Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Pierwotnie opowiadanie pisane na SF
C H O D Ź , O D K R Y J N O C , S Ł O D K Ą I U P O J N Ą J A K K W I A T , W I E C Z N Ą I N I E P R Z E R W A N Ą ,
G R Z E S Z N Ą J A K N I E R Z Ą D N I C A , W O L N Ą J A K W I A T R , N I E Z G Ł Ę B I O N Ą J A K M O R Z E .
[ Ischigo Koide Hummany ]
s o r c e r e r s , p e o p l e a n d d e m o n s
C H O D Ź , O D K R Y J N O C , S Ł O D K Ą I U P O J N Ą J A K K W I A T , W I E C Z N Ą I N I E P R Z E R W A N Ą ,
G R Z E S Z N Ą J A K N I E R Z Ą D N I C A , W O L N Ą J A K W I A T R , N I E Z G Ł Ę B I O N Ą J A K M O R Z E .
[ Ischigo Koide Hummany ]
s o r c e r e r s , p e o p l e a n d d e m o n s
- :
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Pomyliłeś niebo z gwiazdami odbitymi nocą od powierzchni stawu
|Imię: Volant | Nazwisko: Funguson | Tytuł: Arcymag | Specjalizacja: Magia gwiazd i konstelacji|
| Wiek : 102 lata | Profesor Astronomii i Niekonwencjonalnych Metod Użytkowania Magii |
|Wzrost: 184cm |Włosy: Długie, szare| Oczy: Czarne | Blizna pod lewym okiem | Tatuaż na dłoni|
| Na Akademii znany ze swojego temperamentu, oraz ciętego języka. Krążą o nim złe legendy. |
|Posługuje się trudną do opanowania odmianą magii gwiazd poza nią używa magii ziemi i wody|
| Odszedł z Akademii jakieś dwadzieścia lat temu, kiedy wprowadzono system nauczania. |
| Sekretnie kocha się w uprawie ziół i kwiatów. Szczególnie upodobał sobie niezapominajki. |
He would always like to say, why change the past when you can own this days?
| Imię : Julian | Nazwisko : Lovecraft | Syn lorda Lawrence'a Lovecrafta, pana na zamku Rote. |
| Wiek : 21 lat | Urodzony : 15 sierpnia | Rasa : Człowiek | Płeć : Mężczyzna | Profesja : Łowca |
| Wzrost: 163cm |Włosy: Nieco przydługie, koloru blond | Oczy: Błękitne | Cera: Nieskazitelna |
| Nazywany "Księżniczką Rote", ale tylko wtedy kiedy tego nie słyszy. Udaje, że o tym nie wie. |
|Jest silniejszy i zwinniejszy niż wygląda. Do perfekcji opanował walkę dwuręcznym mieczem.|
| Pojęcie " dyskrecja " jest dla niego czystą abstrakcją. Ma wyczucie młota pneumatycznego. |
|Imię: Volant | Nazwisko: Funguson | Tytuł: Arcymag | Specjalizacja: Magia gwiazd i konstelacji|
| Wiek : 102 lata | Profesor Astronomii i Niekonwencjonalnych Metod Użytkowania Magii |
|Wzrost: 184cm |Włosy: Długie, szare| Oczy: Czarne | Blizna pod lewym okiem | Tatuaż na dłoni|
| Na Akademii znany ze swojego temperamentu, oraz ciętego języka. Krążą o nim złe legendy. |
|Posługuje się trudną do opanowania odmianą magii gwiazd poza nią używa magii ziemi i wody|
| Odszedł z Akademii jakieś dwadzieścia lat temu, kiedy wprowadzono system nauczania. |
| Sekretnie kocha się w uprawie ziół i kwiatów. Szczególnie upodobał sobie niezapominajki. |
He would always like to say, why change the past when you can own this days?
| Imię : Julian | Nazwisko : Lovecraft | Syn lorda Lawrence'a Lovecrafta, pana na zamku Rote. |
| Wiek : 21 lat | Urodzony : 15 sierpnia | Rasa : Człowiek | Płeć : Mężczyzna | Profesja : Łowca |
| Wzrost: 163cm |Włosy: Nieco przydługie, koloru blond | Oczy: Błękitne | Cera: Nieskazitelna |
| Nazywany "Księżniczką Rote", ale tylko wtedy kiedy tego nie słyszy. Udaje, że o tym nie wie. |
|Jest silniejszy i zwinniejszy niż wygląda. Do perfekcji opanował walkę dwuręcznym mieczem.|
| Pojęcie " dyskrecja " jest dla niego czystą abstrakcją. Ma wyczucie młota pneumatycznego. |
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Leraja Salvadore | potocznie nazywany także Eden demon piątej rangi | książę rodu Salvadore | rozporządza trzydziestoma legionami duchów piekielnych ma za sobą 336 zimy | szlachetna krew | sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu | włosy za ramiona w kolorze chłodnej czerni | złote oczy nieskazitelna, porcelanowa cera | silne ramiona, postawna sylwetka | rogi w kolorze białej perły | zimny, chłodny, opanowany | nigdy nie przypuszczał, że pogłębiając swoją siłę, sprowadzi na siebie zniszczenie | bardzo szybko traci swoją demoniczną energię stale potrzebując żywiciela | zwykle niepodatny na magię i czary | nie przywykł do zdobywania esencji | ponoć dopiero w trakcie głodu ukazuje swoją demoniczną naturę | łagodny w stosunku do zaufanych osób | osierocił wiele samotnych, słabych demonów | niczego nienawidzi tak bardzo, jak rasy ludzi | nie potrafi obcować z gatunkiem ludzkim
Fenrir Prewett | nazywany kotem na szczury | ma za sobą 25 jesieni | przemytnik broni, przekaźnik informacji | pochodzi z mało zamożnej rodziny zielarzy | trudni się w dobrze płatnej, a niekoniecznie legalnej pracy | sto siedemdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu | kruczoczarne, zmierzwione włosy zakładane za jedno ucho | srebrne oczy | blizny na całych dłoniach i rękach | szczupła, zgrabna sylwetka | długie nogi, zwinne ciało | nadpobudliwy, szaleńczy, wygadany lizus | nieograniczone pokłady energii, ambicji | potrzeba ciągłej adrenaliny | praktycznie zawsze ma coś do powiedzenia | ponoć tylko nieliczni okryli, co zrobić by nareszcie się zamknął | wygonisz drzwiami, wejdzie oknem nie obchodzi go nic, co nie ma w nazwie pieniądze | tak naprawdę boi się myszy | mistrz walki (i rzucania) nożami | miłośnik dachowców i grzanego wina | zna podstawy pierwszej pomocy
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Wiosenny dzień okraszony ciepłymi promieniami słońca rozpoczął się dla Maellosu wspaniale i zapowiadało się, że dokładnie w taki sposób również się skończy. Wpadł dzisiaj przypadkowo na gromadkę rozbawionych dzieci, a jako że te zajmowały teren sporej łąki pomiędzy kwitnącymi jabłoniami nie miał żadnych skrupułów żeby pobrać ich esencję jednocześnie usypiając je w wysokiej i miękkiej trawie. Ta radości smakowała Edenowi najbardziej, a on doskonale tego świadom uśmiechał się jak głupi do sera sam do siebie. Dodatkowo, w ogóle nie czuł się winny. Jego pojawienie zawsze działało na ludzi jak ciężka praca fizyczna. W momencie gdy na nich żerował Ci odczuwali przeogromne zmęczenie i musieli albo coś zjeść albo się położyć. Jednocześnie nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy bo jako bardzo dobrze wychowany demon, interesujący się tym co człowiek poza esencją mógł wnieść w jego życie, szanował ich dobro. Oznaczało to, że żer odbywał się zawsze w bezpiecznym miejscu, ewentualnie manewrował między tłumem pobierając to tu to tam odrobinę silnej emocji.
Mieszkanie pod tak wielkim miastem jakim niewątpliwie było Rote niosło ze sobą wiele korzyści. Poza tym, że miał nieograniczone źródło pożywienia dla swojego symbionta dodatkowo czerpali ogrom profitów z bycia zwyczajnie jednym z wielu w tłumie. Mogli spokojnie sprzedawać cenne kruszce czy kamienie w małych ilościach tym samym powiększając swój majątek. Mieszkając w kamiennym mieście na którego pozostałościach wzniesione zostało ludzkie królestwo nie musieli się absolutnie niczego obawiać. Wieści i przekazy o istnieniu takich miejsc umarły wraz z okresem wielkich polowań, a oni jako nieliczni przedstawiciele demonów mieli wielki pałac do swojej dyspozycji. Eden mówi, że należy do niego, a on się z tym nie kłóci kochając przemierzać nowe komnaty i znajdować skarby. Tak, Mae był demonem który od dwudziestu lat spokojnie żył pod protekcją najsilniejszego i najstarszego przedstawiciela jego rasy o którym kiedykolwiek słyszał, w wielkim zamczysku o istnieniu którego nikt nie wiedział, paradując sobie radośnie wśród ludzi których uwielbiał poznawać. Był dziwny, a jego demoniczny tatko tylko podsycał w nim tą ciekawość i żądzę wiedzy.
Obecnie od dwóch godzin plącząc się po wielkim targowisku robił bogate w świeże pieczywo, owoce i mięso zakupy chcąc im coś ugotować. Lubił to uczucie pełnego żołądka chociaż kompletnie tego nie potrzebowali. Żywił się energią otaczającą najedzonego i szczęśliwego demona dla którego zbierał esencję. Ta obecnie wypełniała szklaną buteleczkę przypiętą do jego pasa. Wyglądało jak zwyczajna woda dlatego wątpił żeby ktokolwiek się nią interesował. Inaczej było z jego pełną sakiewką której Eden nauczył go chronić, przykładał do tego ogromną wagę chociaż jego skupienie czy potencjalna uwaga cały czas się rozpraszały i skupiały na czymś zupełnie innym. Zatrzymał się dopiero przy stoisku z wypiekami ale tymi na słodko, poczuł jak ślinka cieknie mu strumieniami i pochylając się nad pachnącą blachą już chciał poprosić o kilka sztuk gdy do jego uszu dobiegła bardzo interesująca rozmowa.
- … tak, podobnie uczył kiedyś w Szkole Magii!
- Ale za usługi liczy sobie jak za zboże! I jeszcze mało które zlecenie wykonuje!
- No wiem ale to nadal arcymag…
- Milcz dziewczyno! Nie powinnaś wymawiać takich słów! Nie wiemy kto to! Sprowadził się dawno ale dopiero teraz zaczęło go coś łączyć ze społecznością. Przestań wymyślać to pewnie jakiś oszust!
Na tym rozmowa młodej i starej kobiety się zakończyła. Młoda została zganiona i zagoniona do pracy co on od razu z uroczym uśmiechem wykorzystał prosząc o wypieki. Jak w ogóle nic nie słyszał i jakby jego oczy właśnie nie przypominały polującego kota, pełne podekscytowania. Dawno w takim tempie nie przemieszczał się wąskim korytarzem wymagającym od niego przemieszczania się w cieniu żeby gdzieniegdzie się przecisnąć. Ostatecznie wpadł na wielki dziedziniec zamczyska i w te pędy pognał na przestronny taras na którym podejrzewał, że znajdzie swojego przyjaciela.
- Eden! Eden przyniosłem śniadanie! – Zawołał kładąc koszyk na pięknym szklanym stole po czym przytulił bruneta za szyję całując go w policzek. – I usłyszałem ciekawą plotkę! Będę musiał to sprawdzić. Może razem ze mną wyjdziesz na spacer? – Zaproponował, a jego diabelski ogonek który w momencie przekroczenia bezpiecznych progów domu kiwał się to na lewo to na prawo, raz mocniej raz lżej.
- Zgaduj! – Zaczął ale szybko przebierając nogami w miejscu ostatecznie nie wytrzymał. – Albo ja Ci powiem! Słuchaj! – Zaczął zbierać oddech nadal energicznie się przemieszczając. – Podobno gdzieś w mieście mieszka arcymag! Bardzo kapryśny bo nie przyjmuje wszystkich zleceń. To znaczy, że może być tak samo prawdziwy jak nieprawdziwy! Ale to świetna szansa! To jest to czego szukamy ostatnio, prawda? Prawda Eden? – Pochylił się nad nim mocno łącząc ich czoła i nosy. Ten potarł lekko swoim na co nagle nabrał grymasu jakby zapomniał o czymś ważnym i sobie teraz przypomniał.
- Och! I mam dla Ciebie dzisiaj rarytas. Znalazłem dziecięcą radość… – Uśmiechnął się tak jakby oczekiwał jeszcze większego zainteresowania dla jego osoby niżeli to które otrzymywał przy każdym powrocie. Jego symbiont był bardzo stonowany i spokojny, a jednak! Za każdym razem gdy Mae wracał patrzył na niego ciepło, delikatnie się uśmiechał i słuchał dokładnie o wszystkim co młody demon przeżył po to żeby go pochwalić albo coś mu wyjaśnić. Teraz jednak, patrzył na niego z trochę większą dziecięcą radością iskrzącymi się oczami, a gdy on sięgnął po wypełnione naczynie był pewien, że te piękne oczy zaczęły błyszczeć.
- I jest cała dla Ciebie! – Przyznał zajmując drugi z wygodnych foteli rozkoszując się energią wydzielaną przez wygłodniałego demona. I tylko ze zwykłego przyzwyczajenia i chęci sprawienia sobie przyjemności ukroił sporą pajdkę świeżego chleba którą posmarował masłem i dał na to kawałek sera.
- Co myślisz? To może być mag?
Mieszkanie pod tak wielkim miastem jakim niewątpliwie było Rote niosło ze sobą wiele korzyści. Poza tym, że miał nieograniczone źródło pożywienia dla swojego symbionta dodatkowo czerpali ogrom profitów z bycia zwyczajnie jednym z wielu w tłumie. Mogli spokojnie sprzedawać cenne kruszce czy kamienie w małych ilościach tym samym powiększając swój majątek. Mieszkając w kamiennym mieście na którego pozostałościach wzniesione zostało ludzkie królestwo nie musieli się absolutnie niczego obawiać. Wieści i przekazy o istnieniu takich miejsc umarły wraz z okresem wielkich polowań, a oni jako nieliczni przedstawiciele demonów mieli wielki pałac do swojej dyspozycji. Eden mówi, że należy do niego, a on się z tym nie kłóci kochając przemierzać nowe komnaty i znajdować skarby. Tak, Mae był demonem który od dwudziestu lat spokojnie żył pod protekcją najsilniejszego i najstarszego przedstawiciela jego rasy o którym kiedykolwiek słyszał, w wielkim zamczysku o istnieniu którego nikt nie wiedział, paradując sobie radośnie wśród ludzi których uwielbiał poznawać. Był dziwny, a jego demoniczny tatko tylko podsycał w nim tą ciekawość i żądzę wiedzy.
Obecnie od dwóch godzin plącząc się po wielkim targowisku robił bogate w świeże pieczywo, owoce i mięso zakupy chcąc im coś ugotować. Lubił to uczucie pełnego żołądka chociaż kompletnie tego nie potrzebowali. Żywił się energią otaczającą najedzonego i szczęśliwego demona dla którego zbierał esencję. Ta obecnie wypełniała szklaną buteleczkę przypiętą do jego pasa. Wyglądało jak zwyczajna woda dlatego wątpił żeby ktokolwiek się nią interesował. Inaczej było z jego pełną sakiewką której Eden nauczył go chronić, przykładał do tego ogromną wagę chociaż jego skupienie czy potencjalna uwaga cały czas się rozpraszały i skupiały na czymś zupełnie innym. Zatrzymał się dopiero przy stoisku z wypiekami ale tymi na słodko, poczuł jak ślinka cieknie mu strumieniami i pochylając się nad pachnącą blachą już chciał poprosić o kilka sztuk gdy do jego uszu dobiegła bardzo interesująca rozmowa.
- … tak, podobnie uczył kiedyś w Szkole Magii!
- Ale za usługi liczy sobie jak za zboże! I jeszcze mało które zlecenie wykonuje!
- No wiem ale to nadal arcymag…
- Milcz dziewczyno! Nie powinnaś wymawiać takich słów! Nie wiemy kto to! Sprowadził się dawno ale dopiero teraz zaczęło go coś łączyć ze społecznością. Przestań wymyślać to pewnie jakiś oszust!
Na tym rozmowa młodej i starej kobiety się zakończyła. Młoda została zganiona i zagoniona do pracy co on od razu z uroczym uśmiechem wykorzystał prosząc o wypieki. Jak w ogóle nic nie słyszał i jakby jego oczy właśnie nie przypominały polującego kota, pełne podekscytowania. Dawno w takim tempie nie przemieszczał się wąskim korytarzem wymagającym od niego przemieszczania się w cieniu żeby gdzieniegdzie się przecisnąć. Ostatecznie wpadł na wielki dziedziniec zamczyska i w te pędy pognał na przestronny taras na którym podejrzewał, że znajdzie swojego przyjaciela.
- Eden! Eden przyniosłem śniadanie! – Zawołał kładąc koszyk na pięknym szklanym stole po czym przytulił bruneta za szyję całując go w policzek. – I usłyszałem ciekawą plotkę! Będę musiał to sprawdzić. Może razem ze mną wyjdziesz na spacer? – Zaproponował, a jego diabelski ogonek który w momencie przekroczenia bezpiecznych progów domu kiwał się to na lewo to na prawo, raz mocniej raz lżej.
- Zgaduj! – Zaczął ale szybko przebierając nogami w miejscu ostatecznie nie wytrzymał. – Albo ja Ci powiem! Słuchaj! – Zaczął zbierać oddech nadal energicznie się przemieszczając. – Podobno gdzieś w mieście mieszka arcymag! Bardzo kapryśny bo nie przyjmuje wszystkich zleceń. To znaczy, że może być tak samo prawdziwy jak nieprawdziwy! Ale to świetna szansa! To jest to czego szukamy ostatnio, prawda? Prawda Eden? – Pochylił się nad nim mocno łącząc ich czoła i nosy. Ten potarł lekko swoim na co nagle nabrał grymasu jakby zapomniał o czymś ważnym i sobie teraz przypomniał.
- Och! I mam dla Ciebie dzisiaj rarytas. Znalazłem dziecięcą radość… – Uśmiechnął się tak jakby oczekiwał jeszcze większego zainteresowania dla jego osoby niżeli to które otrzymywał przy każdym powrocie. Jego symbiont był bardzo stonowany i spokojny, a jednak! Za każdym razem gdy Mae wracał patrzył na niego ciepło, delikatnie się uśmiechał i słuchał dokładnie o wszystkim co młody demon przeżył po to żeby go pochwalić albo coś mu wyjaśnić. Teraz jednak, patrzył na niego z trochę większą dziecięcą radością iskrzącymi się oczami, a gdy on sięgnął po wypełnione naczynie był pewien, że te piękne oczy zaczęły błyszczeć.
- I jest cała dla Ciebie! – Przyznał zajmując drugi z wygodnych foteli rozkoszując się energią wydzielaną przez wygłodniałego demona. I tylko ze zwykłego przyzwyczajenia i chęci sprawienia sobie przyjemności ukroił sporą pajdkę świeżego chleba którą posmarował masłem i dał na to kawałek sera.
- Co myślisz? To może być mag?
Powierzenie tak odpowiedzialnej misji najlepszemu uczniowi na roku, pretendentowi do zdobycia tytułu mistrzowskiego z palcem wsadzonym w ucho, najbardziej wychowanej i odpowiedzialnej osobie, wydawało się być aż nazbyt logicznym. Szkoda, że on miał ogrom wątpliwości które początkowo chociaż zatuszowane przez dumę i ogromny zaszczyt, zaczęły w nim narastać z każdym krokiem oddalającym go od murów szkoły. Kilkukrotnie zdarzało się mu odwracać za siebie, poprawiać nagle za ciasny kołnierz oficjalnego munduru i przełykać nerwowo ślinę. Ismail Havar bowiem jako mag idealny nigdy w życiu nie opuścił murów szkoły, świat rozciągający się za nimi znał jedynie z ksiąg albo opowieści i chociaż sam przed sobą tego nigdy nie miał zamiaru przyznać, był mocno nieporadny życiowo.
Urodzony jako człowiek, w zwyczajnej ludzkiej rodzinie, nie został nauczony niczego. Jego losy potoczyły się na tyle burzliwie, że obecnie wypierając cały ten okres z pamięci nie umiał jasno przedstawić okoliczności znalezienia się w szkole. Jedyne co wiedział to powtarzane od najmłodszych lat słowa o jego nadzwyczajnym talencie za którymi szedł upór maniaka z jakim uczono go samokontroli. Miał nie czuć emocji bo te przeszkadzały w chłodnej kalkulacji. Miał jednak być życzliwi i rozumieć zawiłe relacje międzyludzkie. Jak? Skoro nie znał emocji? Nie umiał sobie odpowiedzieć na to ale i wiele innych kwestii. Jak mógł rozumieć zamiary innych osób gdy był tak szczelnie zamknięty w hermetycznym wręcz społeczeństwie? Jak będzie czuł, że ma do czynienia istotą magiczną, groźną czy przyjazną? „Będziesz to czuł” powtarzano mu raz po raz, a on jedyne co obecnie czuł to mdłości. Szczególnie, że im starszy się stawał tym więcej kontrowertycznych zachowań obserwował.
Owszem, Szkoła uczyła pokory, świetnego poziomu magii, opanowania ale i przygotowywała do odgrywania ważnej roli w obecnym świecie. Kilkukrotnie, a w szczególności ostatnio, zdarzało się mu jednak podważać wewnątrz siebie przekazywane im nauki. Kiedyś, całkowicie bezprawnie, dostał w ręce pamiętnik w którym jakiś mag opisywał tyle nielegalnych uczynków, że po nim chodziły ciarki. Wertował jednak kolejne i kolejne strony przez co szparki przez które obserwował świat sądząc, że to wszystko co mu oferuje nieco mocniej się uchyliły.
Był to powód odczuwanego przez niego obecnie strachu.
Miał jednak misję, miał długi list od władz szkoły do niejakiego Volanta Fungunsona w którym wymagano od niego natychmiastowego stawienia się w szkole, wyrażenia szczerej skruchy za swoje postępowanie, w innych okolicznościach zostanie pozbawiony tytułu naukowego oraz całkowicie wydalony z wąskiego grona uznanych arcymagów… co samo w sobie brzmiało przerażająco. Wyrzucenie z tak ścisłego i bardzo znaczącego grona musiało nieść za sobą ogrom represji ale z drugiej strony, czy ktoś kogo podobizna miała odstraszać małolaty od uprawiania miłości w łazienkach by się tym w ogóle przejął? Dlatego właśnie kazano mu wyćwiczyć recytację wszystkich potencjalnych kar, nakazów oraz sankcji do czego niezmiernie się przyłożył. Znał na pamięć konkretne paragrafy z kodeksu magicznego chociaż obecnie… chciało się mu jeść.
Docierając wreszcie na tereny lorda Lawrence'a Lovecrafta odetchnął z niewyobrażalną ulgą, w pierwszym lepszym miejscu kupując sobie świeży bochenek chleba. Nie miał wielu pieniędzy bo przy okazji jego wielkiej misji chciano nauczyć go samodzielnego zarabiania – jak? Pojęcia nie miał! Pewnie niedługo zacznie głodować… - ale o tym na razie nie myślał. Na razie postanowił mało dyskretnie zapytać o miejsce zamieszkania maga przez co spotkał się nawet z napluciem mu pod nogi!
- Ale… ale ja chciałem tylko…
- Plugawe istoty, idźcie parać się magią poza nasze miasto! – Skwitował starzec na co on rozejrzał się z brakiem zrozumienia po okolicy. Po kolejnej godzinie poszukiwań władował się w jakiś upiorny zaułek gdzie siedmiu typa chciało go okraść. Szczęśliwie skończyli lewitując w bańkach wypełnionych wodą z głowami wystawionymi poza obszar bąbelka, a on uciekł w popłochu. To był jego pierwszy raz! Po raz pierwszy w życiu musiał w tak silnie stresowej sytuacji użyć magii! I prawie mu to nie wyszło!
Ostatecznie zaczął tracić nadzieję. Słońce stało już wysoko na niebie, on był głodny i zmęczony tułał się po wielkim lesie za miastem sądząc, że tam coś wymyśli i już miał się poddać gdy drobne włoski na karku stanęły mu dęba. Od razu spojrzał w stronę uroczej chatki z której czuł delikatne muśnięcia magii. Aż mu serce oszalało! Dotarł!
Podchodząc pod drzwi poprawił się, odchrząknął, wyprostował, powtórzył sobie jeszcze raz po co przybył, jeszcze raz się poprawił, zaczesał włosy do tyłu po czym zapukał i…. cisza!
- No nie! – Zapiszczał i jeszcze raz zapukał na co zza domu usłyszał mało grzeczne, nieco zachrypnięte „czego tam?!”. No i zgłupiał jeszcze bardziej…
- Ismail Havar, kadet Wyższej Szkoły Magii, Astronomii Stosowanej i Strategii, przybywa z obwieszczeniem Wielkie Rady Magicznej dla arcymaga Volanta Fungusona…
Urodzony jako człowiek, w zwyczajnej ludzkiej rodzinie, nie został nauczony niczego. Jego losy potoczyły się na tyle burzliwie, że obecnie wypierając cały ten okres z pamięci nie umiał jasno przedstawić okoliczności znalezienia się w szkole. Jedyne co wiedział to powtarzane od najmłodszych lat słowa o jego nadzwyczajnym talencie za którymi szedł upór maniaka z jakim uczono go samokontroli. Miał nie czuć emocji bo te przeszkadzały w chłodnej kalkulacji. Miał jednak być życzliwi i rozumieć zawiłe relacje międzyludzkie. Jak? Skoro nie znał emocji? Nie umiał sobie odpowiedzieć na to ale i wiele innych kwestii. Jak mógł rozumieć zamiary innych osób gdy był tak szczelnie zamknięty w hermetycznym wręcz społeczeństwie? Jak będzie czuł, że ma do czynienia istotą magiczną, groźną czy przyjazną? „Będziesz to czuł” powtarzano mu raz po raz, a on jedyne co obecnie czuł to mdłości. Szczególnie, że im starszy się stawał tym więcej kontrowertycznych zachowań obserwował.
Owszem, Szkoła uczyła pokory, świetnego poziomu magii, opanowania ale i przygotowywała do odgrywania ważnej roli w obecnym świecie. Kilkukrotnie, a w szczególności ostatnio, zdarzało się mu jednak podważać wewnątrz siebie przekazywane im nauki. Kiedyś, całkowicie bezprawnie, dostał w ręce pamiętnik w którym jakiś mag opisywał tyle nielegalnych uczynków, że po nim chodziły ciarki. Wertował jednak kolejne i kolejne strony przez co szparki przez które obserwował świat sądząc, że to wszystko co mu oferuje nieco mocniej się uchyliły.
Był to powód odczuwanego przez niego obecnie strachu.
Miał jednak misję, miał długi list od władz szkoły do niejakiego Volanta Fungunsona w którym wymagano od niego natychmiastowego stawienia się w szkole, wyrażenia szczerej skruchy za swoje postępowanie, w innych okolicznościach zostanie pozbawiony tytułu naukowego oraz całkowicie wydalony z wąskiego grona uznanych arcymagów… co samo w sobie brzmiało przerażająco. Wyrzucenie z tak ścisłego i bardzo znaczącego grona musiało nieść za sobą ogrom represji ale z drugiej strony, czy ktoś kogo podobizna miała odstraszać małolaty od uprawiania miłości w łazienkach by się tym w ogóle przejął? Dlatego właśnie kazano mu wyćwiczyć recytację wszystkich potencjalnych kar, nakazów oraz sankcji do czego niezmiernie się przyłożył. Znał na pamięć konkretne paragrafy z kodeksu magicznego chociaż obecnie… chciało się mu jeść.
Docierając wreszcie na tereny lorda Lawrence'a Lovecrafta odetchnął z niewyobrażalną ulgą, w pierwszym lepszym miejscu kupując sobie świeży bochenek chleba. Nie miał wielu pieniędzy bo przy okazji jego wielkiej misji chciano nauczyć go samodzielnego zarabiania – jak? Pojęcia nie miał! Pewnie niedługo zacznie głodować… - ale o tym na razie nie myślał. Na razie postanowił mało dyskretnie zapytać o miejsce zamieszkania maga przez co spotkał się nawet z napluciem mu pod nogi!
- Ale… ale ja chciałem tylko…
- Plugawe istoty, idźcie parać się magią poza nasze miasto! – Skwitował starzec na co on rozejrzał się z brakiem zrozumienia po okolicy. Po kolejnej godzinie poszukiwań władował się w jakiś upiorny zaułek gdzie siedmiu typa chciało go okraść. Szczęśliwie skończyli lewitując w bańkach wypełnionych wodą z głowami wystawionymi poza obszar bąbelka, a on uciekł w popłochu. To był jego pierwszy raz! Po raz pierwszy w życiu musiał w tak silnie stresowej sytuacji użyć magii! I prawie mu to nie wyszło!
Ostatecznie zaczął tracić nadzieję. Słońce stało już wysoko na niebie, on był głodny i zmęczony tułał się po wielkim lesie za miastem sądząc, że tam coś wymyśli i już miał się poddać gdy drobne włoski na karku stanęły mu dęba. Od razu spojrzał w stronę uroczej chatki z której czuł delikatne muśnięcia magii. Aż mu serce oszalało! Dotarł!
Podchodząc pod drzwi poprawił się, odchrząknął, wyprostował, powtórzył sobie jeszcze raz po co przybył, jeszcze raz się poprawił, zaczesał włosy do tyłu po czym zapukał i…. cisza!
- No nie! – Zapiszczał i jeszcze raz zapukał na co zza domu usłyszał mało grzeczne, nieco zachrypnięte „czego tam?!”. No i zgłupiał jeszcze bardziej…
- Ismail Havar, kadet Wyższej Szkoły Magii, Astronomii Stosowanej i Strategii, przybywa z obwieszczeniem Wielkie Rady Magicznej dla arcymaga Volanta Fungusona…
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Kiedy sześć lat temu Volant Funguson osiadł w ludzkim mieście Rote, nie wierzył, że tym razem uda mu się osiąść w nim na stałe. W końcu od czternastu lat tułał się po świecie nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca, jakby los i cały świat mówiły mu, że jego miejsce było w Akademii, gdzie miał pierdzieć w nauczycielski stołek i próbować wbić do tępych łbów młodych odrobinę swojej mądrości. Ale on był zbyt uparty by zrezygnować. W końcu to było tylko czternaście lat, a on na karku miał ich znacznie więcej! Tym bardziej, kiedy znalazł się w Rote nie zamierzał się poddawać. I tym razem los mu sprzyjał. Odkupił dom, zapadającą się ruinę stojącą w środku lasu i odremontowawszy, w końcu zaznał odrobiny spokoju. Oh, jak on uwielbiał swój mały kąt. Mógł sadzić kwiaty i zioła, a pieniędzy miał tyle, że zlecenia od wieśniaków mógł przyjmować tylko wedle własnego widzimisię!
Tym bardziej, kiedy mijało dokładnie dwadzieścia lat jego ucieczki, nie spodziewał się, że Akademia się o niego upomni. Był taki piękny dzień, nic nie zwiastowało katastrofy. Od samego rana powietrze było rześkie i czyste, a słońce stało wysoko na niebie, pozwalając mężczyźnie cieszyć się śniadaniem na łonie natury, otoczony jedynie ciszą i spokojem. Jego twarz, zwykle skrzywiona w nieprzyjemnym grymasie była całkowicie rozluźniona i nawet jego wargi układały się w delikatnym uśmiechu.
- Tak mogę żyć… - westchnął do siebie, pozwalając by jeszcze nierozczesane, nieco potargane szare włosy rozwiał lekki wiatr. Cieszył się poranną herbatą, upajając się wonią kwiatów i ziół, słuchając treli ptaków i ciepłem promieni słonecznych na twarzy…
A przynajmniej cieszył się, dopóki bariera postawiona wokół jego domu nie zafalowała, posyłając w kierunku jego umysłu informację o intruzie. W pierwszej chwili mag zignorował ostrzeżenie. Któż to, jeśli nie kolejny wieśniak z wrośniętym paznokciem, mógłby być? Volant nie spodziewał się gości, tym bardziej gości władających magią. Dlatego kiedy nieznajomy zbliżył się i zapukał do jego drzwi, nie przejął się tym, jedynie profilaktycznie posyłając w jego kierunku rutynowe zaklęcie sprawdzające. Aż wyprostował się na krześle, kiedy poczuł silną, magiczną aurę otaczającą nieznajomego, natychmiast odkładając filiżankę na mały stoliczek. Mag? Demon? Raczej mag… Mężczyzna podniósł się z krzesła, ale zanim wyszedł rzucił głośno, pewien, że nieznajomy go usłyszy.
- Czego tam?! – warknął, nie mając ochoty na towarzystwo, obawiał się że herbata mogła przestać mu smakować…
A kiedy w końcu wyszedł przed dom, z rękoma zaplecionymi na piersi, wiedział, że obcy zdecydowanie popsułby mu apetyt. Wystarczyło zerknąć na jego przepisowy, do bólu służbowy mundur opinający jego klatkę piersiową, zapięty pod samą szyję, jakby miał udusić właściciela. Włosy ułożone pod linijkę, sprawiające że Volant ze swoją nieokrzesaną grzywą wyglądał jeszcze bardziej niechlujnie. No i, podczas gdy buty nieznajomego prawie oślepiły starszego maga swoim blaskiem, on sam był boso. A kiedy jeszcze zaczął mówić…
- Dość, przestań, cóż za okropna maniera! – oburzył się, czując że wystarczyło mu tak niewiele by jego głowę zamieszkał potworny ból głowy. Ten arogancki, zadufany w sobie, niemal recytowany ton, postawa jakby stojący przed nim młody człowiek był samym królem, albo przynajmniej jego najbliższym przydupasem i same słowa, od których twarz Volanta pociemniała, a on sam stał się swoim zwyczajnym, burkliwym sobą. A to był taki piękny poranek!
- Nie obchodzi mnie jak się nazywasz, gówniarzu, ani jaki klozet w tym szalecie zajmujesz, więc streszczaj się i dawaj ten świstek – powiedział niemiło, podchodząc bliżej, tylko po to, by wyszarpnąć kopertę, jak zwykle pokazującą zbyt dużo nieistniejącego splendoru Akademii. Rzygać mu się chciało na samą myśl! Skoro ten tutaj wyglądał w ten sposób, to jak musiała wyglądać cała Akademia? Już kiedy pakował manatki większość uczonych miało klapki na oczach, teraz obawiał się, że w szerokich horyzontach niegdysiejszej Szkoły Magii nie pozostały nawet wąskie szparki...
Nie ociągając się złamał magiczną sygnaturę listu, niemal zgrzytając zębami na długi, gruby zwój pergaminu, który się z niej wysunął. No jasne. Nie dało się napisać w trzech słowach czego chcieli, musieli meritum opakować pięknie w słodko brzmiące, choć okropnie śmierdzące gówno. Mag rzucił jeszcze jedno szybkie, ostre spojrzenie na posłańca, a potem zaciskając szczęki zaczął czytać. Im niżej pergaminu był, tym szybciej jego dłonie przesuwały się po papierze, a jego twarz stawała się bordowa z wściekłości. Wisząca w powietrzu magia zaczęła zbierać się wokół niego, tworząc delikatne wyładowania elektryczne, które unosiły kosmyki jego włosów. Omijając wszystkie prawne niuanse, informowali go, że jeśli nie wróci na kolanach i nie zostanie do końca życia psem biurokracji, może się żegnać z zaszczytnym tytułem, przywilejami i ogólnie ze wszystkim co wiązało się z byciem arcymagiem.
- Wiesz co, mały… - zaczął złowróżbnym tonem, zwijając starannie pergamin w ciasną kulkę, drobnym zaklęciem dodając jej sporo wagi. – Wiesz co sobie możesz zrobić ty i ta twoja Akademia z moim tytułem? – zapytał, ale było to raczej pytanie retoryczne. – Możecie go sobie… wcisnąć w wylizane pochlebstwami dupska! – oświadczył wściekły, zamachnąwszy się, by cisnąć papierem prosto w twarz młodego maga. Zwielokrotniony ciężar papieru trafił młokosa prosto w czoło, a ten zaskoczony, zachwiał się i przewrócił, prosto w jedną z doniczek kwitnących pelargonii.
- Zapłać mi za to – prychnął mag, nie fatygując się by pozbierać szczątki gliny i młodego człowieka z trawy, patrząc na niego z góry z ustami ściśniętymi w wąską kreskę i oczami ciskającymi pioruny.
Życie na zamku rozpoczynało się od najwcześniejszych godzin porannych. Kiedy tylko słońce wstało, budziła się również służba i niewielkie grono szlacheckich rannych ptaszków. Do tej grupy zaliczał się zarówno Lord Lawrence jak i Julian Lovecraftowie, panowie na zamku i mieście Rote. Blondyn nie potrafił i nie chciał żyć jak inni szlachetnie urodzeni. Wolał być jak rycerz… tylko taki trochę mniej rycerski. Nie lubił zbytnio kodeksów, a z takim honorowym to już w ogóle mu było nie po drodze. Dlatego codziennie rano najpierw biegał murami Rote, potem ćwiczył szermierkę, ćwiczył, podnosił ciężary aż słońce wysoko stało na niebie, a nieco przymulony poranek zmieniał się w pełnoprawny dzień, napełniając pałac i miasto odgłosami życia. Wtedy Julian mógł z całym spokojem ducha, pobudzony treningiem zajść z powrotem do swojej komnaty, gdzie załamane jego wyglądem służące szykowały mu szybką kąpiel i godne dziedzica ubrania z satyny i batystu, lśniące brokatem i drogimi kamieniami. To przez nie zyskał przydomek „Księżniczki Rote” i za nic nie mógł się go pozbyć. Jego jasne włosy, migdałowe oczy otoczone gęstymi rzęsami i wzrost niegodny mężczyzny nie poprawiały wcale sytuacji.
- Mogę chociaż… - zaczął, sięgając po swój ulubiony miecz dwuręczny, by wraz z szelkami umieścić go sobie na plecach, ale nie zdążył nawet dokończyć myśli, czy sięgnąć po przedmiot, by dostać po łapach od naczelnej pokojówki.
- Ani mi się waż, panie. Idziesz na śniadanie z jego wysokością, a nie zapasy z gawiedzią – ochrzaniła go kobieta, sprawiając że chłopak skapitulował, unosząc dłonie w obronnym geście. Kiedy tylko służąca się odwróciła przewrócił oczami i pokazał jej język, co rozbawiło młodsze dziewczęta, które z zachwytem i zazdrością spoglądały na jasną i gładką skórę szlachcica.
Julian podokuczał jeszcze odrobinę starszej kobiecie, a kiedy ta niebezpiecznie zmrużyła oczy, ze śmiechem podszedł do niej by przytulasem i całusem w policzek, kobieta była dla niego niczym druga matka, wkupić się w jej łaski z powrotem.
- Idź już nicponiu, zanim oboje z twoim ojcem stracimy cierpliwość – upomniała go, a on roześmiał się serdecznie i łapiąc w biegu miecz, wybiegł z komnaty, udając że nie usłyszał wołających go służących.
- Dwanaście do pięciu – parsknął do siebie, zarzucając na plecy szelki i przymocowując do nich pewnie miecz przed najbliższym lustrem. Broń nie pasowała ani odrobinę do jego kosztownego stroju, ale nie zwracał na to uwagi, zbyt zadowolony z tego, że udało mu się ją mimo wszystko zabrać.
Śniadanie zjadł razem z Lordem, który odrobinę zajęty jakimiś papierami, nie zwracał na Juliana i jego młodszą siostrę uwagi, pozwalając jedynie by od czasu do czasu zatroskana Lady Monica wsunęła mu w usta łyżkę owsianki. Chłopak wymieniał z szesnastolatką zdziwione spojrzenia, ale już się przyzwyczaili, by w takich momentach po prostu nie rozmawiać i poczekać z ewentualnymi uwagami na czas, w którym mężczyzna nie mógłby ich usłyszeć.
- Stało się coś o czym nie wiem? – zapytał matkę, kiedy już względnie najedzeni, bo Julian zawsze po śniadaniu czuł, że jeszcze coś by zjadł, wyszli z jadalni.
- Nie jestem pewna… - zaczęła kobieta głaszcząc machinalnie jasne włosy swoich dzieci. – Niemniej, nie macie się czym martwić, jeśli coś się stało, postaramy się z tatą naprawić to tak szybko jak to możliwe – zapewniła ich, składając na czole każdego drobnego całusa, zanim zmartwiona wróciła do męża, a Julian spoglądając znacząco na Sarę pociągnął siostrę w stronę pałacowej kuchni.
Znalazłszy się w spiżarni, odnalazł dwa dorodne jabłka i jedno rzucił dziewczynie, samemu niemal od razu wgryzając się w drugie. I byłby przypłacił swoje łakomstwo na te owoce życiem, bo nie zdążył usiąść na ławce, kiedy czyjeś silne ramię owinęło się wokół jego szyi i został pociągnięty do szaleńczego skaczącego tańca wokół kuchennego stołu.
- Fenrir, na wszystko co słodkie, odbiło ci?! – zapytał, kiedy już udało mu się wypluć to co miał w ustach, mało szlachetnie i elegancko, sprawiając że uroczy nosek Sary zmarszczył się z obrzydzenia.
- Coś ty taki podniecony, nie mów?! – pochylił się konspiracyjnie w jego stronę, tak by jego szept nie dotarł do młodych, niewinnych uszu siostry. – Ten nowy stajenny w końcu ci dał? – zapytał poruszając sugestywnie jasnymi brwiami i szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
Tym bardziej, kiedy mijało dokładnie dwadzieścia lat jego ucieczki, nie spodziewał się, że Akademia się o niego upomni. Był taki piękny dzień, nic nie zwiastowało katastrofy. Od samego rana powietrze było rześkie i czyste, a słońce stało wysoko na niebie, pozwalając mężczyźnie cieszyć się śniadaniem na łonie natury, otoczony jedynie ciszą i spokojem. Jego twarz, zwykle skrzywiona w nieprzyjemnym grymasie była całkowicie rozluźniona i nawet jego wargi układały się w delikatnym uśmiechu.
- Tak mogę żyć… - westchnął do siebie, pozwalając by jeszcze nierozczesane, nieco potargane szare włosy rozwiał lekki wiatr. Cieszył się poranną herbatą, upajając się wonią kwiatów i ziół, słuchając treli ptaków i ciepłem promieni słonecznych na twarzy…
A przynajmniej cieszył się, dopóki bariera postawiona wokół jego domu nie zafalowała, posyłając w kierunku jego umysłu informację o intruzie. W pierwszej chwili mag zignorował ostrzeżenie. Któż to, jeśli nie kolejny wieśniak z wrośniętym paznokciem, mógłby być? Volant nie spodziewał się gości, tym bardziej gości władających magią. Dlatego kiedy nieznajomy zbliżył się i zapukał do jego drzwi, nie przejął się tym, jedynie profilaktycznie posyłając w jego kierunku rutynowe zaklęcie sprawdzające. Aż wyprostował się na krześle, kiedy poczuł silną, magiczną aurę otaczającą nieznajomego, natychmiast odkładając filiżankę na mały stoliczek. Mag? Demon? Raczej mag… Mężczyzna podniósł się z krzesła, ale zanim wyszedł rzucił głośno, pewien, że nieznajomy go usłyszy.
- Czego tam?! – warknął, nie mając ochoty na towarzystwo, obawiał się że herbata mogła przestać mu smakować…
A kiedy w końcu wyszedł przed dom, z rękoma zaplecionymi na piersi, wiedział, że obcy zdecydowanie popsułby mu apetyt. Wystarczyło zerknąć na jego przepisowy, do bólu służbowy mundur opinający jego klatkę piersiową, zapięty pod samą szyję, jakby miał udusić właściciela. Włosy ułożone pod linijkę, sprawiające że Volant ze swoją nieokrzesaną grzywą wyglądał jeszcze bardziej niechlujnie. No i, podczas gdy buty nieznajomego prawie oślepiły starszego maga swoim blaskiem, on sam był boso. A kiedy jeszcze zaczął mówić…
- Dość, przestań, cóż za okropna maniera! – oburzył się, czując że wystarczyło mu tak niewiele by jego głowę zamieszkał potworny ból głowy. Ten arogancki, zadufany w sobie, niemal recytowany ton, postawa jakby stojący przed nim młody człowiek był samym królem, albo przynajmniej jego najbliższym przydupasem i same słowa, od których twarz Volanta pociemniała, a on sam stał się swoim zwyczajnym, burkliwym sobą. A to był taki piękny poranek!
- Nie obchodzi mnie jak się nazywasz, gówniarzu, ani jaki klozet w tym szalecie zajmujesz, więc streszczaj się i dawaj ten świstek – powiedział niemiło, podchodząc bliżej, tylko po to, by wyszarpnąć kopertę, jak zwykle pokazującą zbyt dużo nieistniejącego splendoru Akademii. Rzygać mu się chciało na samą myśl! Skoro ten tutaj wyglądał w ten sposób, to jak musiała wyglądać cała Akademia? Już kiedy pakował manatki większość uczonych miało klapki na oczach, teraz obawiał się, że w szerokich horyzontach niegdysiejszej Szkoły Magii nie pozostały nawet wąskie szparki...
Nie ociągając się złamał magiczną sygnaturę listu, niemal zgrzytając zębami na długi, gruby zwój pergaminu, który się z niej wysunął. No jasne. Nie dało się napisać w trzech słowach czego chcieli, musieli meritum opakować pięknie w słodko brzmiące, choć okropnie śmierdzące gówno. Mag rzucił jeszcze jedno szybkie, ostre spojrzenie na posłańca, a potem zaciskając szczęki zaczął czytać. Im niżej pergaminu był, tym szybciej jego dłonie przesuwały się po papierze, a jego twarz stawała się bordowa z wściekłości. Wisząca w powietrzu magia zaczęła zbierać się wokół niego, tworząc delikatne wyładowania elektryczne, które unosiły kosmyki jego włosów. Omijając wszystkie prawne niuanse, informowali go, że jeśli nie wróci na kolanach i nie zostanie do końca życia psem biurokracji, może się żegnać z zaszczytnym tytułem, przywilejami i ogólnie ze wszystkim co wiązało się z byciem arcymagiem.
- Wiesz co, mały… - zaczął złowróżbnym tonem, zwijając starannie pergamin w ciasną kulkę, drobnym zaklęciem dodając jej sporo wagi. – Wiesz co sobie możesz zrobić ty i ta twoja Akademia z moim tytułem? – zapytał, ale było to raczej pytanie retoryczne. – Możecie go sobie… wcisnąć w wylizane pochlebstwami dupska! – oświadczył wściekły, zamachnąwszy się, by cisnąć papierem prosto w twarz młodego maga. Zwielokrotniony ciężar papieru trafił młokosa prosto w czoło, a ten zaskoczony, zachwiał się i przewrócił, prosto w jedną z doniczek kwitnących pelargonii.
- Zapłać mi za to – prychnął mag, nie fatygując się by pozbierać szczątki gliny i młodego człowieka z trawy, patrząc na niego z góry z ustami ściśniętymi w wąską kreskę i oczami ciskającymi pioruny.
Życie na zamku rozpoczynało się od najwcześniejszych godzin porannych. Kiedy tylko słońce wstało, budziła się również służba i niewielkie grono szlacheckich rannych ptaszków. Do tej grupy zaliczał się zarówno Lord Lawrence jak i Julian Lovecraftowie, panowie na zamku i mieście Rote. Blondyn nie potrafił i nie chciał żyć jak inni szlachetnie urodzeni. Wolał być jak rycerz… tylko taki trochę mniej rycerski. Nie lubił zbytnio kodeksów, a z takim honorowym to już w ogóle mu było nie po drodze. Dlatego codziennie rano najpierw biegał murami Rote, potem ćwiczył szermierkę, ćwiczył, podnosił ciężary aż słońce wysoko stało na niebie, a nieco przymulony poranek zmieniał się w pełnoprawny dzień, napełniając pałac i miasto odgłosami życia. Wtedy Julian mógł z całym spokojem ducha, pobudzony treningiem zajść z powrotem do swojej komnaty, gdzie załamane jego wyglądem służące szykowały mu szybką kąpiel i godne dziedzica ubrania z satyny i batystu, lśniące brokatem i drogimi kamieniami. To przez nie zyskał przydomek „Księżniczki Rote” i za nic nie mógł się go pozbyć. Jego jasne włosy, migdałowe oczy otoczone gęstymi rzęsami i wzrost niegodny mężczyzny nie poprawiały wcale sytuacji.
- Mogę chociaż… - zaczął, sięgając po swój ulubiony miecz dwuręczny, by wraz z szelkami umieścić go sobie na plecach, ale nie zdążył nawet dokończyć myśli, czy sięgnąć po przedmiot, by dostać po łapach od naczelnej pokojówki.
- Ani mi się waż, panie. Idziesz na śniadanie z jego wysokością, a nie zapasy z gawiedzią – ochrzaniła go kobieta, sprawiając że chłopak skapitulował, unosząc dłonie w obronnym geście. Kiedy tylko służąca się odwróciła przewrócił oczami i pokazał jej język, co rozbawiło młodsze dziewczęta, które z zachwytem i zazdrością spoglądały na jasną i gładką skórę szlachcica.
Julian podokuczał jeszcze odrobinę starszej kobiecie, a kiedy ta niebezpiecznie zmrużyła oczy, ze śmiechem podszedł do niej by przytulasem i całusem w policzek, kobieta była dla niego niczym druga matka, wkupić się w jej łaski z powrotem.
- Idź już nicponiu, zanim oboje z twoim ojcem stracimy cierpliwość – upomniała go, a on roześmiał się serdecznie i łapiąc w biegu miecz, wybiegł z komnaty, udając że nie usłyszał wołających go służących.
- Dwanaście do pięciu – parsknął do siebie, zarzucając na plecy szelki i przymocowując do nich pewnie miecz przed najbliższym lustrem. Broń nie pasowała ani odrobinę do jego kosztownego stroju, ale nie zwracał na to uwagi, zbyt zadowolony z tego, że udało mu się ją mimo wszystko zabrać.
Śniadanie zjadł razem z Lordem, który odrobinę zajęty jakimiś papierami, nie zwracał na Juliana i jego młodszą siostrę uwagi, pozwalając jedynie by od czasu do czasu zatroskana Lady Monica wsunęła mu w usta łyżkę owsianki. Chłopak wymieniał z szesnastolatką zdziwione spojrzenia, ale już się przyzwyczaili, by w takich momentach po prostu nie rozmawiać i poczekać z ewentualnymi uwagami na czas, w którym mężczyzna nie mógłby ich usłyszeć.
- Stało się coś o czym nie wiem? – zapytał matkę, kiedy już względnie najedzeni, bo Julian zawsze po śniadaniu czuł, że jeszcze coś by zjadł, wyszli z jadalni.
- Nie jestem pewna… - zaczęła kobieta głaszcząc machinalnie jasne włosy swoich dzieci. – Niemniej, nie macie się czym martwić, jeśli coś się stało, postaramy się z tatą naprawić to tak szybko jak to możliwe – zapewniła ich, składając na czole każdego drobnego całusa, zanim zmartwiona wróciła do męża, a Julian spoglądając znacząco na Sarę pociągnął siostrę w stronę pałacowej kuchni.
Znalazłszy się w spiżarni, odnalazł dwa dorodne jabłka i jedno rzucił dziewczynie, samemu niemal od razu wgryzając się w drugie. I byłby przypłacił swoje łakomstwo na te owoce życiem, bo nie zdążył usiąść na ławce, kiedy czyjeś silne ramię owinęło się wokół jego szyi i został pociągnięty do szaleńczego skaczącego tańca wokół kuchennego stołu.
- Fenrir, na wszystko co słodkie, odbiło ci?! – zapytał, kiedy już udało mu się wypluć to co miał w ustach, mało szlachetnie i elegancko, sprawiając że uroczy nosek Sary zmarszczył się z obrzydzenia.
- Coś ty taki podniecony, nie mów?! – pochylił się konspiracyjnie w jego stronę, tak by jego szept nie dotarł do młodych, niewinnych uszu siostry. – Ten nowy stajenny w końcu ci dał? – zapytał poruszając sugestywnie jasnymi brwiami i szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Ostatnimi czasy w Podziemnym Mieście coraz trudniej było o spokój. Wieść o zbliżającym się końcu, była na językach wszystkich demonów, które coraz niespokojniej kłębiły w zamkowych murach, w kółko zadręczając księcia Salvadore tą samą śpiewką.
Nasz kres się zbliża... Zginiemy wszyscy... Koniunkcja jest bliska... W panice i strachu pojawiły się równie absurdalne pomysły, ażeby cała ta czystka sprawką była ludzi. Wybijmy więc ich wszystkich.
Śmiać się chciało na myśl, że potężne istoty z piekła mogłyby obawiać się czegoś... a jednak nawet sam Eden nie bagatelizował tej sprawy, w powietrzu wyczuwając kłębiące się chmury dymu, który miał ich wszystkich wessać w nicość. Rozumiał strach słabszych rangą demonów, głupotę tych mniej douczonych i choć bardzo chciał zasiać w nich choć odrobine spokoju, nie miał zamiaru ich okłamywać. Źle wróżono im przyszłość.
Już wczesnym porankiem, który co prawda głęboko pod ziemią, niczym nie różnił się od pozostałych pór dnia, Eden odprawił kolejną grupę demonów, które zdecydowały się opuścić podziemia z nadzieją znalezienia schronienia, gdzieś w odległych zakątkach ziemi. Starszy demon nie próbował z kolei nikogo zatrzymywać u swego boku, rozumiejąc ich decyzję, choć z przymrużeniem oka podchodził do wielkich nadziei na to, że gdzieś indziej będą bezpieczni. Odwrotna koniunkcja nie miała zamiaru pominąć nikogo, gdziekolwiek nieprawilna istota spróbowałaby uciec.
Miasto znów pomniejszyło się o kolejne kilkanaście istot, pustoszejąc coraz bardziej. Na zamkowym dziedzińcu zrobiło się cicho, a on sam zaszył się na tarasie z widokiem na wyludnione budynki wykute w skale. Patrzył, jak gasną kolejne płomienie światła, a ciemność połyka większą część ich niedużego miasta. Rozsiadł się wygodniej na fotelu, zakładając jedną nogę na drugą, dopijając szklankę swojego porzeczkowego soku. Przez całe to zajście, nie zauważył nawet, że robił się coraz bardziej głodny. Czuł nienasycone pragnienie i suchość w ustach, której nie zaspokajały żadne soki, napary czy trunki.
Dotychczasową ciszę przerwał mu nagle znajomy głos i uderzający o tarasową posadzkę ogon. Zerknął zaraz w stronę młodego demona, nie mogąc powstrzymać rozczulanego uśmiechu, który wypłynął zaraz na jego usta.
— Mae, długo cię nie było — zagadnął spokojnie, nadstawiając policzek w stronę demona, który pocałował go zaraz na przywitanie, rzucając mu się na szyję. Eden z pobłażliwym uśmiechem przyjął jego przywitanie, pozwalając niesfornemu przyjacielowi na odrobinę czułości, która była dla nich na porządku dziennym. Zerknął zaraz z zaciekawieniem na koszyk, który przyniósł mu młodszy, a potem znów wrócił do niego obrzucając ciepłym, stęsknionym spojrzeniem.
— Nie wiem Mae, oświeć mnie — spasował już na starcie odpuszczając sobie zgadywanie, coraz to bardziej rozbawiony zachowaniem mężczyzny. Nigdy nie przeszkadzało mu, że Maellosu ekscytowało wszystko i wszyscy, czasami potrafiąc zachwycać się przez dwie godziny kupką kociego futra. Spoważniał jednak po sekundzie, słysząc wzmiankę o jakimś silnym magu, który zaszył się gdzieś w mieście, a którego rzeczywiście od jakiegoś czasu szukali... Jedyny taki coby mógł pomóc im w tych trudnych czasach.
— Prawda, zajmiemy się tym. Dziękuję, że o tym pomyślałeś, spisałeś się — pochwalił go uroczyście, przymykając na moment oczy, kiedy przyjaciel oparł czoło o tę jego, pocierając ich noski. Eden uniósł dłoń i wsunął ją w ciemne włosy mężczyzny, głaszcząc go zaraz za uchem i drapiąc po karku. W tej krótkiej chwili silniejszy demon zdążył przekazać mu cząstkę swojej energii potrzebnej do przeżycia, po czym obaj odsunęli od siebie i Eden zainteresował się wreszcie esencją, którą dostarczył mu przyjaciel. Złote oczy rozbłysły z podekscytowania, choć starał się panować nad sobą. Oh... dziecięca, druga z jego ulubionych. Ostrożnie wyjął flakonik i przelał zawartość do pustej filiżanki stojącej na stole. Po ledwie kilku sekundach, przezroczysta ciecz znalazła się w jego ustach. Eden opróżnił zawartość co do ostatniej kropli, oblizując przy tym satysfakcjonująco usta.
Znów zerknął na Maellosu, który był w trakcie przygotowywania sobie ludzkiego jedzenia. Wstał od stołu i jak gdyby nigdy nic, wyciągnął demona za ramię z fotela, nie dając mu ugryźć nawet kęsa.
— Sprawdźmy to od razu. Mówisz, że gdzie usłyszałeś te plotki?
Eden rzucił na nich iluzję, która pozwalała ukryć im rogi czy ogon, tak by nie musieli przejmować się rozpoznawalnością wśród ludzi. Zaraz potem przemierzyli ten sam korytarz wykuty w podziemiach, który wyprowadził ich prosto na plac targowy.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz wychodził do ludzi. Na palcach jednej ręki mógł wyliczyć, jak często bywał w Rote. Nie widział zresztą takiej potrzeby, skoro to