przyjaciół w potrzebie nie opuszczam. Nie takie beznadziejne przypadki żem ratował. Raz jedna para…
I nastąpiła kolejna, tym razem dość absurdalna opowieść, o dziewczynie imieniem Lily, która ze swym Harrym przez ponad dwa lata się mijała. Gdy on już zaprosić ją zechciał i na odwagę się zebrał, ta z desperacji z innym godziła się iść niespełna minut dziesięć wcześniej. A gdy to nie wypaliło, dalej wzdychała do tamtego, który złamane serce w pracy począł leczyć. Chybionych strzał miłości każdego z nieumiejętnych, miłosnych łuczników nie miał kto dostrzec, gdyż oboje wyczekiwali, gdy drugie cięciwę poczęło naciągać, podczas gdy o kamień potknąwszy się, upadało, kiedy w niebo należało na nadlataującą szansę spogladać. I dopiero jemu udało się ich oczy ku sobie zwrócić.
A no i to była ta historia, w której w kluczowej scenie wkracza niedźwiedź.
- Dlatego też, Xan-Xan, to właśnie mnie winnyś powierzyć sercowe swe rozterki! - zakończył swój wykład. W końcu Harry i Lily dorobili się już dwójki osmarkanych pociech! A to wszystko dzięki niemu!
- Teraz już będę wiedział, ależ to szczęście, że obecnie żadnych nie posiadam.
- Ani jednej, powiadasz? No tak, natrafiwszy na drugą połówkę pomarańczy, nic dziwnego, że nie posiadasz żadnych zmartwień! Ileż to już czasu razem jesteście?
- Co? Ale że co? Nie wiem, w co próbujesz mnie wmanewrować, ale tak mnie nie podejdziesz, magu.
Nie mogąc dostrzec jego twarzy, zbyt zajęty bowiem był zaplataniem kolejnych warkoczyków, uznał, iż ten droczy się z nim, chcąc dla siebie zachować co bardziej interesujące fakty ze swego życia sercowego. Nie da się on jednak tak oczywistej taktyce!
- Nie ma potrzeby być nieśmiałym, mój drogi. Wszystkiego jestem świadom, nie oceniam cię także, Bóg mi świadkiem. Z dobroci serca me pytanie płynie. Jako przyjaciel twój chciałbym być ci oparciem. Ścieżka pary usiana jest niebezpieczeństwami, których wędrujący po niej czasem dostrzec nie są w stanie. Mym zadaniem będzie ostrzegać was przed niektórymi, jedno wyjaw mi, ile to już czasu wasze życia splata miłosna nić. Na jakim etapie także wasz związek znajduje się, o nic więcej pytał nie będę.
Przynajmniej na razie.
- Jaki przyjaciel i jaki związek? Co ty sobie ubzdurałeś? Czarami się zajmij… - Odwarknął, choć czuć było nutę zmieszania. - A o kogo ci w ogóle chodzi? - dopyta, próbując być obojętnym, jednak zbyt męczącym był fakt, że jakieś jego zachowanie dało magowi podstawy do takich refleksji.
- Do mnie pytanie to należeć winno. Rzecz jasna o twym wybranku serca, z którym rozbierałeś się przy stole podczas balu, mowa. Nie dane mi było imienia poznać. Och… czyżbym się mylił? Być może nieformalnym wasz związek jest, lub… och! Xan-Xan! Racz wybaczyć, czyżbym na światło dzienne twą długo skrywaną, sekretną sympatię wyciągnął, do której wzdychasz co noc?
- Ah... jak ty mnie przejrzałeś...- zagryzł zęby. Lepiej by mag skupił się na nieistniejącej sprawie, niż bawił w detektywa relacji tu w ich grupie.
Przyjacielsko uderzył go w ramię. Od razu wiedział! Przed tak doskonałym obserwatorem nic się nie ukryje!
- Niczym się nie martw, mój drogi Xanderze, ze mną twój sekret jest bezpieczny! W końcu jesteś moim drogim przyjacielem~
Zauważył tę zmianę w jego głosie i uznał, że czas najwyższy przestać dźgać to przesłodkie, czekoladowe ciastko, w razie gdyby to chciało zamknąć się w sobie i tym samym ukryć cieplutki, płynny środeczek. Acz w głębi swego serduszka poprzysiągł, że zrobi wszystko, aby wspomóc tego oto nieśmiałka i pomóc mu znaleźć drogę do zdobycia ukochanego. Jedynym problemem pozostawało pytanie – kim był owy nieznajomy? Choć… zdawało mu się, że wie, kogo mógłby o to spytać…
Resztę drogi zaszczycił go jeszcze kilkoma niesamowitymi opowieściami, z któych wynikało nie mniej, nie więcej, że mieszka w przeogromnym domostwe – zamku, można by rzec – wraz z ukochanym Hamletem i Ofelią. Otaczające go lasy należą do niego, mniej więcej, podobnie jak wieś, której mieszkańcy go ubóstwiali. Spędzając dni na różnorakich pomocach i dawaniu rad sercowych (o tym chyba najdłużej paplał), wznosił także bariery i chronił ludność przed różnymi dziwnymi stworzeniami. A wieczorami biesiadował. Doprawdy wspaniałe życie szlachetnie urodzonego. Nim się spostrzegli, dotarli do jaskini, gdzie dobiegł kres jego monologów. Nie widząc potrzeby by dziękować, pozwolił odstawić się bezpiecznie na grunt i natychmiast zabrał się za oględziny otaczającego go ekosystemu. Nigdy nie widział podobnego, więc w ciemnościach jego oczęta błyszczały niczym kryształy.
- Spójrz, Marigoldzie! Jakaż dziwna istota! - zaczepił swojego przyjaciela, pokazując mu na wyciągniętej dłoni przepiękną larwę, której ciałko pokrywał pomarańczowy meszek. - O, o! Albo na tę! - Tym razem podał mu pierścienicę o pomarańczowych odnóżach i pozwolił, by ta zaczęła pełzać po naznaczonych latami treningów dłoniach łowcy. - Niezwykle polubić cię musiała. Och, jest też rodzina! Wszystkie tak chętnie się po tobie wspinają!
Faktycznie malutkie zwierzątka zaczęły tuptać swoimi odnóżami po butach mężczyzny, co niezwykle rozczulało czarodzieja. Były zdecydowanie mniejsze, niż ta, którą trzymał, jednak niezwykle bojowo nastawione, by odzyskać królową. Coś błysnęło obok, więc i tak skierował swe spojrzenie.
- Inspektorze! Jakież szczęście cię spotkało, toż to najpiękniejszy wąż, jakiego widziałem. I jeszcze te kły! Po rozłożeniu wnioskować można, iż do jadowitych należy. Ach nigdy podobnego koloru nie widziałem.
I jakby tego wszystkiego było mało, do komitetu powitalnego dołączyły przestraszone jego donośnym głosem nietoperze, pędząc co sił w skrzydłach na Rhysanda. Wszystko działo się przeraźliwie szybko i nim się spostrzegli, GRZMOT! PYŁ! BŁYSKAWICE! HUK! KRZYKI RANNYCH NIEWIAST I ŚMIERĆ (nie no, to ostatnie sobie wymyślił).
Nastała ciemność.
Z niebywałą gracją wziął kolejnego gryza zaoferowanego przez drogiego właściciela Torvi kawałka, nie brudząc sobie nawet kącika ust ociekającym z niego tłuszczem. Rzecz jasna gdyby nie jego szybka interwencja, owo jakże cenne zwierzę sprofanowane zostałoby bezczelnie i poddane jedynie obróbce cieplnej, jakby służyć miało za pożywienie prostakom. Nie! Nie mógł na to pozwolić! Dlatego też przy pierwszej okazji udzielił wszystkim lekcji, znalazłszy pierw odpowiednie zioła – a że jego umiejętności kulinarne były co najmniej na poziomie urody, intelektu czy sztuki przetrwania, nie mogły inne niż perfekcyjnie – a następnie odpowiednio przygotowawszy obiad.
- Nie wstydźcie się komplementować tego łechtającego wasze podniebienia rarytasu. Pokornie przyjmę wszelkie słowa uznania. - A gdy nikt nie odważył się odezwać, kontynuował niewzruszony, kiwając niespiesznie głową. - Ach! A więc to tak! Mowę wam odebrało? Oui, oui. Nic jednak dziwnego. Wielu z was zapewne pierwszy raz dane jest zakosztować takiego specjału. Niełatwo o taki w dziczy, non! Jakież was szczęście spotkało, że byłem akurat w pobliżu…!
Po posiłku w przewspaniałej atmosferze, której nie zepsuło nawet chamskie mlaskanie czy wywołujące dreszcze oblizywanie palców, nadszedł czas na zasłużony odpoczynek. Pogoda była iście kontemplacyjna. Wypełniona delikatnym kołysaniem koron, pieśniami ptactwa oraz promieniami słońca przebijającymi niczym groty strzał przez zieleń, idealnie pasowała do jego nastroju. Czuł (ha! wyborny żart – musiał sobie pogratulować) się niezwykle lekko, jakby ubyło mu co najmniej połowy wagi. Jak raz mimo opierania się o trzon drzewa, który, obity w korę, powinien wbijać mu się w jasną skórę, zostawiając wzory między pięknie zarysowanymi codzienną wspinaczką po drzewach mięśniami, nie czuł niewygody. Pozwalając błądzić przepięknym oczom po towarzyszach, oddał się obserwacji, puszczając wolno wodzę wyobraźni. Przynajmniej do czasu aż jego ciało nie zaczęło drętwieć.
Zdecydowanie wolałby darować sobie tę katastrofę zwaną wyprawą, lub przełożyć ją na termin, który każdemu by odpowiadał. Rzecz jasna jednak małe gąsiątka nie poradziłyby sobie bez niego, wpadając w pierwszą lepszą wilczą norę lub zajadając się trującymi jagodami, więc postanowił ruszyć wraz z nimi. I tak też zaczęła się wielka przygoda pełna zupełnie nowych gatunków roślin, śladów, jakich nigdy wcześniej nie widział, zmutowanych krzewów, które w jego stronach mierzyć mogły co najwyżej połowę Marigolda, podczas gdy te obecne górowały nad nim. A także wielu, wielu innych skarbów, którym poświęcał czas, zachwalając je, przyglądając się, a niektóre nawet zbierając. Bawił się tak wyśmienicie, że zupełnie umykały mu nagabywania do zrównania kroku z ignorantami, którzy za nic mieli piękno co kolejnej gąsienicy, ślimaka czy węża. Och! Albo tym mrówkom, które – był pewien! – mierzyły co najmniej dwa centymetry więcej niż mu znane. I miały przezabawne żuwaczki, którymi próbowały go straszyć, stając na tylnych odnóżach.
- Och, Xan-Xan! Spójrz jakże w tym roku natura obficie przyozdobiła ten krzew. Ostrożnie jednak! Każdy z jej darów jest dla nas śmiertelnie trujący, jednak ach, jakże szczęśliwa będzie zwierzyna, której dane wpaść na niego. Nasyci swój żołądek do pełna, a później, kto wie, może częścią kręgu życia się stanie, gdy jakiś zacny drapieżnik połasi się na jej mięso. Co sądzisz? Och, och! Albo spójrz na te ślady…
- Wieloimienny, czy wleczesz się tak z powodu oczekujących twej uwagi darów natury, czy nóg?
Figlarny uśmiech ozdobił malinowe wargi na tę jawną zaczepkę. Nim jednak zdążyło uciec spomiędzy nich choć jedno słowo warte co najmniej worka złota, łowca kontynuował z westchnieniem:
- Spowalniasz nas. Do góry jeszcze daleko, a zabawa przy jeziorze odebrała nam już zbyt wiele czasu... Dlatego poniosę cię…
Jakże zdziwiony był wybuchem przystojnego łowcy, gdy ten rzekł mu, iż oto nadszedł kres jego kuśtykania i przystanków! Powołując się na daleką drogę, brak czasu i ach, Bóg jeden wiedział cóż jeszcze, zdradził mu swoje prawdziwe intencje. Tak! Właśnie tak! Owy mężczyzna zapragnął jego bliskości, jednak nie mogąc przyznać się ni przed innymi, ni przed sobą, znalazł wymówkę dla swych zamiarów wzięcia go w ramiona (będąc bardziej konkretnym na barana) i nie puszczania póki noc ich nie zajdzie (czytaj póki nie dojdą tam, gdzie mają, bo szlag go zaraz trafi). Cóż za odwaga! Cóż za męstwo! W topazowych oczętach zalśniły łzy wzruszenia, gdy potakiwał zaszczycony, nie mogąc złapać spojrzenia fiołkowych odpowiedniczek. Czy to nagłe zawstydzenie kazało łowcy skupić się na swym rynsztunku? Doprawdy jeśli miał określić go jednym tylko zdaniem, powiedziałby, że Xander jest niczym fondant czekoladowy. Wystarczy przebić się przez chrupiącą, odrobinkę twardawą skorupkę Prawdziwego Męskiego Łowcy, by dojrzeć płynne, przesłodkie wnętrze. A on, jako najwspanialsza swatka na całym świecie, musiał, po prostu musiał wiedzieć, kto jest tym szczęśliwcem trzymającym widelczyk, by wejść głębiej.
W końcu nadszedł długo wyczekiwany moment! Przewiesiwszy bronie, by zrobić miejsce, Xander ukląkł dwornie, oferując mu swoje plecy i kim by był, gdyby od razu nie przyjął zaproszenia, moszcząc się i owijając wokół niego? Przypadkiem, można by rzec, przesunął dłońmi po szyi, a następnie także zbroi. A skoro już się stało… cóż. Mógł zaszczycić go tym jednym komplementem, czyż nie? W ramach nagrody za hojność i ogromną wygodę, jakiej dostarczała możliwość ulokowania nóg w… sam nie był pewien, jakiś uprzężach? Dawało to także wolność jego rękom, z której na razie nie skorzystał.
- Xanderze! W takich ramionach to niczym w domu przed kominkiem. Przy tobie zdaje mi się, że ważę mniej niż królik. I te silne mięśnie. Wiele czasu na treningach spędzać musiałeś. Ach, jakiż to szczęściarz może co noc złożyć swe lico na twej piersi? Nie mów! Sam zgadnę! - powstrzymał go natychmiast.
Z takim deserem należało obchodzić się nad wyraz delikatnie. Zbyt mocne przytyki, czy próby przebicia przez skorupkę skutkować mogły zniszczeniem lub – co gorsza – zastygnięciem i nabudowaniem warstwy. Ostrożnie więc musiał skubać po kawałeczku. Na szczęście był cierpliwy. Miał już doświadczenie w podobnych zabiegach. Zamyślony, nie spostrzegł nawet, iż temat został podjęty.
- Zapewniam, że wagi królika nie masz. I tak, dużo trenuję. Waszą bronią są czary, naszą mocne ciała, dlatego skończ z tymi kpinami...- mówił coraz chłodniej, a kiedy mag już się odpowiednio ulokował, wstał dość szybko, by sprawdzić ciężar, jaki mu doszedł i to jak poradzi sobie z nim jego ciało. A po wyczuciu odpowiedniego środka ciężkości, ruszył za resztą.
- Kpiny? Jakżebym śmiał! Niemniej oddać ci należy, że gdyby nie twa krzepa i zdolności, cała nasza grupa mogłaby zostać dotkliwie zraniona. Masz moje podziękowania.
- Niektórzy oberwali, a więc moje atrybuty są niewystarczające. Przyczyniasz się jednak właśnie do drobnego rozwoju krzepy, więc może w przyszłości pójdzie nam lepiej... - stwierdził spokojnie, nie potrafił przyjmować podziękowań. Wśród łowców było to coś mało spotykanego, dlatego odrobinę zmieszało mężczyznę.
- Zaiste! Takiego towarzysza mając, inaczej być nie może! Niechaj tylko dane mi będzie się wykazać, a zapewniam, że przy mnie o obronę obawiać się nie musisz, Xan-Xan. Będzie z nas doskonały duet! Niejednokrotnie już dowiodłem, że w tej kwestii można mi ufać.
I zaczął swą opowieść, jak to jednego razu ochronił grupę powracających z codziennego zbierania grzybów niewiast przed sześcioma długimi na cztery metry żmijowyjcami. Jako sprawny gawędziarz bardzo łatwo zaskarbił sobie jego pełną uwagę, ubarwiając czas dokładnymi opisami, zmianą tonu i nagłymi, dramatycznymi pauzami. Historyjka, którą zwykły chłopaczyna opowiedziałby w zaledwie pięć minut, nabrała żywych barw, wręcz realnych, ekscytując samego narratora przez ich przeszło dwadzieścia, który nie mógł się powstrzymać przed radosnym:
- Albo innym razem…
I kolejnym wspomnieniem, tym razem ze wspólnej walki ramię w ramię obok drwala ze stadem wilkosmoków. Cóż to była za bitwa! Mężczyzna tylko dzięki jego refleksowi wyszedł z całego zdarzenia bez szwanku i jedynie z nadpaloną koszulą.
- Taki wojownik także musiał napotkać na swej drodze trudności. Jakież istoty skrzyżowały z tobą swe szpony?
Swobodnie przepuszczał przez palce jasne kosmyki, wykonując zręczne sploty, które skutkowały idealnie prostym (bo jakże inaczej, gdy był ich autorem?) warkoczykiem. Tak podobnym do kilkunastu innych, których Xander dorobił się podczas opowieści, czego zapewne nie był świadom.
- Jestem łowcą, zdarzało mi się polować na różne bestie, ale główną zwierzyną byli czarodzieje… - powiedział dość sucho, w końcu taka była prawda. Prawda, o której białowłosy chyba zapomniał. To Akademia zmusiła ich do współpracy, a ciężko zapomnieć o całych stuleciach wzajemnych walk i mordów.
- Nie wiem co tam robisz, ale jak już musisz, to tak mnie nie smyraj… - warknął.
- Och Xan-Xan, po cóż ta nieśmiałość? - zaświergotał po krótkiej przerwie niezwykle słodkim tonem. Tak się zdarzyło, że przypadkiem natrafił na kołtun, którym należało się natychmiast zająć. Nie chcieli bowiem, by trzeba było ściąć tak piękne kosmyki, które barwą przypominały starzejącego się już niestety psa, prawda? Dlatego trochę po pociągał. - Niemniej jednak powinieneś bardziej dbać o włosy mój drogi - cmoknął niczym znawca. - Spójrz, tutaj także rozdwojone końcówki! Tragédie!
Przytulił się na moment, by wygodniej było zaprezentować tę jakże okropną prawdę, machając mu ogonkiem przed twarzą i przypadkiem smyrając kilka razy po nosie.
- Na jakich to czarodziejów dane ci polować, że tak problematycznym okazuje się zwyczajna pielęgnacja?
Nagła cisza zwiastować mogła jedynie coś niecnego. Niczym zbierające się przed burzą chmury, przywodziła na myśl jedynie wyładowania atmosferyczne. Jakże to zrobi? Czy w nerwach uniesie się dumą i pozbawi go wygodnego środka transportu? A może obruszy się? Jakiekolwiek wizje nie pojawiły się w jego myślach, głośne kichnięcie było raczej jedną z ostatnich. Krótki chichot podrażnił jego struny głosowe. Jakże smutnym zbiegiem wypadków nie dane mu było dostrzec naburmuszonej miny.
- Oj niech panicz mi wybaczy, że pomiędzy treningami a polowaniami nie miałem czasu na wizyty u fryzjera… jak tak cię odstraszają, to ich nie ruszaj.
Jeszcze jedne wibracje, tym razem takie, które wzruszają i ramionami, by zakończyć na uniesieniu kącików ust. Ach, mógł sobie wyobrazić rumieńce przyozdabiające jego lico.
- Bzdura. Jak coś takiego mogłoby mnie odstraszyć, Xan-Xan? Acz jakimi szczęściarzami byli owi czarodzieje! Powiedz, cóż trzeba czynić, byś uganiał się za kimś i na koniec świata? A może pod dowództwem kogoś, rozkazy jedynie wykonujesz?
- Zasłużyć sobie...- zirytowana barwa głosu usunęła się nostalgicznej, smutnej nucie.
Zaatakował niespodziewanie, tym samym ogonkiem szorując po twarzy mężczyzny. Nim ten zdążył wykonać ruch, już zaglądał mu przez ramię, nadymając policzki przez chwilę. Błękitne tęczówki błysnęły. Teraz miał doskonały widok.
- Nie wolno, Xan! - zawołał, o mało co nie wkładając mu włosów do oka. - Takie bruzdy, zbyt często brwi marszczysz, ot co! Proszę bardzo, uśmiechamy się. Tak przystojna twarz, aż żal ją tracić na zmarszczki w wieku lat dziesięciu! Skończysz jak stara ciotunia Becky, której żaden we wsi nie chciał! No i na cóż ci będzie ta psia wierność i uganianie się za czarodziejem, gdy samą twarzą go odstraszysz? Nim cię poznać zechce, puf! i nie ma. Ale spokojnie, jam przyjaciół w potrzebie nie opuszczam. Nie takie beznadziejne przypadki żem ratował. Raz jedna para…
I nastąpiła kolejna, tym razem dość absurdalna opowieść, o dziewczynie imieniem Lily, która ze swym Harrym przez ponad dwa lata się mijała. Gdy on już zaprosić ją zechciał i na odwagę się zebrał, ta z desperacji z innym godziła się iść niespełna minut dziesięć wcześniej. A gdy to nie wypaliło, dalej wzdychała do tamtego, który złamane serce w pracy począł leczyć. Chybionych strzał miłości każdego z nieumiejętnych, miłosnych łuczników nie miał kto dostrzec, gdyż oboje wyczekiwali, gdy drugie cięciwę poczęło naciągać, podczas gdy o kamień potknąwszy się, upadało, kiedy w niebo należało na nadlataującą szansę spogladać. I dopiero jemu udało się ich oczy ku sobie zwrócić.
A no i to była ta historia, w której w kluczowej scenie wkracza niedźwiedź.
- Dlatego też, Xan-Xan, to właśnie mnie winnyś powierzyć sercowe swe rozterki! - zakończył swój wykład. W końcu Harry i Lily dorobili się już dwójki osmarkanych pociech! A to wszystko dzięki niemu!
- Teraz już będę wiedział, ależ to szczęście, że obecnie żadnych nie posiadam.
- Ani jednej, powiadasz? No tak, natrafiwszy na drugą połówkę pomarańczy, nic dziwnego, że nie posiadasz żadnych zmartwień! Ileż to już czasu razem jesteście?
- Co? Ale że co? Nie wiem, w co próbujesz mnie wmanewrować, ale tak mnie nie podejdziesz, magu.
Nie mogąc dostrzec jego twarzy, zbyt zajęty bowiem był zaplataniem kolejnych warkoczyków, uznał, iż ten droczy się z nim, chcąc dla siebie zachować co bardziej interesujące fakty ze swego życia sercowego. Nie da się on jednak tak oczywistej taktyce!
- Nie ma potrzeby być nieśmiałym, mój drogi. Wszystkiego jestem świadom, nie oceniam cię także, Bóg mi świadkiem. Z dobroci serca me pytanie płynie. Jako przyjaciel twój chciałbym być ci oparciem. Ścieżka pary usiana jest niebezpieczeństwami, których wędrujący po niej czasem dostrzec nie są w stanie. Mym zadaniem będzie ostrzegać was przed niektórymi, jedno wyjaw mi, ile to już czasu wasze życia splata miłosna nić. Na jakim etapie także wasz związek znajduje się, o nic więcej pytał nie będę.
Przynajmniej na razie.
- Jaki przyjaciel i jaki związek? Co ty sobie ubzdurałeś? Czarami się zajmij… - Odwarknął, choć czuć było nutę zmieszania. - A o kogo ci w ogóle chodzi? - dopyta, próbując być obojętnym, jednak zbyt męczącym był fakt, że jakieś jego zachowanie dało magowi podstawy do takich refleksji.
- Do mnie pytanie to należeć winno. Rzecz jasna o twym wybranku serca, z którym rozbierałeś się przy stole podczas balu, mowa. Nie dane mi było imienia poznać. Och… czyżbym się mylił? Być może nieformalnym wasz związek jest, lub… och! Xan-Xan! Racz wybaczyć, czyżbym na światło dzienne twą długo skrywaną, sekretną sympatię wyciągnął, do której wzdychasz co noc?
- Ah... jak ty mnie przejrzałeś...- zagryzł zęby. Lepiej by mag skupił się na nieistniejącej sprawie, niż bawił w detektywa relacji tu w ich grupie.
Przyjacielsko uderzył go w ramię. Od razu wiedział! Przed tak doskonałym obserwatorem nic się nie ukryje!
- Niczym się nie martw, mój drogi Xanderze, ze mną twój sekret jest bezpieczny! W końcu jesteś moim drogim przyjacielem~
Zauważył tę zmianę w jego głosie i uznał, że czas najwyższy przestać dźgać to przesłodkie, czekoladowe ciastko, w razie gdyby to chciało zamknąć się w sobie i tym samym ukryć cieplutki, płynny środeczek. Acz w głębi swego serduszka poprzysiągł, że zrobi wszystko, aby wspomóc tego oto nieśmiałka i pomóc mu znaleźć drogę do zdobycia ukochanego. Jedynym problemem pozostawało pytanie – kim był owy nieznajomy? Choć… zdawało mu się, że wie, kogo mógłby o to spytać…
Resztę drogi zaszczycił go jeszcze kilkoma niesamowitymi opowieściami, z któych wynikało nie mniej, nie więcej, że mieszka w przeogromnym domostwe – zamku, można by rzec – wraz z ukochanym Hamletem i Ofelią. Otaczające go lasy należą do niego, mniej więcej, podobnie jak wieś, której mieszkańcy go ubóstwiali. Spędzając dni na różnorakich pomocach i dawaniu rad sercowych (o tym chyba najdłużej paplał), wznosił także bariery i chronił ludność przed różnymi dziwnymi stworzeniami. A wieczorami biesiadował. Doprawdy wspaniałe życie szlachetnie urodzonego. Nim się spostrzegli, dotarli do jaskini, gdzie dobiegł kres jego monologów. Nie widząc potrzeby by dziękować, pozwolił odstawić się bezpiecznie na grunt i natychmiast zabrał się za oględziny otaczającego go ekosystemu. Nigdy nie widział podobnego, więc w ciemnościach jego oczęta błyszczały niczym kryształy.
- Spójrz, Marigoldzie! Jakaż dziwna istota! - zaczepił swojego przyjaciela, pokazując mu na wyciągniętej dłoni przepiękną larwę, której ciałko pokrywał pomarańczowy meszek. - O, o! Albo na tę! - Tym razem podał mu pierścienicę o pomarańczowych odnóżach i pozwolił, by ta zaczęła pełzać po naznaczonych latami treningów dłoniach łowcy. - Niezwykle polubić cię musiała. Och, jest też rodzina! Wszystkie tak chętnie się po tobie wspinają!
Faktycznie malutkie zwierzątka zaczęły tuptać swoimi odnóżami po butach mężczyzny, co niezwykle rozczulało czarodzieja. Były zdecydowanie mniejsze, niż ta, którą trzymał, jednak niezwykle bojowo nastawione, by odzyskać królową. Coś błysnęło obok, więc i tak skierował swe spojrzenie.
- Inspektorze! Jakież szczęście cię spotkało, toż to najpiękniejszy wąż, jakiego widziałem. I jeszcze te kły! Po rozłożeniu wnioskować można, iż do jadowitych należy. Ach nigdy podobnego koloru nie widziałem.
I jakby tego wszystkiego było mało, do komitetu powitalnego dołączyły przestraszone jego donośnym głosem nietoperze, pędząc co sił w skrzydłach na Rhysanda. Wszystko działo się przeraźliwie szybko i nim się spostrzegli, GRZMOT! PYŁ! BŁYSKAWICE! HUK! KRZYKI RANNYCH NIEWIAST I ŚMIERĆ (nie no, to ostatnie sobie wymyślił).
Nastała ciemność.
Amazi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Szybko pozbierał się i doszedł do siebie. Kiedy już nie zagrażała im przerażająco wielka pijawka mógł w spokoju pozbierać porozrzucane w około części swojego rynsztunku. Najpierw pozbawiły go robale, a teraz pijawki, poważnie musiał rozważyć zabezpieczenie zbroi przed takimi wypadkami. Świetnie sprawdzała się ona z większymi przeciwnikami, jednak insekty i tego typu roje wrogów jak widać były w stanie sforsować płyty odnajdując w nich wąskie łączenia.
Wszyscy przenieśli się nieco dalej od brzegu wody, pod skraj lasu, wyższe krzewy i pojedyncze drzewa stwarzały osłonę, a jednocześnie nie ograniczały im widoczności. Rozpalono małe ognisko przy którym można było osuszyć ubrania. Długa podróż w mokrym odzieniu mogła źle się skończyć, a musieli myśleć długofalowo. Nie mieli pojęcia jak długo trwać może to zadanie. Szkolenia łowców osiągały całe tygodnie, jednak czy podjęto by się czegoś takiego w takim eksperymencie jak współpraca łowców z magami?
Szczyt góry był daleko, pewnym było, że dzisiejszą noc spędzą w tutejszych lasach. Potrzebowali więc posiłku i pitnej wody. Pierwszym mieli zająć się magowie pod okiem Marigolda, pozostało więc jedynie upolować jakąś zwierzynę. Kątem oka Xander zauważył oddalającego się od grupy Dominica, może między nimi było nie zręcznie, ale nie na tyle, by pozwolić komuś samotnie się oddalić. Nie znali tego terenu, a zdążyli już się przekonać na własnej skórze, że czyhały tu różne niebezpieczeństwa. Mężczyzna ruszył więc za ciemnowłosym.
Po dołączeniu do łowcy zorientował się szybko, że odrobinę go zaskoczył przerywając polowanie, czerwone ślepia jasno dały mu to do zrozumienia, jednak nie mógł odstąpić od podjętej już decyzji o nierozdzielaniu się. Dyskusja nie trwała długo, a dalszą część polowania spędzili razem, czego skutkiem był łup w postaci sarniny. Sprawnie wykroili najlepsze kawałki mięsa i powrócili do grupy, gdzie jasnowłosy mag uparł się na ich „przygotowanie” do spożycia. Nie dyskutowali z tym, jednak Xander uważnie przyglądał się całemu procesowi. Mieli sobie zaufać i starał się spełnić oczekiwania swojego opiekuna, jednak nie było to takie proste, to byli w końcu magowie, nieprzewidywalni, sprytni i przebiegli magowie.
Młody łowca nie dostrzegł jednak żadnych podejrzanych czynności bądź ziół podczas przygotowań do posiłku, a to skłoniło go do zjedzenia mięsa z całą resztą. No i nawet nie mógł ponarzekać, bo mięso zostało naprawdę dobrze przygotowane.
Z pełnymi brzuchami mogli zebrać swoje rzeczy i ruszyć w kierunku góry.
Cała wycieczka przybrała choć minimalnie profesjonalny szyk, Xander z Dominickiem szli po bokach, magowie w środku i końcu, a najzwinniejszy z nich Marigold odpowiadał za przód. Nie znali tych terenów, nie wiedzieli czego mogą się tutaj spodziewać zachowanie ostrożności było więc wskazane, by ich grupa nie ucierpiała dużo bardziej niż do tej pory.
Czujny wzrok łowcy co chwila kontrolował stan towarzyszy, a by ujrzeć ich wszystkich, Xander zmuszony był wielokrotnie obracać się za siebie. Na szarym końcu wylądował jeden jasnowłosy mag, który stale robił sobie przystanki spowalniając grupę. Zniecierpliwiony łowca wielokrotnie go poganiał. Mieli już spore opóźnienie, pogoda im nie sprzyjała, jednak było widno, a to mogło szybko się zmienić. Dlatego musieli korzystać z tych słabych promieni słonecznych, póki je mieli. Droga była daleka, a co jeśli i czas dotarcia na szczyt liczył się do ich oceny? Nie mogli w końcu zapomnieć, że były to zajęcia, coś na kształt egzaminu, który miał ich sprawdzić.
Dejre bywał cierpliwy, stąd wielokrotne upomnienia maga powodującego spore opóźnienia. W końcu nie mogli pozostawić go całkiem z tyłu, otrzymali wyraźny rozkaz od Harla. Mieli na szczyt dotrzeć w kompletnie, a zadaniem łowców było osłanianie magów. Oblali by, gdyby zgubili jednego z czarodziejów.
Choć niechętnie postanowił się zbliżyć do maga, który ponownie zajmował się podziwianiem krzewów zamiast droga. Zaczął od standardowego pogonienia maga, jednak ten przeszkodził mu wywodem na temat tutejszej flory, nieco zirytowany łowca postanowił jednak tego wysłuchać, a podczas barwnych opisów dostrzegł jedną istotną rzecz. To jak chodził mag, idąc z przodu nie był w stanie zauważyć wyraźnych problemów czarodzieja. Był jedną z ofiar dość dotkliwie pokąsanych przez pijawki, a sam Xander odczuł błyskawiczne i otumaniające działanie ich jadu, a ukąsiła go tylko jedna z krwiopijczych bestyjek. Jego mimika przybrała nieco więcej wyrozumiałości. Spytał maga bezpośrednio o powód jego przystanków, jednak nie czekał nawet na odpowiedź, wzrok jego skierował się na szczyt góry, który był niezwykle daleko, a potem na ich grupę i pogodę, czas był cenny. A nie mógł wymagać pośpiechu od osoby nie będącej w stanie iść szybciej.
Złożył więc niecodzienną ofertę poniesienia maga. W końcu jego problemu z nogami kiedyś miną, a do tego czasu uznany został za niesprawnego. Dejre zaczął odpinać broń przypiętą pasami do pleców, po to by zrobić na nich miejsce. Ostrza w pochwach sprawnie związał i chwycił w dłoń, a pasy od nich przepiął tak, by posłużyć mogły magowi jako siedzisko.
Gest ten był całkiem normalny wobec łowcy, jednak wobec maga wymusił na Xanderze sporego poświecenia. Musiał zagryźć zęby i zrobić to co do niego należało. Każdy w grupie miał inne walory inne atrybuty go wyróżniały. W przypadku mężczyzny była to zdecydowanie siła i wytrzymałość, więc niech się na coś przyda. Jak nie zostanie im to na plus policzone, to udusi Harla za tak głupie zadanie.
Ponownie mogli ruszyć w drogę, tym razem w decydowanie lepszym tempie, łowca pomimo obciążenia nie pozwoliłby sobie na zwolnienie kroku, wręcz miał motywacje do utrzymania go bądź przyspieszenia. Nie chciał jednak przesadzić, nie znali trasy przed sobą, a utracenie sił już na starcie dla popisu było taktyką głupców.
Teraz z magiem na plecach nie mógł już iść od brzegu formacji, zajął więc miejsce w samym środku szyku. Zdając się w pełni na Dominicku i Marigoldzie w kwestii sprawdzania otoczenia. Zaufanie było ważnym aspektem grupy.
A Dejre nie byłby w stanie skupić się już na obserwacji, ciężko było zebrać myśli będąc stale zagadywanym. Czuł się jakby niósł papugę, której celem było stałe trajkotanie. Jednak z czasem głos maga przestał być dla niego tak obcy i drażniący, a opowiadane przez niego opowieści zostawały wysłuchane. W końcu cóż innego miał robić? Musiał go nieść, a przynajmniej powinien jeśli chcieli ukończyć zadanie. Skazany był więc na rozmowę z magiem, której nawet zaczął się podejmować, w końcu niczym bolesnym nie było odpowiedzenie na proste pytanie czy dwa.
Z początku jednak kompletnie nie potrafił wyczuć intencji czarodzieja, sądził, że ten najzwyczajniej w świecie się z niego nabija. Zaskoczyły go jednak podziękowania, to zmusiło łowcę do refleksji i nie tak pochopnej oceny jasnowłosego o topazowych oczach. Był dziwny, jednak nie wrogi, a przynajmniej nic na to nie wskazywało, jednak co jeśli jedynie chciał uśpić czujność łowcy? Mamił go słówkami i tym czymś co robił z jego włosami. Dejre nie miał pojęcia czym było to stałe łaskotanie po karku, jednak nie dotykał jego skóry co najwyżej ruszał włosy, a że odczucie to było nieinwazyjne, a wyjątkowo odprężające i rekompensowało wysiłek wkładany w niesienie maga Xander nie przerywał tego. Wolał chyba nie wiedzieć, w końcu nie będąc świadom nie mógł tego przerwać. Był drażliwy to prawda, jednak nawet groźny pies lubi być głaskanym. A przez rosnące zaangażowanie w rozmowę z czarodziejem tym bardziej przestał zauważać tak drobne gesty.
Wzmianka o rzekomej drugiej połówce mocno zamąciła w jego myślach, bowiem o kim mógł mówić jasnowłosy? Czy jakieś z zachowanie łowcy było niestosowne? A może chodziło o ten incydent przy jeziorze? Czy mag to widział? Sama wizja wprowadziła go w zakłopotanie, kiedy jednak wyszło, że ów podejrzany był nieznajomy mag z balu w głowie łowcy zgrały świerszcze. Czemu akurat ten facet? Jednak lepiej by jasnowłosy podejrzewał go o nieistniejące relacje, niż dopatrywał się podtekstów tutaj w ich gronie. Dlatego łowca postanowił zatwierdzić go w tym błędnym przekonaniu.
Dalszą drogę wysłuchiwał barwnych historii czarodzieja, którego głos stał się już czymś naturalnym. Niczym świergotanie ptaków w koronach drzew. Szli już długo, a zbierające się nad nimi chmury sugerowały szybkie znalezienie schronienia. Nim jednak zdążyli pomyśleć o zakończeniu wędrówki zastał ich deszcz. Nagła ulewa bezlitośnie zalała całe otoczenie góry. Nie mieli nawet o czym dyskutować, cała grupa zaczęła szukać schronienia, a kiedy jeden z nich naprowadził ich na jaskinię bez słowa reszta ruszyła za nim. Ściana deszczu mocno ograniczała widoczność, dlatego będąc już nawet we względnie bezpiecznym miejscu nie mogli ocenić niczego. Gdzie byli i jak daleko od góry się znajdowali.
Xander powoli pomógł magowi opuścić swoje plecy, a kiedy to nastąpiło poczuł jak nagrzana od obecności czarodzieja zbroja zaczyna się szybko wychładzać, nie zareagował na to jednak, poprawił pasy i na nowo umieścił na nich swoje ostrza. Cała grupa rozeszła się odrobinę po wnętrzu jaskini, którą jak zauważył Wieloimienny zamieszkiwało wiele istot.
Całe szczęście w tym zamieszaniu żaden z nich się nie zgubił. Dejre stanął przy wyjściu próbując wyjrzeć na zewnątrz, jednak nie było szans nic dojrzeć, westchnął ciężko, musieli to przeczekać. Kiedy wracał do pozostałych nastąpił huk. Piorun trafił tuż nad wejście do jaskini, a skały ugięły się pod jego potęgą. Wszystko wokoło zaczęło się walić. Słychać było tylko krzyki towarzyszy, próbujących się wzajemnie osłonić i ostrzec.
Huk, grzmot, hałas spadających skał i krzyki.
Kilka sekund, po których nastała głucha cisza zakłócana jedynie dźwiękami ulewy, która zalewała zawalone wejście.
Wokoło nastała ciemność, niewiele światła dostawało się przez luki w zawalisku.
Otworzył oczy, lecz niewiele widział, czuł jedynie ciężar na swym ciele.
Kaszlnął dwa razy, pył zatykał mu gardło, musiał się go nawdychać.
Spróbował się poruszyć, jednak coś ograniczało jego ciało. Ze stłumionym stęknięciem wymusił ruch, a kilka drobniejszych skał zsunęło się z jego ciała. Udało mu się usiąść, mocna zbroja osłoniła organizm przed zmiażdżeniem, jednak miał również sporo szczęścia, gdyż nie spadły na niego, żadne masywne kawałki gruzu. Wydostał swoje nogi i na próbę wstał, próbując ocenić sytuację.
- Żyjecie! Gdzie jesteście?! - krzyknął rozglądając się dookoła. Pył unosił się w powietrzu znacząco utrudniając dojrzenie czegokolwiek. A jednolite otoczenie zdecydowanie nie pomagało.
- Marigold! - tego łowce znał od dawna, wiec to logiczne, że chciał odnaleźć go jako pierwszego. Polowali razem, Dejre kierował młodszym podczas jego pierwszej misji w terenie. W jakimś stopniu czuł się za niego odpowiedzialny. Nie mógł więc pozwolić, by ten zginął gdzieś pod tymi skałami.
Stanął w miejscu nasłuchując jakiegokolwiek dźwięku, jednak łopoczące w piersi serce skutecznie zagłuszało ciche szmery, dopiero upadający kamień gdzieś za jego plecami zmotywował go do podejścia w tamto miejsce. Przy zdejmowaniu piachu i drobnych kamieni z ciała zdążył zorientować się, że jest to jeden z magów.
- Żyjesz? Słyszysz mnie? - mag poruszył głową twierdząco, jednak gardło zawalone pyłem nie umożliwiło wydania z siebie czegokolwiek innego niż kaszlu. Dopiero kiedy łowca usunął większy głaz z ego klatki piersiowej ten złapał głębszy oddech i obrócił się na bok wykasłując pył.
- Tak… szukaj reszty… – wydusił z siebie, a Dejre po upewnieniu się, że nic więcej nie przygniata jego ciała ani nie zagraża magowi pozwolił sobie na odejście.
- Nikogo więcej tu nie widzę…- stwierdził biegając po gruzach. Wejście do jaskini było w pełni zawalone, a co więcej część jej wnętrza również się zawaliła. Czyżby reszta wylądowała po drugiej stronie? O ile była jakaś druga strona… w końcu sufit mógł się po prostu zawalić i ich zmiażdżyć. Ten scenariusz jednak lepiej by się nie sprawdził.
Po paru chwilach pomieszczenie rozjaśniło się, zdziwiony łowca spojrzał na maga, w którego dłoni migotał mały płomień dający sporo oświetlenia, dzięki któremu mógł uważniej rozejrzeć się po wnętrzu groty. Było stąd wyjście, jednak ono prowadziło w głąb jaskini, a nie na jej zewnątrz.
- MARIGOLD, DOMINIC! Słyszycie mnie! - krzyczał nawołując swoich kompanów z frakcji, stanął tuż przy zawalonej ścianie i nawoływał chcąc po prostu upewnić się, że nic im nie jest, że przeżyli tą katastrofę. Podjął próbę przebicia się przez gruz, jednak szybko z tego zrezygnował, konstrukcja była zbyt niestabilna i groziło jej ponowne zawalenie. Musieli więc radzić sobie na własna rękę.
Adelai
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Chwila odpoczynku była wspaniałym pomysłem. Każdy miał możliwość odetchnąć po starciu z potworem z jeziora. Ta sytuacja udowodniła, że to miejsce nie należało do bezpiecznych, a skoro taką bestię spotkali już na samym początku wyprawy, strach pomyśleć co na nich czeka u jej kresu.
Simon w ciszy przyglądał się zorganizowanym łowcą, którzy niczym pracowite mrówki zajęli się przygotowaniem ich postoju. Rozpalili ogień, przy którym było można osuszyć swoje ubrania, całe szczęście ten problem złotookiego nie dotyczył, jednak nie pogardził wygrzaniu się przy płomieniach, w końcu tutejszy klimat do ciepłych nie należał.
Rhysand dalej odpoczywał pogrążony w letargu, Eti chyba powracał do sił, bo zajął się zbieraniem ziół, Marigold doglądał ognia i innych rzeczy, które wykraczały poza wiedzę Simona, a Dominic z Xanderem zniknęli mu z widoku. Oczywiście zarejestrował jak oddalał się od grupy najpierw jeden potem drugi ruszył jego śladem, mimo to czuł się zawiedziony nie mogąc ich obserwować. Może chcieli sobie wyjaśnić te akcję z pod jeziorka, a może zwyczajnie poszli zapolować, tak jak mówili. Dla Simona poszli jednak na potajemną schadzkę, tak ten scenariusz podobał mu się najbardziej, choć był przez niego wymyślony, ale cii… może realny.
Leżąc na miękkiej trawie już przymykały mu się oczy, jednak wtedy powrócili łowcy z polowania ze swoim łupem. Mag jedynie przyjrzał się kawałkom mięsa, nie był przekonany do takiego „upolowanego” posiłku, przecież to jeszcze chwilę temu biegało… może naje się korzonków? Na pewno jakieś tu są…
Krzywił się na samą myśl o posiłku, jednak głód zbyt mocno mu doskwierał, a jasnowłosy mag włożył wiele serca i wysiłku w przygotowanie i doprawienie zdobyczy, dlatego nie chcąc robić mu przykrości zmusił się do zjedzenia otrzymanego kawałka mięsa. Co więcej naprawdę nie było to takie straszne jak sobie wyobrażał. Fakt nieco twardsze niż mięso, do którego przywykł jednak jadalne i całkiem smaczne dzięki natartym ziołom.
Po posiłku dano im jeszcze chwilę i zebrano całą grupę do wymarszu. Siły zostały odzyskane, więc nawet osłabieni magowie mogli wstać i wyruszyć.
Droga jaką musieli pokonać ani trochę nie zachęcała, dlatego Simon szedł w milczeniu. Choć miałby ochotę zamienić z kimś kilka zdań widział jak łowcy byli zajęci drogą i sprawdzaniem jej. Dobrze było mieć ich w swoim zespole, bo dzięki temu sam ciemnowłosy nie musiał skupiać się na możliwych zagrożeniach, po prostu szedł za nimi podziwiając sobie mijane widoczki. Natura tu choć sroga, to miała swoje uroki.
Martwił go jednak ich świeżo upieczony kucharz, który zdecydowanie miał problem z nadążeniem za nimi i kamuflował to swoim zainteresowaniem każdym mijanym krzakiem. Przykre to było dla Simona, jednak nie miał pojęcia jak mógłby na to zaradzić. Całe szczęście nie tylko mag dostrzegał ten problem, jednak poganiający ich łowcy nie wiele pomagali, aż do dość przełomowego momentu. Kiedy do tej pory surowy Xander podszedł do jasnowłosego czarownika, Simon aż się spiął czując, że mogą być z tego kłopoty. Musiał więc zbierać szczękę z trawy kiedy łowca zaproponował pomoc i co więcej użyczył swych pleców osłabionemu magowi. Zdejmowane przez niego ostrza z pleców zabiły nie jednego maga, a teraz robiły miejsce , by ustąpić czarownikowi. Coś niebywałego. Czy ta drużyna skończy go kiedyś zaskakiwać?
Resztę drogi spędził w pobliżu niesionego jasnowłosego, którego historie i powiastki robiły za naprawdę interesującą atrakcję podczas wędrówki. Dość barwne i nieprawdopodobne, a jednak pouczające i dość pocieszne, były w stanie umilić ten czas drogi.
Po wielu godzinach pogoda zaczęła pokazywać im swoje kaprysy, a choć góra zaczynała być w ich zasięgu musieli porzucić podróż na rzecz poszukania schronienia. Simon posłusznie ruszył za grupą, która namierzyła głęboką jaskinię, w której mogli schronić się przed ulewą. Ta runęła na nich bez ostrzeżenia.
- Będzie tu trzeba przeczekać tę burzę… może rozpalmy ognisko, by się osuszyć i nie wychłodzić przy tym chłodzie…- zaproponował luźno wpatrując się w ścianę deszczu spływającą po wejściu do groty.
- Co? Jaki wąż…?- spojrzał pytająco na Etiego, mając szczerą nadzieję, że ten tylko go wrabiał i sobie żartował, niestety… Kiedy tylko Simon obrócił twarz w bok dostrzegł zwisającego jakiejś narośli na suficie gada, faktycznie jego kolor był przepiękny, jednak ukazywane kły przyćmiły jego piękno i zmusiły maga do taktycznego kroku (bądź kilku) w tył. Ostrzegawczy syk został zagłuszony potężnym grzmotem, po którym nastąpił jeden wielki chaos.
Simon widział jedynie oślepiający błysk, a potem skały zaczęły walić im się na głowy. Wyjście jako pierwsze zostało odcięte, po prostu nie mieli dokąd uciekać. Sufit zaczął się walić, mag słyszał tylko huk upadających gruzów i krzyki kompanów. Coś przerażającego, a po całym zamieszaniu nastała głucha cisza, która odbijała się echem w uszach ledwie przytomnego maga. A może stracił on przytomność? Ciężko było mu to ocenić gdyż widział tylko ciemność czego by nie zrobił.
Dopiero słyszany głos pomógł mu odzyskać trzeźwość umysłu, kręciło się w głowie, jednak spróbował się ruszyć. To na nic, jedynie jakiś mniejszy kamyczek sturlał się z jego ciała, oznaczało to, że był przygnieciony gruzem. Nie był również w stanie wydusić z siebie najcichszego dźwięku, jama ustna oblepiła się pyłem, którego niefortunnie się nawdychał. Dopiero kiedy jego wybawca zdjął głazy go przygniatające, dał radę odkaszlnąć i wypluć pył z ust. Duszący kaszel uniemożliwił mu mówienie skinął jedynie głową w podzięce i by zapewnić łowcę o swoim stanie, dał radę rzucić dwa słowa i machnął na niego ręką, by ten ruszył dalej poszukać innych. Całe szczęście Xander przetrwał to całkiem nieźle, przynajmniej Simon tak wnioskował widząc, jak ten zwinnie skakał po gruzowisku.
Obolały mag zmusił się do siadu, podczas którego dłonią namierzył swój kostur, ten leżał tuż obok niego, z jego pomocą podniósł się na nogi. Ciało jego było poobijane i strasznie bolało go w klatce, chyba głaz, który na nim wylądował połamał żebro bądź dwa. To jednak było teraz mało istotne, było trzeba znaleźć resztę. Było ich sześciu, a Simon widział tylko Xandera. Nie miał sił krzyczeć tak jak łowca, jednak wysunął dłoń i rzucił zaklęcie, które wznieciło mały płomień w jego dłoni, który dał im wystarczająco światła by obejrzeć wnętrze zawalonej jaskini.
Wejście w pełni było zasypane jak i spora część groty, było co prawda wyjście z tej pułapki, jednak prowadziło do wnętrza jaskini, a to przyprawiło maga o ciarki.
Wtedy też usłyszał upadający kamień gdzieś za sobą i obracając się w tamta stronę ujrzał dziwaczny kształt. Coś jak kamienna kula? Może bańka, która stale rosła, a kamienie się z niej zsuwały. Kiedy kolejny z nich spadł odsłonił wnętrze dziwnego tworu, w którym skrywał się Etieene.
- Xander! Tam! - krzyknął od razu zaczynając się dusić, jednak całe szczęście to wystarczyło. Dwukolorowo-włosy łowca zareagował i od razu pognał do magicznej bariery, którą osłaniał się czarownik. Pozrzucał z niej głazy, które mogłyby przygnieść maga po zniesieniu osłony.
- Jesteście cali? - spytał z troską, jednak ponownie musiał sobie odkaszlnąć, ratunkiem w ustaniu był jego kostur, o który mógł się podeprzeć.
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
HellowBóg zawsze ma w opiece najdroższe swoje owieczki. Nic więc dziwnego, że ta dająca złote runo miała szczególne względy u Opatrzności. Obdarowana hojnie – jakżeby inaczej! – doskonale potrafiła przystosować się do każdej z sytuacji. Wszyscy zatem rozumieli, że nie kto inny, ale właśnie ona siedziała teraz, oddychając spokojnie, podczas gdy przepiękna, bo stworzona przez nią, bariera odgradzała ją od wszelakich niebezpieczeństw. A że była dostojna, nawet centymetr kurzu nie spoczął na majestatycznym odzieniu. Ach, czyż to nie jego wołali strwożeni towarzysze? Martwiąc się o niego, czyż nie byli uroczy? Chcąc wyzwolić ich serce z oków trwogi, począł poszerzać pole energetyczne, które wizualnie przypominało kwiatowe wzory malowane szronem. Nie kto inny jak Xander ruszył, by tylko jako pierwszy móc go ujrzeć i spełnić swój obowiązek oczyszczenia ścieżki. Raz jeszcze nie dało się pomyśleć, jakże szczęśliwym okaże się wybranek, gdy białowłosy w końcu swe uczucie mu wyzna.
- Nie lękajcie się, oto istota najwyższej wartości deklaruje swoje bezpieczeństwo i dobre samopoczucie. Na najpiękniejsze gwiazdy na niebie, cóż też wam się stało, towarzysze! - z pozoru teatralny ton skrywał ogrom troski. Jak mógłby nie? Te małe kocmołuchy stały się bliskie jego sercu.
Szczególną łaską swej uwagi obdarzył słaniającego się na nogach Inspektora. Pełnym gracji krokiem stanął przed nim, uprzednio racząc oczekującego na jakikolwiek choć skrawek zainteresowania tego, który mu dopomógł, czarującym uśmiechem.
- Rzeknij mi proszę, jak straszne katusze przeżywasz, Inspektorze i jak możemy im zaradzić. Me moce w pełni uzdrowić cię nie zdołają, jednakże gdyby znalazło się coś, co uśmierzy ból twój, nie wahaj się prosić. Choćby spojrzenie, uśmiech w twym stanie, jak mniemam, najwyższym błogosławieństwem, dlatego ocalę cię nimi natychmiast - Obejmował go, chcąc odciążyć. - Jam także gotów obdzielić cię swymi zapasami, gdyby zaszła potrzeba. Niewiele to, opatrunków parę i ziół, niemniej nie wstydź się proszę najdroższy przyjacielu. Pozostaw także drewno. Xanderze, mężny wojowniku, uracz proszę rannemu choć ramienia. Porzuć poszukiwania, po tej stronie tylko myśmy pozostali. Jeśli ciągnie cię do duszy żywej, musiałbyś mur kamienny pokonać. Och Xanderze, prędko, póki przy zmysłach zdrowych nasz towarzysz! Nic nie mów, Inspektorze - przyłożył mu palec do ust. - Oszczędzaj siły, proszę. Jakież nas przygody czekają wiedzieć nam niedane. Możliwym zatem, że na później energię zachować rozsądek wymaga. Posadźmy go, byle prędko. Jakże jasne twe lico, jakże potem jaśniejące.
Ktoś tak zauroczony w jego osobie, jak Xander, nie mógł od razu nie usłuchać prośby. Chcąc zapewne wkupić się znów w łaski, niemalże natychmiast znalazł się po drugiej stronie, by wraz z nim posadzić Inspektora na ziemi. Ten oddychał płytko, szemranie można by rzec, co nie umknęło uwadze najmądrzejszego spośród kompanii. Chcąc jednak dać wykazać się łowcy, pozwolił mu na oględziny, wsłuchując się w głos rannej owieczki.
- Nie no, jest dobrze... coś tylko w klatce boli, ale będzie okey... nie przejmuj się, a jak z tobą? Nic ci się nie stało?
Cóż za…! Łzy wzruszenia rozjaśniły przypominające górskie potoki tęczówki, gdy ich właściciel załkał nad czystością serca Inspektora.
- Doprawdy niezwykłe! - wyrzucił z siebie, ocierając je. Ukląkł przed tą jakże świętą personą, zamykając jej dłonie w swoich. (Rzecz jasna nie przejmował się, że tym samym utrudnia Xanderowi diagnostykę). - Aby w takiej sytuacji… Nie pomyliłem się co do ciebie, Inspektorze! Tak wspaniałomyślny… niechaj opatrzność ma w swej opiece tego, którego myśli nawet w sytuacji życia zagrożenia wokół jej ulubieńca krążą. Błogosławiony bądź. Uspokój jednak swe serce biedna owieczko wpatrzona w niebiosa, albowiem trywialne rany nie imają się takiego bóstwa. Kimże bym był, aby dać się nędznym skał odłamkom tknąć?
W czasie, w którym on zaleczał rany na duszy, do których tylko jego majestat miał dostęp, łowca zrobił wszystko, by odszukać te na ciele. W akompaniamencie dobrze skrywanej agonii pacjenta oznajmił, iż oparta na jednym tylko spojrzeniu diagnoza maga sprawdziła się. Złamane żebra – prawdopodobnie dwa! Doprawdy tyle czasu mu zajęło… Widac tylko on potrafił z taką precyzją i szybkością znaleźć źródło problemu. Ach, ale kim by był, by nie docenić próby dorównania mu w boskości? Delikatny uśmiech zabarwiony pochwałą skierował więc w stronę tego, który bezbłędnie potwierdził jego przypuszczenia. Nie zniknął nawet w chwili, w której tamten zapomniał się ze swym miejscem.
- Zdejmij szaty. Trzeba to opatrzyć. Pomóż mu to zdjąć.
- Uroczyś w niewiedzy swej, więc tym razem przebaczę ci ten taktu brak. Oświecę cię także, wdzięczny bądź zatem: niemożliwym dla mnie, by rąbek szaty choć odryć, nienaraziwszy się przy tym na złamanie tysięcy niewinnych serc! Doprawdy klątwa to prawdziwa nie móc zaopiekować się rannym, jednak zdradziłbym tak wiele ufnych owieczek, dla których jestem światłem. W duszy bowiem niczym fortuna jam sprawiedliwy, każdą więc z osobna w ten sam sposób potraktować bym musiał. Ileż istot jest na świecie, które oczekiwałyby mego przybycia zatem? Jak powolnie czas by ich mijał, gdy umysłem byłyby przy mnie, wyczekując? Nie mógłby, doprawdy nie mógł zrobić im czegoś takiego.
Pochylił się, trzymając wciąż dłoń na sercu. Nim zębatki zatrybiły w wolniejszych niż jego mechanizmach mózgowych, wielkodusznie dał Xanderowi przyzwolenie, dotykając mentorsko jego ramienia:
- Okazja to jednak dla ciebie, by po raz pierwszy zgłębić męskiego ciała tajemnice. Okoliczności nieciekawe, jednak doświadczenie z pewnością w twych planach się przyda. Byleś delikatnie, z uczuciem szaty jego zdejmował. Inspektorze, ach, wybacz mu z góry brak doświadczenia, zupełnie nowym w ogrodzie miłości Xan-Xan jest. Serce twe tak wspaniałomyślne z pewnością przeciwko nic nie będzie miało, by ten jeden raz przećwiczył tajemną sztukę zdejmowania odzienia drugiego mężczyzny, aby kompromitacji w godzinie próby nie dostąpić. Nie lękaj się, nieopierzony jeszcze pisklaku, ten piękny łabędź instruować cię będzie w każdym kroku. W oczy winieneś mu patrzeć, gdy pas jego rozpinasz. Do impulsywnych należysz, więc hamować się musisz. Krzywdy mu bowiem zrobić nie chcesz. - Komentować był gotów każdy jego ruch.
- Nie lękajcie się, oto istota najwyższej wartości deklaruje swoje bezpieczeństwo i dobre samopoczucie. Na najpiękniejsze gwiazdy na niebie, cóż też wam się stało, towarzysze! - z pozoru teatralny ton skrywał ogrom troski. Jak mógłby nie? Te małe kocmołuchy stały się bliskie jego sercu.
Szczególną łaską swej uwagi obdarzył słaniającego się na nogach Inspektora. Pełnym gracji krokiem stanął przed nim, uprzednio racząc oczekującego na jakikolwiek choć skrawek zainteresowania tego, który mu dopomógł, czarującym uśmiechem.
- Rzeknij mi proszę, jak straszne katusze przeżywasz, Inspektorze i jak możemy im zaradzić. Me moce w pełni uzdrowić cię nie zdołają, jednakże gdyby znalazło się coś, co uśmierzy ból twój, nie wahaj się prosić. Choćby spojrzenie, uśmiech w twym stanie, jak mniemam, najwyższym błogosławieństwem, dlatego ocalę cię nimi natychmiast - Obejmował go, chcąc odciążyć. - Jam także gotów obdzielić cię swymi zapasami, gdyby zaszła potrzeba. Niewiele to, opatrunków parę i ziół, niemniej nie wstydź się proszę najdroższy przyjacielu. Pozostaw także drewno. Xanderze, mężny wojowniku, uracz proszę rannemu choć ramienia. Porzuć poszukiwania, po tej stronie tylko myśmy pozostali. Jeśli ciągnie cię do duszy żywej, musiałbyś mur kamienny pokonać. Och Xanderze, prędko, póki przy zmysłach zdrowych nasz towarzysz! Nic nie mów, Inspektorze - przyłożył mu palec do ust. - Oszczędzaj siły, proszę. Jakież nas przygody czekają wiedzieć nam niedane. Możliwym zatem, że na później energię zachować rozsądek wymaga. Posadźmy go, byle prędko. Jakże jasne twe lico, jakże potem jaśniejące.
Ktoś tak zauroczony w jego osobie, jak Xander, nie mógł od razu nie usłuchać prośby. Chcąc zapewne wkupić się znów w łaski, niemalże natychmiast znalazł się po drugiej stronie, by wraz z nim posadzić Inspektora na ziemi. Ten oddychał płytko, szemranie można by rzec, co nie umknęło uwadze najmądrzejszego spośród kompanii. Chcąc jednak dać wykazać się łowcy, pozwolił mu na oględziny, wsłuchując się w głos rannej owieczki.
- Nie no, jest dobrze... coś tylko w klatce boli, ale będzie okey... nie przejmuj się, a jak z tobą? Nic ci się nie stało?
Cóż za…! Łzy wzruszenia rozjaśniły przypominające górskie potoki tęczówki, gdy ich właściciel załkał nad czystością serca Inspektora.
- Doprawdy niezwykłe! - wyrzucił z siebie, ocierając je. Ukląkł przed tą jakże świętą personą, zamykając jej dłonie w swoich. (Rzecz jasna nie przejmował się, że tym samym utrudnia Xanderowi diagnostykę). - Aby w takiej sytuacji… Nie pomyliłem się co do ciebie, Inspektorze! Tak wspaniałomyślny… niechaj opatrzność ma w swej opiece tego, którego myśli nawet w sytuacji życia zagrożenia wokół jej ulubieńca krążą. Błogosławiony bądź. Uspokój jednak swe serce biedna owieczko wpatrzona w niebiosa, albowiem trywialne rany nie imają się takiego bóstwa. Kimże bym był, aby dać się nędznym skał odłamkom tknąć?
W czasie, w którym on zaleczał rany na duszy, do których tylko jego majestat miał dostęp, łowca zrobił wszystko, by odszukać te na ciele. W akompaniamencie dobrze skrywanej agonii pacjenta oznajmił, iż oparta na jednym tylko spojrzeniu diagnoza maga sprawdziła się. Złamane żebra – prawdopodobnie dwa! Doprawdy tyle czasu mu zajęło… Widac tylko on potrafił z taką precyzją i szybkością znaleźć źródło problemu. Ach, ale kim by był, by nie docenić próby dorównania mu w boskości? Delikatny uśmiech zabarwiony pochwałą skierował więc w stronę tego, który bezbłędnie potwierdził jego przypuszczenia. Nie zniknął nawet w chwili, w której tamten zapomniał się ze swym miejscem.
- Zdejmij szaty. Trzeba to opatrzyć. Pomóż mu to zdjąć.
- Uroczyś w niewiedzy swej, więc tym razem przebaczę ci ten taktu brak. Oświecę cię także, wdzięczny bądź zatem: niemożliwym dla mnie, by rąbek szaty choć odryć, nienaraziwszy się przy tym na złamanie tysięcy niewinnych serc! Doprawdy klątwa to prawdziwa nie móc zaopiekować się rannym, jednak zdradziłbym tak wiele ufnych owieczek, dla których jestem światłem. W duszy bowiem niczym fortuna jam sprawiedliwy, każdą więc z osobna w ten sam sposób potraktować bym musiał. Ileż istot jest na świecie, które oczekiwałyby mego przybycia zatem? Jak powolnie czas by ich mijał, gdy umysłem byłyby przy mnie, wyczekując? Nie mógłby, doprawdy nie mógł zrobić im czegoś takiego.
Pochylił się, trzymając wciąż dłoń na sercu. Nim zębatki zatrybiły w wolniejszych niż jego mechanizmach mózgowych, wielkodusznie dał Xanderowi przyzwolenie, dotykając mentorsko jego ramienia:
- Okazja to jednak dla ciebie, by po raz pierwszy zgłębić męskiego ciała tajemnice. Okoliczności nieciekawe, jednak doświadczenie z pewnością w twych planach się przyda. Byleś delikatnie, z uczuciem szaty jego zdejmował. Inspektorze, ach, wybacz mu z góry brak doświadczenia, zupełnie nowym w ogrodzie miłości Xan-Xan jest. Serce twe tak wspaniałomyślne z pewnością przeciwko nic nie będzie miało, by ten jeden raz przećwiczył tajemną sztukę zdejmowania odzienia drugiego mężczyzny, aby kompromitacji w godzinie próby nie dostąpić. Nie lękaj się, nieopierzony jeszcze pisklaku, ten piękny łabędź instruować cię będzie w każdym kroku. W oczy winieneś mu patrzeć, gdy pas jego rozpinasz. Do impulsywnych należysz, więc hamować się musisz. Krzywdy mu bowiem zrobić nie chcesz. - Komentować był gotów każdy jego ruch.
Amazi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Strach i lęk ogarnął serce łowcy w obliczu utraty kompanów. Nie poddał się mu jednak próbując wytrwale odnaleźć choćby ich przygniecione ciała. Nie mogło być przecież za późno, odpychał od siebie myśli o ich zgubie. Żwawo skakał po gruzowisku co chwila nasłuchując choćby szmeru, który dałby cień nadziei na odnalezienie towarzyszy.
Kiedy mag oświetlił wnętrze zawalonej groty jego zadanie zostało zdecydowanie ułatwione, przystanął po prostu się rozglądając uważniej. Wtedy jednak czarnowłosy dał mu sygnał o jednym ocalałym. Bezzwłocznie ruszył w tamtym kierunku, a im bliżej był tym więcej o zasypanym wiedział. Zdecydowanie był to mag, bariera nie dawała żadnych złudzeń na kogoś innego. A więc znalazł już dwójkę magów, a jego towarzyszy nadal brak. Zacisnął wargi w wąską linię i zaczął spychać głazy z utworzonej bariery, tak by czarownik mógł bezpiecznie ją znieść. Jak tylko cel ten osiągnął, a utworzone pole zostało rozproszone oczom ukazał się nietknięty nawet przez drobinkę kurzu jasnowłosy czarownik. Nim łowca zdążył o cokolwiek zapytać ten żwawo wstał i rozpoczął typowy dla siebie monolog. Ten był gwarancją dla Xandera, że mag podczas tej katastrofy nie ucierpiał, a przynajmniej jego barwny wokabularz.
Dejre chwilę przyjrzał się temu jak jeden czarownik pomaga drugiemu i powrócił do swych poszukiwań. Dalej brakowało im trójki towarzyszy z czego, aż dwóch łowców! Nie mógł tak łatwo porzucić kompanów. Niepokój narastał z każdą mijającą sekundą, z każdym odepchniętym głazem, za którym nie zastawał niczego poza kolejnymi gruzami.
Jego imię padło z ust białowłosego maga, na co nie sposób było nie zareagować. Jednak co on wygadywał? Jak miał porzucić poszukiwania? Chciał mu przerwać i zaprzeczyć, jednak słowa kolejne zatrzymały głos w jego krtani. A więc za kamiennym murem? Dusze żywe? Czy ten mag wiedział co mówił? Podejrzliwie go zlustrował, następnie w stronę zawalonych głazów się obrócił, te tworzyły istny mur. Czy mogły wnętrze groty na pół przedzielić? Gdyby zawalisko jedynie odgrodziło ich byłby to istny cud. Podszedł do skał, których nie był w stanie pokonać i ułożył dłoń na jednej z nich.
- MARIGOLD?! DOMINIC?! - nawołał kompanów ostatni raz, a nie uzyskując odpowiedzi odpuścił. Czarownik jasno się wyraził. Dusz żywych. Zacisnął zęby i skierował się do ponaglających go magów.
- Te żywe dusze to nie węże czy robale, a nasi kompani tak? Trzej żywi kompani? - dopytał konkretnie i dosadnie. Zdążył już zauważyć, że przy magu tylko tak było trzeba. Ten jakby stale z głową w chmurach chodził, jednak musiał mu zawierzyć w tej tak ważnej kwestii, co łatwe dla łowcy nie było. Ciężkie były dla niego chwile oczekiwania na odpowiedź, która nigdy nie miała nadejść. Został w pełni zignorowany, obecne skupienie jasnowłosego skoncentrowane było na rannym towarzyszu. W tym stresie nie miał sił się z nim kłócić, zrozumiał, że musi szybko wykonać to co było od niego oczekiwane, by móc powrócić do dalszych poszukiwań.
W milczeniu już stanął z drugiej strony wyraźnie rannego czarownika i pomógł przy posadzeniu go. A kiedy pałający się magią rozpoczęli rozmowę łowca w pełni ją ignorował. Słowa dla niego nic nie znaczyły, był typowym zadaniowcem, od razu więc przeszedł do działania. Zapewnienia ciemnowłosego wydały mu się śmieszne, więc bez żadnych ceregieli przykucnął obok niego i rozpoczął standardową diagnostykę. Żaden z łowców nie mógł liczyć na magie leczniczą czy magiczne mikstury uzdrawiające, musieli znać się na pierwszej pomocy i tradycyjnych metodach opatrywania ran i urazów. A te przy ich fachu bywały wręcz codziennością, dlatego dłonie łowcy wręcz mechanicznie przesuwały się po szacie czarodzieja szukając odpowiednich punktów na ciele osłoniętym nią. A kiedy otrzymał odpowiednie reakcje szybko je przeanalizował.
- Złamane żebra i to chyba dwa...- stwierdził beznamiętnie, po czym polecił magowi zdjęcie szaty, a drugiemu, by mu w tym pomógł. Sam w tym czasie zaczął szukać przy swoim pasie odpowiedniego zawiniątka. Dotarła jednak do jego uszu długa odpowiedź jasnowłosego, która po prostu go zamurowała. Dłuższą chwilę wpatrywał się w iście przejętego swym monologiem maga i niedowierzał.
- Nie ma tu stada twoich owiec, więc mógłbyś pomóc temu jednemu baranowi! Tacy wy magowie właśnie jesteście. W gębie mocni, ale jak czegoś magią nie da się załatwić to już od roboty stronicie! - naburmuszył się trochę lekko podirytowany, jednak co mu pozostało? Złamane żebra nie były wymysłem, a czarnowłosy sam tego nie opatrzy. Widząc więc zabójcze zaangażowanie gaduły przewrócił oczyma i westchnął po prostu zbliżając się w milczeniu do poszkodowanego, któremu było trzeba pomóc.
- Ja Ci dam Xana... nie odwracaj mi tu kota ogonem! Lekcje mi tu będzie urządzał... Bandaże szykuj! ...- powarkiwał wyraźnie zakłopotany sytuacją. No , że też musiał mu to tak utrudniać! Zwykła ludzka czynność jak odsłonięcie ciała do opatrzenia nabrała teraz dwuznacznego wydźwięku, który wprowadzał zdecydowany dyskomfort w samopoczucie łowcy.
- Impulsywny to ja zaraz mogę być jak nie zamilkniesz! - warknął ponownie zaciskając po tym zęby i z początku niepewnie dłonie zbliżył do nadmienionego pasa, który oplatał talię czarownika i przytrzymywał szatę w odpowiednim miejscu.
Z początku drżące dłonie niepewnie chwyciły za pas, a wszystko przez komentatora, który dodawał całej sytuacji dwuznaczności. Mężczyzna jednak zmobilizował się w sobie i przeobraził irytację w determinację skupiając się w pełni na swoim zadania. Miał w końcu odsłonić miejsce urazu, by je opatrzyć nic więcej. A przynajmniej taki był plan, bowiem pas nie był wiązany w tak prosty sposób jak się wydawało.
- Ależ ostrożnie, nie szarp tak, troszkę finezji dodaj do swych ruchów...- upomniał go czarnowłosy, a całe opanowanie diabli wzięły.
- Nosz kurwa sam sobie to rozwiąż! - zagotował się i zabrał ręce protestując od wykonania zadania.
- Oczywiście bym to zrobił , gdybym miał do dyspozycji obie ręce, jedną tego nie zrobię...- poinformował go z udawanym zawiedzeniem. Nie było trzeba być geniuszem by zauważyć, że i ten mag świetnie bawił się podczas tej sytuacji, a to podwójnie denerwowało łowcę.
- Szarlatany wy... - warknął jedynie pod nosem patrząc z pod byka na ich dwójkę, ale zaciskając zęby chwycił za pasek ponawiając próbę rozwiązania go.
No i po ciężkich bólach i wysłuchaniu kolejnych nieziemsko irytujących komentarzy udało mu się pozbyć zmory jaką był zwykły pasek od szaty czarownika. A po pozbyciu się go, było już z górki, szata praktycznie sama zsunęła się z ramion, a koszula pod nią miała proste guziki, które łatwe były do rozpięcia.
- Naszykowałeś ten bandaż?! - warknął w stronę białowłosego będąc już mocno zaczerwienionym i zażenowanym całą sytuacją.
Kiedy otrzymał bandaż uważniej przyjrzał się miejscu złamania oceniając je i poprawnie poprowadził bandaż, na który dodatkowo nałożył opaskę uciskową, którą odpiął od swojego przybornika.
- Potrzebne będzie coś, z czego zrobimy prowizoryczny temblak do unieruchomienia ręki...- powiedział nieco spokojniej i zaczął pomagać Simonowi w ponownym ubraniu szat.
Wieloimienny naszykował spory kawałek materiału zapożyczony ze swojej zmyślnej kreacji i za jego pomocą została unieruchomiona kończyna Simona. Całość prezentowała sie całkiem nieźle, jak na warunki jakie obecnie mieli.
- Dobra musisz na nią uważać, chwile jeszcze posiedź i odpocznij, ja jeszcze poszukam... a ty... a rób co chcesz...- łowca nawet nie miał siły podejmować dyskusji z jasnowłosym czarownikiem. Po wykonaniu swego zadania po prostu powrócił do poszukiwań. Ponownie przejrzał gruzowisko, ostatecznie lądując pod kamiennym murem, który utworzyło zawalenie się groty. Próbował znaleźć jakąś szczelinę przez, którą mógłby zajrzeć na drugą stronę, by chociaż upewnić się, że takowa w ogóle istniała.
- MARIGOLD!? DOmi...- urwał, głos ugrzązł mu w gardle kiedy usłyszał odpowiedź po drugiej stronie. Jaka radość go ogarnęła była niemożliwą do opisania.
Natychmiast wypytał o stan towarzyszy z ulgą słysząc, że są cali, jednak głazy całkiem odcięły ich od siebie. Wspólnie doszli do wniosku, że muszą udać się w jedynym możliwym kierunku, czyli do wnętrza groty w poszukiwaniu wyjścia bądź przejścia, które pozwoli na scalenie ich grupy.
Adelai
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Tak krótkie i niespodziewane zdarzenie, a tyle konsekwencji.Tylko uciekali przed burzą, a pokarani zostali runięciem groty, która miała być bezpiecznym azylem. Były to jednak plany a realia.
Dotąd rozgrzane i płynne złoto zastygło w jenym punkcie w oczekiwaniu na ruch innyc poza tym łowcy. Kolejne głazy lądowały wśród gruzowiska, aż w końcu wyłonił się ten jeden promyczek światła, które było w stanie rozświetlić panujący wokół mrok. Słysząc ten kąjący unikatowy i ożywiony ton głosu dobrze wiedział, kto był jego właścicielem, a łagodny uśmiech przyozdobił blade lico osłabionego czarownika. Uniósł swe spojrzenie kiedy ten znalazł się tuż obok niego, po kilku sarnich skokach. Troska była czymś nowym i przyjemnym w odbiorze, jednak lepiej było nie martwić kompanów, wszak nic dobrego to nie przynosiło nigdy. Krótka odpowiedź ciemnowłosego nie wydała sie najwidoczniej wiarygodna, obaj towarzysze pomogli mu ponownie zbliżyć się do podłoża, jednak w kontrolowanych tym razem warunkach. A kiedy bezpiecznie już siedział spojrzenie skupił na opancerzonych dłoniach, które się do niego zbliżyły. Taki pancerz jak widać miał swoje zalety, bez zaklęć i szczęścia łowca samodzielnie wydostał się z pod gruzu i to bez szwanku, przynajmniej widocznego.
Szybko jednak uwaga jego została odciągnięta przez jasnowłosego czarownika, to jak chwycił dłonie Simona i rozpoczął swój monolog było absorbujące na tyle, że musiał sporo się wysilić, by wyłapać wszystkie słowa, które w jego kierunku padły i to nie przez ich ilość. A przytłumiony słuch, który ucierpiał podczas zawaliska, ogłuszające dudnienie dalej katowało swą obecnością delikatne struktury w obu małżowinach.
- Pewnie taką łamagą jak ja...- odparł żartobliwie na słowa maga i zaśmiał się krótko, by pokzać dystans jaki w tym momencie do siebie miał. W końcu co z niego za mag, że nie dał rady osłonić się przed skałami? Za bardzo go to wszystko zaskoczyło, a magia powietrza wymagała dużego skupienia. Uśmiech na chwilę opuścił jego twarz, by pozwolić wargom na rozchylenie i wydanie wyraźnego syknięcia, które miało zasygnalizować łowcy, że dotknął właśnie bolesnego punktu. Co więcej, łowca nie cofnął dłoni, a jeszcze dotkliwiej obadał bolesne punkty. To wywołało kwaśny gryma i silne spięcie ciała, które jednak nie uciekło. Znosząc niedogodności, które miały prowadzić do pomocy mu. A przynajmniej w to starał się wierzyć, bowiem Xander nie robił tego chyba specjalnie? By dołożyć mu katuszy?
- Żebra jednak... szlag...- westchnął ciężko i wysłuchał dalszych instrukcji, jednak nim zdążył chociażby przytaknąć obaj usłyszeli wyczerpującą temat odmowę ze strony drugiego maga. Simon sam nie wiedział co o tym myśleć, czuł się trochę jak piąte koło u wozu, kiedy dwaj towarzysze przepychankami słownymi zganiali na siebie obowiązek pomocy mu. Nieprzyjemna sytuacja jednak szybko minęła, a swój chwilowo popsuty nastrój czarnowłosy chciał poprawić drobną gierką. Bowiem błyskawicznie podłapał intrygę, jaką wysnuął drugi czarownik. Nie spodziewał się, że łowca tak wrażliwy może być, oczywistym było, że łatwo wyprowadzić go z równowagi, ale że zawstydzić? Z satysfakcją złote tęczówki przypatrywały się drżącym dłonią rosłego mężczyzny, kiedy ten próbował rozwiązać kluczowy w odzieniu pas trzymający szaty.
- Oj doskonale rozumiem, każdy kiedyś musi opanować pewne niezbędne tajniki, a jeśli ty go instruować będziesz, to memu ciału nic nie zagraża... obyś tylko nie zapędził sie z tym zgłębianiem ciała...- odparł opanowany i cierpliwie czekał na reakcję, która natychmiast nastąpiła. Ileż to dziecęcej radości sprawiał mu widok frustracji łowcy. Oczywiście był mu ogromnie wdzięczny, jednak tak prosta gierka przynosiła mu wiele uśmiechu, a tym chciał uśmieżyć ból w swej piersi jaki odczuwał. Dobrze było odwrócić myśli od połamanych kości. Dlatego towarzyszył Etie'mu w skrupulatnym komentowaniu instruowaniu Xandera.
- Nie miałem pojęcia, że łowcy tak uroczy mogą być... - zaśmiał się pod nosem, jednak nie ruszał nie utrudniając w tak jawny sposób zadania mężczyźnie. Co ciekawsze wraz z upływem czasu i kolejnych etapów zadania dłonie łowcy były coraz pewniejsze. Czyżby faktycznie nabierał właśnie doświadczenia? Czy zaczął oswajać sie z daną sytuacją?
Kiedy bandaże i prowizoryczny temblak zabezpieczały zaistniały uraz Simon pozwolił sobie na krótki uśmiech dedykowany mężczyźnie, który mu pomógł, choć kosztowało to łowcę wiele nerwów wytrwał w tym, a to było dość zaskakujące. Simon nie spodziewał się, że łowca tego pokroju był w stanie udzielić jakiejkolwiek pomocy czarownikowi, a w jego przypadku mogliśmy zaobserwować to już drugi raz. Czy znaczyło to, że cele jakie założyła Akdaemia faktycznie były realne? Simon doskonale wiedział jak zawziętym myśliwym był Xander i co więcej nie polował on na zwierzynę, jego ofiarami padali magowie, a ich ilości nie był w stanie zliczyć, bo wiedział o kilku przypadkach, a te go przerażały. W jaki więc sposób tak bezwzględny morderca właśnie udzielił mu pierwszej pomocy? Zwłaszcza przy tak bezpośrednich żartach, magowi pomagały one w zachowaniu spokoju, wolał wprowadzić łowcę w zakłopotanie niż samemu czuć lęk przed jego zamiarami i czynami.
- Dobrze... dziękuję...- odparł z łagodnym uśmiechem. Był mu wdzięczny i nie czuł oporów by to wyrazić. Kiedy łowca odszedł mag spojrzeniem wodził za jego sylwetką, niezwykłym było z jakim uporem szukał on swoich kompanów. Teraz żartobliwe wyzwisko jakim zostali obdarzeni łowcy podczas balu pasowało. Kundle, bo faktycznie byli wierni jak psy... A to wśród czarowników było raczej rzadkim zjawiskiem.
- Jak to widzisz? Znajdzie ich? - zapytał swojego magicznego drucha podsuwając się pod ścianę tej groty i opierając o lodowatą skałę plecami. Jego odpoczynek nie trwał długo, a łowcy udało się kogoś znaleźć. Przynajmniej jego wytrwałość została nagrodzona.
Magowi ulżyło kiedy usłyszał, że pozostali byli cali, mogli teraz ze swpkojną głową ruszyć dalej w poszukiwania wyjścia z tych jaskiń. To miejsce nie było bezpieczne, skoro skały odłamały się raz, mogły uczynić to i ponownie, a na zewnątrz nadal szalały żywioły, nie mogli więc ryzykować. Simon dostał wystarczająco czasu na zebranie sił, z pomocą mężczyzn wstał na równe nogi w utrzymaniu pionu wspierał go jego staf. Drewniana broń wzmacniająca zdolności magiczne posłużyła mu właśnie jak prosta laska, pomagająca w uniknięciu upadku. A tego przy tym gruzowisku ciężko było uniknąć, zwłaszcza przy wciąż odczuwanym bólu w piersi. Jedna noga mu się ślizgnęła na osuwających się pod stopami gruzach, przyklęknął jedynie i wsparł się na kosturze. Wtedy łowca ponownie zwrócił na niego swoją uwagę i w milczeniu podszedł pomagając przy wstaniu i następnie w dotarciu na równy grunt poza grota. Ponownie krótko podziękował mężczyźnie i cała trójka ruszyła skalnym korytarzem, było ciemno, lecz nie szło niezauważyć, że z każdym krokiem ich otoczenie się zmieniało, lita skała nabierała barw i kształtów, jednak w mroku ciężko było coś dostrzec. Mag ponownie wzniecił płomień na swej dłoni, a po oświetleniu ich najbliższego otoczenia oczom ukazały się pochodnie wiszące wzdłóż korytarza. Nie myśląc długo użył prostego zaklęcia do podpalenia ich i tym samym oświetlenia ich całej drogi. Złociste tęczówki z zaskoczeniem przyglądały się malowidłom wyrytym w ścianach, kamienne płyty przedstawiały rozmaite runy czy obrazy, których mag nie pojmował. Co taki korytarz robił za zwykłą jaskinią? Może było to jakieś ukryte miejsce? A może mieli tu trafić i była to część ich szkolenia? Kto wie co mogło siedzieć w głowie Harla.
- Wiem, że nie ma innej drogi, ale mam mieszane uczucia co do niej... czemu ktoś to zbudował w takim miejscu? - spytał choć nieoczekiwał logicznych odpowiedzi, bo skąd jego towarzysze mogliby to wiedzieć? Cała trójka ruszyła dalej, Simon przyglądał się malowidłom, ale niezbyt je zapamiętywał bardziej podziwiał staranne wykonanie dzieł.
nowena
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
____Posiłek powinien uratować ich wszystkich, dosłownie. Pełny brzuch to spokojny właściciel.
____Podobno…
____Nigdy nie wierzcie w te bzdury.
____Ale jak to!? Toć na papierku wszystko się zgadza! Udało się przecież wygospodarować chwilę tylko i wyłącznie dla siebie. Chwila na wyciszenie. Na odetchnięcie. Chwila na zdjęcie maski niestrudzonego niczym zabójcy. Chwila na odkrycie prawdziwej cząstki siebie, którą niekoniecznie chcesz się dzielić z bandą, którą znasz jedynie od paru dni, co nie? Bo to mało rozsądne, a przecież nie chcesz dać się zabić magom, którzy bez chwili zawahania wykorzystają twoją nieuwagę i wbiją ci przysłowiowy nóż w plecy. Lub strzelą zaklęciem w potylicę, jak kto woli.
____Taką chwilę spędził Mari na skraju prowizorycznego obozowiska, jakie rozbili w bezpiecznej odległości od jeziora, a podczas tej przerwy zdążył najeść się i zupełnie wyłączyć się z rozmów, bo przecież ilość bodźców, zaserwowanych im przez okrutny los, przebiłaby nawet najbardziej krytyczne sytuacje, z którymi mógłby zmierzyć się dorosły człowiek. I w teorii, taki czas wpłynąłby zdecydowanie na plus, jeżeli chodzi o nabranie odporności na prowokacje.
____W teorii.
____W praktyce, rzucona półgłosem zabawna uwaga, dotycząca takiego osobliwego połączenia jak marigoldowe pośladki oraz piorun, obudziła we właścicielu wcześniej wspomnianych czterech liter potencjał godny rozgrzanego polanka, które „niechcący” bandyta rzucił w dach kryty strzechą. Zagotowało się w młodym Mhadlekarze tak, jakby zamiast łowcy, był rasowym czajnikiem.
____ ____— Tej, obmacywacz, jaki ty masz problem, hm? — wystartował, obróciwszy się na pięcie tak, że aż kurz poszedł. — Śmiało, powiedz mi to w twarz, a nie walisz jakimiś tekścikami pod nosem!
____Reszta towarzystwa puściła małą erupcję mimo uszu. A może nie wszyscy ją słyszeli?
____Powszechny brak reakcji, jeszcze bardziej rozjuszył Marigolda. Taki to już był z niego delikates. Mały wzrost od najmłodszych lat był przyczyną zaczepek, traktowania go jak powietrze, nieliczenia się z jego zdaniem. Doświadczenia te zaostrzyły jego agresję i skłonność do „odpalania się” przy najmniejszej pierdole, która mogłaby dotyczyć jego osoby.
____A tu jeszcze na dokładkę ściana deszczu, znikąd.
____Dominic stał, jak stał, z oczami wlepionymi w oczy Marigolda. Nie spodziewał się soczystego ciosu w podbródek (bo tylko tam sięgały krótkie łapki). A Marigold nie przejmował się tym, że atakował podobno kontuzjowaną ręką, teraz pozory w ogóle się dla niego nie liczyły. Był w szale. Nie dając więc ani chwili na zastanowienie się, co właściwie ma miejsce, rzucił się na Dominica z pięściami.
____Reszta, na szczęście lub nieszczęście, zajęta była szukaniem schronienia.
____Łowcy dali sobie po mordzie, aż miło. Zaczęła się wielka szarpanina. Na zmianę padali na ubłoconą ścieżkę, ślizgając się na górskim szlaku. To podpierali się, to specjalnie popychali jeden drugiego, by można było zmiażdżyć leżącego własnym ciężarem i przygwoździć mu brudną piąchą w szczękę. Żaden z nich nie wydawał z siebie żadnego dźwięku, prócz głośnych sapnięć i warków, jakby nie chcieli w swoją potyczkę angażować nikogo więcej.
____Marigold wcale nie ograniczał się do atakowania. Dominic natomiast wcale nie ograniczał się do bronienia. Obaj z wielkim zaangażowaniem odgrywali rolę napastnika oraz ofiary. Wyprowadzali ciosy, kopali, szarpali, gryźli a jednocześnie trzymali gardę, odpychali, uniemożliwiali kolejne uderzenia czym tylko się dało.
____Rhysand, po raz ostatni w swym życiu, jak się później miało okazać, obserwował całe zajście z bezpiecznej odległości, wykrzywiając usta w ukontentowanym uśmieszku. A kiedy skończyli, spłoszeni krzykami o miejscu, gdzie mogliby się wszyscy schronić, jakby nigdy nic, odepchnął się od suchej wnęki w skale i ruszył niespiesznym krokiem do pozostałych. Oni zaś otrzepali ubrania i poszli w ślad za przystojnym magiem.
____Nikt nie zwrócił uwagi, w jak opłakanym stanie wkroczyli do jaskini. Zasługa nieprzeniknionego mroku, który tam panował.
____… Co nie znaczy oczywiście, że przeszkodził Étiemu w wyłapaniu co ciekawszych okazów podziemnej fauny.
____— Bleh... — Wzdrygnął się. Białowłosy mag podstawił mu pod nos jakiegoś robala. Nie żeby Mari mógł go dojrzeć – nie dość, że wzrok nadal mu szwankował, tak jeszcze warunki panujące w jaskini… Następna była pierścienica, która uczyniła sobie niewielką wycieczkę po dłoniach, nim gbur strącił ją z obrzydzeniem na ziemię. Miał dość owadów i innych małych żyjątek jak na jeden dzień.
____Huk!
____Przez chwilę nie mógł zrozumieć, co się dzieje. W uszach mu dzwoniło, a zewsząd otulała go ciemność. Czuł w ustach krew, choć przysiągłby, że Dominic nie rozciął mu wargi podczas bójki. I ten zapach… dziwaczny. Powietrze było ciężkie i pełne drobinek pyłu, kurzu i czegoś jeszcze. Zaciągnął się nim tak, jakby miał to robić ostatni raz.
____Ktoś krzyczał jego imię. Marigold. Marigold. Marigold.
____Marigold.
____Zakaszlał. Charknął, wciągając następny haust w płuca. Spróbował się podnieść i z ulgą stwierdził, że może to uczynić bez większego problemu. Wokół niego kawałki skał, głazy zdolne zmiażdżyć mu czaszkę na miejscu. Mnóstwo pyłu, który z wolna opadał. Pojedyncze kawałki kamieni spadały z poturbowanego nieco grzbietu, kiedy się dźwigał. Dzwonienie w uszach ustępowało z kolejnymi sekundami.
____Marigold.
____Wymacał kogoś zaraz przy sobie. Ta osoba zaczęła gorączkowo dotykać także i jego.
____— Dominic? — spytał głupio. Nadal nie rozumiał, co zaszło.
____— Wszystko dobrze? Jesteś cały?
____Kiwnął na potwierdzenie. Szkoda, że tamten nie mógł tego zobaczyć.
____— Co z resztą?
____— Nie wiem.
____Jak na zawołanie, usłyszeli Xandera po drugiej stronie gruzowiska.
____— Jesteśmy cali! — odkrzyknął. Nie miał zamiaru trzymać kompana w niepewności. Oprócz Xandera dało się słyszeć jeszcze dwa inne nikłe głosy. Znaczy się, oprócz niego, musiała być jeszcze dwójka magów. Co z trzecim?
____Po ustaleniu planu dalszego działania, razem z Dominiciem zajęli się przeczesywaniem terenu po ich stronie. Zadanie mieli cholernie trudne, bo żaden z nich nie dysponował narzędziem, które mogłoby dać choć nikłe źródło światła. Zostało im jedynie nawoływanie Rhysanda i dotykanie każdej skałki po kolei…
____Trudno o orientację w czasie w tych warunkach. Szukali długo. Dopóki Marigold nie wyczuł wystygłej dłoni pod poranionymi opuszkami palców. Zbadał puls, tak jak wielokrotnie mu pokazywano. Niczego nie wyczuł.
____Rhysand Cirillo nie żył.
____Zostawili go tak, pod skałami. Nawet gdyby byli w stanie go stamtąd wydobyć… Zwłoki byłyby niepotrzebnym balastem w dalszej drodze. A musieli iść. Znaleźć resztę. Wydostać się z jaskiń, które ciągnęły się w nieskończoność, a potem ruszyć dalej, na szczyt góry. Takie było ich zadanie, każdy wiedział, że wyprawa może grozić śmiercią.
____Prowadził więc ślepy kulawego.
____Podobno…
____Nigdy nie wierzcie w te bzdury.
____Ale jak to!? Toć na papierku wszystko się zgadza! Udało się przecież wygospodarować chwilę tylko i wyłącznie dla siebie. Chwila na wyciszenie. Na odetchnięcie. Chwila na zdjęcie maski niestrudzonego niczym zabójcy. Chwila na odkrycie prawdziwej cząstki siebie, którą niekoniecznie chcesz się dzielić z bandą, którą znasz jedynie od paru dni, co nie? Bo to mało rozsądne, a przecież nie chcesz dać się zabić magom, którzy bez chwili zawahania wykorzystają twoją nieuwagę i wbiją ci przysłowiowy nóż w plecy. Lub strzelą zaklęciem w potylicę, jak kto woli.
____Taką chwilę spędził Mari na skraju prowizorycznego obozowiska, jakie rozbili w bezpiecznej odległości od jeziora, a podczas tej przerwy zdążył najeść się i zupełnie wyłączyć się z rozmów, bo przecież ilość bodźców, zaserwowanych im przez okrutny los, przebiłaby nawet najbardziej krytyczne sytuacje, z którymi mógłby zmierzyć się dorosły człowiek. I w teorii, taki czas wpłynąłby zdecydowanie na plus, jeżeli chodzi o nabranie odporności na prowokacje.
____W teorii.
____W praktyce, rzucona półgłosem zabawna uwaga, dotycząca takiego osobliwego połączenia jak marigoldowe pośladki oraz piorun, obudziła we właścicielu wcześniej wspomnianych czterech liter potencjał godny rozgrzanego polanka, które „niechcący” bandyta rzucił w dach kryty strzechą. Zagotowało się w młodym Mhadlekarze tak, jakby zamiast łowcy, był rasowym czajnikiem.
____ ____— Tej, obmacywacz, jaki ty masz problem, hm? — wystartował, obróciwszy się na pięcie tak, że aż kurz poszedł. — Śmiało, powiedz mi to w twarz, a nie walisz jakimiś tekścikami pod nosem!
____Reszta towarzystwa puściła małą erupcję mimo uszu. A może nie wszyscy ją słyszeli?
____Powszechny brak reakcji, jeszcze bardziej rozjuszył Marigolda. Taki to już był z niego delikates. Mały wzrost od najmłodszych lat był przyczyną zaczepek, traktowania go jak powietrze, nieliczenia się z jego zdaniem. Doświadczenia te zaostrzyły jego agresję i skłonność do „odpalania się” przy najmniejszej pierdole, która mogłaby dotyczyć jego osoby.
____A tu jeszcze na dokładkę ściana deszczu, znikąd.
____Dominic stał, jak stał, z oczami wlepionymi w oczy Marigolda. Nie spodziewał się soczystego ciosu w podbródek (bo tylko tam sięgały krótkie łapki). A Marigold nie przejmował się tym, że atakował podobno kontuzjowaną ręką, teraz pozory w ogóle się dla niego nie liczyły. Był w szale. Nie dając więc ani chwili na zastanowienie się, co właściwie ma miejsce, rzucił się na Dominica z pięściami.
____Reszta, na szczęście lub nieszczęście, zajęta była szukaniem schronienia.
____Łowcy dali sobie po mordzie, aż miło. Zaczęła się wielka szarpanina. Na zmianę padali na ubłoconą ścieżkę, ślizgając się na górskim szlaku. To podpierali się, to specjalnie popychali jeden drugiego, by można było zmiażdżyć leżącego własnym ciężarem i przygwoździć mu brudną piąchą w szczękę. Żaden z nich nie wydawał z siebie żadnego dźwięku, prócz głośnych sapnięć i warków, jakby nie chcieli w swoją potyczkę angażować nikogo więcej.
____Marigold wcale nie ograniczał się do atakowania. Dominic natomiast wcale nie ograniczał się do bronienia. Obaj z wielkim zaangażowaniem odgrywali rolę napastnika oraz ofiary. Wyprowadzali ciosy, kopali, szarpali, gryźli a jednocześnie trzymali gardę, odpychali, uniemożliwiali kolejne uderzenia czym tylko się dało.
____Rhysand, po raz ostatni w swym życiu, jak się później miało okazać, obserwował całe zajście z bezpiecznej odległości, wykrzywiając usta w ukontentowanym uśmieszku. A kiedy skończyli, spłoszeni krzykami o miejscu, gdzie mogliby się wszyscy schronić, jakby nigdy nic, odepchnął się od suchej wnęki w skale i ruszył niespiesznym krokiem do pozostałych. Oni zaś otrzepali ubrania i poszli w ślad za przystojnym magiem.
____Nikt nie zwrócił uwagi, w jak opłakanym stanie wkroczyli do jaskini. Zasługa nieprzeniknionego mroku, który tam panował.
____… Co nie znaczy oczywiście, że przeszkodził Étiemu w wyłapaniu co ciekawszych okazów podziemnej fauny.
____— Bleh... — Wzdrygnął się. Białowłosy mag podstawił mu pod nos jakiegoś robala. Nie żeby Mari mógł go dojrzeć – nie dość, że wzrok nadal mu szwankował, tak jeszcze warunki panujące w jaskini… Następna była pierścienica, która uczyniła sobie niewielką wycieczkę po dłoniach, nim gbur strącił ją z obrzydzeniem na ziemię. Miał dość owadów i innych małych żyjątek jak na jeden dzień.
____Huk!
____Przez chwilę nie mógł zrozumieć, co się dzieje. W uszach mu dzwoniło, a zewsząd otulała go ciemność. Czuł w ustach krew, choć przysiągłby, że Dominic nie rozciął mu wargi podczas bójki. I ten zapach… dziwaczny. Powietrze było ciężkie i pełne drobinek pyłu, kurzu i czegoś jeszcze. Zaciągnął się nim tak, jakby miał to robić ostatni raz.
____Ktoś krzyczał jego imię. Marigold. Marigold. Marigold.
____Marigold.
____Zakaszlał. Charknął, wciągając następny haust w płuca. Spróbował się podnieść i z ulgą stwierdził, że może to uczynić bez większego problemu. Wokół niego kawałki skał, głazy zdolne zmiażdżyć mu czaszkę na miejscu. Mnóstwo pyłu, który z wolna opadał. Pojedyncze kawałki kamieni spadały z poturbowanego nieco grzbietu, kiedy się dźwigał. Dzwonienie w uszach ustępowało z kolejnymi sekundami.
____Marigold.
____Wymacał kogoś zaraz przy sobie. Ta osoba zaczęła gorączkowo dotykać także i jego.
____— Dominic? — spytał głupio. Nadal nie rozumiał, co zaszło.
____— Wszystko dobrze? Jesteś cały?
____Kiwnął na potwierdzenie. Szkoda, że tamten nie mógł tego zobaczyć.
____— Co z resztą?
____— Nie wiem.
____Jak na zawołanie, usłyszeli Xandera po drugiej stronie gruzowiska.
____— Jesteśmy cali! — odkrzyknął. Nie miał zamiaru trzymać kompana w niepewności. Oprócz Xandera dało się słyszeć jeszcze dwa inne nikłe głosy. Znaczy się, oprócz niego, musiała być jeszcze dwójka magów. Co z trzecim?
____Po ustaleniu planu dalszego działania, razem z Dominiciem zajęli się przeczesywaniem terenu po ich stronie. Zadanie mieli cholernie trudne, bo żaden z nich nie dysponował narzędziem, które mogłoby dać choć nikłe źródło światła. Zostało im jedynie nawoływanie Rhysanda i dotykanie każdej skałki po kolei…
____Trudno o orientację w czasie w tych warunkach. Szukali długo. Dopóki Marigold nie wyczuł wystygłej dłoni pod poranionymi opuszkami palców. Zbadał puls, tak jak wielokrotnie mu pokazywano. Niczego nie wyczuł.
____Rhysand Cirillo nie żył.
____Zostawili go tak, pod skałami. Nawet gdyby byli w stanie go stamtąd wydobyć… Zwłoki byłyby niepotrzebnym balastem w dalszej drodze. A musieli iść. Znaleźć resztę. Wydostać się z jaskiń, które ciągnęły się w nieskończoność, a potem ruszyć dalej, na szczyt góry. Takie było ich zadanie, każdy wiedział, że wyprawa może grozić śmiercią.
____Prowadził więc ślepy kulawego.
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Hellow >.> Po raz kolejny świat upadał mu do stóp, prosząc, by go lepiej poznał. Ściany chyliły się nisko, próbując objąć jego personę byle ciasno, z tęsknotą. Zupełnie jakby był utraconym dawno kochankiem i czemuż też miał się dziwić? Gdy istota błogosławiąca choćby spojrzeniem, jednym krokiem rozjaśniała jaskinię, jak ta, natura szalała. Przepiękne grzyby otwierały kapelusze, by dać więcej światła, a zwierzęta wychylały się ze swoich norek. Nawet droga przestała biec równo, na rzecz niewielkiego wznoszenia. Wszystko jakby krzyczało, by zwrócił na nie uwagę. Malowidła pozostawione specjalnie dla niego umilały podróż, jakby doprawdy ktoś wiedział, że przybędzie osobistość na tyle inteligentna oraz uważna, by dostrzec wszelkie zagadki. Z pewnością tak było, gdyż towarzysze, zaślepione, biedne owieczki, doprawdy nie zwracały większej uwagi na zarysy. A może zwyczajnie jedynie wybraniec jest w stanie je dostrzec, gdy jakby namalowane magicznym atramentem odbijały światło pod odpowiednim kątem? Ach, jakże przykra była myśl, że nie wszyscy zostali pobłogosławieni tak wspaniałym darem, jakim była uważność! Jego dobre w każdym calu serce nie mogło znieść takiej niesprawiedliwości! Dlaczegóż znów to on okazywał się jedynym, który widział i słyszał, co dotrzeć winno było do każdego? Jakże los go pokarał wyjątkowością! Ale nie, był zbyt szlachetny, by zawistnie zatrzymać wszystko dla siebie. Musiał się tym podzielić, by choć trochę zmniejszyć przepaść między nimi.
Zaczął więc do nich mówić.
A głos jego niczym kompas – gwiazda ranna, co wychwalana jest w poematach – wiódł ku ziemi obiecanej, napełniając serca spokojem i ufnością. W końcu był tu z nimi on, boski pasterz. Jak więc mógł spaść im z runa choćby wełniany kłębuszek? A ich słodko skonfundowane pyszczki raz po raz zwracały się w stronę swego wybawcy, który niezwykle wdzięcznym i ach, czy istniała na świecie inna osoba, której nawet kroki były tak doskonałe? Stawiane delikatnie, a jednak pewnie – pośród gruzu jedynie jego szata nie została skażona ni okruszkiem, ni pyłkiem kurzu.
Do rzeczy jednak – bazując na swojej rozległej wiedzy na każdy jeden temat (w końcu czego innego można się spodziewać?) najwspanialszy podjął się wymagającej – acz nie dla niego, w końcu przeznaczone mu prowadzić narody! – roli wodza, a także mędrca. Oświecał ich w kwestii pułapek (no, zdarzało się po czasie), rozwiązywał przeraźliwie trudne zagadki (czasem zgadywał, ale wciąż brnął w zaparte, że doskonale wiedział), a także w godzinie próby podjął się najtrudniejszego z wyzwań, które sprawiało, że towarzysze niemalże mdleli na jego myśl (tak naprawdę nie chciał wchodzić do labiryntu i wolał ich kierować). Tak też nic dziwnego, że jeszcze przed wieczorem dochodzić ich zaczęły dźwięki rozkrzyczanych ptaków – z pewnością one także jedyne, czego pragnęły, to dołączyć do nich w jaskini, by móc cieszyć swe oczy blaskiem, jaki od niego bił!).
- Wasze modły zostały wysłuchane, albowiem wierzcie mi, niebawem nadejdzie kres tej wyczerpującej wędrówki! - oznajmił po raz trzeci w ciągu godziny, wciąż tak samo pewny, jakby za dosłownie sekundę mieli ujrzeć wyjście. Niestety kolejny zakręt zapowiadał jedynie żmudne wspinanie przez jeszcze bardziej stromy przesmyk. Mag roześmiał się na jego widok, po czym dziarsko machnął dłonią. - Zaiste los wam sprzyja. Nigdy żem nie był aż tak zwodzony, jak dnia obecnego! Doprawdy niesłychane, iż Opatrzność w swym planie krzyżować nasze ścieżki na czas dłuższy jeszcze pragnie. Wyznajcie mi zaraz, ino szczerze, który modlitwy swe wznosi, by móc pod opieką mą dłużej pozostać? Ach, jakżebym mógł mieć wam to za złe, gdy i mnie czasem tęskno do własnej obecności? Jakże skrzywdzeni towarzysze, którym niedane spoglądać jutrzenki - wzdychał, będąc stale o krok przed nimi, choć błękitne oczęta nieprzerwanie lustrowały ich z błyskiem.
- Wiem, jak umilić wam czas tej wyprawy! - oznajmił, gdy cisza między nimi trwała zbyt długo (czytaj około minuty).
Nie dał się powstrzymać, gdy dla dodania otuchy zaczął śpiewać radosną, wędrowną pieśń. Nie zabrakło w niej miejsca na zamienienie kilku imion tak, by to on był wędrownym łowcą, Xan-Xan jego wiernym pupilem, a Simone rumakiem. To zaraz rola wierzchowca przypadła Xanderowi, bo Simone był księżniczką, którą należało wydostać z wieży. A gdy dotarli, to znów łowca został księciem z bajki, który nie zląkł się smoka, ale został pokonany przez most zwodzony. Scenariusze były coraz bardziej absurdalne – pojawiły się wiedźmy z Hamleta i okazało się, że kąpiel, której zażywał Inspektor, to zupa z oczu traszki, a Xan-Xan szedł na przedzie armii złożonej z drzew.
- Panowie, przepraszam, nie za dobrze się bawią? - Zagadnął Marigold, ni stąd ni zowąd, spoglądając z zaciekawieniem w dół, prosto na czubki głów: białą, bielszą oraz czarną. Gdyby jego kompani nie mieli za sobą kilkunastu godzin męczącej wędrówki pełnej niebezpieczeństw, gdzie wykazywać musieli się nie tylko sprytem, ale także i niesamowitą czujnością, łowca pewnie musiałby liczyć się z ewentualnością pokiereszowania przez magię czy śmiercionośne, pobratymcze sztylety. Sam jednak był zziajany, spocony i okropnie przemęczony, nie w głowie była mu ostrożność. Spodziewał się, że śpiewać będzie Étienne, a jakże, z bliższej odległości Mari już poznał jego głos. Zastanawiał się tylko, skąd bierze on tyle pozytywnej energii, a przede wszystkim siły. Pomijając fakt, że samemu nie za bardzo było mu do śmiechu, bo będzie musiał zmierzyć z oskarżeniami o zabójstwo (tak zakładał) - podwójne, w najczarniejszym scenariuszu - to zwyczajnie był padnięty. A ten jeszcze podśpiewywał!
Ku niezadowoleniu świata przepiękna pieśń została przerwana przez równie melodyjny okrzyk zaskoczenia.
- Lecz cicho! Cóż to za blask wydobywa się ze szczeliny! - zawołał naraz mag. - Imię twe bardziej opisać cię nie może, gdyż nie kim innym, jak wybawicielką nam jesteś! Zbierzcie się, oto podróży nadszedł schyłek. Wybawienie czeka!
Sponsored content
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach