Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Amazi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Mrok nie zawsze pojawia się z nadejściem nocy, czasem przybiera jaskrawą barwę zniszczenia i chaosu. Zmusza do współpracy i kolaboracji z osobą, która pierwsza w normalnej sytuacji wbiłaby ci nóż prosto w serce. Patrząc ci w oczy, z uroczym uśmiechem. Tak właśnie jest w sytuacji łowców i magów. Najznamienitsi synowie magicznych rodów zostali wysłani w paszczę lwa. Dzieci łowców zaś nauczyć muszą się panować nad wyćwiczonymi odruchami i w obecności swych dotychczasowych ofiar. Wszystko dla wyższego dobra, dla utrzymania porządku jaki znają, dla istnienia świata.
Amazi - łowca czarownic - Xander Dejre - KP
Nowena - łowca czarownic - Marigold Mhadlekar - KP
Hummany - łowca czarownic - Dominic Miquiztil - KP
Adelai - czarodziej - Simon Lestre - KP
Bimxbun - czarodziej - Rhysand Cirillo - KP
Satomi - czarodziej - Étienne Raviel de La Vallière - KP
... - ... - ... (cały czas można do nas dołączyć)
Wcielamy się w przedstawicieli czarodziejów i łowców czarownic. Od wieków walczące ze sobą frakcję zmuszone są do współpracy, z powodu pojawienia się spaczonej magii. Potężna magia zagrażająca światom jest wystarczającym powodem, by dawni wrogowie nauczyli się współpracy.
Po to powstała Akademia Pojednania. Miejsce, w którym czarodzieje i łowcy przejdą razem szkolenie.
Ci którzy byli z nami, a już ich nie ma:
Nekoha - łowca czarownic - Darian Acker - KP - zniknęła bez słowa
MauRice - czarodziej - Linhart Ulric Goethe - KP - zniknęła bez słowa
Kaltenecker - czarodziej - Merry Goldenbell - KP - zniknęła bez słowa
Fojbe - łowca czarownic - Hestus Pann Nostroye - KP - poinformowała o odejściu, po miłej współpracy
Satan - czarodziej - Kasjan Nyr - KP - poinformowała o odejściu po miłej współpracy
Amazi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Dane podstawowe:
|Imię: │ Xander │
|Nazwisko: │ Dejre │
│ Wiek : │ 25 lat │
| Płeć: │ Mężczyzna │
|Stan cywilny: │ Kawaler |
| Rasa: | Człowiek/łowca czarownic |
| Specjalizacja: | Skrytobójca/wojownik |
| Broń: | Miecze/sztylety |
Aparycja:
Mężczyzna ma sto osiemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu.
Dobrze rozbudowana sylwetka zwykle osłonięta jest płytową zbroją.
Na plecy i ramiona swobodnie spadają długie i gęste włosy, im dalej od głowy tym białe kosmyki przechodzą w coraz intensywniejszy brąz. Tęczówki ma jasne, fioletowe. Skóra opalona i pokryta licznymi bliznami rytualnymi i tymi wyniesionymi z walk i szkoleń.
Ciekawostki:
Wśród grona łowców jest rozpoznawalny równie co Harry Potter wśród czarodziei, a wszystko za sprawą tragedii, która go dotknęła. Mając osiem lat patrzył jak jego rodzice poświęcani są w rytuale przez grono szalonych magów, sam przeżył dzięki interwencji grupy łowców. Blizny na plecach i ramionach są dla niego i innych przykładem okrucieństwa ze strony magów.
Został przygarnięty i wychowany przez łowcę, który go ocalił. Od razu przystąpił do szkolenia.
Dnia dzisiejszego na ręku ma wiele krwi, jego głównym celem nie było powstrzymanie magów, a ich wyeliminowanie. Pragnął zetrzeć ich z powierzchni ziemi, zwłaszcza potomków rodu, który był inicjatorem rytuału, przez który go okaleczono.
Gość
Gość
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
- • Ian, Dar, Aria
- • 29 lat, urodzony jednej z najmroźniejszych zim
- • Mężczyzna, człowiek, panseksualny
- • Wysportowany, trupioblada karnacja
- • Siwe włosy, smoliście czarne oczy
- • Metr siedemdziesiąt wzrostu, waga w normie
- • Kolczyk w prawej brwi
- • Ciało pokryte licznymi bliznami, zdobytymi niekoniecznie na polu walki
- • Uwielbia walkę w zwarciu. Najlepiej na gołe pięści, ale dobrze się też bawi ze składaną włóczniom.
- • Zawsze towarzyszu mu samica kruka o dźwięczymy imieniu Barbara, z którą ma dziwacznie bliskie relacje...
- • Chodzą słychy, że za młodego postradał zmysły.
- • Nie cierpi, nienawidzi, a wręcz brzydzi się i nie jest w stanie znieść nudy.
- • Zdecydowanie dominujący typ osobowości~
- • Stanowczo odradza się przy nim palenia.
- • Już pięć razy był o krok od śmierci, ale za każdym razem jakimś cudem się wylizał. Ostatni raz był stosunkowo niedawno, a swoją dobrą formę zawdzięcza młodemu czarownikowi.
- • Można podejrzewać, że jest trochę opóźniony w rozwoju, bo pomimo zbliżającej się trzydziestki, wciąż zachowuje się jak dzieciak.
MauRice
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
DANE PODSTAWOWE
Linhart Ulric Goethe czarodziej dwadzieścia sześć lat
wolny homoseksualny sierota jedynak
Metr osiemdziesiąt zielone oczy czarne włosy
jasna cera piegi szczupły, nieco tyczkowaty
DODATKOWE INFORMACJE
• Jego rodzina zajmuje się głównie magią natury.
Linhart zna się dobrze na roślinach i truciznach.
Poza tym ma dobry kontakt z duchami.
Linhart zna się dobrze na roślinach i truciznach.
Poza tym ma dobry kontakt z duchami.
• Przejawia wiele dziwactw. Nie rozstaje się z
rondowym kapeluszem oraz rękawiczkami. Nigdy
się nie uśmiecha. Czasami szepcze coś do swojego
ramienia. Ubiera się ZAWSZE na czarno z zielonymi
lub złotymi dodatkami.
• Kiedy miał pięć lat zaczął szkolenie pod okiem
rondowym kapeluszem oraz rękawiczkami. Nigdy
się nie uśmiecha. Czasami szepcze coś do swojego
ramienia. Ubiera się ZAWSZE na czarno z zielonymi
lub złotymi dodatkami.
• Kiedy miał pięć lat zaczął szkolenie pod okiem
wtedy jeszcze żyjącego ojca. Spędzili dziesięć lat
gdzieś w dziczy. Chłopak wrócił stamtąd zupełnie
zamknięty w sobie i w zasadzie nigdy nikomu
nie opowiedział szczegółów z tamtego okresu.
• Wokół niego często okręcają się pnącza z cierniami.
Jest to prawdopodobnie proces obronny, który
ma potencjalnie trzymać innych na dystans.
Adelai
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
- - | |SIMON LESTRE | | - -
Dane Personalne:
Dane Personalne:
------------------------------------------------ Imię: Simon ---------------------------------------------------------------
------------------------------------------------ Nazwisko: Lestre --------------------------------------------------------
------------------------------------------------ Wiek: 28 lat -----------------------------------------------------------------
------------------------------------------------ Płeć: Mężczyzna ------------------------------------------------------------
------------------------------------------------ Orientacja: Biseksualny -------------------------------------------------
------------------------------------------------ Rasa: Czarodziej -------------------------------------------------------
------------------------------------------------ Specjalizacja: Magia Powietrza ------------------------------------------------------
Aparycja:
------------------------------------------------ Wzrost: 191 cm -----------------------------------------------------------
------------------------------------------------ Oczy: Złote ----------------------------------------------------
------------------------------------------------ Włosy: Czarne -------------------------------------------------------------
------------------------------------------------ Cera: Jasna, lekko opalona -----------------------------------------------
------------------------------------------------ Sylwetka: Wysportowana -------------------------------------------------
------------------------------------------------ Zarost: Brak -----------------------------------------------------------------
------------------------------------------------ Blizny: Brak -----------------------------------------------------------------
------------------------------------------------ Tatuaże: Na ramionach-----------------------------------------------------
Kilka Informacji:
Pochodzi z potężnego rodu magów.
Niestety jego ojciec zaczął pałać się czarną magią zniesławiając ich nazwisko.
Najlepiej radzi sobie z magią powietrza, wiatry, burze i wyładowania elektryczne przychodzą mu z łatwością, gorzej gdy trzeba użyć innej magii.
Zaczął próbować z działem magii ognia, ale jak na razie jest to w fazie raczkowania.
Cierpliwy i sprawiedliwy, we wszystkim szuka głębszego dna.
Jest zaciekawiony współpracą z łowcami, choć nieco się ich obawia.
Uwielbia wiśniowe landrynki, zawsze w kieszeni nosi mały ich zapas, pomagają mu się skupić w stresowych sytuacjach.
nowena
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
My heart keeps pulling in the wrong direction
I'm about to cross that line. Looking for the wrong affection. Night after night. Trying to find a new distraction. Want to make it last all night. Everything that I've been mixin'. All mixed up inside.
28.10 ★ 23 lata ★ homoseksualny ★ łowca czarownic
Z tego powodu rodzice wywierają nań ogromną presję, by zaangażował się, jak obecnie oni, w dzieło zjednoczenia świata czarodziejów i ich okrutnych oprawców, łowców.
Dwudziestotrzylatek, mimo nacisku ze strony otoczenia, nie ma zamiaru przykładać do tego ręki, głównie z powodu śmierci trójki swojego rodzeństwa — braci: Astera, Cosmosa, oraz siostry: Myrtle'i — którzy tragicznie zginęli podczas ich ostatniej akcji likwidacyjnej, podczas której mieli zająć się potężnym nekromantą.
Nekromanci, to jedyni czarodzieje, których likwidowała jego rodzina. Wynikało to zarówno z niewielkiego znaczenia rodu wśród innych łowców czarownic, ale także z powodu ich miejsca zamieszkania. Na rozległych pustyniach, gdzie piekące słońce niszczy każde źdźbło wątłej trawy, łatwiej zwrócić się do maga z prośbą o kilka kropel wody niż go bezlitośnie mordować, nawet w imię idei.
Niestety, według odwiecznej tradycji, tylko senior rodu mógł decydować o jego przyszłości. Dlatego wbrew woli ostatniego już żyjącego syna, posłał go do Akademii, by ten nauczył się harmonii życia wśród parających się magią oraz swych pobratymców, niosących im dotąd jedynie śmierć.
Jego włosy kolorem przypominają niebo o zmierzchu, jak zwykła mawiać Mrytle, choć on sam twierdzi, że to po prostu ciemne indygo, wpadające u nasady w granat.
Oczy, po matce, mają barwę miedzi, zazwyczaj przyczernia je odrobiną gęstego mazidła za pomocą cienkiego pędzelka.
Lewe ucho ma przebite, a jeżeli akurat nie walczy, ma w nim długi kolczyk ze srebra, w kształcie gwiazdy oraz księżyca, który obija się delikatnie o szyję z każdym poruszeniem głowy.
Liczy sobie około stu sześćdziesięciu sześciu centymetrów, co stawia go w czołówce najmniej groźnie wyglądających łowców. Jego waga pozwala, by bez problemu podnieść go i usadzić sobie na ramionach, a potem przejść spacerem jakieś... 3 kilometry. Bez potrzeby zatrzymywania się. Marigold ma szczupłą, niemalże chłopięcą sylwetkę o wąskich biodrach, ale za to o szerokich ramionach i jest leworęczny.
★ miał trójkę starszego rodzeństwa, które zginęło, gdy Mari miał zaledwie jedenaście lat
★ posługuje się biegle średniej długości, zakrzywioną szablą o rapierowej rękojeści z motywem słońca, z jednosieczną głownią
★ nie potrafi pływać (na pustyni nie miał okazji się nauczyć)
★ być może dojdzie kilka innych informacji
Amazi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Czy to co się działo ze światem, nie było jednym wielkim żartem? A może zwyczajnie padłem ofiarą jakiegoś czaru odurzającego, halucynogennego? Bo jak inaczej miałem wytłumaczyć fakt, że stałem u bram Akademii Pojednania. Akademii POJEDNANIA. Jak?
Czarodzieje i łowcy czarownic w jednym miejscu, na jednym szkoleniu, wspólnym szkoleniu. Ku rozwojowi i chwale obu frakcji. Co z tym światem się stało? Kto i gdzie popełnił błąd?
Jak łowcy przez całe życie szkoleni do zabijania magów, mieli nagle zacząć z nimi współpracować?
Gdybym mógł bardziej osiwieć, właśnie by to nastąpiło…
Westchnąłem ciężko poprawiając szelkę plecaka i zaciskając dłoń mocniej na rączce walizki. Nie miałem wyboru, odmowa szkolenia, na które mnie wezwano byłaby niczym stchórzenie. A na to nie mogłem sobie pozwolić.
Panująca na zewnątrz pogoda była idealnym odzwierciedleniem obecnie kotłujących się we mnie emocji. Zaciągnięte szarymi chmurami niebo złowrogo witało wszystkich przybyszy, co jakiś czas pospieszając opadami bądź mroźnymi podmuchami. Klimat nie był tu zbyt przyjemny, zwłaszcza, że sam budynek Akademii przyprawiał o dreszcze. Mury zarówno na zewnątrz jak i w środku nie cieszyły oczu pięknymi zdobieniami, wszystko było surowe, okraszone minimalizmem. Tak jak łowcy lubili najbardziej. Nie dla nas był przepych i wygody.
Po wejściu na wielki hol „akademika” podszedłem do jedynej obecnej tu żywej duszy. Starszy mężczyzna z wyglądu przypominający dworskiego lokaja siedział przy masywnym dębowym biurku. Za jego plecami powieszone na ścianie były liczne klucze. Nie trudno było się domyślić, że mężczyzna pełnił tu funkcję dozorcy. Stając przed nim wiedziałem, że często będę lądować u niego na pogawędkach.
- Dzień dobry… ja..- zacząłem jednak przerwał mi gestem dłoni. Szare zmęczone tęczówki, krótko i oceniająco na mnie spojrzały. Przełknąłem nerwowo ślinę, a jego przenikliwe oczy świdrowały mnie na wylot. Starzec opuścił dłoń, która wylądowała na otwartej przed nim księdze, namierzył w niej odpowiednią pozycję po czym odwrócił się w milczeniu i sięgnął po jeden z kluczy.
- Pokój numer 16, schodami po prawej na trzecie piętro, dalsze instrukcję oraz grafik zajęć znajdzie pan u siebie na biurku – zachrypnięty głos dozorcy brzmiał niczym nagrany automat bądź zacięta płyta. Zamrugałem trzykrotnie odrobinę zaskoczony, po czym niepewnie sięgnąłem po kluczę. Miałem wrażenie, że wyciągnięta ku mnie dłoń starca ukruszy się jeśli wykonam zbyt gwałtowny ruch albo wręcz przeciwnie zaatakuję mnie z prędkością kobry.
Kiedy klucze znalazły się w mojej ręce, mężczyzna po prostu siadł powracając do wertowania wzrokiem stron grubej księgi. Nieco skołowany odpuściłem sobie zadawanie jakichkolwiek pytań. Samo przebywanie w obecności dozorcy przyprawiać zaczęło mnie o zimne dreszcze wzdłuż kręgosłupa i jakby włoski na ciele mi się zjeżyły.
Pospiesznym, dziwacznym krokiem udałem się na wspomniane schody. Odnalezienie pokoju, przecież nie powinno być niczym trudnym.
No i nie było, tutaj wyzwaniem zdecydowanie były schody. Te drewniane stopnie o wątpliwej konstrukcji przyprawiłyby mnie o zawał. Naprawdę miałem wrażenie, że z każdym krokiem ich przybywa, jakby mnożyły się w króliczym tempie. Nawet widząc już upragniony napis informujący mnie, że docieram do trzeciego piętra, szedłem i szedłem. A niesiona walizka z każdym stopniem zyskiwała nowe kilogramy.
Nic dziwnego, że pod pokój dotarłem z wywalonym jęzorem i zadyszką. Miałem dobrą formę, wręcz wybitną, a pokonały mnie schody… to było żenujące. Była to spora szpilka wbita w dumę wojownika.
Przeczesałem włosy zabierając je z wilgotnego czoła i przekroczyłem próg swojego pokoju. Cóż wnętrze mnie nie zaskoczyło, było równie surowe co wszystko tutaj. Proste łóżko w rogu, biurko i kilka pustych szafek. Były również drzwi jak się domyślałem do łazienki. Co było dosyć zaskakujące. W końcu była to swego rodzaju wygoda, taka prywatna łazienka. Nie zwróciłem na to jednak większej uwagi, może magowie byli oburzeni i wynegocjowali toaletki.
Zamknąłem za sobą drzwi na klucz, po czym postawiłem przy szafce walizkę i podszedłem do biurka. Zgodnie ze słowami dozorcy na blacie leżały kartki z instrukcjami. Na jednej z nich znajdował się regulamin, jak się można domyślić chodziło głównie o nasze zachowanie. Nie mogliśmy być w stosunku do siebie agresywni. Jak widać wszyscy obawiali się naszej wzajemnej nienawiści i agresji. Może właśnie dlatego nie spotkałem nikogo innego. Bardzo pobieżnie wszystko przeczytałem, wolałem skupić się na drugiej kartce z wytycznymi do jutrzejszych zajęć. Nie dawali nam chwili wytchnienia, grupy łowców i magów, którzy się nudzą pewnie szukałyby wzajemnej zwady. Dobrze to sobie wymyślili, już z samego rana wyciągali nas gdzieś w teren.
Westchnąłem ciężko spoglądając przez okno, pogoda nie zachęcała do spacerów po okolicy. A poziom mojego zmęczenia był na tyle wysoki, że zmusiłem się jedynie do rozpakowania swoich rzeczy, krótkiego prysznica i ułożenia się spać. Wolałem mieć siły na konfrontację z magicznymi pomiotami.
Po przebudzeniu moje samopoczucie nie było wcale lepsze. Podniosłem się dość leniwie i doznałem kolejnego szoku. Na blacie biurka stała tacka ze śniadaniem. Czyli ktoś tu sobie wszedł? Nie miałem pojęcia jak to działało, ale nie byłem zadowolony. Dla pewności podszedłem do drzwi, a te były nadal zamknięte tak jak je zostawiłem wieczorem. Pełnym podejrzliwości spojrzeniem obdarzyłem tackę z posiłkiem. I jak ja miałem teraz to zjeść? A co jeśli mnie otrują? Podchodziłem do tej jajecznicy niczym do przeciwnika, z ostrożnością, przy talerzu była mała karteczka z informacją od tutejszej stołówki. Czyli przygotował to ktoś z kwalifikacjami. Chyba nie powinienem się obawiać, w końcu jeśli łowca zostałby tu otruty, byłyby nici z ich ”sojuszu”. Mlasnąłem pod nosem po czym przystąpiłem do jedzenia, nie mogłem marnować więcej czasu, który upływał tu błyskawicznie.
Wedle instrukcji mieliśmy iść w teren i tak właśnie mieliśmy się przygotować, z tą różnicą, że nie mogliśmy zabrać ze sobą broni. Jedynie nasze stroje do akcji. Zabijanie magów gołymi rękami było wyzwaniem, ale i takim wyzwaniom dobry łowca podoła.
Wierząc w swoje umiejętności zostawiłem broń w pokoju i opuściłem skrzydło akademika udając się na wskazane miejsce zajęć. Dopiero po opuszczeniu budynku ujrzałem pierwszą żywą duszę w tym miejscu. Bo dozorcy do żywych już nie zaliczę.
Mężczyzna o zielonych oczach i brązowych dłuższych włosach spiętych w luźny kucyk. Jego rosła sylwetka robiła wrażenie i choć ramiona okrywał mu płaszcz typowy dla magów, nie jeden łowca pozazdrościłby mu sylwetki. Mag zdecydowanie był wyzwaniem również fizycznym.
Zmierzyłem go krótko wzrokiem po czym przystanąłem w niewielkim odstępie od niego. Cóż moja mina nie ukrywała, że spodziewałem się tu tłumów, a jak na razie byłem sam, z tym magiem. Całe szczęście dosyć szybko uległo to zmianie. Nasze grono poszerzyło się o jeszcze dwóch łowców i dwóch magów. Więc jest nas trzech na trzech. Wolałem szybko przekalkulować nasze siły. Magów siłą rzeczy nie znałem, a z doświadczenia wiem, że nie ma co przeliczać ich siły na podstawie wyglądu, gdyż jest to ogromnie mylne. Wtedy mój wzrok spoczął na dwóch łowcach, te twarze kojarzyłem. Co odrobinę mnie ucieszyło.
- Zwę się Artres i prowadzić będę część waszego szkolenia – głos maga był donośny i bez trudu ściągnął moją uwagę. Rozejrzałem się wokoło, czy aby mag się nie pospieszył. Stała nas tu jedynie szóstka z nim.
- W takim gronie dziś zostaniemy, zostaliście podzieleni na niewielkie zespoły. Dobrze przejdźmy do konkretów… Widzicie podest za mną? Stoi na nim onyksowa kula, załóżmy, że jest bardzo ważna. Waszym celem jest jej zdobycie – mówił prosto i konkretnie.
- Podział zadań jest prosty, łowcy w ataku, wy macie dobyć kulę, magowie waszym celem jest ich osłanianie, przed moimi atakami, zobaczymy czy do czegokolwiek się nadajecie…- dodał jakby lekko znudzony sytuacją po czym odwrócił się i ruszył w stronę wspomnianego podestu i leżącej na niej kuli. Jak widać nie mogliśmy mieć pytań czy wątpliwości. Dla łowców było to normalne, zawsze kazano nam działać szybko.
Mój wzrok spoczął najpierw na łowcach, a potem magach. Prychnąłem pod nosem.
- Wy macie nas osłaniać? To chyba naprawdę są żarty…– otwarcie kpiłem z obecnej sytuacji, mierząc krytycznym wzrokiem obu czarowników.
nowena
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Marigold Mhadlekar
____Twarz Marigolda nie zdradzała żadnych emocji, gdy uparcie pokonywał ostatnie metry dzielące go od głównego wejścia. W jego wnętrzu natomiast kotłowała się taka wściekłość, że gdyby mógł przekształcić ją w żywioł, ta zapomniana przez słońce, chłodna i nieprzyjemna kraina natychmiast została pochłonięta przez niszczycielską burzę piaskową, a wszystko w zasięgu wzroku w kilka minut przysłonięte zostałoby hałdą wirującego szaleńczo piasku, a niewyobrażalnie silny wiatr połamałby wszystkie drzewa, skruszyłby każdą skałę i strzaskał wszystkie mury, jakie tylko stałyby mu na drodze…
____Niestety, nie posiadał on takich zdolności. Ale przyjemnie było na parę chwil zatracić się w takiej wizji, zapominając o trudach wędrówki oraz jej celu. No i o paskudnym zmęczeniu, do którego bez dwóch zdań rękę przyłożył tutejszy klimat. Jedyna rzecz, na którą łowca nie był do końca przygotowany.
____Nie był zadowolony. Ani z ostatecznej decyzji ojca, której nijak nie dało mu się wyperswadować, ani z faktu, że właśnie w tej chwili zmuszony był przez warunki pogodowe do przyspieszenia kroku. Przybliżał się coraz to bardziej do kresu swojej podróży, co oznaczało, że już za parę chwil przekroczy mury Akademii. Ostatniego idiotycznego błędu wszystkich naiwnych, łatwowiernych, zwiedzionych przez złote usta czarodziejów, czekających wyłącznie na odpowiedni moment, by ujawnić swoje prawdziwe oblicze i wcielić w życie plan pozbycia się ostatniego ogniwa w łańcuchu troficznym. Kiedy pierwszy raz usłyszał od ojca, że ma zamiar podać jego życie na tacy czarodziejom i narazić jedynego, ostatniego żyjącego potomka a zarazem przyszłość oraz nadzieję swojego rodu, nie mógł w to uwierzyć i do ostatniej chwili nie dopuszczał do siebie myśli, iż skończy jako ofiara obłąkańczej idei zjednoczenia. I na co była śmierć Astera!? Cosmosa!?… …Myrtle’i? Wszystko, wszystko pójdzie na marne!…
____Mari potrząsnął głową, wprawiając w ruch kolczyk. Mienił się on od spływających po nim kropli rzadkiego kapuśniaczka. Odgonił od siebie napływające wspomnienia o nieżyjącym rodzeństwie. Nie miał na nie czasu.
____Wreszcie stanął na pustym dziedzińcu. Zaczynało się ściemniać. Przeszło mu przez myśl, że i tym razem jego próba sabotażu woli ojca powiodła się pomyślnie. Najwyraźniej dotarł jako ostatni, bo nikt nie kręcił się po okolicy, za to w wielu oknach świeciło się blade światło. Nigdy na myśl by mu nie przyszło, iż się mylił, a fakt że nie spotkał nikogo po minięciu bramy, był zabiegiem dokładnie przemyślanym.
____Parę kroków później starszy mężczyzna już wręczał mu klucz do pokoju, w którym miał spędzić… właściwie sam nie był pewien, ile dokładnie. Wcześniej starzec spojrzał na moment na obandażowaną i usztywnioną lewą rękę, którą Marigold niespecjalnie starał się ukryć, a zaraz po tym przeniósł wzrok z powrotem na twarz chłopaka, kręcąc na boki głową na dowód swojej dezaprobaty.
____— Proszę jeszcze o podpis na ostatniej stronie — beznamiętnym głosem powiedział dozorca, podsuwając łowcy kilka spiętych ze sobą kartek — tak dla dopełnienia formalności.
____Mari zmrużył oczy jak kot i ściągnął brwi. To było całkiem prawdopodobne, że mógł zupełnie przypadkowo nie uzupełnić jakiegoś dokumentu. Zbliżył się do biurka i nachylił, by przewertować kartki. Nie spieszył się. Przerzucał strony, jedna po drugiej, śledząc wzrokiem kolejne akapity tekstu, ale nie siląc się na ich czytanie. A kiedy dotarł do ostatniej, jego oczom ukazało się miejsce, w którym miał zostawić swój podpis. Prawą ręką sięgnął po eleganckie atramentowe pióro, które spoczywało obok dokumentów. Zanim jednak zaczął kreślić niedbale litery, postawił cudownego, nieregularnego kleksa. Atrament wolno zaczął wsiąkać w papier.
____Używanie ręki, która nie miała tak dużej precyzji ruchów, było w większości sytuacji uciążliwe. Marigold nie był w stanie, na przykład, tak dobrze posługiwać się szablą, teraz spokojnie umocowaną przy szerokim basie opinającym wąskie biodra; ani szybko wiązać sznurowadeł wysokich butów, czy wreszcie czytelnie się podpisać. Jednak zdaniem młodego łowcy, była to niewielka cena za ogrom satysfakcji, jaką sprawiło mu uprzykrzenie życia rodzicom.
____Dwa dni przed opuszczeniem rodzinnych stron, Mari specjalnie uszkodził lewą rękę, miażdżąc ją ciężkim metalowym bloczkiem, pozostawionym wcześniej na rozżarzonym palenisku, którego matka używała do wygładzania tkanin. Wciąż pamiętał, jak silny ból przeszył wtedy jego palce i zalał umysł. Powiedziano mu, że proces rekonwalescencji będzie długi, ale ostatecznie nie zmieniło to zamierzeń ojca co do niego. No cóż. Nie wszystko mogło iść jak po maśle.
____Wzruszył ramionami, gdy starszy mężczyzna posłał mu karcące spojrzenie. Podpis był koślawy, ale nie nieczytelny. Bez słowa, acz z bezczelnym uśmieszkiem błądzącym w kącikach ust, ruszył przed siebie, aby odszukać drzwi odpowiadające numerem numerowi klucza.
____— Prawo, schodami w górę na drugie piętro, trzecie drzwi od lewej na końcu korytarza — usłyszał za plecami. Mężczyzna nie podniósł wzroku znad opasłego tomiska, które leżało na biurku. Przewertował parę kartek i zaczął mruczeć coś pod nosem.
____Ostatni dziedzic rodu Mhadlekar nie podziękował mu, bo i za co. Wywrócił teatralnie oczami, sprawną ręką ścisnął mocniej materiałowe rączki torby pełnej rzeczy osobistych, a także trzymany w niej klucz i udał się zgodnie ze wskazówkami dozorcy, ku schodom.
____Nie zatrzymywał się ani na minutę, choć zdawać by się mogło, że jego wspinaczka trwa nienaturalnie długo. Ledwo minął pierwsze piętro, a już czuł, że brakuje mu tchu. Coś było bardzo nie tak. Stawiał dzielnie krok za krokiem, ale odległość dzieląca go od ostatniego stopnia przed drugim piętrem wcale nie malała. Za to wzrastała w nim irytacja.
____Przeszedł jeszcze kilkadziesiąt drewnianych stopni, zanim zdenerwowany i zmęczony rozrzucił swój dobytek na kilku schodkach i usiadł na samym środku przejścia, blokując potencjalnym przechodniom drogę. Roztrzaskana ręka pulsowała zgodnie z rytmem rozszalałego serca. Powoli przestawały działać zażyte przed podróżą środki przeciwbólowe, co jeszcze bardziej rozwścieczało chłopaka. Odwrócił głowę za siebie, nabierając buzią powietrza, w stronę końca schodów i ze zdziwieniem stwierdził, że zostało mu zaledwie pięć schodków do drugiego piętra. Już miał zbierać swoje rzeczy, lecz gdy przekręcił głowę z powrotem, okazało się, że jego materiałowy, wypchany po brzegi, brązowy plecak wcale nie znajduje się w zasięgu ręki, a kilkanaście schodów w dół, mniej więcej w połowie drogi na pierwsze piętro.
____— Szlag by to… — przeklął na głos.
____Gdyby tylko miał pewność, że w plecaku nie znajdują się proszki na ból, machnąłby ręką i nie wracałby już po niego. Z minuty na minutę ręka bolała go coraz bardziej, więc podróż na dół była nieunikniona.
____Kiedy wreszcie wgramolił się na odpowiednie, drugie piętro, gdzie podobno miał znajdować się pokój numer dziesięć, był przeraźliwie zmęczony, śpiący i głodny, a do tego czuł rwący ból górnej kończyny. Taki stan czynił z niego łatwą ofiarę dla pierwszego lepszego czarodzieja, bądź czarodziejkę, jednak Mari nikogo nie spotkał na swojej drodze. Starał się nie myśleć, jak bardzo żałośnie musiał wyglądać podczas pokonywania zaczarowanych schodów. Intuicja podpowiadała mu, że nie tylko on padł ofiarą z pozoru niewinnej igraszki, a to trochę podnosiło jego morale.
____Pokój, do którego trafił, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ściany, jak i meble, nie posiadały zbędnych ozdobników. Do dyspozycji miał łóżko z półtwardym materacem, drewniane biurko, gdzie leżały kartki z informacjami o obowiązującym na terenie Akademii regulaminie oraz te dotyczące programu szkolenia na najbliższe tygodnie, a także dwie szafki z półkami bez drzwiczek oraz własną łazienkę. Pomieszczenie miało doświetlać pojedyncze, wąskie okno, od którego odchodziła farba. Przez drobne szczeliny do środka wpadało zimne powietrze.
____Marigold nie spieszył się z rozpakowywaniem swoich rzeczy. Torbę wsunął nogą pod łóżko, a plecak postawił u jego wezgłowia. Schylił się, by poszukać w nim środków przeciwbólowych oraz tłustej maści na oparzenia, jednak ani pierwszego, ani drugiego nie mógł przez dłuższy czas odnaleźć. Czy było to możliwe, że ich ze sobą nie zabrał? Był niemalże pewien, że na pewno pakował je właśnie do brązowego plecaka, dokładnie w najmniejszą zewnętrzną kieszeń. Tam ich niestety nie było. Nie było ich także wewnątrz większej torby, gdzie trzymał głównie ubrania.
____Zrezygnowany, zaciskając zęby przy każdym napływie fali nieznośnego bólu, opadł na posłanie. Dzisiejszej nocy nie zmruży oka. Tego akurat mógł być pewien.
____Z braku lepszych perspektyw na spędzenie nocy, postanowił rozejrzeć się po Akademii. Nogi same poniosły go do skrzydła, gdzie znajdowała się jedna z kilku bibliotek. Podobnie jak w całym kompleksie, tutaj również nie było żywej duszy, nie licząc drobnej kobiety w okularach, która niewątpliwie sprawowała pieczę nad zbiorami. Mariego przywitała skinięciem głowy, odrywając się na moment od lektury, a ten odpowiedział jej tym samym. Dzisiejsze perypetie ze schodami obdarły go z resztek butności.
____Odnalazłszy jakąś ciekawie wyglądającą książkę, oddał się lekturze na kilka dobrych godzin. Pomogło mu to trochę zapomnieć o dręczącym go bólu, pozwoliło także się uspokoić. Cisza, jaka panowała w bibliotece, była dla niego czymś dziwnym, nienaturalnym. W jego ojczyźnie nieczęsto mógł doświadczyć czegoś podobnego, a jeżeli już, zazwyczaj zwiastowało to niemałe problemy. Jak na łowcę przystało, wciąż jednak pozostawał czujny i nawet szmer przewracanych przez kobietę kart księgi powodował u niego spinanie mięśni całego ciała.
____Na dwie godziny przed świtem, wrócił do swojego pokoju. Jeszcze raz dokonał oględzin plecaka i tym razem udało mu się odnaleźć upragnione proszki. Maści niestety nie było, czym Marigold postanowił się na razie nie przejmować. Przy odrobinie szczęścia może odnajdzie się za jakiś czas, podobnie jak środki przeciwbólowe. Te zażył prędko, popijając je wodą z kranu. Jego umysł był na tyle przytępiony, że pokiereszowana kończyna nie przeszkadzała mu w zaśnięciu. Półtorej godziny snu może nie brzmiało zadowalająco, ale musiało mu wystarczyć.
____W miejsce zbiórki stawił się wcale nie jako jeden z pierwszych, razem z pewnym czarodziejem, na oko nie aż tak starszym od niego. Młody łowca zdążył spałaszować do ostatniego okruszka śniadanie, które jakimś cudem znalazło się na jego biurku, a potem założyć na siebie strój, spełniający wymagania nie tylko klimatu, w którym przyszło mu działać, ale także wytycznych programu szkoleniowego. Niemniej jednak odczuwał chłód, może trochę bardziej niż inni uczestnicy porannych ćwiczeń.
____Przed wyprostowanym jak struna, postawnym mężczyzną — jak się później okazało, kolejnego posługującego się czarami, a do tego pełniącego rolę szkoleniowca — stało już kilka osób, w tym jedna, której widok w pierwszej chwili ucieszył, ale zaraz potem napełnił wątpliwościami oraz buntem. Tą osobą był Xander, wysoki, dobrze zbudowany skrytobójca, z którym Marigold miał przyjemność brać udział w jednej akcji. Jeżeli dobrze pamiętał, ich zdaniem było wyeliminowanie jakiegoś trola…? Nie — golema. Pomiota jakiegoś czarodzieja. Marigold był pod wrażeniem umiejętności starszego pobratymca i chętnie go słuchał, zwłaszcza tego, co miał do powiedzenia na temat czarodziejów… Nigdy nie pomyślałby, że spotka go ponownie w takim miejscu. Nie jego.
____Artres, jak się później przedstawił, tylko raz zerknął na obandażowaną rękę fioletowowłosego. Pozostali nie zwrócili na nią większej uwagi, co przyjęte zostało przez niego z ulgą. Im mniej zainteresowania wzbudzała, tym dla niego lepiej, zwłaszcza podczas szkolenia. Mag-szkoleniowiec szybko przeszedł do konkretów, nie wdając się w zbyt wiele szczegółów. Zwięzła wypowiedź pozwoliła szybko uporządkować informacje i wyznaczyć kolejne cele działania. Jednak jedna rzecz budziła wyraźny sprzeciw wszystkich łowców i to właśnie Xander zdecydował się zabrać w tej sprawie głos. Marigold z tonu wypowiedzi starszego wyciągnął kilka wniosków, które ostatecznie rozwiały jego początkowe podejrzenia połączone z zawodem co do osoby łowcy. Jednak nie wszystko było takim, jakim mogłoby się wydawać — Xander nie odrzucił dawnych przekonań co do parających się magią. Bogom dzięki.
____Marigold nie zabrał głosu, ale w pełni zgadzał się z ostatnim z Dejrów. Cała ta Akademia była jedną wielką, pierdoloną farsą.
____Niestety, nie posiadał on takich zdolności. Ale przyjemnie było na parę chwil zatracić się w takiej wizji, zapominając o trudach wędrówki oraz jej celu. No i o paskudnym zmęczeniu, do którego bez dwóch zdań rękę przyłożył tutejszy klimat. Jedyna rzecz, na którą łowca nie był do końca przygotowany.
____Nie był zadowolony. Ani z ostatecznej decyzji ojca, której nijak nie dało mu się wyperswadować, ani z faktu, że właśnie w tej chwili zmuszony był przez warunki pogodowe do przyspieszenia kroku. Przybliżał się coraz to bardziej do kresu swojej podróży, co oznaczało, że już za parę chwil przekroczy mury Akademii. Ostatniego idiotycznego błędu wszystkich naiwnych, łatwowiernych, zwiedzionych przez złote usta czarodziejów, czekających wyłącznie na odpowiedni moment, by ujawnić swoje prawdziwe oblicze i wcielić w życie plan pozbycia się ostatniego ogniwa w łańcuchu troficznym. Kiedy pierwszy raz usłyszał od ojca, że ma zamiar podać jego życie na tacy czarodziejom i narazić jedynego, ostatniego żyjącego potomka a zarazem przyszłość oraz nadzieję swojego rodu, nie mógł w to uwierzyć i do ostatniej chwili nie dopuszczał do siebie myśli, iż skończy jako ofiara obłąkańczej idei zjednoczenia. I na co była śmierć Astera!? Cosmosa!?… …Myrtle’i? Wszystko, wszystko pójdzie na marne!…
____Mari potrząsnął głową, wprawiając w ruch kolczyk. Mienił się on od spływających po nim kropli rzadkiego kapuśniaczka. Odgonił od siebie napływające wspomnienia o nieżyjącym rodzeństwie. Nie miał na nie czasu.
____Wreszcie stanął na pustym dziedzińcu. Zaczynało się ściemniać. Przeszło mu przez myśl, że i tym razem jego próba sabotażu woli ojca powiodła się pomyślnie. Najwyraźniej dotarł jako ostatni, bo nikt nie kręcił się po okolicy, za to w wielu oknach świeciło się blade światło. Nigdy na myśl by mu nie przyszło, iż się mylił, a fakt że nie spotkał nikogo po minięciu bramy, był zabiegiem dokładnie przemyślanym.
____Parę kroków później starszy mężczyzna już wręczał mu klucz do pokoju, w którym miał spędzić… właściwie sam nie był pewien, ile dokładnie. Wcześniej starzec spojrzał na moment na obandażowaną i usztywnioną lewą rękę, którą Marigold niespecjalnie starał się ukryć, a zaraz po tym przeniósł wzrok z powrotem na twarz chłopaka, kręcąc na boki głową na dowód swojej dezaprobaty.
____— Proszę jeszcze o podpis na ostatniej stronie — beznamiętnym głosem powiedział dozorca, podsuwając łowcy kilka spiętych ze sobą kartek — tak dla dopełnienia formalności.
____Mari zmrużył oczy jak kot i ściągnął brwi. To było całkiem prawdopodobne, że mógł zupełnie przypadkowo nie uzupełnić jakiegoś dokumentu. Zbliżył się do biurka i nachylił, by przewertować kartki. Nie spieszył się. Przerzucał strony, jedna po drugiej, śledząc wzrokiem kolejne akapity tekstu, ale nie siląc się na ich czytanie. A kiedy dotarł do ostatniej, jego oczom ukazało się miejsce, w którym miał zostawić swój podpis. Prawą ręką sięgnął po eleganckie atramentowe pióro, które spoczywało obok dokumentów. Zanim jednak zaczął kreślić niedbale litery, postawił cudownego, nieregularnego kleksa. Atrament wolno zaczął wsiąkać w papier.
____Używanie ręki, która nie miała tak dużej precyzji ruchów, było w większości sytuacji uciążliwe. Marigold nie był w stanie, na przykład, tak dobrze posługiwać się szablą, teraz spokojnie umocowaną przy szerokim basie opinającym wąskie biodra; ani szybko wiązać sznurowadeł wysokich butów, czy wreszcie czytelnie się podpisać. Jednak zdaniem młodego łowcy, była to niewielka cena za ogrom satysfakcji, jaką sprawiło mu uprzykrzenie życia rodzicom.
____Dwa dni przed opuszczeniem rodzinnych stron, Mari specjalnie uszkodził lewą rękę, miażdżąc ją ciężkim metalowym bloczkiem, pozostawionym wcześniej na rozżarzonym palenisku, którego matka używała do wygładzania tkanin. Wciąż pamiętał, jak silny ból przeszył wtedy jego palce i zalał umysł. Powiedziano mu, że proces rekonwalescencji będzie długi, ale ostatecznie nie zmieniło to zamierzeń ojca co do niego. No cóż. Nie wszystko mogło iść jak po maśle.
____Wzruszył ramionami, gdy starszy mężczyzna posłał mu karcące spojrzenie. Podpis był koślawy, ale nie nieczytelny. Bez słowa, acz z bezczelnym uśmieszkiem błądzącym w kącikach ust, ruszył przed siebie, aby odszukać drzwi odpowiadające numerem numerowi klucza.
____— Prawo, schodami w górę na drugie piętro, trzecie drzwi od lewej na końcu korytarza — usłyszał za plecami. Mężczyzna nie podniósł wzroku znad opasłego tomiska, które leżało na biurku. Przewertował parę kartek i zaczął mruczeć coś pod nosem.
____Ostatni dziedzic rodu Mhadlekar nie podziękował mu, bo i za co. Wywrócił teatralnie oczami, sprawną ręką ścisnął mocniej materiałowe rączki torby pełnej rzeczy osobistych, a także trzymany w niej klucz i udał się zgodnie ze wskazówkami dozorcy, ku schodom.
____Nie zatrzymywał się ani na minutę, choć zdawać by się mogło, że jego wspinaczka trwa nienaturalnie długo. Ledwo minął pierwsze piętro, a już czuł, że brakuje mu tchu. Coś było bardzo nie tak. Stawiał dzielnie krok za krokiem, ale odległość dzieląca go od ostatniego stopnia przed drugim piętrem wcale nie malała. Za to wzrastała w nim irytacja.
____Przeszedł jeszcze kilkadziesiąt drewnianych stopni, zanim zdenerwowany i zmęczony rozrzucił swój dobytek na kilku schodkach i usiadł na samym środku przejścia, blokując potencjalnym przechodniom drogę. Roztrzaskana ręka pulsowała zgodnie z rytmem rozszalałego serca. Powoli przestawały działać zażyte przed podróżą środki przeciwbólowe, co jeszcze bardziej rozwścieczało chłopaka. Odwrócił głowę za siebie, nabierając buzią powietrza, w stronę końca schodów i ze zdziwieniem stwierdził, że zostało mu zaledwie pięć schodków do drugiego piętra. Już miał zbierać swoje rzeczy, lecz gdy przekręcił głowę z powrotem, okazało się, że jego materiałowy, wypchany po brzegi, brązowy plecak wcale nie znajduje się w zasięgu ręki, a kilkanaście schodów w dół, mniej więcej w połowie drogi na pierwsze piętro.
____— Szlag by to… — przeklął na głos.
____Gdyby tylko miał pewność, że w plecaku nie znajdują się proszki na ból, machnąłby ręką i nie wracałby już po niego. Z minuty na minutę ręka bolała go coraz bardziej, więc podróż na dół była nieunikniona.
____Kiedy wreszcie wgramolił się na odpowiednie, drugie piętro, gdzie podobno miał znajdować się pokój numer dziesięć, był przeraźliwie zmęczony, śpiący i głodny, a do tego czuł rwący ból górnej kończyny. Taki stan czynił z niego łatwą ofiarę dla pierwszego lepszego czarodzieja, bądź czarodziejkę, jednak Mari nikogo nie spotkał na swojej drodze. Starał się nie myśleć, jak bardzo żałośnie musiał wyglądać podczas pokonywania zaczarowanych schodów. Intuicja podpowiadała mu, że nie tylko on padł ofiarą z pozoru niewinnej igraszki, a to trochę podnosiło jego morale.
____Pokój, do którego trafił, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ściany, jak i meble, nie posiadały zbędnych ozdobników. Do dyspozycji miał łóżko z półtwardym materacem, drewniane biurko, gdzie leżały kartki z informacjami o obowiązującym na terenie Akademii regulaminie oraz te dotyczące programu szkolenia na najbliższe tygodnie, a także dwie szafki z półkami bez drzwiczek oraz własną łazienkę. Pomieszczenie miało doświetlać pojedyncze, wąskie okno, od którego odchodziła farba. Przez drobne szczeliny do środka wpadało zimne powietrze.
____Marigold nie spieszył się z rozpakowywaniem swoich rzeczy. Torbę wsunął nogą pod łóżko, a plecak postawił u jego wezgłowia. Schylił się, by poszukać w nim środków przeciwbólowych oraz tłustej maści na oparzenia, jednak ani pierwszego, ani drugiego nie mógł przez dłuższy czas odnaleźć. Czy było to możliwe, że ich ze sobą nie zabrał? Był niemalże pewien, że na pewno pakował je właśnie do brązowego plecaka, dokładnie w najmniejszą zewnętrzną kieszeń. Tam ich niestety nie było. Nie było ich także wewnątrz większej torby, gdzie trzymał głównie ubrania.
____Zrezygnowany, zaciskając zęby przy każdym napływie fali nieznośnego bólu, opadł na posłanie. Dzisiejszej nocy nie zmruży oka. Tego akurat mógł być pewien.
____Z braku lepszych perspektyw na spędzenie nocy, postanowił rozejrzeć się po Akademii. Nogi same poniosły go do skrzydła, gdzie znajdowała się jedna z kilku bibliotek. Podobnie jak w całym kompleksie, tutaj również nie było żywej duszy, nie licząc drobnej kobiety w okularach, która niewątpliwie sprawowała pieczę nad zbiorami. Mariego przywitała skinięciem głowy, odrywając się na moment od lektury, a ten odpowiedział jej tym samym. Dzisiejsze perypetie ze schodami obdarły go z resztek butności.
____Odnalazłszy jakąś ciekawie wyglądającą książkę, oddał się lekturze na kilka dobrych godzin. Pomogło mu to trochę zapomnieć o dręczącym go bólu, pozwoliło także się uspokoić. Cisza, jaka panowała w bibliotece, była dla niego czymś dziwnym, nienaturalnym. W jego ojczyźnie nieczęsto mógł doświadczyć czegoś podobnego, a jeżeli już, zazwyczaj zwiastowało to niemałe problemy. Jak na łowcę przystało, wciąż jednak pozostawał czujny i nawet szmer przewracanych przez kobietę kart księgi powodował u niego spinanie mięśni całego ciała.
____Na dwie godziny przed świtem, wrócił do swojego pokoju. Jeszcze raz dokonał oględzin plecaka i tym razem udało mu się odnaleźć upragnione proszki. Maści niestety nie było, czym Marigold postanowił się na razie nie przejmować. Przy odrobinie szczęścia może odnajdzie się za jakiś czas, podobnie jak środki przeciwbólowe. Te zażył prędko, popijając je wodą z kranu. Jego umysł był na tyle przytępiony, że pokiereszowana kończyna nie przeszkadzała mu w zaśnięciu. Półtorej godziny snu może nie brzmiało zadowalająco, ale musiało mu wystarczyć.
____W miejsce zbiórki stawił się wcale nie jako jeden z pierwszych, razem z pewnym czarodziejem, na oko nie aż tak starszym od niego. Młody łowca zdążył spałaszować do ostatniego okruszka śniadanie, które jakimś cudem znalazło się na jego biurku, a potem założyć na siebie strój, spełniający wymagania nie tylko klimatu, w którym przyszło mu działać, ale także wytycznych programu szkoleniowego. Niemniej jednak odczuwał chłód, może trochę bardziej niż inni uczestnicy porannych ćwiczeń.
____Przed wyprostowanym jak struna, postawnym mężczyzną — jak się później okazało, kolejnego posługującego się czarami, a do tego pełniącego rolę szkoleniowca — stało już kilka osób, w tym jedna, której widok w pierwszej chwili ucieszył, ale zaraz potem napełnił wątpliwościami oraz buntem. Tą osobą był Xander, wysoki, dobrze zbudowany skrytobójca, z którym Marigold miał przyjemność brać udział w jednej akcji. Jeżeli dobrze pamiętał, ich zdaniem było wyeliminowanie jakiegoś trola…? Nie — golema. Pomiota jakiegoś czarodzieja. Marigold był pod wrażeniem umiejętności starszego pobratymca i chętnie go słuchał, zwłaszcza tego, co miał do powiedzenia na temat czarodziejów… Nigdy nie pomyślałby, że spotka go ponownie w takim miejscu. Nie jego.
____Artres, jak się później przedstawił, tylko raz zerknął na obandażowaną rękę fioletowowłosego. Pozostali nie zwrócili na nią większej uwagi, co przyjęte zostało przez niego z ulgą. Im mniej zainteresowania wzbudzała, tym dla niego lepiej, zwłaszcza podczas szkolenia. Mag-szkoleniowiec szybko przeszedł do konkretów, nie wdając się w zbyt wiele szczegółów. Zwięzła wypowiedź pozwoliła szybko uporządkować informacje i wyznaczyć kolejne cele działania. Jednak jedna rzecz budziła wyraźny sprzeciw wszystkich łowców i to właśnie Xander zdecydował się zabrać w tej sprawie głos. Marigold z tonu wypowiedzi starszego wyciągnął kilka wniosków, które ostatecznie rozwiały jego początkowe podejrzenia połączone z zawodem co do osoby łowcy. Jednak nie wszystko było takim, jakim mogłoby się wydawać — Xander nie odrzucił dawnych przekonań co do parających się magią. Bogom dzięki.
____Marigold nie zabrał głosu, ale w pełni zgadzał się z ostatnim z Dejrów. Cała ta Akademia była jedną wielką, pierdoloną farsą.
Adelai
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
- - | | SIMON LESTRE | | - -
Złociste oczy wpatrywały się w wejście do ogromnego budynku. Czarownik dobrze wiedział, że przekraczając ich próg wejdzie prosto w paszczę lwa. Czy się bał? Głupcem byłby gdyby było inaczej.
Samo to miejsce przyprawiało o ciarki, było w końcu kiedyś polem bitwy. Ziemia na której właśnie mag się znajdował nasiąknięta była krwią jego braci i sióstr. To okrutne, że kazano przybyć im właśnie tu, gdzie łowcy odnieśli nad czarodziejami tak przytłaczające zwycięstwo.
Simon długo się wahał, jego ród dla łowców od lat był smakowitym kąskiem. A wszystko za sprawą jego przeklętego ojca, która postanowił pobawić się w Wszechmocnego i znalazł kilku głupców, którzy to poparli. Właśnie dlatego Simon ucieka od wielu lat, bojąc się zemsty ze strony tych, których skrzywdził jego ojciec.
Młody czarownik zebrał się w sobie i po głębszym oddechu poprawił swój płaszcz. W dłoni niósł drzewcowy kostur, a walizki oraz bagaże lewitowały tuż za jego plecami. Magia powietrza była przydatną przy przeprowadzkach i podróżach.
Otoczenie Akademii odstraszało, czarownicy nie przywykli do takiej surowości. Wystarczyłby w końcu jeden czar, a wnętrze zyskałoby barw. Tu jednak dominowały szarości, gdzie by nie spojrzeć wszystko było bure.
Mag uważnie rozglądał się dookoła idąc przez obszerny hol. To co zadziwiało go najbardziej to pustka, widział tu jedynie dozorcę, nikogo więcej. Czy miejsce takie jak to nie powinno być przepełnione przybyszami? Czarownikami i łowcami ze wszystkich stron świata i innych wymiarów? Czyżby nikt poza nim nie stawił się na szkolenie? W jakiś sposób by to mu pasowało. Uniknąłby zagrożenia, jednak czułby jakiegoś rodzaju zawód. Choć naturalnie obawiał się łowców to mimo wszystko czuł ciekawość wobec nich. Jak zwykły człowiek po zwykłym przeszkoleniu mógł mierzyć się z czarownikiem? Nie do pojęcia, a jednak. Pewne imiona nawet wśród grona czarowników były znane i używane ku przestrodze.
- Klucz weź i schodami na lewo, drugie piętro, czwarte drzwi po prawej – zachrypnięty głos wyrwał Simona z zamyślenia. Młody mag szybko się otrząsnął i skinął głową wykonując polecenie i odbierając klucz od starca.
- Dziękuję…- odparł bez ociągania się kierując swoje kroki ku wskazanemu kierunkowi. Walizki podążyły jego śladem, to samo miało miejsce na schodach. Simon pokonywał stopień za stopniem, a walizki wlatywały za nim. Robił kolejne kroki, aż potrzebna była mu pomoc kostura, na którym zaczął się wspierać. Czy naprawdę miał aż tak fatalną kondycję? Przecież dbał o swoje ciało. Ledwie dotarł na pierwsze piętro, a złapała go zadyszka, co sprawiało, że czar lewitacji był coraz trudniejszy do utrzymania. Coś tak prostego zaczęło sprawiać mu trudności. Bezdyskusyjnie było to frustrujące, Simon miał pewność, że była to pewnie sprawka łowców pewnie coś go tu osłabiało.
Pełnym podejrzeń spojrzeniem zlustrował swoje otoczenie jednak niczego podejrzanego nie dostrzegł, był tu jedynie on i te schody. Złapał się zrezygnowany za głowę i postanowił i na siebie użyć czaru lewitacji, chciał mieć to jak najszybciej za sobą.
W tym momencie Simon myślał że przechytrzył tych, którzy skazali go na tę przeprawę, a jednak nieco się pomylił. Z trudem udało mu się wlecieć na pół piętro i choć widział napis informujący o dotarciu na drugie, to i tak nie dał rady tam podlecieć. Jego czar osłabł za połową ostatniej serii stopni. Co gorsza nie starczyło mu sił nawet na utrzymanie walizek. To był jakiś koszmar, brakło mu kilku stopni, jak to w ogóle możliwe…
Pozbawiony dalszej motywacji po prostu sobie usiadł, potrzebował chwili na wyrównanie oddechu i przywrócenie czaru, przecież nie będzie targać na górę trzech walizek po kolei.
Simon lubił mieć dużo rzeczy przy sobie, a że nigdy nie miał problemów z noszeniem swoich bagaży mógł sobie pozwolić na taką wygodę.
Nie spieszył się w końcu nie miał niczego lepszego do roboty i dopiero kiedy odzyskał część swoich sił co zajęło mu dobre dziesięć minut postanowił podjąć się drugiej próby dotarcia do swojego pokoju, a raczej pokonania tych przeklętych schodów. Pełen determinacji w końcu pokonał ostatni stopień, a walizki wleciały za nim. Mężczyzna oparł się o swój kostur i potrzebował chwili na kilka oddechów. Od tego wszystkiego nabawił się praktycznie migreny. Czy to miejsce próbowało mu uświadomić jak żałosnym magiem był? Przerosły go schody… W duchu po prostu się radował, że nie było żadnych światków tej kompromitacji. To nieco go dziwiło, w końcu trochę czasu już tu spędził, a poza dozorcą nie widział nikogo. Było to dziwne, jednak nie na tyle podejrzane, by miał chodzić po akademiku i kogoś szukać. Schody były odpowiednim odwodzicielem od takich pomysłów.
Po wejściu do pokoju nawet już nie był zaskoczony widząc tak surowe wnętrze, miejsca, które miało zostać jego oazą. Azylem od wszystkiego co miało go tu spotkać. Westchnął ciężko odstawiając walizki równo pod ścianą. Drzwi się za nim zamknęły, a klucz w nich przekręcił. Simon rozsiadł się wygodnie na brzegu łóżka, choć czy można mówić o wygodzie przy takich spartańskich warunkach? Nie miał jednak sił niczego tu robić, kartki z biurka poderwały się jednomyślnie i trafiły do dłoni maga, po to by jego złote oczy mogły przyjrzeć się zawartej na nich treści.
Regulamin był dość oczywisty, jednak czy łowcy będą się do niego stosować? Ktoś z taką determinacją jak oni, mógłby zaryzykować wyrzuceniem stąd. Zwłaszcza, że chyba wielu o tym marzyło, w tym sam Lestre. Odrobinę mu ulżyło po wzmiance o braku broni. Może jednak uda mu się dożyć końca szkolenia? Albo przynajmniej jego połowy…
Mag przyjrzał się jeszcze planowi zajęć na dzień następny, po tym karki powróciły na blat, a on sam z głośnym westchnięciem runął na twardy materac łóżka. Przetarł dłońmi zrezygnowaną twarz i próbował zdusić swoją frustrację. Nie było to łatwe, jednak był już tu i nie zamierzał marnować tego czasu.
Przy pomocy kilku czarów rozpakował swoje rzeczy, po czym wybrał jedną z ksiąg i ulokował się z nią przy biurku, miał jeszcze trochę czasu, a przy najmniej mimo zmęczenia chciał zająć czymś umysł. A to nawet mu się udało, bo kiedy oderwał spojrzenie od stron księgi doznał kolejnego szoku. To w jak szybkim tempie upłynął czas było wręcz niewiarygodne, czy naprawdę aż tak mocno skupił się na treści? Nawet nie chciał już o tym myśleć, po prostu błyskawicznie położył się do łóżka i spróbował zasnąć. W końcu niewyspany mag to bezskuteczny mag.
Pobudka była trudna, nie lubił wcześnie wstawać, jednak szkolenie miało własne zasady, których musiał przestrzegać. Po podniesieniu się z łóżka uważnie przyjrzał się posiłkowi, który w jakiś sposób pojawił się na blacie. Jakoś ciężko było mu sobie wyobrazić jakiegoś łowcę zwiadowcę czy skrytobójcę, który pod osłoną nocą, niezauważony roznosi magom śniadanie. Musiała być to więc sprawka czarów, to był dobry znak. Nie byli tu osamotnieni na terenie wroga.
Z nieco większym optymizmem zjadł cały posiłek po czym wziął szybki prysznic. Może i miały być to zajęcia w terenie, ale wyglądu swojego przez to nie zaniedba, aparycja maga była w pewnym sensie jego wizytówką. Zadbany płaszcz był niczym zbroja dla łowcy.
Lekko irytującym faktem był brak lustra, cóż musiał jakoś sobie poradzić bez niego. A kiedy jego własny stan już był zadowalający mag spojrzał tęskno na swój kostur. Czy zaliczał się on do broni? W sumie był nią, więc i w pokoju powinien pozostać zgodnie z regulaminem. Nie było to w smak młodemu czarownikowi. Jednak nie on dyktował tutaj zasady.
Po opuszczeniu pokoju udał się prosto na miejsce zbiórki. Co zadziwiające nadal nikogo nie spotkał. Pierwsze żywe dusze w tym miejscu ujrzał na zewnątrz. Grono skromne, jednak i takie Simon był w stanie teraz docenić.
Po dołączeniu do gromadki przełknął nerwowo ślinę. Nie musiał czekać na moment, w którym rosły czarownik podał swoje imię. Dobrze kojarzył twarz potężnego maga, który był szanowanym i wpływowym jegomościem. Simon pewnie poczułby ekscytację z faktu jego obecności, gdyby nie łowcy. Ta część zgromadzenia zdecydowanie nie była zachęcająca i przyjaźnie nastawiona. Co gorsza jednego z nich kojarzył. Ten młody łowca o włosach dwukolorowych i nietypowych tęczówkach prześladował jego rodzinę odkąd ojciec maga wyrządził mu krzywdy przed kilku laty. Gorzej Simon trafić nie mógł. Serce mało nie wyskoczyło mu z piersi, kiedy wzrok łowców na nim spoczął. Jednak wszechświat chyba miał go jeszcze w swojej opiece i jego przybycie nie wzbudziło wśród łowców większego zainteresowania. Nawet ten, który zaprzysiągł ród jego do nogi wybić szybko odwrócił wzrok. Czyżby go nie rozpoznał? W sumie nie było to jakieś dziwne, nigdy twarzą w twarz nie stanęli. A urodę Simon zdecydowanie odziedziczył po matce nie ojcu.
Mag odetchnął więc z ulgą, w pamięci kodując, by swe nazwisko przy ewentualnym powitaniu pominąć. Nie wzbudzając większego zainteresowania dyskretnie spojrzał na pozostałych, zebrała się ich tutaj piątka plus Artres. Dwóch magów i trzech łowców, ciekawe co dla nich przygotowano. Simon myśląc o tym dojrzał zabandażowaną dłoń jednego z łowców. Mężczyzna był najdrobniejszy z ich trójki jednak zapewne równie niebezpieczny. Simon ciekaw był, czy jego zraniona ręka była wypadkiem losu, czy przy pracy…
Mimo wszystko na duchu podnosiła mężczyznę myśl, że nie był tu sam, drugi mag był mu znajomy. Może nie jakoś wybitnie, jednak mieli okazje kilka razy porozmawiać.
- Hej… jak twoje morale? - zagaił z łagodnym uśmiechem swojego pobratymca. Nie dane było im jednak dłużej porozmawiać, Artres zdradził wszystkim swoje imię po czym całe szczęście nie wymagał tego od nas. Simon niewiarygodnie docenił konkrety i szybkie przejście do zadania. Ich anonimowość była tu ogromnym plusem ułatwiającym tą ”współpracę”. Choć słysząc, że naprawdę mieli razem pracować nie miał zbyt wielkich wizji na powodzenie. Zwłaszcza, że tuż po oddaleniu się maga prowadzącego to szkolenie, kojarzony przeze mnie łowca wyraził swoje zdanie na temat treningu.
- Jeśli miałoby to zależeć ode mnie, moje czary z przyjemnością by cię ominęły, niestety zależy mi na jak najszybszym ukończeniu tego szkolenia, więc moglibyście łaskawie ruszyć swoje zgrabne tyłki? – wyrwało się z jego ust nim to dobrze przemyślał. Jednak nawet tego nie żałował, popatrzył nieco opryskliwe po ich trójce i sam zajął dogodniejszą pozycję do tego zadania. Choć miał ogromną ochotę na ujrzenie łowców przemoczonych do ostatniej suchej nitki, to musiał przezwyciężyć to pragnienie i w pełni skupić się na ochronie trójki zabójców. Co było ciężkie, wolał więc zapomnieć kim oni są i skupić się na ich czystej fizyczności, w końcu pod tym kątem łowcy wcale nie byli źli, to jedno było trzeba im przyznać, o swoje ciała dbali jak nikt inny. Mag więc starał się docenić ten jedyny pozytywny aspekt trzech obcych sobie mężczyzn.
bimxbun
Supernowa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Dane podstawowe:
Imię: Rhysand
Nazwisko: Cirillo
Wiek: 36 lat
Płeć: Mężczyzna
Rasa: Czarodziej
Specjalizacja: Magia krwi
Aparycja:
Waga: 57 kg
Wzrost: 187 cm
Kolor oczu: Czerwone
Kolor włosów: Czarne
Cera: Blada
Sylwetka: Lekko umięśniona
Znaki szczególne: Przepaska na prawym oku
Ciekawostki:
- jego imię oznacza "Marzyciel" a nazwisko "Pan/Władca";
- włada magią, która przez wielu uważana jest już za tę złą, choć w teorii jest ona jeszcze tą dobrą;
- kroczy własnymi ścieżkami niczym kot i nigdy nie wiadomo, co mu chodzi po głowie;
- raczej nie mówi o sobie zbyt wiele;
- pochodzi z arystokratycznego rodu magów;
- jest dobry również w innych dziedzinach magii, ale tylko w magii krwi perfekcyjny.
Amazi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
To było nie do pomyślenia. By kazano mi współpracować z magami. A fakt, że czarnoksiężnicy mieli osłaniać łowców był niczym więcej jak żartem. Kpiną, jawnym policzkiem wymierzonym w nas. Czy naprawdę tak desperacko chciano nas pogodzić? Jednak czy nie było przesadą już na wejściu kazać nam przystępować do takich zadań? Jaką mogli mieć pewność, że ci plugawcy swoimi czarami nie wycelują w nas? Prowadzący był potężnym magiem, tego byłem pewien, a przy pomocy tych trzech pachołków mógł nas zmieść z powierzchni ziemi. Trzech? Zamrugałem oszołomiony ponownie rozglądając się po zgromadzonych. Faktycznie pojawił się tu nowy mag. Niebywałe, a może był tu od początku? Nie, to nie możliwe, przecież bym nie przeoczył wroga. Przynajmniej taką miałem nadzieje, choć w obecnej sytuacji spostrzegawczość mogła być osłabiona. Zbyt wiele myśli kotłowało się w mojej głowie.
Nie potrafiłem powstrzymać kąśliwego komentarza, który sam wydostał się z moich ust. Żaden z łowców na niego nie zareagował, choć widziałem po mimice młodszego z kolegów, że podzielał moje zdanie. Marigold, choć był młody, przeżył wiele i te doświadczenia na pewno nie pozwalały mu pałać miłością do magów. Co oczywiście pochwalałem.
Zaskoczyło mnie, że jeden z czarodziei miał czelność się odezwać. Ci uwielbiali zadzierać nosa, jednak w tak otwartej konfrontacji zwykle uciekali i podkulali ogony. Może jego śmiałość wynikała z braku broni łowców. W końcu tylko nam nie pozwolono zabrać swoich ostrzy. Mag zaklęcia miał w głowie i nie dało się od tak pozbawić go zdolności magicznych, może przez to czuli, że mają nad nami przewagę? Nie doczekanie, po prostu ukatrupię ich gołymi rękami.
Moje dłonie zacisnęły się w pieści, a wzrok skupił na tym wygadanym plugawcu. Był wysoki, chyba najwyższy wśród zebranych, czarne włosy i złote oczy, dość rzadkie połączenie nawet wśród czarnoksiężników. Miałem zwyczajnie ochotę poderżnąć mu gardło. W normalnych okolicznościach właśnie to bym uczynił. Jednak okoliczności były wyjątkowe, a raczej chore. Nie miałem swych ostrzy, a atak nawet rękoczyn skutkowałby wydaleniem z tego miejsca. Może i pragnąłem opuścić to miejsce, ale po ukończeniu szkolenia. Nie mogłem pozwolić sobie na hańbę związana z wydaleniem dyscyplinarnym.
Odprowadziłem wzrokiem maga, który zajął dogodniejsze miejsce do swojego zadania.
- Pójdę na pierwszy ogień. Skupię jego uwagę na sobie, jeden z was musi zaatakować maga ze mną, a drugi obejść cicho i zdobyć tę cholerną kulę…- odezwałem się do łowców. Miałem spore doświadczenie w terenie. Zawsze byłem praktykiem. A do tego znałem możliwości jednostki a grupy i nie zamierzałem robić za chojraka. Nie bez powodu było nas tu tylu, zdanie tylko wyglądało na proste i współpraca była tu konieczna. Jednak nie zamierzałem kierować swoich słów do magów. Oni tutaj byli zbędni, kilku łowców w zupełności sobie poradzi z tym zadaniem.
Nie mówiąc nic więcej ruszyłem do akcji. Moje zadanie było wybitnie proste i jednocześnie trudne. Ściągnięcie uwagi prowadzącego było prościzną. Wystarczyło, że jako pierwszy ruszyłem. Schody zaczęły się w utrzymaniu swojej pozycji. Zwłaszcza kiedy pierwszy strumień wody wystrzelił prosto we mnie. W ostatniej chwili udało mi się uskoczyć w bok. Przeturlałem się po ziemi i podniosłem na nogi.
Przynajmniej wiedzieliśmy już z jakim magiem mieliśmy do czynienia. Niestety nie wiele to ułatwiało. Magia wody była dość obszerna i to w jaki sposób czarodzieje manipulowali tym żywiołem było przerażające. Zwykła woda stawała się śmiercionośną bronią. Wodne kule, pociski, strumienie albo lepiej lodowe kolce! To z jaką łatwością zmieniali stan skupienia wody było okropne.
Musiałem być uważniejszy, by uniknąć kolejnego ataku. A przynajmniej taki miałem zamiar. Bo jak się po chwili okazało na chęciach jedynie się skończyło. Mag nie dał mi chwili wytchnienia i gdy tylko stanąłem na nogach kolejny strumień poleciał w moja stronę. Uniknięcie tego nie było zbyt kontrolowanym skokiem, po prostu odskoczyłem upadając na bok. Dla niepoznaki wykonałem przewrót, by na nowo stanąć na nogach, jednak nie było tak kolorowo. Następny atak leciał prosto we mnie, jedyne co zdążyłem zrobić to podnieść dłonie z ziemi i zasłonić się skrzyżowanymi przedramionami. Oczekiwałem uderzenia, które zapewne nie tylko by mnie zmoczyło, ale i odepchnęło do tyłu. Zamknąłem oczy, by te nie zostały zalane i oczekiwałem uderzenia, które dziwnie długo nie nastąpiło. Uchyliłem powiekę i ujrzałem dziwną barierę, która osłoniła mnie przed wodnym strumieniem, który się o nią rozbił i opryskał wszystko wokoło. Skrzywiłem się, kątem oka spojrzałem za siebie w kierunku zgromadzonych magów. Dostrzegłem jak ten wygadany porusza niemo ustami i gestykuluje dłońmi. Nie byłem zachwycony z faktu, że właśnie uchronił mnie mag. Jedyne co wyciągnąłem z tego zdarzenia to fakt, że czarnowłosy władał powietrzem. Takie rzeczy było warto zapamiętywać. Poznanie swojego wroga było w końcu pierwszym krokiem do zwycięstwa.
Moje rozmyślania długo nie trwały. Nie miałem czasu w momencie gdy mag prowadzący zajęcia nadal miał mnie na celowniku. Liczyłem jedynie na pozostałych łowców. W końcu im szybciej zdobędziemy kulę tym szybciej to zadanie się skończy. A my może w pełni nie przemokniemy.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Śniadanie zjedzone w towarzystwie pięknej blondynki ubranej w długie, lejące się szaty koloru letniego nieba po raz pierwszy od kiedy był pod jej opieką napawało go obawą. Jej spokojne, ciepłe oczy koloru burzy przypatrywały się jak jemu raz po raz drży dłoń, a spomiędzy palców wymyka się sztucien.
- Króliczku. – Melodyjny śmiech odbił się od ścian pięknej komnaty ogrzewanej radośnie strzelającym płomieniami kominkiem, a on? Niechętnie podniósł na nią spojrzenie przypominające w swym blasku to zaniedbanego szczeniaczka.
- To dla Ciebie ogromna szansa. Poznasz swoich rówieśników i to z obu światów. Jednocześnie obiecałam, że będziesz tam pomocą dla nauczycieli. Pomyśl o tym jak o wyzwaniu. Sprawdzianie tego co już umiesz. – Zaproponowała puszczając mu oczko na co on powoli oblizał usta i cmoknął w geście niechęci. – Och króliczku..! – Tym razem parsknęła śmiechem na co on spojrzał ponownie w jej błyszczące oczy, tym razem lekko się uśmiechając.
- Nie jestem jak oni. Nie pasuję do żadnego ze światów. – Zauważył na co ona zakręciła w powietrzu małą łyżeczką którą konsumowała jajko na pół miękko.
- I dlatego Twoja obecność jest tak cenna. Możesz stanowić spoiwo między nimi. – Jej niegasnący optymizm sprawił, że on zsunął się nieco na krześle. Przynajmniej do momentu aż go nie upomniała, że maniery przy stole nie zależały od jego humoru. Wtedy też ponownie się wyprostował i wrócił do powolnego zjadania śniadania.
W zamku Akademii mieszkali już jakiś czas, zasadniczo od pierwszych chwil projektu. Musieli wszystko przygotować, Rada Magiczna była odpowiedzialna za ogrom zadań jakie musiały towarzyszyć przebywającej tu śmietance nowego pokolenia, a on jako podopieczny ważnej członkini światka magicznego – pomagał tu jak umiał. Dopóki była ich garstka, a atmosfera w powietrzu nie ciążyła na płucach, sercu i umyśle było w porządku! Ale od wczoraj zaczęli zjeżdżać się kandydaci do szkolenia, a on obserwując ich czuł coraz większą obawę. Jeszcze nie miał takiej ogłady jakiej życzono by osobie w jego wieku.
Jeszcze nie do końca rozumiał wszystko to co targało jego sercem, to co mąciło ostre myśli w głowie. Czasami nie rozumiał, a czasami rozumieć nie chciał. No i te więzi społeczne których mógłby tu doświadczyć – kompletnie nie wiedział z czym to się je i jak ugryźć żeby nikogo nie zabolało. Jednym słowem był jak zwierzę. Takie które dwadzieścia lat siekło wszystko co zostało mu wskazane. Takie po którym codziennie spływała krew, a ono niewzruszone wykonywało kolejne rozkazy. Takie któremu nie dano miłości chociaż pragnął jej tak samo mocno jak ugaszenia poczucia świata. Uczył się tego wszystkiego zaledwie od sześciu lat ponieważ dwa zajęło zdobycie jego zaufania. Koszmarny mutant obecnie sprawnie posługujący się łyżeczką dzięki której wybierał lekko ścięte białko przylegające do skorupki jajka.
Odpowiednio ubrany stawił się kilka minut przed wyznaczoną godziną delikatnie kiwając głową nauczycielowi na powitanie. Wszyscy byli powiadomieni o jego zdolnościach oraz dawali mu pełne przyzwolenie reagować w momentach krytycznych, ocenionych przez samych nauczycieli co nie zmieniało, że był podenerwowany. Szczególnie gdy zjawiły się wszystkie obecnie przebywające w zamczysku osoby, które on bardzo powoli mierzył wzrokiem iskrzącym zainteresowaniem.
Łowcy – postawni mężczyźni kipiący charyzmą, sprytem i opanowaniem. Wszystko co znajdowało się w ich dłoniach mogło być niebezpieczną bronią, a ich cechy charakteru składające się na ich bogate osobowości pomagały opanować teren, podległych ludzi czy sytuację. Ogromnie ich szanował za dyscyplinę którą prezentowali.
Magowie – niesamowicie tajemnicze istoty których pojmowanie świata przerastało jego najskrytsze sny. Mędrcy, uczeni. Piękni, zwiewni i majestatyczni. Wnosili w życie społeczności w której się zjawiali piękno, dobroć i rozwój. Władali mocami pochodzącymi z serca ziemi, mogli naginać rzeczywistość do własnej woli, kreować ją i zmieniać. Groźni acz cudowni.
Byli zachwycający i przerażający. Rzucali sobie wzajemnie pioruny, kąśliwe słowa na które on czuł się jeszcze bardziej niekomfortowo! A później się zaczęło…
Ten łowca który pałał najbardziej wyraźną nienawiścią do magów szybko stał się obiektem ataków. Natomiast ten mag który odważył się odpowiedzieć na zaczepkę bardzo sprawnie stał się obrońcą. W ten sposób szaro włosy był obecnie najbliżej kuli którą mieli zdobyć, a on… No jakoś tak stał jak to ciele patrzące na malowane wrota. Nie wiedział co ze sobą zrobić. Zamachał rękami w tył i w przód aż do jego uszu nie doszedł podejrzany dźwięk pękania. Zmarszczył brwi, spojrzał w dół, a widząc jak lód pojawia się pod jego stopami, zanim zdążył ogarnąć co się dzieje musiał odskoczyć od wielkiego kolca który wyrósł mu za plecami. Problem w tym, że jego buty nie nadawały się na takie harce i właśnie sunął z pokaźną prędkością na tego szczupłego łowcę…
-A…aaah! – Krzyknął jedynie w panice, próbując zawalczyć z fizyką, nieskutecznie! Wyrżnął na plecy i podcinając mężczyznę przynajmniej zamortyzował swoją piersią jego upadek. No i nieznajomy stał się idealną przytulanką kiedy razem zmierzali ku zagładzi. Bowiem on właśnie dostrzegł, że sunęli na kilkanaście wyrastających kolców lodowych przypominających paszczę rekina i nie zapowiadało się żeby mieli się jakoś zatrzymać. Trzymał go więc kurczowo przy sobie żeby się nie obił jeszcze przed rychłą śmiercią i czekał na cud.
Gość
Gość
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Merry -
Imię: Merry
Nazwisko: Goldenbell
Wiek: 25 lata
Płeć: Mężczyzna
Stan cywilny: Żonaty
Rola: Czarodziej
Wzrost: 199 cm
Waga: 94 kg
Oczy: Białe, prawe świecące na granatowo
Włosy: Czarne, unoszące się pionowo
Cera: Ciemnoszara
Sylwetka: Wysportowana, bardzo umięśniona
Znaki szczególne: Para małych rogów ukrytych we włosach, spiczaste uszy, ogon długi na 112 cm, niewidoczne usta, ostre uzębienie.
Ciekawostki:
- Pochodzi ze znanego rodu łowców czarownic. Delikatnie mówiąc, był niemile widzianą niespodziankom.
- W najmłodszych latach nie przejawiał magicznych zdolności. Te ujawniły się dopiero w okresie dojrzewania, co skomplikowało mu trochę życie.
- Z nieznanych powodów, porzucił drogę łowcy mimo iż miał okazję ją kontynuować.
- Ulubione pożywienie- świeża krew oraz mięso.
- Specjalizuje się w magii zmiennokształtności oraz cieni.
nowena
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Marigold Mhadlekar
____Xanderowi nie potrzeba było długich godzin na debatowaniu o słuszności obsadzenia grupki magów w roli osobistych obrońców ich naturalnych wrogów podczas tego jednego, konkretnego zadania i zanim inni zdążyliby bodajby pomyśleć o stanięciu okoniem, wszedł w buty naturalnego przywódcy – które swoją drogą leżały na nim jak ulał. Podzielił się z resztą łowców całkiem przyzwoitym planem na nadchodzące chwile i oczywiście wysunął się na pierwszy ogień.
____Marigold był zdania, że nie ważne było, który z nich pierwszy zająłby się odciągnięciem uwagi Artresa. Każda inicjatywa ataku spotkałaby się z natychmiastową reakcją w postaci strumienia lodowatej wody, chociaż tego właśnie rendez-vous wolałby zdecydowanie uniknąć. Mroźny, acz delikatny wietrzyk muskał jego ciało, zmuszając ciemne włoski na karku, rękach, nogach do stanięcia na baczność, prezentując w ten sposób swoją gotowość do wytworzenia warstwy chroniącej przed niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi. Jeden dzień to za mało, by przyzwyczaić się do niskich temperatur, wydobywających z jego rozchylonych, zwilżanych raz po raz językiem ust strużki ledwie dostrzegalnej, białej pary, tworzącej w zetknięciu z otoczeniem coś na kształt kłębka wełny. W zetknięciu z odrobinką wody, doznanie zimna spotęgowałoby się. A ciąg skojarzeniowy WODA → PRZEMOKNIĘCIE → ZIMNO → CHOROBA wcale nie brzmiał w umyśle chłopaka atrakcyjnie.
____Stąd też nikt nie mógł mieć do niego pretensji, iż zaczął postrzegać się w roli osoby, której zadaniem będzie przechwycenie celu – onyksowej kuli, która zapewne mieniłaby się pięknie w promieniach słońca, gdyby to wyłoniło się zza kurtyny gęstych chmur. Był niedużego wzrostu i zwracał na siebie niewiele uwagi, o wiele łatwiej niż innym będzie mu wtargnąć niepostrzeżenie na podest, zbliżyć się do przedmiotu i go stamtąd zabrać.
____W momencie, gdy białowłosy łowca rzucił się naprzód, Mari zaczął gorączkowo analizować możliwe ścieżki, które miałyby go doprowadzić gdzieś w okolice celu.
____ Podest znajdował się w centralnej części polany, gdzie odbywały się ich ćwiczenia, wokoło nie było nic prócz trawy, chwastów i martwych liści, przeniesionych na wietrze z pobliskich drzew. Ani jednej osłony, za którą mógłby się schować lub która ochroniłaby jego delikatnie dygoczące ciało przed lejącą się wodą. Okrążenie i natarcie od tyłu też nie wniesie znaczącej przewagi, Artres nie wyglądał na takiego, co to by dał komuś podejść do kuli z innej strony. Musiał kombinować inaczej.
____Nagle usłyszał za plecami krzyk, a zanim zdążył się obrócić, podcięto mu nogi.
____— Aaaah!?! — wyrwało mu się w trakcie spadania.
____Marigold był przekonany, że łupnie tyłkiem na wilgotną ziemię i boleśnie go sobie obije, jednak jego upadek został zamortyzowany przez czyjąś pierś. Całe szczęście, że ważył tyle, co parę worków ziemniaków, bo inaczej zgruchotałby tej osobie żebra.
____Łypał szaleńczo wzrokiem, to na mężczyznę pod sobą, to na ostro zakończony lodowy szpikulec za jego plecami, od którego zdawali się w szybkim tempie oddalać, to zaś na tańczącego na polanie Xandera, uskakującego przed kolejnymi wodnymi atakami szkoleniowca. Obróciwszy głowę w lewo, dostrzegł kątem oka biało-błękitno-turkusowy las włóczni z lodu. Jeszcze chwila, a ciało jego i ludzkiej deski surfingowej, na której bezwiednie sunął, zostaną przez nie śmiertelnie podziurawione.
____I to była właśnie ta zjebana sprawiedliwość w rozumieniu magów. Im nie można było uniemożliwić w jakiś sposób stosowania zaklęć, ale łowcom można było zakazać przynoszenia na trening całego oręża. I jak niby miał wykaraskać siebie i drugiego łowcę (jak przypuszczał, bowiem nie przypatrzył się towarzyszowi niedoli zbyt dokładnie) z takich tarapatów? Ani zmienić kursu, ani odrąbać zabójczo ostrych końców pokaźnej wielkości drzazg nie sposób. A na podjęcie racjonalnych działań nie zostało im zbyt wiele czasu…
____— Zaprzyj się nogami! — wydał mężczyźnie polecenie, przypominając sobie scenę z dzieciństwa, kiedy to razem z braćmi ślizgali się po hałdach piachu na wypolerowanych, gładkich deskach.
____Gładka powierzchnia zapewniała tarcie, a to z kolei prowadziło do zwiększonej prędkości. Jeśli mieli uniknąć śmierci, musieli zmniejszyć tarcie. A to najlepiej zrobić za pomocą noża, wbijając go w powierzchnię, niestety żadnego przy sobie nie mieli. Tak samo jak wszelakiej maści gałęzi, patyków, wiotkich łodyg krzaczków, za które mogliby złapać.
____Marigold omiótł wzrokiem usztywnioną rękę. Nie zdąży rozerwać na czas bandaży i wydostać spod nich metalowej szyny, którą mógłby wbić w lód pod nimi. Ale może do tego użyć całej ręki!
____Nie pozwalając sobie na chwilę wahania, przekręcił się na brzuch i rypnął z całej siły ręką o ziemię za głową bruneta. Zacisnął zęby z bólu tak mocno, że aż sam zdziwił się, że nie pękła mu szczęka. Czuł jak drobinki lodu przedostają się przez materiał elastycznego bandażu, wrzynają się w delikatną skórę pod paznokciami i drażnią gojącą się, wciąż wrażliwą po oparzeniach skórę. Mała cena za pozostanie przy życiu.
____Wyhamowali w porę, bez pomocy któregokolwiek z magów. Ostre szpikulce tym razem nie posmakują ich krwi. Marigold odetchnął z wyraźną ulgą, odwracając od nich głowę. Pokiereszowana ręka pulsowała nieznośnie i była cała przemoczona. Niewykluczone że po zajęciach będzie musiał poszukać kogoś, kto zna się na opatrunkach bardziej od niego.
____Kolejny krok — stanięcie na własne nogi. Chwilę to zajęło zanim zdołał się wydostać spod przytrzymującego go ramienia mężczyzny, postawił stopy na lodzie i zaczął się niepewnie prostować, mrucząc pod nosem słowa podziękowania. Brunet podniósł się wraz z nim, splótłszy z nim ręce dla utrzymania równowagi.
____— D-dobra, puść. — Smagnął nieznajomego groźnym spojrzeniem. — Dam sobie radę.
____Nie przybył bynajmniej do tego miejsca, by urządzać sobie przejażdżki po lodowisku na torsach bliżej nieokreślonych jegomościów. Miał robotę do zrobienia, a przez chwilę nieuwagi skończyło się, jak się skończyło (choć dobrze, że tylko w taki sposób). Jeżeli miał się do czegoś przydać podczas tego szkolenia to musiał działać szybko.
____Już miał odwracać się w kierunku podestu w celu nadrobienia straconych minut, gdy z góry spadła na niego i tego drugiego woda, jakby wylana z wypełnionego po brzegi wiadra. Lód pod ich stopami stał się dziesięć razy bardziej śliski niż na początku, a Marigold zaczął tracić równowagę.
____— Jednak nie puść… N-nie puść! — wypiszczał. Zamachnął ramionami jak młoda kaczuszka zrywająca się z jeziora do lotu, szukając czegoś, czego mógłby się chwycić. — Nie puść, nie puść!
____Marigold był zdania, że nie ważne było, który z nich pierwszy zająłby się odciągnięciem uwagi Artresa. Każda inicjatywa ataku spotkałaby się z natychmiastową reakcją w postaci strumienia lodowatej wody, chociaż tego właśnie rendez-vous wolałby zdecydowanie uniknąć. Mroźny, acz delikatny wietrzyk muskał jego ciało, zmuszając ciemne włoski na karku, rękach, nogach do stanięcia na baczność, prezentując w ten sposób swoją gotowość do wytworzenia warstwy chroniącej przed niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi. Jeden dzień to za mało, by przyzwyczaić się do niskich temperatur, wydobywających z jego rozchylonych, zwilżanych raz po raz językiem ust strużki ledwie dostrzegalnej, białej pary, tworzącej w zetknięciu z otoczeniem coś na kształt kłębka wełny. W zetknięciu z odrobinką wody, doznanie zimna spotęgowałoby się. A ciąg skojarzeniowy WODA → PRZEMOKNIĘCIE → ZIMNO → CHOROBA wcale nie brzmiał w umyśle chłopaka atrakcyjnie.
____Stąd też nikt nie mógł mieć do niego pretensji, iż zaczął postrzegać się w roli osoby, której zadaniem będzie przechwycenie celu – onyksowej kuli, która zapewne mieniłaby się pięknie w promieniach słońca, gdyby to wyłoniło się zza kurtyny gęstych chmur. Był niedużego wzrostu i zwracał na siebie niewiele uwagi, o wiele łatwiej niż innym będzie mu wtargnąć niepostrzeżenie na podest, zbliżyć się do przedmiotu i go stamtąd zabrać.
____W momencie, gdy białowłosy łowca rzucił się naprzód, Mari zaczął gorączkowo analizować możliwe ścieżki, które miałyby go doprowadzić gdzieś w okolice celu.
____ Podest znajdował się w centralnej części polany, gdzie odbywały się ich ćwiczenia, wokoło nie było nic prócz trawy, chwastów i martwych liści, przeniesionych na wietrze z pobliskich drzew. Ani jednej osłony, za którą mógłby się schować lub która ochroniłaby jego delikatnie dygoczące ciało przed lejącą się wodą. Okrążenie i natarcie od tyłu też nie wniesie znaczącej przewagi, Artres nie wyglądał na takiego, co to by dał komuś podejść do kuli z innej strony. Musiał kombinować inaczej.
____Nagle usłyszał za plecami krzyk, a zanim zdążył się obrócić, podcięto mu nogi.
____— Aaaah!?! — wyrwało mu się w trakcie spadania.
____Marigold był przekonany, że łupnie tyłkiem na wilgotną ziemię i boleśnie go sobie obije, jednak jego upadek został zamortyzowany przez czyjąś pierś. Całe szczęście, że ważył tyle, co parę worków ziemniaków, bo inaczej zgruchotałby tej osobie żebra.
____Łypał szaleńczo wzrokiem, to na mężczyznę pod sobą, to na ostro zakończony lodowy szpikulec za jego plecami, od którego zdawali się w szybkim tempie oddalać, to zaś na tańczącego na polanie Xandera, uskakującego przed kolejnymi wodnymi atakami szkoleniowca. Obróciwszy głowę w lewo, dostrzegł kątem oka biało-błękitno-turkusowy las włóczni z lodu. Jeszcze chwila, a ciało jego i ludzkiej deski surfingowej, na której bezwiednie sunął, zostaną przez nie śmiertelnie podziurawione.
____I to była właśnie ta zjebana sprawiedliwość w rozumieniu magów. Im nie można było uniemożliwić w jakiś sposób stosowania zaklęć, ale łowcom można było zakazać przynoszenia na trening całego oręża. I jak niby miał wykaraskać siebie i drugiego łowcę (jak przypuszczał, bowiem nie przypatrzył się towarzyszowi niedoli zbyt dokładnie) z takich tarapatów? Ani zmienić kursu, ani odrąbać zabójczo ostrych końców pokaźnej wielkości drzazg nie sposób. A na podjęcie racjonalnych działań nie zostało im zbyt wiele czasu…
____— Zaprzyj się nogami! — wydał mężczyźnie polecenie, przypominając sobie scenę z dzieciństwa, kiedy to razem z braćmi ślizgali się po hałdach piachu na wypolerowanych, gładkich deskach.
____Gładka powierzchnia zapewniała tarcie, a to z kolei prowadziło do zwiększonej prędkości. Jeśli mieli uniknąć śmierci, musieli zmniejszyć tarcie. A to najlepiej zrobić za pomocą noża, wbijając go w powierzchnię, niestety żadnego przy sobie nie mieli. Tak samo jak wszelakiej maści gałęzi, patyków, wiotkich łodyg krzaczków, za które mogliby złapać.
____Marigold omiótł wzrokiem usztywnioną rękę. Nie zdąży rozerwać na czas bandaży i wydostać spod nich metalowej szyny, którą mógłby wbić w lód pod nimi. Ale może do tego użyć całej ręki!
____Nie pozwalając sobie na chwilę wahania, przekręcił się na brzuch i rypnął z całej siły ręką o ziemię za głową bruneta. Zacisnął zęby z bólu tak mocno, że aż sam zdziwił się, że nie pękła mu szczęka. Czuł jak drobinki lodu przedostają się przez materiał elastycznego bandażu, wrzynają się w delikatną skórę pod paznokciami i drażnią gojącą się, wciąż wrażliwą po oparzeniach skórę. Mała cena za pozostanie przy życiu.
____Wyhamowali w porę, bez pomocy któregokolwiek z magów. Ostre szpikulce tym razem nie posmakują ich krwi. Marigold odetchnął z wyraźną ulgą, odwracając od nich głowę. Pokiereszowana ręka pulsowała nieznośnie i była cała przemoczona. Niewykluczone że po zajęciach będzie musiał poszukać kogoś, kto zna się na opatrunkach bardziej od niego.
____Kolejny krok — stanięcie na własne nogi. Chwilę to zajęło zanim zdołał się wydostać spod przytrzymującego go ramienia mężczyzny, postawił stopy na lodzie i zaczął się niepewnie prostować, mrucząc pod nosem słowa podziękowania. Brunet podniósł się wraz z nim, splótłszy z nim ręce dla utrzymania równowagi.
____— D-dobra, puść. — Smagnął nieznajomego groźnym spojrzeniem. — Dam sobie radę.
____Nie przybył bynajmniej do tego miejsca, by urządzać sobie przejażdżki po lodowisku na torsach bliżej nieokreślonych jegomościów. Miał robotę do zrobienia, a przez chwilę nieuwagi skończyło się, jak się skończyło (choć dobrze, że tylko w taki sposób). Jeżeli miał się do czegoś przydać podczas tego szkolenia to musiał działać szybko.
____Już miał odwracać się w kierunku podestu w celu nadrobienia straconych minut, gdy z góry spadła na niego i tego drugiego woda, jakby wylana z wypełnionego po brzegi wiadra. Lód pod ich stopami stał się dziesięć razy bardziej śliski niż na początku, a Marigold zaczął tracić równowagę.
____— Jednak nie puść… N-nie puść! — wypiszczał. Zamachnął ramionami jak młoda kaczuszka zrywająca się z jeziora do lotu, szukając czegoś, czego mógłby się chwycić. — Nie puść, nie puść!
bimxbun
Supernowa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Do Akademii Pojednania przybył spóźniony. Niestety albo stety stawił się w niej zaledwie dwie godziny przed rozpoczęciem pierwszych zajęć. Ledwie zdążył dowiedzieć się, w którym pokoju mieszka i dokończyć wszelkie formalności, a już musiał stawić się na zewnątrz. Tak naprawdę nie zdążył odpocząć, ani nawet zjeść śniadania, zbytnio się tym jednak nie przejmował. Był jedynie zmęczony po trudnej tułaczce po schodach, które jak się domyślał, były zaczarowane, tak samo, jak i cały budynek. Mimo iż zbliżały się zajęcia, nie widział nawet jednej żywej duszy. Na chwilę przed wyjściem przyjrzał się szybko rozpisce, którą znalazł na swoim biurku, a zaraz potem wyruszył na teren, gdzie miało odbyć się pierwsze szkolenie. Kiedy docierał na miejsce, wiedział już, że i na nie jest spóźniony. Przez to też, nie chcąc zwracać na siebie uwagi, użył zaklęcia, dzięki któremu nie mogli go wyczuć zarówno inni magowie, jak i łowcy. Chciał najpierw zobaczyć, jak wszyscy sobie radzą, by ocenić, czy w ogóle warci są jego interwencji. Samą Akademię uważał za stratę swojego cennego czasu, nie mógł jednak odmówić radzie, kiedy ta zaprosiła go do wzięcia udziału w tym marnym przedsięwzięciu.
Kiedy dotarł na miejsce, stanął z boku, by inni go nie zauważyli. Wysłuchał instrukcji, jednak były mu one obojętne. Zwrócił za to uwagę na to, że jeden z łowców w końcu zauważył jego obecność. Wciąż jednak nie przyłączył się do reszty, trzymając pierwotnego planu. Czy grupa ta w ogóle była warta zachodu? Próbował to ocenić. Widząc jednak marne starania łowcy, który wyszedł przed grono, zapewne chcąc skupić na sobie uwagę maga, a także jego „ochroniarza”, czy też jeszcze dwójki pozostałych łowców, mających przygodę z lodem, o mało nie wybuchnął śmiechem. Uważał, że jest na o wiele wyższym poziomie, niż każdy, kto się tutaj znalazł. Być może nawet był na równi z magiem wody, który właśnie ich szkolił. W końcu pochodził z potężnego, szanowanego rodu magów, któremu często wręcz się kłaniano. Zapewne był to też efekt tego, że wszyscy, co do jednego członka jego rodziny, władali właśnie magią krwi, którą wielu innych magów uważało już za czarną. Jakby tak na to spojrzeć, każdy, kto nią władał, był w stanie jednym pstryknięciem palców odebrać komuś życie. Wystarczyło małe zadrapanie na ręku, czy gdziekolwiek indziej, które ktoś zdobył podczas na przykład niepozornej zabawy z kotem…
W końcu, od niechcenia, postanowił przyłączyć się do tej… Zabawy, jak to zaczął traktować. Problem był tylko taki, że lepszy był w ataku niż obronie, przez co musiał bronić atakując. Postanowił dołączyć się do maga powietrza oraz łowcy, który sprowadzał na siebie uwagę prowadzącego. Stanął w równej odległości do obu z nich, starając się jednak niezbyt rzucać w oczy. Przystawił swój nadgarstek do ust, po czym przegryzł zębami jedną z ran, która dopiero co się zamknęła. Przyzwyczaił się już do bólu, który towarzyszył temu zabiegowi. W końcu od dziecka praktykował tego typu technikę. To samo zrobił zaraz również z drugim nadgarstkiem, pozwalając by z obu jego dłoni spływała teraz krew. Czerwona szata stała się tylko wyraźniejsza, bowiem płyn wsiąkał w jej rękawy.
Rhysand wyszeptał pod nosem odpowiednią formułkę w skróconej wersji. Swego czasu eksperymentował z zaklęciami i potrafił teraz je wywoływać w znacznie krótszym czasie. Dzięki rzuconemu czarowi krew z rąk czarodzieja zaczęła zbierać się i formować w jednym miejscu. Wciąż wypływając z jego ciała, przybrała formy ostrz, które wydłużały się. I wtedy zaatakował zza pleców srebrnowłosego łowcy, dając mu tym samym czas by się pozbierał i ponownie zabrał się za odwracanie uwagi maga. Ostrza stale się wydłużały, skracając dystans między nimi, a ciałem prowadzącego. Im większe były, tym słabszy był Cirillo, jednak ten przyzwyczaił się także do tego typu rzeczy. Był w stanie walczyć do ostatnich sił. Teraz jednak miał ich jeszcze wiele. W końcu to niewielka część tego, co naprawdę potrafi.
Uważając, by nie zauważył tego mag wody, wyszeptał kolejne zaklęcie, które sprawiło, iż między nimi pojawił się drobny, krwawy motyl. Powoli, ponoszony nieraz podmuchami wiatru, zmierzał niezauważony w stronę ich „wroga”. Czarnowłosy uśmiechnął się pod nosem. Już nie mógł się doczekać reakcji innych, kiedy dojdzie do ich świadomości fakt, że do czynienia mają z magiem krwi po swojej stronie, w dodatku z nieźle „osławionego” rodu. W dodatku w jego głowie zaczęła świtać pewna myśl, którą oczywiście miał zamiar wdrożyć w życie podczas tego zadania.
Oj szykujcie się łowcy i magowie… – pomyślał, a uśmiech na jego twarzy stał się wręcz złośliwy.
Adelai
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Magowie i łowcy czarownic, razem podczas jednego wspólnego zadania. Co mogło pójść nie tak? Simon zadawał sobie pytanie, jak miało to raczej działać? Widząc wrogość obu frakcji do siebie trudno było sobie wyobrazić rozejm, a co dopiero współpracę. Sam Lestre nie liczył na cud w tej kwestii i nie zamierzał robić nic w tym kierunku, jedyne czego chciał to ukończyć szkolenie. Jeśli oznaczało to współpracę z łowcami, proszę bardzo był na to gotowy. Jednak nie robił tego ze swojej nieprzymuszonej woli. Znał wielu magów, którzy zginęli od ostrzy łowców, dlatego nie zamierzał się z nimi bratać. Choć w jakiś dziwny sposób wydawali mu się oni ciekawi, lubił swoje życie i nie zamierzał go narażać.
Wszystkie swoje myśli skupił więc na zadaniu, na swoim zadaniu. Było proste, miał jedynie powstrzymywać ataki skierowane w łowców. Po zajęciu dogodniejszej pozycji uważnie obserwował ich poczynania. Niczym niezwykłym okazał się brak ich współpracy. Widać było, że opracowali jakiś plan, którego nie raczyli przedstawić czarodziejom. Po czym ten najbardziej pyskaty wyszedł przed szereg ściągając tym samym uwagę Artresa na sobie. Szalone? Lekko myślne? Czy może odważne? Simon nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Ataki prowadzącego były dość napastliwe, ciemnowłosy w szoku był, że łowca dawał radę ich uniknąć. Był szybki, dużo szybszy niż mag się spodziewał. Przez to drobne zaskoczenie zapomniał na chwilę o swoim zadaniu. Dopiero widząc jak łowca ustawia się do przyjęcia na siebie ataku szkoleniowca dotarło do niego, że powinien zareagować.
Strumień wody leciał już na białowłosego. Simon nie miał wiele czasu, jednak opanował się i wypowiedział szeptem odpowiednie zaklęcie, prosty gest dłoni i przed łowcą pojawiła się powietrzna bariera, która przyjęła na siebie cały atak.
Simon widział jak łowca spojrzał prosto na niego przez ramię, nie łudził się na wdzięczność z jego strony, jedyne czego chciał to jak najszybciej zakończyć to zadanie. A sytuacja nie wskazywała by miało to sprawnie nastąpić. Pozostała dwójka łowców wpadła na siebie podczas uskoku przed atakiem szkoleniowca. Obaj wili się na ziemi, a raczej sunęli niczym na ślizgawce w bliżej nieokreślonym kierunku. Choć ten wydawał się zgubny, Artres kierował ich prosto do siebie. Lestre chciał jakoś na to zareagować, jednak potrzebował chwili nim zbierze energię po utworzeniu powietrznej bariery dla pyskatego łowcy. Działo się tu zbyt wiele i to za szybko, mag potrzebował krótkich przerw miedzy swoimi czarami.
Całe szczęście do akcji wkroczył drugi z czarodziei. Mag o długich czarnych włosach ruszył wesprzeć białowłosego łowcę. Simona zaskoczył jego bezpośredni atak, w końcu mieli trzymać się na uboczu. Choć czy na pewno? W końcu ich zadaniem było osłanianie łowców, nikt im nie sprecyzował w jaki sposób miało to przebiegać. Mieli pomagać, więc nie musiało się to ograniczać jedynie do ochrony i odbijania ataków. To dało Simonowi do myślenia. Widząc jak ciemnowłosy mag używa swej krwi do ataku na prowadzącego zebrał się w sobie do wypowiedzenia kolejnego zaklęcia.
Artres nie odpuszczał nikomu, nie pozwalał się do siebie zbliżyć, a atak krwawych sztyletów odparł wodna tarczą, znacznie odsuwając od siebie napastnika, jednak na głowie nadal miał łowcę.
Mogło się wydawać, że ta dwójka skutecznie odciągała uwagę prowadzącego, a ten i tak znalazł chwilę by posłać kilka lodowych kolców na splecionych ze sobą dwóch pozostałych łowców, w dodatku zalał ich wodą, na co nikt nie zdążył zareagować. Mag ten był nie zwykle spostrzegawczy i wszechstronny. Było więc trzeba ograniczyć nieco jego widoczność.
W tym też momencie Simon skończył swoje zaklęcie. A powietrze na całym placu zaczęło gęstnieć. Jego struktura coraz bliższa była gęstej zupie, a jedyne co dało się ujrzeć to czubek własnego nosa.
Lestre miał nadzieje, że to ograniczy ataki Artresa. Był nawet pewny, że tak się stało. Niestety… nie trwało to zbyt długo. Cała wilgoć w mgle została przez szkoleniowca zamrożona i opadła na ziemię w postaci drobinek lodu. Czegoś na kształt śniegu. Na nowo zrobiło się przejrzyście. Jednak może komuś udało się wykorzystać tę chwilę nim czarodziej uporał się z mglistym problemem? Taką nadzieje miał Simon, który pospiesznie zaczął lokalizować wszystkich ze swojej grupy.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Zaparcie się butami podczas bezwładnego ślizgania się po lodowej powierzchni było logiczne acz awykonalne. Próbował i to szczerze ale jego nogi przypominały świeży makaron na wietrze. Wykręcały się i nie stawiały odpowiedniej ilości oporu, nie takiej która pozwoliłaby im szybko wyhamować. Dlatego też zmuszeni zostali i to tylko przez jego własną głupotę, do nadwyrężenia widocznie rannej ręki nieznajomego łowcy.
Wbijający się w lód stalowy temblak zachrzęścił mu przy uchu, a sapnięcie bólu jego niespecjalnie wybranej ofiary odbiło się echem w jego głowie. Kiepski początek robienia dobrego wrażenia – przeszło mu przez myśl gdy rzeczywiście stracili na prędkości, a po chwili stanęli w miejscu. Wtedy też jego mięśnie zaczęły się rozluźniać, rozplątał ramionami i położył się bez kociego grzbietu który stanowił idealną powierzchnię prowizorycznych sanek. Wtedy też odetchnął z wyraźną ulgą i gdy tylko ich nóż ratunkowy został wyciągnięty z lodu, razem z brunetem zaczął wstawać. Przy tym okazało się, że gdy stał nisko na kolanach i zmienił miejsce środka ciężkości to tak łatwo się nie poddawał niesprawiedliwej grawitacji więc mógł zrekompensować się jako podpórka. Przynajmniej do chwili w której nie dostał po łapach, a jego wzrok przybrał wyraz zagubionego szczeniaczka.
- W-wybacz. – Odchrząknął żeby brzmieć chociaż odrobinę pewniej. Dlaczego on do cholery się aż tak stresował?! Chyba zdecydowanie łatwiej było gdy nie musiał się przejmować relacjami z rówieśnikami i po prostu szedł zalać ulice wiosek krwią niewinnych. – Zapewniam, to był wypadek. – Usprawiedliwiał się ale trafienie na nieco oskarżycielski wzrok nieznajomego szybko sprawiło, że zacisnął usta w wąską linię. Cóż, miał do czynienia z podobnie gruboskórnymi osobami więc bycie małym puchatym króliczkiem chyba nie wchodziło w grę jako rozwiązanie jakkolwiek mierne. Chciał więc zająć się ponownie treningiem, ba! Otwierał usta żeby hardo oświadczyć, że sobie idzie gdy nagle, na ich głowy wylała się tak lodowata woda i to w ilości tak porażającej, że automatycznie uniósł ramiona i zamknął oczy. Gdy natomiast wodospad ustał kaszlnął jednorazowo po czym otrzepał włosy intensywnymi kilkoma ruchami na boki. – Kurwa. – Warknął pod nosem przenosząc spojrzenie na winnego maga, który ponownie zajął się tym siwowłosym gdy nagle poczuł zaciskające się na przedramionach dłonie.
Zareagował instynktownie. Nie chciał wylądować ponownie na dupie ślizgając się w stronę zagłady, nie chciał też skazywać na to swojego kolegi po fachu. Złapał więc go za tyłek i czy ten tego chciał czy nie, po chwili wylądował w postaci jego małej koali – oplatając go nogami. Z tą różnicą, że nieznajomy miednicą był mniej więcej na wysokości jego piersi, a nie jak dama w romantycznej opresji – na jego kroczu. – Przechylaj się do tyłu! Schodzimy z tego lodu! – Rozkazał i kierując się logiką, gdy miał zrównoważoną ciężkość ciała wraz z pasażerem na gapę, zaczął robić małe kroczki do przodu aż poczuł pod butami zbawienną trawę. Uratowani! Wtedy też postawił niziutkiego chłopaka i rozglądając się zaskoczonym po otoczeniu które zasnuła mgła znikąd, zerknął w górę trafiając idealnie wzrokiem na kulę.
- Albo nie. – Skwitował swój wcześniejszy pomysł przestania traktować pana jasnookiego jak swej damy w opałach i ponownie łapiąc go, tym razem pod pachami, wykonał klasyczną scenę z „Króla Lwa”. – Sięgaj. – Poinstruował go jakby wcale nie miał tej durnej kuli pod nosem. I tak, widocznie nie miał jej przed nosem i po chwili łapiąc go jedną ręką za tyłek wepchnął go na ten cholerny podest.
- Łapię. – Oświadczył gdy kula znalazła się w dłoni łowcy. – Ciebie łapię, zeskakuj! – Doprecyzował, a odpowiednio układając ręce zaraz pochwycił swoją damę. Gdyby nie maska, posłałby mu najbardziej łobuzerski uśmiech na jaki było go obecnie stać. Tuż to była komedia, a nie łowy!
Dlatego też najpewniej jak spod wody usłyszał upomnienie. „Biegnij debilu!” Doszło go gdzieś zza pleców, a gdy on spojrzał w bok i zaraz w górę na wiszący nad nim kolec lodu. – Psia krew! – Wziął swoją księżniczkę jednak jak worek ziemniaków, przez ramię, i ruszył w te pędy przed siebie. Byle slalomem!
- Wyrzuć to! KULĘ WYRZUĆ!
nowena
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Marigold Mhadlekar
____Nants ingonyama bagithi baba
____Sithi uhm ingonyama
____Nants ingonyama bagithi baba
____Sithi uhhmm ingonyama
____Ingonyama
____Siyo Nqoba
____Ingonyama
____Pomimo tego, że nigdy w swoim życiu nie słyszał słów podobnej pieśni, ta dudniła mu w głowie, kiedy mężczyzna w masce zakrywającej pół twarzy podniósł go ku górze, jakby prezentując jego osobę całemu światu. Patrzcie, oto jest najwspanialszy. I wszyscy, czy to magowie, czy łowcy, patrzyliby na niego z zachwytem w oczach, podziwialiby go, ale tylko przez chwilę, bo zaraz potem schyliliby głowy w nabożnym geście. Patrzyliby, a jakże, gdyby nie mgła. Mgła gęsta jak mleko (Obudził się w tobie poeta? Mhm. Chcesz usłyszeć fraszkę? Pewnie*).
____Marigold, zbyt zdezorientowany, aby jakkolwiek zareagować, dyndał z nogami zwieszonymi w dół, nieruchomo jak rzeźba. I ani myślał, by się poruszyć.
____Chwila bezruchu mogła trwać parę minut, mogła trwać też godzinę, albo dwie, mogła trwać równie dobrze i dzień, dwa dni, tydzień lub miesiąc, rok, czy też pięć lat, całe milenia, eony. Nie miało to większego znaczenia. Marigold czuł się tak, jakby faktycznie zamienił się w marmurową figurę, przez mgłę nic nie widział ani nie słyszał. Trudno mu było oddychać.
____— Sięgaj — usłyszał za sobą, lecz jak za sprawą jakiegoś zaklęcia (czy raczej szoku), nie zrozumiał w ogóle, co znaczyło to słowo. Zmiękczone ś, następnie coś jak gęganie białego ptaszora o długiej szyi, g — brzmi jakby ktoś przykleił sobie środkową część języka do podniebienia miękkiego, przedostatni dźwięk a jest trochę jak dźwięk, który już słyszał dzisiejszego dnia, a na końcu j — bardziej bełkot schorowanego dziada, niż sensowna wypowiedź.
____Wreszcie ręce pod nim poruszyły się. Poczuł jak mężczyzna łapie go pod pośladkiem. Nie zdążył zawetować, bo wszystko działo się zbyt szybko. Zanim się zorientował, wystrzelił w górę, osiągnął rekordową wysokość, po czym zaczął opadać. Gdyby ktoś prześledził tor jego lotu, ze zdziwieniem zauważyłby bardzo zgrabne U, takie jak uczyli pisać kiedyś w szkołach. Wylądował gładko, ale to było bardziej zasługą długoletnich ćwiczeń i zautomatyzowania niektórych czynności niż jego faktycznym przygotowaniem w tamtym momencie.
____— Co? — wycharczał cicho. — Co? — powtórzył, chcąc upewnić się, że to pytanie kryje w sobie jakiś sens. Był zupełnie ogłupiały.
____Mroźne powietrze wypełniało mu płuca, kłuło w gardło, osadzało się w jego trzewiach i pozostawiało po sobie klejącą, smolistą maź, w której pozbyciu się pomogłoby jedynie gorące, nie, kipiące z gorąca mleko z miodem. Marigold miał wrażenie, że struny głosowe pokryły paprocie szronu, chociaż dobrze wiedział, że to właściwie niemożliwe. Niemożliwe. A jednak ciężko mu pozbyć się chrypki przez dłuższy czas.
____— A, tak. Kula. — Oprzytomniał i rzucił się naprzód.
____Kula z ciemnego jak najczarniejsza noc stała bezpiecznie na piedestale, który Mariemu sięgał do połowy klatki piersiowej. Całe szczęście, bo gdyby był choć paręnaście centymetrów wyższy, chłopak musiałby się jeszcze trochę namęczyć przed położeniem na przedmiocie swych czerwonych z zimna i trochę skostniałych palców.
____— Mam! — powiedział, nie kryjąc satysfakcji. A kij w oko im wszystkim! To on zdobył tę kulę (z pomocą, oczywiście, której w żadnym wypadku nie chciał umniejszać).
____Młody łowca obrócił się na pięcie i przyciskając kulę mocno do żeber, skoczył w kierunku bruneta, już gotowego, by go pochwycić. Udało się, został złapany, a kula wciąż spoczywała przy jego piersi.
____Euforia nie trwała długo, zza pleców nieznajomego dobiegały dość impertynenckie, acz trafne, jak się chwilę później okazało, rady. Marigold został przerzucony na plecy, zupełnie jak jakiś worek z paszą dla zwierząt. Mało brakowało, a upuściłby onyksową kulę. Ku jego zdziwieniu, mgła rozstąpiła się nagle.
____— E-eej! — wykrzyczał oburzony, wpijając w zdobycz lodowate palce zdrowej dłoni. Z trudem nimi poruszał. Ten, który go niósł, ruszył biegiem naprzód, umykając przed czymś, czego Mari nie był w stanie od razu zobaczyć ze względu na pozycję, w jakiej go siłą umieszczono. ____Brunet krzyknął na niego, by wyrzucił kulę.
____— Wy-rzucić? K-uu-lę? — rzucił w przestrzeń, bardziej do siebie niż do kogoś innego. Obijał się tułowiem o ramię zamaskowanego łowcy, co utrudniało mu artykułowanie. Jego własny głos brzmiał mu w uszach obco. — No-o chyba so-bie żar-tu-ujesz.
____Ale tu o żartach wcale nie było mowy. Za ich plecami, a cale przed twarzą Mariego, z nieba sypały się małe lodowe drzazgi, zdolne wbić się głęboko w ciało i narobić poważnych szkód. Unieruchomić ofiarę jak motyla, a w końcu i zabić. Nie był w stanie zobaczyć, czy w pobliżu nie ma przypadkiem któregoś z łowców. Mógłby wtedy rzucić kulę, a całe to zamieszanie ze ślizgawką, rzucaniem nim w stronę podestu nie poszłoby na marne.
____Uderzyła go świadomość, jak bardzo żenujących wydarzeń był bohaterem. Na policzkach wykwitły rumieńce, rozlewając się po całej twarzy jak farba na płótnie albo barwnik, którymi jego matka barwiła czasami tkaniny. Wstyd. Rozszedł się po każdej kosteczce w jego ciele, wniknął w każdy mięsień i tkankę. Zbłaźnili się jak mało kto. I liczba mnoga była w tym przypadku całkiem zasadna, bo czy chcieli, czy nie, stanowili w tych niefortunnych przygodach duet.
____Słysząc pod sobą zdenerwowane pomruki i syknięcia, w końcu uległ i rzucił kulę w kierunku, z którego zdawały się dobiegać czyjeś głosy. Oby tylko ktoś — nie mag (bogowie, uchrońcie) — zdołał przejąć w locie kulę.
____Sithi uhm ingonyama
____Nants ingonyama bagithi baba
____Sithi uhhmm ingonyama
____Ingonyama
____Siyo Nqoba
____Ingonyama
____Pomimo tego, że nigdy w swoim życiu nie słyszał słów podobnej pieśni, ta dudniła mu w głowie, kiedy mężczyzna w masce zakrywającej pół twarzy podniósł go ku górze, jakby prezentując jego osobę całemu światu. Patrzcie, oto jest najwspanialszy. I wszyscy, czy to magowie, czy łowcy, patrzyliby na niego z zachwytem w oczach, podziwialiby go, ale tylko przez chwilę, bo zaraz potem schyliliby głowy w nabożnym geście. Patrzyliby, a jakże, gdyby nie mgła. Mgła gęsta jak mleko (Obudził się w tobie poeta? Mhm. Chcesz usłyszeć fraszkę? Pewnie*).
____Marigold, zbyt zdezorientowany, aby jakkolwiek zareagować, dyndał z nogami zwieszonymi w dół, nieruchomo jak rzeźba. I ani myślał, by się poruszyć.
____Chwila bezruchu mogła trwać parę minut, mogła trwać też godzinę, albo dwie, mogła trwać równie dobrze i dzień, dwa dni, tydzień lub miesiąc, rok, czy też pięć lat, całe milenia, eony. Nie miało to większego znaczenia. Marigold czuł się tak, jakby faktycznie zamienił się w marmurową figurę, przez mgłę nic nie widział ani nie słyszał. Trudno mu było oddychać.
____— Sięgaj — usłyszał za sobą, lecz jak za sprawą jakiegoś zaklęcia (czy raczej szoku), nie zrozumiał w ogóle, co znaczyło to słowo. Zmiękczone ś, następnie coś jak gęganie białego ptaszora o długiej szyi, g — brzmi jakby ktoś przykleił sobie środkową część języka do podniebienia miękkiego, przedostatni dźwięk a jest trochę jak dźwięk, który już słyszał dzisiejszego dnia, a na końcu j — bardziej bełkot schorowanego dziada, niż sensowna wypowiedź.
____Wreszcie ręce pod nim poruszyły się. Poczuł jak mężczyzna łapie go pod pośladkiem. Nie zdążył zawetować, bo wszystko działo się zbyt szybko. Zanim się zorientował, wystrzelił w górę, osiągnął rekordową wysokość, po czym zaczął opadać. Gdyby ktoś prześledził tor jego lotu, ze zdziwieniem zauważyłby bardzo zgrabne U, takie jak uczyli pisać kiedyś w szkołach. Wylądował gładko, ale to było bardziej zasługą długoletnich ćwiczeń i zautomatyzowania niektórych czynności niż jego faktycznym przygotowaniem w tamtym momencie.
____— Co? — wycharczał cicho. — Co? — powtórzył, chcąc upewnić się, że to pytanie kryje w sobie jakiś sens. Był zupełnie ogłupiały.
____Mroźne powietrze wypełniało mu płuca, kłuło w gardło, osadzało się w jego trzewiach i pozostawiało po sobie klejącą, smolistą maź, w której pozbyciu się pomogłoby jedynie gorące, nie, kipiące z gorąca mleko z miodem. Marigold miał wrażenie, że struny głosowe pokryły paprocie szronu, chociaż dobrze wiedział, że to właściwie niemożliwe. Niemożliwe. A jednak ciężko mu pozbyć się chrypki przez dłuższy czas.
____— A, tak. Kula. — Oprzytomniał i rzucił się naprzód.
____Kula z ciemnego jak najczarniejsza noc stała bezpiecznie na piedestale, który Mariemu sięgał do połowy klatki piersiowej. Całe szczęście, bo gdyby był choć paręnaście centymetrów wyższy, chłopak musiałby się jeszcze trochę namęczyć przed położeniem na przedmiocie swych czerwonych z zimna i trochę skostniałych palców.
____— Mam! — powiedział, nie kryjąc satysfakcji. A kij w oko im wszystkim! To on zdobył tę kulę (z pomocą, oczywiście, której w żadnym wypadku nie chciał umniejszać).
____Młody łowca obrócił się na pięcie i przyciskając kulę mocno do żeber, skoczył w kierunku bruneta, już gotowego, by go pochwycić. Udało się, został złapany, a kula wciąż spoczywała przy jego piersi.
____Euforia nie trwała długo, zza pleców nieznajomego dobiegały dość impertynenckie, acz trafne, jak się chwilę później okazało, rady. Marigold został przerzucony na plecy, zupełnie jak jakiś worek z paszą dla zwierząt. Mało brakowało, a upuściłby onyksową kulę. Ku jego zdziwieniu, mgła rozstąpiła się nagle.
____— E-eej! — wykrzyczał oburzony, wpijając w zdobycz lodowate palce zdrowej dłoni. Z trudem nimi poruszał. Ten, który go niósł, ruszył biegiem naprzód, umykając przed czymś, czego Mari nie był w stanie od razu zobaczyć ze względu na pozycję, w jakiej go siłą umieszczono. ____Brunet krzyknął na niego, by wyrzucił kulę.
____— Wy-rzucić? K-uu-lę? — rzucił w przestrzeń, bardziej do siebie niż do kogoś innego. Obijał się tułowiem o ramię zamaskowanego łowcy, co utrudniało mu artykułowanie. Jego własny głos brzmiał mu w uszach obco. — No-o chyba so-bie żar-tu-ujesz.
____Ale tu o żartach wcale nie było mowy. Za ich plecami, a cale przed twarzą Mariego, z nieba sypały się małe lodowe drzazgi, zdolne wbić się głęboko w ciało i narobić poważnych szkód. Unieruchomić ofiarę jak motyla, a w końcu i zabić. Nie był w stanie zobaczyć, czy w pobliżu nie ma przypadkiem któregoś z łowców. Mógłby wtedy rzucić kulę, a całe to zamieszanie ze ślizgawką, rzucaniem nim w stronę podestu nie poszłoby na marne.
____Uderzyła go świadomość, jak bardzo żenujących wydarzeń był bohaterem. Na policzkach wykwitły rumieńce, rozlewając się po całej twarzy jak farba na płótnie albo barwnik, którymi jego matka barwiła czasami tkaniny. Wstyd. Rozszedł się po każdej kosteczce w jego ciele, wniknął w każdy mięsień i tkankę. Zbłaźnili się jak mało kto. I liczba mnoga była w tym przypadku całkiem zasadna, bo czy chcieli, czy nie, stanowili w tych niefortunnych przygodach duet.
____Słysząc pod sobą zdenerwowane pomruki i syknięcia, w końcu uległ i rzucił kulę w kierunku, z którego zdawały się dobiegać czyjeś głosy. Oby tylko ktoś — nie mag (bogowie, uchrońcie) — zdołał przejąć w locie kulę.
*Lambert, Lambert, ty chuju.
Amazi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Unikanie ataków prowadzącego zajęcia maga wcale nie było tak proste jak mogło, by się wydawać. Ledwie nadążałem uskakiwać, co gorsza nie udało mi się skupić całej uwagi szkoleniowca na sobie. Czarodziej bez trudu zaczął atakować pozostałych łowców, nim ci w ogóle przystąpili do akcji.
Gdybym patrzył na to z perspektywy magów byłbym zażenowany. Ja kicałem niczym zając po łące, a tamta dwójka wpadła na siebie i z krzykami runęła ślizgiem gdzieś w dal, jakimś cudem unikając lodowych kolców. Po prostu jedna wielka żenada, jednak będąc jednym z atakowanych jedynie współczułem tamtej dwójce. Dobrze wiedząc, że ataki tego szkoleniowca były skuteczne. Zwykle nie miałem problemu z uniknięciem lecących w moim kierunku sił natury, ale to? Jego moc była zadziwiająca, a nawet się nie wysilał. To w jakiej częstotliwości korzystał z magii było imponujące. Jak nie nienawidziłem czarodziei tak ten mnie szokował. Po tak nikłej próbce jego umiejętności mogłem być pewien, że pozabijał by naszą szóstkę bez najmniejszego trudu. Myśl, że takie potwory chodziły po ziemi była koszmarna. Dla mnie nie było różnicy, czy jest to zwykły mag czy ten pałający się czarną magią. Każdy z nich był zagrożeniem, które było trzeba zlikwidować.
Trudno było się skupić w momencie gdy stale w moim kierunku leciały strumienie wody. Co gorsza mag coraz częściej korzystał z lodowego odłamu swej magii. A lód uformowany w kolce, bądź śliskie podłoże wcale nie ułatwiał zadania.
Kątem oka dostrzegłem jak jeden z osłaniających nas czarodziei rusza w moim kierunku. Odruchowo przygotowałem się na odparcie ataku. Takiej zagrywki w końcu bym się po nich spodziewał. Ja bez broni skupiony na jednym, a drugi atakuje od pleców z czymś co przypominało sztylety. Co to w ogóle było? Jego nadgarstki były całe we krwi, obrzydliwe… Udało mi się połączyć kropki, kiedyś już coś takiego widziałem.
No i kolejne zaskoczenie, mag nie atakował mnie. On mnie osłonił? Co tu się działo. Czy oni wszyscy postradali zmysły? Naprawdę jedno hasło do współpracy i przestali postrzegać nas jak wrogów? To nie było możliwe.
Niedowierzając patrzyłem jak dwóch magów walczyło ze sobą. Oczywiście nasz prowadzący odpierał wszystko czym częstował go ciemnowłosy.
Zagryzłem dolną wargę, było to upokarzające, Marigold i ten mi nieznany kotłowali się na lodowisku, nie mogłem liczyć na ich pomoc w tym momencie, a ta dwójka magów ją oferowała. Miałem trochę oleju w głowie i wiedziałem, że sam tu nic nie ugram. Zostawienie czarodziei i udanie się po kule też było jakąś opcją. Jednak czy tak miało wyglądać to zadanie? W sumie nikt nie powiedział, że magowie nie mogą walczyć, kule po prostu muszą przejąć łowcy.
Mój wzrok spoczął na podeście i wtedy dostrzegłem coś bardzo interesującego. Nasi łowcy w opresji, nieplanowanie zapewne podążali prosto na podest. Prowadzący czy był tego świadom czy nie, nie mógł im teraz przeszkodzić. Nim pomyślałem moje ciało skierowało się w stronę pojedynkujących się czarodziei. Z jednym atakującym szkoleniowiec sobie radził, jednak jak będzie z dwoma?
Nie miałem swojej broni, jednak tutaj chodziło o odwrócenie uwagi. A zbroi mi nie odebrano. Pancerz sam w sobie stanowił zagrożenie, o ile dobrze go wykorzystam.
Odrzucałem od siebie myśl, że walczyłem ramię w ramie z magiem, liczyło się zadanie. Zdobycie kuli i zakończenie zajęć.
Szło nam całkiem nieźle, choć mag radził sobie z nami bez większych problemów. Bez trudu dawał radę trzymać nas na dystans, zajście go od pleców również nie dawało upragnionych rezultatów. Dopiero gdy okolice spowiła gęsta niczym mleko mgła mieliśmy szansę. Każdy łowca uczony jest w walki w tak trudnych warunkach, ciekaw byłem czy magowie również byli tak trenowani. Szczerze w to wątpiłem. Oni skupiali się na swojej magii, nie na ciałach i ich możliwościach. Tym od wieków się różniliśmy.
Nie za wiele zdążyliśmy zrobić nim Artres zneutralizował mgłę. Okolicę pokrył delikatny śnieg, który prawie od razu po zetknięciu z ziemią się rozpływał. Otrzepałem włosy z niechcianych płatków i chcąc przystąpić do kolejnego ataku dostrzegłem kulę. ZDOBYLI JĄ!
- Ha! Udało się skubańcom…- uśmiechnąłem się kącikiem ust rozluźniając ciało i opuszczając gardę. W końcu zadanie zostało wykonane. Dlatego też moje oczy otworzyły się szerzej, kiedy łowcy zostali ponownie zaatakowani.
- Co wyprawiasz? Przecież mają kulę! – krzyknąłem w kierunku prowadzącego, a w odpowiedzi ten jedynie się nikle uśmiechnął. Co to miało znaczyć? W sumie co mnie dziwiło. Magowie nigdy nie dotrzymywali słowa. Zawsze coś więcej się za ich intencjami kryło.
Pytanie co mieliśmy zrobić teraz? Prowadzący kazał nam przejąć kulę. Przejąć… Zdobycie przedmiotu polega na odebraniu go i dostarczeniu w odpowiednie miejsce, nie samym podniesieniu. Więc czy oto chodziło Artresowi?
Nim zdążyłem lepiej to przeanalizować oberwałem strumieniem wody. No tak dłużej było stać w jednym miejscu…
Siła strumienia odrzuciła mnie kawałek do tyłu, wylądowałem na glebie, a próbując się podnieść oberwałem czymś twardym w tył głowy.
- KURWA! No to przegięcie! - wyrzuciłem z siebie nadmiar frustracji i złapałem za pocisk, który we mnie uderzył w celu odrzucenia go cwaniaczkowi, który śmiał mi tak przywalić. Wtedy jednak mnie olśniło, to co trzymałem w dłoni, było onyksową kulą. Zamrugałem kilkukrotnie, by upewnić się, że nie mam jakiś omamów po tym uderzeniu i czy nie biorę zwykłego kamienia za cel tego zadania. Jednak mimo wyostrzenia wzroku dalej w dłoni widziałem kulę. A kiedy lodowy kolec wyrósł z pod ziemi prosto między moimi nogami byłem już pewny, że trzymałem kulę.
Zerwałem się energicznie na nogi i ruszyłem biegiem w przeciwnym kierunku do prowadzącego. Uznałem, że naszą metą ma być miejsce, w którym zaczęliśmy. Mój wzrok skupił się na polanie i ogromnym dębię, który stał niedaleko wejścia do Akademii.
W tym momencie odczułem jak skupienie szkoleniowca koncentruje się na mnie. A jego ataki przestały być tak delikatne jak strumienie wody. Lodowe kolce zdecydowanie zaczęły przeważać w jego atakach.
Zbyt wiele tego pojawiło się przede mną, wiedziałem, że kula jest zagrożona, że ja jestem zagrożony. Dlatego szybko wzrokiem namierzyłem pozostałych łowców. Miała to być misja zespołowa, więc niech taka będzie.
- Nowy! Trzymaj! I do tego drzewa biegnij! – wydarłem się, a kiedy mężczyzna spojrzał w moją stronę bez wahania rzuciłem kulą. Miałem nadzieje, że ciemnowłosy okaże się na tyle rozgarnięty, by pomimo niesienia Marigolda dać radę chwycić kulę. Ulżyło mi widząc jak ją przejmuje i rusza do wyznaczonego celu.
Ataki szkoleniowca skupiły się na ich dwójce, dzięki czemu ja miałem chwile na wydostanie się z kolczastej pułapki i ruszenie za nimi w celu pomocy.
Obaj biegliśmy do dębu, a kula co jakiś czas zmieniała niosącą ją osobę, lądując z dłoni do dłoni, dzięki czemu Artres miał utrudnione zadanie przy atakach. A kiedy byliśmy już u celu widać było jak nam odpuścił.
Jego pozycja momentalnie się zmieniła. A wszelki lód po prostu stopniał.
- Moje gratulacje… ukończyliście pierwsze zajęcia. Ranni niech skierują się do tutejszej medyczki. Pozostałym zalecam powrót do pokoi, znajdziecie tam dalsze instrukcje. Żegnam…- oznajmił nam mag po czym jego postać po prostu się rozpłynęła. Poczułem coś dziwnego, a kiedy chciałem zwrócić się do Marigolda i tego nieznajomego mi łowcy doznałem szoku. Oni również zniknęli. Nerwowo rozejrzałem się po polanie, byłem tu sam. Oni wszyscy wyparowali. A może to ja zninałem? Czy to była kolejna część zadania? Czy zwyczajnie magowie z nami pogrywali? Dłuższą chwilę stałem tak w osłupieniu, Artres jednak powiedział konkretnie dokąd mamy się skierować. Medyczka albo pokój. Osobiście byłem jedynie mokry, trochę zmarznięty i nic poza tym. Nie będę zawracać głowy pielęgniarce guzem, którego mi nabito.
Niechętnie skierowałem swoje kroki do Akademii, a tam na część mieszkalną. Naprawdę liczyłem na spotkanie z kimś znajomym. Miło by było móc otworzyć do kogoś gębę. Jednak nigdy nie ma się tego czego się chce. Samotnie przemierzyłem obszerne, ponure korytarze i wszedłem do swojego pokoju.
Na stoliku leżała nowa kartka, a na szafie wisiał garnitur. Zmarszczyłem brwi, przechodząc obok niego podejrzliwie, sięgnąłem po kartkę i przeczytałem jej treść.
Znajdowały się tam gratulacje, dotyczące ukończenia pierwszego etapu szkolenia, dalsza część była jednak zaproszeniem. Następnego dnia miała odbyć się jakaś uroczystość, na której mieli stawić się wszyscy w podarowanych im strojach. W ten sposób chciano, by wszyscy byli sobie równi. Od niechcenia spojrzałem na wiszące ubranie. A potem doczytałem informacje organizacyjne. Jutro późnym popołudniem, w miejscu tak trudnym do odnalezienia, że dołączyli do instrukcji mini mapkę. Nawet to mnie nie dziwiło, Akademia ta miała tak kręte korytarze, że można było się w niej zgubić.
Westchnąłem ciężko i odłożyłem kartkę. Spojrzałem przez okno, czas jakby mijał tu znacznie szybciej niż normalnie, byłem tylko na jednych zajęciach, a słońce zaczynało chować się za horyzontem. Przecież wyszedłem stąd o świcie… Pokręcone miejsce. Chwile przyglądałem się pomarańczowi, który rozlewał się po nieboskłonie. Odczułem jednak chłód, przemoczone ubranie domagało się zmiany. Odgarnąłem z czoła wilgotne kosmyki i zacząłem powoli zdejmować zbroję z ciała. Następnie udałem się do łazienki, by ogrzać ciało strumieniem ciepłej wody.
Wracając do pokoju dostrzegłem, że na blacie pojawiła się taca z posiłkiem. Mlasnąłem mało tym zaskoczony. To miejsce po prostu było dziwne, czułem się tu raczej jak obserwowany więzień niż uczestnik szkolenia. Nie zamierzałem jednak marudzić, zjadłem to co mi naszykowano i położyłem się by chwile odpocząć. Sądziłem, że przeanalizuję dzisiejsze wydarzenia, osoby, które dziś spotkałem i które przydzielono mi do zespołu. Nic z tego, niczym za sprawą dotknięcia magiczną różdżką zasnąłem. Zapewne była to zasługa zaklęcia, jednak kto by się tym przejmował kiedy miękki puch poduszki utulał do snu.
Obudziłem się dopiero w południe, co było dla mnie szokujące, przeczesałem zdezorientowany włosy i przetarłem zaspane oczy. Nie miałem czasu na nic poza naszykowaniem się na tą uroczystość. Nie chciałem robić wszystkiego co nam tu kazano, jednak zależało mi na ukończeniu szkolenia. Nie mogłem zawieść swojego opiekuna. Z sentymentem spojrzałem na jedną z blizn znajdującą się wokół nadgarstka. Chciał bym tu przyjechał, a więc jestem.
Podniosłem się i wziąłem szybki prysznic.
Stojąc już przed garniturem miałem ogromny dylemat. Wpatrywałem się w ciemno-granatowy materiał. Widać było, jego wysoką jakość, nie był jednak typowym garniturem, powiedziałbym raczej, że było to skrzyżowanie tradycyjnego garnituru z szatami magów. Tył marynarki był dłuższy, rękawy zdobione były misternie wyszytymi wzorami, w dodatku ten fikuśny kołnierzyk. Ani trochę nie wyobrażałem sobie siebie w czymś takim.
Zniesmaczony założyłem wszystko, a po przejrzeniu się w lustrze stwierdziłem, że wyglądam jak idiota. Czyli tak jak miało być… Upiąłem jeszcze nadmiar włosów w luźny kucyk. Oczywiście kosmyki z tyłu pozostawiłem swobodnie. Poprawiłem grzywkę i ciężko wzdychając spojrzałem za okno, po ustawieniu słońca byłem pewny, że to czas do wyjścia.
Opuściłem pokój, biorąc ze sobą jedynie te mini mapkę, może i to głupie, jednak wolałem mieć pewność gdzie idę. W tym miejscu nie będzie opcji pójścia za tłumem…
Niespiesznym krokiem ruszyłem wedle instrukcji zawartych na mapce. Faktycznie droga była kręta, ilość korytarzy po prostu przytłaczała. Po kilku minutach poczułem jednak zapach jedzenia, rozmaitych wybitnie pachnących potraw. Czyli szedłem dobrze. Schowałem mapkę i ruszyłem za zapachem no i się udało. Moim oczom ukazała się ogromna sala balowa, coś niczym z Hogwartu. Ogromna, obszerna, bogato zdobiona, o suficie imitującym najprawdziwsze niebo. Zachwycił mnie ten widok. Nie chciałem jednak tak stać na środku wejścia. Na Sali poustawiana była masa okrągłych stolików, bogato zastawionych potrawami i przyozdobionych świecami. Przy stolikach były różne ilości miejsc, jednak przy każdym krześle znajdowała się karteczka z imieniem i inicjałem nazwiska. U szczytu Sali rozciągał się długi stół przy którym zasiadało grono nauczycielskie, były to jedyne osoby w tym pomieszczeniu. A nie trudno było im przypisać tytuł, widząc wśród nich Artresa, maga szkoleniowca z wczorajszych zajęć. Ich szaty również były takie same, jednak odróżniały się od stroju jaki ja miałem na sobie. Czując ich wzrok na sobie odnalazłem swoje miejsce i siadłem przy pustym stoliku, z ośmioma miejscami.
Siedziałem krótką chwilę, nawet nie zdążyłem podejrzeć imion swoich sąsiadów. Kiedy to na delikatne podwyższenie, częściowo kontynuując jeszcze rozmowę z piękną blondynką, ociężale wszedł starszy mężczyzna o okrągłych okularach zsuniętych do połowy nosa. Rzucił spojrzenie błyszczącymi od charyzmy oczami po całej sali po czym uderzył delikatnie różdżką o mównicę. Nie spieszył się. Czekał aż chociaż jedna para oczu zwróci uwagę na jego obecność, a gdy to się stało, machnął jeszcze raz różdżką przez co w sali zerwał się delikatny wiatr. Ten zaczął nieść głos. A wszystkie wolne miejsca okazały się zajęte. Zamrugałem oszołomiony widząc, że przy stole nie siedzę sam. A że i całą sale wypełniły liczne twarze.
- Witam serdecznie, was czarodzieje i czarownice oraz was łowcy i łowczyni. Rad jestem, że tak spore grono, również wpływowych rodów, stawiło się na nasze wezwanie, na naszą prośbę o pomoc. Jak wiecie, nie jesteśmy tu dla rozrywki. Problem który dotyka naszego ale i różnych innych światów jest tak ogromny, że musieliśmy rozpocząć działania, które są... niekonwencjonalne. – Na jego ustach na chwilę zawitał rozbawiony uśmiech.
- Niemniej, skuteczne! – Zapewnił dodając jeszcze kilka zdań o tym dlaczego i po co wszyscy się tu stawili po czym kontynuował.
- Dzisiejszy wieczór jest dla was. Czy też zauważyliście czy nie, zaczynacie w sobie wzajemnie dostrzegać ludzkie istoty, rozumieć się wzajemnie i powoli szanować. Dlatego na sam początek chcemy dać szansę niciom porozumienia, zalążkom znajomości. Proszę, bawcie się, jedzcie i pijcie, a przede wszystkim rozmawiajcie. Zrozumcie i miejcie otwarte umysły. Poznajcie to co dla wszystkich nowe i pytajcie. Na ten moment, życzę wam wszystkim udanego balu.
Gość
Gość
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Personalia
• Nazwisko - Nyr • Imię - Kasjan • Zwany - Kas •
• Wiek - 22 lat • Urodziny - Najgorętszego oraz najsuchszego lata •
• Rasa - Czarodziej • Płeć - Mężczyzna • Orientacja - Biseksualny •
• Rodzina - Starszy brat Idrygo †21l. • Specjalizacja - Magia ognia •
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Wygląd
• Kolor oczu - Czekoladowe • Kolor włosów - Brązowy, złote końcówki • Kolor skóry - Jasna •
• Sylwetka - Wysportowana • Wzrost - 175 cm • Waga - 62 kg •
• Dodatki - Czarne i złote znamiona pokrywające jego nogi oraz ramiona •
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Dodatkowe informacje
• Złote znamiona na jego ramionach i nogach, jaśnieje podczas korzystania z magii.
• Typ po którym trudno stwierdzić o czym tak naprawdę myśli. I czy właśnie użył nieprzyjemnego sarkazmu, czy też był śmiertelnie poważny? Lubuje w ryzykownych żartach oraz we wszelkich prowokacjach. Słowem granie ludziom na nerwach, to jego hobby.
• Swego czasu próbował poświęcić jedną, dwie... no dobrze około stu dziewic. Proszę nie pytać o szczegóły, drobne błędy młodości.
• Ma znacznie podwyższoną temperaturę ciała od normalnego człowieka, jednak wciąż można dotknąć go bez obawy o oparzenie. Podczas zimniejszej pogody, unosi się wokół niego para.
• Wiecznie jest mu za gorąco. Z tego też powodu nie lubi nosić na sobie zbyt wiele. Zwykle zmusza się do noszenia alladynek rozciętych od kolan, ale kiedy trzeba narzuca przewiewną pelerynę z kapturem.
• Brat po śmierci zostawił mu swojego chowańca o wdzięcznym imieniu Mantax. Jest to stworzenie pokrewne do wodnych smoków. Wysoki na 80 cm, długi na 130 cm + ogon 60 cm. Masa ciała 60 kg.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Prędkość z jaką poruszał się mimo dodatkowego balastu oraz zwinność jaką udało się mu rozwinąć ze stałym podłożem pod butami była iście zaskakująca. Było to jednak wymagane żeby uchronić swoje i nieznajomego życie przed spadającymi z nieba kolcami. A gdy te zaczęły jeszcze wyrastać z ziemi, jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Na szczęście, długo nie musiał balansować na krawędzi życia i śmierci bo wyrzucona kula dała mu możliwość: na zwolnienie tempa, poprawienie biednego rannego na ramieniu i rozeznaniu się w polu walki. Magowie skutecznie starali się odbierać co silniejsze ataki, kulę miał ten wyszczekany łowca który niestety, stał się obecnie celem numer jeden. Dlatego też jego oczy zmrużyły się i ponownie przyspieszając wyszedł na taką pozycję na której podanie mu kuli było nie tylko łatwe ale i rozsądne. W ten sposób przedmiot przemierzył kolejne metry, a on wypracował z Xanderem idealny sposób przerzucania się odpowiedzialnością kierowaną pod stary dąb.
Kto by się spodziewał, że to właśnie pod baldachimem ciemno zielonych gałęzi obsypanych wielkimi liśćmi targanymi przez wiatr znajdą schronienie? Na pewno nie on. Bo stając z kulą w jednej ręce i drugą dłonią oplecioną dookoła pasa nieznajomego, twarzą w twarz z masywnym pniem spodziewał się kolca. Ten jednak nie nadchodził, nie nadchodził i nigdy nie nadszedł. Zamiast tego zza jego pleców doszedł go głos ich nauczyciela, pełen zadowolenia z tego w jaki sposób ich problem został rozwiązany. Wtedy też on odwrócił się i pozwalając sobie na kilka nierównych oddechów, zanim jednak zdążył zrobić cokolwiek poczuł to dziwne mrowienie kiedy ktoś bez jego świadomości stosował na nim silną magię.
Zdążył mrugnąć. Tylko tyle i aż tyle i stał na polanie sam. Przemoczony, lekko zasapany i… bez ciężaru na ramieniu. Odwrócił się dookoła własnej osi, rozejrzał za poszkodowanym nieco spanikowany, a gdy zrozumiał co się stało pomasował nasadę nosa. Ściągnął też maskę i ruszając w stronę zamczyska powoli analizował i zdawał sobie sprawę z tego co miało miejsce. Gdy do tego nadział się na wejściu na swoją opiekunkę, nie powstrzymywał już frustracji i wydał z siebie jęk rozżalenia.
- Aż tak źle? – Parsknęła śmiechem rzucając mu na głowę mały ręczniczek którym on od razu zaczął osuszać włosy.
- Nie… pytaj. – Westchnął ciężko kierując się do swojego pokoju w którym czarodziejka usiadła na schludnie zaścielonym łóżku, a on po tym jak pomiział po uchu swojego królika zaczął się rozbierać. Musiał się wykąpać bo jego ciało zaczęły zwolna ogarniać fale dreszczy wywołane wyziębieniem.
- Nie podejrzewałem, że to będzie aż tak… – Uniósł ramiona po to by je w bezradnym geście opuścić. – Skomplikowane.
- Króliczku, Artres był z was ogromnie zadowolony. Poradziliście sobie wyśmienicie! Dwie grupy się pobiły, a jednej zadanie należało natychmiastowo przerwać i wszystkich odseparować. – Zaśmiała się, dla niego jednak marne pocieszenie.
- Nieco… mocno się zbłaźniłem. I przeze mnie jeden łowca odnowił kontuzję. – Przyznał cicho wchodząc już jedną nogą do łazienki.
- Jest pod najlepszą opieką i na pewno nie ma Ci za złe. Nikt z was nie spodziewał się co was tam czeka. – Zauważyła biorąc na kolana królika którego zaczęła gładzić w momencie gdy on brał gorący prysznic.
Pokaźną część reszty tego dnia Dominic spędził w towarzystwie swojej opiekunki. Porozmawiał z nią, bo jakby mogło być inaczej, o tym czego nauczył się o życiu w społeczności w podobnym jemu wieku. A nauczył się wiele, np. jak do siebie przeklinać tak żeby nikogo nie urazić ale kogoś pogonić. Kobieta raczyła wyjaśnić mu, że jest to najcięższe zadanie jakie go czeka jednocześnie zapewniając, że jego ludzkie odruchy tak szybko się rozwinęły, że nie powinien się obawiać. Szczególnie tu, w obwarowanym zaklęciami zamczysku. To go mocno uspokoiło przez co chętnie przespał się i przeczekał do kolejnego dnia w którym miał odbyć się bal. Bal który na kilometr śmierdział podpuchą.
Gdy wybiła godzina zero, on jeszcze popchnął kuleczkę wypełnioną suszoną marchewką którą Torvi radośnie zaczęła kulać i odziany w garnitur ruszył znajomymi korytarzami. Dodatkowo jako istota w pewien sposób magiczna poczuł jak wychodzi z bańki ograniczającej, a rozglądając się po wypełniającej się Sali, uniósł zdziwiony brwi. Poprawił jeszcze maskę którą zakrył swoje znamię żeby nikomu życia nie obrzydzić po czym zatrzymał się przy rozpisce która drużyna siedzi przy jakim stoliku. Znalezienie odpowiedniego nie stanowiło wyzwania, wiercił się bowiem przy nim ten rozgarnięty łowca chyba wściekły na ubranie które miał na sobie. Co dziwne, on osobiście lubił ten otulający miękki materiał. Ale nie dyskutował.
- Dobry wieczór. – Przywitał się wodząc spojrzeniem po wizytówkach. Niestety, imiona na nich wypisane nic mu nie mówiły, nie umiał dopasować do żadnego z nich twarzy więc jedynie skupił się na znalezieniu swojego i zajęciu miejsca. Gdy natomiast rozpoczęła się przemowa skierował wzrok w stronę podestu, nie trwało to jednak długo. Gdzieś przy antresoli mignął mu jakiś cień i jego spojrzenie od razu tam padło. Zmarszczył delikatnie brwi, chciał jakoś zagadać ale myśl mu uciekła. Wystarczyło, że trafił oczami na swoją opiekunkę która dała mu bardzo dosadny sygnał na który on przełknął ślinę i spojrzał na swojego jedynego jak na razie towarzysza.
- Chciałbym podziękować za współpracę, świetnie nam poszło, chyba. Nazywam się Dominic, miło mi poznać.
Amazi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Spojrzenie łowcy wędrowało po gromadzących się łowcach i czarodziejach. Wielu ze swoich kojarzył, jednak było tu również sporo nowych osób. Przykładowo jak ten nowy z zajęć. Xander pierwszy raz miał okazję spotkać tego łowcę, co było w jego przypadku dość zaskakujące.
Całkiem pogrążył się w swoich myślach, właśnie dlatego nerwowo drgnął kiedy usłyszał czyjś głos tak blisko siebie. Co on wyprawiał? Powinien być skupiony, było tu tyle wroga, a on dał się podejść jak dziecko pierwszej lepszej osobie.
- Dobry…- odparł krótko odprowadzając przybysza wzrokiem do zajmowanego przez niego miejsca. Był to ten łowca z porannych zajęć, zabawne, że dopiero co Xan o nim wspomniał w swych myślach. Naprawdę go nie kojarzył, jednak ciemnowłosy na zajęciach wykazał się godnym podziwu doświadczeniem i sprawnością .
- Fakt, poszło nieźle. Widząc umiejętności Artresa myślałem, że nas zmiecie z tej polanki… I vice versa, dzięki temu jak śmignąłeś obok maga udało się przejąć kulę, ładne zagranie…- stwierdził luźno, nieco uważniej przyglądając się rozmówcy. Od razu uwagę przykuwała maska zasłaniająca większość jego twarzy. To jednak nie dziwiło Xandera, łowcy stale ryzykowali swoim zdrowiem, a nawet życiem, przez co wielu nosiło ślady po starciach na swych ciałach. Byli tacy, którzy z dumą prezentowali swoje szramy, Dejre należał jednak do tego grona, które wolało ukryć je pod zbroją czy ubraniem. Obecny garnitur wyjątkowo krępował Xandera, nie był w stanie w pełni zakryć blizn na nadgarstkach. W pewnym stopniu więc współczuł brunetowi, który ukrywać musiał swoją twarz. Takie okaleczenie musiało być czymś strasznym i trudnym do zasłonięcia. Maska w komplecie z jego nietypową barwą oczu musiała wybitnie utrudniać kontakty między ludzkie. Dobrze, więc widzieć, że brunet radził sobie ze swoim problemem i nawet inicjował rozmowę.
- Xander…- odparł i w ramach uprzejmości podniósł się lekko nad swoje siedzisko, by wyciągnąć dłoń w kierunku łowcy. Po wychyleniu rękaw w pełni zsunął się z nadgarstka mężczyzny, w pierwszym odruchu zapragnął go wycofać. Jednak powstrzymał ten zamiar nie chcąc popsuć zainicjowanego gestu. Xan uśmiechnął się przyjaźnie kiedy uścisk został odwzajemniony. Skinął przy nim lekko głową na swego rodzaju przypieczętowanie powitania. Choć zwyczajnie był to taki odruch, który na dobre wpisał się w postępowanie łowcy.
Po wszystkim odchrząknął i na nowo rozsiadł się w swoim krześle.
- Kto cię szkolił? - rzucił luźno, dla podtrzymania tematu, póki nie było wśród nich magów, mogli sobie swobodnie porozmawiać.
- Dobry jesteś, na zajęciach byłeś szybki. Uczyć cię musiał jeden z najlepszych, więc pewnie będę go znać…- stwierdził, opierając skrzyżowane przedramiona o blat stołu.
- Muszę przyznać, że zaskoczony jestem, że nie kojarzę cię kompletnie, gdzie się z takimi umiejętnościami uchowałeś? - wyznał bez większego problemu, po czym dość leniwym spojrzeniem przejrzał talerze i tace umieszczone na stole. Było tu mnóstwo dobrego jedzenia, jednak kultura nakazywała poczekać na pozostałych i choć tyle zamierzał mężczyzna. Poczekać, przynajmniej na ostatniego łowcę. Co do magów będzie musiał się zastanowić.
- Dziwnie nas posadzili… patrząc na to, w jakiej odległości od siebie siedzimy i że nie widzę winietki Marigolda, wnioskuję, że nas w pełni przetasowali… - podzielił się swoją uwagą z rozmówcą. Po czym ciężko się oparł o swoje krzesło. Grono nauczycielskie wyśmienicie bawiło się kosztem młodych łowców i czarodziei.
Gość
Gość
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Nyr Kasjan
Akademia pojednania. Pomysł pojednania odwiecznie walczących ze sobą ras, był wspaniały jedynie na papierze. Może i miałoby to odrobinę sensu, gdyby tylko zaczęli od młodego pokolenia, które podatne było na takie zmiany. Ale co tknęło ich na wybór wyszkolonych magów łowców? Jedyną odpowiedzią jaka nasuwała mu się na myśl była zwyczajna naiwność. No i oczywiście głupota, ale o niej już nie trzeba było nawet wspominać.
Atmosfera grupy do której został przydzielony Kasjan była kiepska już przed rozpoczęciem zajęć. Sam też nie był niewinny i odpowiedział na zaczepkę, lub dwie, bo nie mógł się powstrzymać. Potem wystarczył już drobny błąd zestresowanego maga, który przypadkiem zranił jednego z łowców. Jego pobratymcy natychmiast zmienili swój cel z kuli na rzucających czary, a ci oczywiście nie pozostali im dłużni i odwdzięczyli się czarami atakującymi. Szatyn też nie miał zbyt wielkiego wyboru. Dać się zranić łowcy, czy użyć magi i uniknąć ataku, ale i przy okazji uszkodzić atakującego? Przecież w takim wypadku będzie to jedynie obrona osobista, prawda? Nie chciał kończyć jeszcze zabawy. Bez większego namysłu osłonił się ścianą ognia, po czym wykonał szybki unik w bok, ale już nie wrócił do pionu. Ich ciała zostały zatrzymane w bezruchu, a prowadzący zajęcia mag zaprzestał ataków, mierząc ich zawiedzionym spojrzeniem.
- Gratuluję pobicia rekordu w szybkości zawaleniu zadania. - Powiedział z wyczuwalnym chłodem, który nawet u Kasjana wywołał dreszcze przebiegające po plecach. Zaśmiałby się, gdybytylko nie został spetryfikowany.
- To koniec zajęć. Wracajcie do pokojów i czekajcie na decyzję rady. - Dodał rozpływając się w powietrzu, podobnie jak otaczająca szatyna walcząca grupka. Dopiero po dłuższej chwili, kiedy już zaczynał zastanawiać się, czy mag nie zapomniał zdjąć czaru, poczuł jak przechyla się w tył. Zatoczył się o kilka kroków, ale odzyskał równowagę. Usztywnienie nie trwało długo, ale skutkiem było okropne uczucie zardzewienia stawów. Z braku innego wyboru, przeciągając się ruszył w drogę powrotną do swojego pokoju. Żeby tylko reszta zajęć była taka szybka.
Po dotarciu na miejsce został natychmiastowo uśpiony, choć nawet nie zdążył usiąść na materacu. Na szczęście ostatkiem świadomości przechylił się w stronę łóżka.
Kolejnego dnia obudziły go dwie masywne łapy na jego klatce piersiowej i szturchająca go paszcza, z której ciekła ślina.
- Mantax głupia rybo, cholero, złaź! - Warknął wciąż zamroczony i z trudem zepchnął z siebie chowańca. Dopiero wtedy mógł spokojnie nabrać powietrza w płuca i upewnić się, że żadne z jego dwunastu par żeber nie zostało złamane. Poważnie zastanawiał się co podkusiło go do zabrania stwora, choć dobrze znał odpowiedź. Nie miał serca zostawić tej głupiej ryby samej sobie. Może i nie umarłby z głodu, ale na pewno zrujnowałby jego dom.
Ziewając leniwie, zsunął na podłogę stopy i dopiero wtedy zwrócił uwagę na dziwnie zachowującego się chowańca. Kręcił się w rogu pomieszczenia z pyskiem przy ziemi i dziwnie mlaskał. Czyżby dorwał się do jego śniadania?
- Manty, co tam masz? - Zaciekawiony podszedł w jego stronę, jednak stwór nie zamierzał tak łatwo podzielić się swoją zdobyczą. W ostatniej chwili gdy ręka maga ubranego w strój adama prawie dotknęła jego łba, z nadnaturalną szybkością zerwał się do biegu. Kasjan zaklął w duchu. Wiedział, że złapanie chowańca nie będzie łatwym zadaniem. Na początku próbował złapać go w zaklęcie pułapki, ale stwór nie był taki głupi jakiego zgrywał. Zapewne odgrywał się za wczorajszy brak uwagi. Szatyn ostatecznie posunął się do połączenia czarów z rękoczynami i dopiero wtedy po krótkiej szarpaninie udało mu się wyciągnąć fanta z paszczy Mantaxa. Stwór wydał z siebie serię zadowolonych pisków i zaczął go agresywnie lizać po twarzy, podczas gdy zrezygnowany nawet nie próbował go od siebie odganiać. Jedynie skupił się na rozwinięciu papieru, który okazał się listem.
Zawierał on decyzję rady oraz zaproszenie na bal integracyjno-powitalny. Jego użycie magii uznano za obronę własną, więc był jednym z niewielu, których zdecydowano się pozostawić w akademii. Ale że po tak nieudanej akcji postanowili przydzielić ich do nowych drużyn, a co ciekawsze wpuścić na zabawę?
- No pięknie, dyrcia pojebało. - Stwierdził sepleniąc lekko, bo Mantax w tamtym momencie próbował zeżreć mu policzek. Dopiero kiedy jeden z jego zębisk mocniej naparł na skórę maga, ten wyrwał się spod niego. - Siad pierunie, bo się żarciem z tobą nie podzielę. - Przekaz był jasny jak słońce. Chowaniec usiadł prosto i machając agresywnie ogonem zaczął obijać drzwi szafy. No tak, była jeszcze kwestia ubioru.
Nagi mag rzucił całą zawartość tacy rybopodobnemu stworzeniu, a sam stanął przed zawieszonym garniturem i skrzywił się w niesmaku. Nie miał nic przeciwko noszeniu szat, ale materiał przygotowanego stroju wyglądał na znacznie grubszy od tego, który tolerował. No dobra, miał jednego minusa na koncie, to wypadało się trochę postarać. W końcu było to świetne miejsce do rozwoju, którego tak teraz usilnie pożądał. Jeden wieczór go nie zabije. Raczej.
Wystrojony cudem wymknął się z pomieszczenia unikając wciągnięcia w kolejne zabawy chowańca i polegając na mapie udał się do wskazanej sali, na której miało odbyć się przyjęcie. Powoli miał dość tej sztucznej samotności, przez którą coraz bardziej zżerała go nuda. Nawet na zajęciach ledwo dwa razy otworzył gębę i wszyscy się rozpłynęli. W sali przywitała go jedynie obecność grona nauczycielskiego. Niewiele, ale zawsze to coś. Choć ilość stołów podpowiadała mu, że zjawi się znacznie większa ilość gości.
Zajął wyznaczone mu miejsce i od razu poluzował kołnierz, a po zastanowieniu rozpiął całkiem górną część odzienia. Ktoś wspominał o staraniu się? On na pewno nie. Pewnie nawet nie minie kwadrans, a zgubi gdzieś przypadkiem większą połowę odzienia. Zarzucił nogę na nogę, jedno ramię luźno kładąc na nogach, a drugie wykorzystał z pomocą blatu stołu jako podpórkę dla policzka. Wzrok od niechcenia skierował na mównicę, choć długo go tam nie pozostawił, gdyż miejsca wokół niego zaczęły się zapełniać. A raczej został zdjęty czar ukrywający obecności jego nowej drużyny, jak i pozostałych. Jak długo ta banda wytrzyma? Czy powinien stawiać już zakłady? Sam do siebie obstawił koniec obecnie rozpoczynającej się imprezy.
- Witam. - Posłał grupie asymetryczny uśmieszek i nie czekając na resztę sięgnął po kielich wypełniony mieniącym się fioletowym płynem. - Wnioskując z waszej wymiany zdań udało wam się dogadać. Interesujące. Moja grupa niestety prawie się pozabijała. - Zaśmiał się wesoło i nałożył sobie obfitą porcję potrawy z mięsem. W końcu swoje śniadanie oddał, to teraz musiał uzupełnić braki.
- U was też wysyłali pieski za piłeczką i kazali je niańczyć? - Zapytał zerkając na osobniki, od których był w stanie wyczuć choć odrobinę magicznej energii i pociągnął łyka z kielicha. Chciał powoli wybadać sytuację w grupie.
Akademia pojednania. Pomysł pojednania odwiecznie walczących ze sobą ras, był wspaniały jedynie na papierze. Może i miałoby to odrobinę sensu, gdyby tylko zaczęli od młodego pokolenia, które podatne było na takie zmiany. Ale co tknęło ich na wybór wyszkolonych magów łowców? Jedyną odpowiedzią jaka nasuwała mu się na myśl była zwyczajna naiwność. No i oczywiście głupota, ale o niej już nie trzeba było nawet wspominać.
Atmosfera grupy do której został przydzielony Kasjan była kiepska już przed rozpoczęciem zajęć. Sam też nie był niewinny i odpowiedział na zaczepkę, lub dwie, bo nie mógł się powstrzymać. Potem wystarczył już drobny błąd zestresowanego maga, który przypadkiem zranił jednego z łowców. Jego pobratymcy natychmiast zmienili swój cel z kuli na rzucających czary, a ci oczywiście nie pozostali im dłużni i odwdzięczyli się czarami atakującymi. Szatyn też nie miał zbyt wielkiego wyboru. Dać się zranić łowcy, czy użyć magi i uniknąć ataku, ale i przy okazji uszkodzić atakującego? Przecież w takim wypadku będzie to jedynie obrona osobista, prawda? Nie chciał kończyć jeszcze zabawy. Bez większego namysłu osłonił się ścianą ognia, po czym wykonał szybki unik w bok, ale już nie wrócił do pionu. Ich ciała zostały zatrzymane w bezruchu, a prowadzący zajęcia mag zaprzestał ataków, mierząc ich zawiedzionym spojrzeniem.
- Gratuluję pobicia rekordu w szybkości zawaleniu zadania. - Powiedział z wyczuwalnym chłodem, który nawet u Kasjana wywołał dreszcze przebiegające po plecach. Zaśmiałby się, gdybytylko nie został spetryfikowany.
- To koniec zajęć. Wracajcie do pokojów i czekajcie na decyzję rady. - Dodał rozpływając się w powietrzu, podobnie jak otaczająca szatyna walcząca grupka. Dopiero po dłuższej chwili, kiedy już zaczynał zastanawiać się, czy mag nie zapomniał zdjąć czaru, poczuł jak przechyla się w tył. Zatoczył się o kilka kroków, ale odzyskał równowagę. Usztywnienie nie trwało długo, ale skutkiem było okropne uczucie zardzewienia stawów. Z braku innego wyboru, przeciągając się ruszył w drogę powrotną do swojego pokoju. Żeby tylko reszta zajęć była taka szybka.
Po dotarciu na miejsce został natychmiastowo uśpiony, choć nawet nie zdążył usiąść na materacu. Na szczęście ostatkiem świadomości przechylił się w stronę łóżka.
Kolejnego dnia obudziły go dwie masywne łapy na jego klatce piersiowej i szturchająca go paszcza, z której ciekła ślina.
- Mantax głupia rybo, cholero, złaź! - Warknął wciąż zamroczony i z trudem zepchnął z siebie chowańca. Dopiero wtedy mógł spokojnie nabrać powietrza w płuca i upewnić się, że żadne z jego dwunastu par żeber nie zostało złamane. Poważnie zastanawiał się co podkusiło go do zabrania stwora, choć dobrze znał odpowiedź. Nie miał serca zostawić tej głupiej ryby samej sobie. Może i nie umarłby z głodu, ale na pewno zrujnowałby jego dom.
Ziewając leniwie, zsunął na podłogę stopy i dopiero wtedy zwrócił uwagę na dziwnie zachowującego się chowańca. Kręcił się w rogu pomieszczenia z pyskiem przy ziemi i dziwnie mlaskał. Czyżby dorwał się do jego śniadania?
- Manty, co tam masz? - Zaciekawiony podszedł w jego stronę, jednak stwór nie zamierzał tak łatwo podzielić się swoją zdobyczą. W ostatniej chwili gdy ręka maga ubranego w strój adama prawie dotknęła jego łba, z nadnaturalną szybkością zerwał się do biegu. Kasjan zaklął w duchu. Wiedział, że złapanie chowańca nie będzie łatwym zadaniem. Na początku próbował złapać go w zaklęcie pułapki, ale stwór nie był taki głupi jakiego zgrywał. Zapewne odgrywał się za wczorajszy brak uwagi. Szatyn ostatecznie posunął się do połączenia czarów z rękoczynami i dopiero wtedy po krótkiej szarpaninie udało mu się wyciągnąć fanta z paszczy Mantaxa. Stwór wydał z siebie serię zadowolonych pisków i zaczął go agresywnie lizać po twarzy, podczas gdy zrezygnowany nawet nie próbował go od siebie odganiać. Jedynie skupił się na rozwinięciu papieru, który okazał się listem.
Zawierał on decyzję rady oraz zaproszenie na bal integracyjno-powitalny. Jego użycie magii uznano za obronę własną, więc był jednym z niewielu, których zdecydowano się pozostawić w akademii. Ale że po tak nieudanej akcji postanowili przydzielić ich do nowych drużyn, a co ciekawsze wpuścić na zabawę?
- No pięknie, dyrcia pojebało. - Stwierdził sepleniąc lekko, bo Mantax w tamtym momencie próbował zeżreć mu policzek. Dopiero kiedy jeden z jego zębisk mocniej naparł na skórę maga, ten wyrwał się spod niego. - Siad pierunie, bo się żarciem z tobą nie podzielę. - Przekaz był jasny jak słońce. Chowaniec usiadł prosto i machając agresywnie ogonem zaczął obijać drzwi szafy. No tak, była jeszcze kwestia ubioru.
Nagi mag rzucił całą zawartość tacy rybopodobnemu stworzeniu, a sam stanął przed zawieszonym garniturem i skrzywił się w niesmaku. Nie miał nic przeciwko noszeniu szat, ale materiał przygotowanego stroju wyglądał na znacznie grubszy od tego, który tolerował. No dobra, miał jednego minusa na koncie, to wypadało się trochę postarać. W końcu było to świetne miejsce do rozwoju, którego tak teraz usilnie pożądał. Jeden wieczór go nie zabije. Raczej.
Wystrojony cudem wymknął się z pomieszczenia unikając wciągnięcia w kolejne zabawy chowańca i polegając na mapie udał się do wskazanej sali, na której miało odbyć się przyjęcie. Powoli miał dość tej sztucznej samotności, przez którą coraz bardziej zżerała go nuda. Nawet na zajęciach ledwo dwa razy otworzył gębę i wszyscy się rozpłynęli. W sali przywitała go jedynie obecność grona nauczycielskiego. Niewiele, ale zawsze to coś. Choć ilość stołów podpowiadała mu, że zjawi się znacznie większa ilość gości.
Zajął wyznaczone mu miejsce i od razu poluzował kołnierz, a po zastanowieniu rozpiął całkiem górną część odzienia. Ktoś wspominał o staraniu się? On na pewno nie. Pewnie nawet nie minie kwadrans, a zgubi gdzieś przypadkiem większą połowę odzienia. Zarzucił nogę na nogę, jedno ramię luźno kładąc na nogach, a drugie wykorzystał z pomocą blatu stołu jako podpórkę dla policzka. Wzrok od niechcenia skierował na mównicę, choć długo go tam nie pozostawił, gdyż miejsca wokół niego zaczęły się zapełniać. A raczej został zdjęty czar ukrywający obecności jego nowej drużyny, jak i pozostałych. Jak długo ta banda wytrzyma? Czy powinien stawiać już zakłady? Sam do siebie obstawił koniec obecnie rozpoczynającej się imprezy.
- Witam. - Posłał grupie asymetryczny uśmieszek i nie czekając na resztę sięgnął po kielich wypełniony mieniącym się fioletowym płynem. - Wnioskując z waszej wymiany zdań udało wam się dogadać. Interesujące. Moja grupa niestety prawie się pozabijała. - Zaśmiał się wesoło i nałożył sobie obfitą porcję potrawy z mięsem. W końcu swoje śniadanie oddał, to teraz musiał uzupełnić braki.
- U was też wysyłali pieski za piłeczką i kazali je niańczyć? - Zapytał zerkając na osobniki, od których był w stanie wyczuć choć odrobinę magicznej energii i pociągnął łyka z kielicha. Chciał powoli wybadać sytuację w grupie.
Fojbe
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
T H E M E
Dane Podstawowe
× Mężczyzna × biseksualny × wolny
× 188 cm × 69 kg × szczupły, smukły jak na łowcę
× Białe włosy × niebieskie, nieco kocie oczy
× Blada cera × pociągła twarz
Historia
× Został wychowany od niemowlęcia przez czarodzieja. Odkąd pamięta było mu powtarzane, że gdy dorośnie, zostanie
kimś wielkim. Jego ,,ojciec'' wskazywał mu drogę,
mentorował, dawał wsparcie oraz ,,miłość''. Jednocześnie
eksperymentował na nim ze swoją magią. Hestus był
jednak tak zapatrzony w tego człowieka, iż wierzył
w każde jego słowa o wyższych celach i ambicjach. ×
× W wieku nastoletnim dowiedział się
od Rysana (czarodziej), że czas na ,,rytuał ostateczny''.
Oczywiście Hestus miał być główną ofiarą. Zresztą
on sam do tego dążył, nie wiedząc, iż koniec rytuału
jest ostatecznością jego samego. Coś poszło nie tak.
Rysan zginął, pożarty przez bestie, a młody Nostroye
długo wierzył, że to jego wina. ×
× Po tamtych wydarzeniach została mu
blizna lub bardziej znamię - okręg wokół prawego
ramienia, który z czasem zaczął coraz bardziej
wysuwać swoje macki w stronę tułowia. Nie tylko
fizyczne zmiany towarzyszyły mu w tamtym okresie.
Powiedzmy, że delikatnie mu się ześwirowało.
Kiedy więc przypadkiem trafiła na niego grupa
łowców, próbował ich pozabijać, co ostatecznie
oczywiście się nie udało. ×
× Dwa lata zajęło im przekonanie go, iż chcą
mu tylko pomóc. Zaczął poznawać swoje pochodzenie,
o które nigdy nie zapytał Rysana. Mianowicie
został porwany jako dwumiesięczne niemowlę
z rodziny szanowanych łowców. Rozpoczął również
swój trening. Jest więc stosunkowo młody stażem,
lecz okazał się również pojętnym uczniem przez te 7 lat. ×
Ciekawostki
× Zgodził się na dołączenie do Akademii, ze względu na swój ,,mały problem''. Chodzi o zrozumienie
oraz zdjęcie klątwy, w postaci znamienia,
które wciąż rośnie. ×
× Nie czuje niechęci do magii, a wprost przeciwnie.
Dąży ciągle do wiedzy na jej temat, co nieraz może
ocierać się o samodestrukcję. ×
× Przez jego aparycje ludzie myślą na pierwszy rzut,
że jest nieprzyjemny i ciągle ma ochotę kogoś zamordować.
W rzeczywistości to dość naiwny, czasem porywczy osobnik.
Potrafi zafiksować się na temat jednej osoby lub sprawy. ×
× Zna się na różnych ziołach i miksturach.
Potrafi stworzyć trucizny. Zawsze nosi przy sobie małą fiolkę. ×
× Choć nie brak mu umiejętności fizycznych
lepiej radzi sobie na odległość oraz przy zastawianiu pułapek.
Jego ulubioną bronią są jego sztylety do rzucania.
Sponsored content
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach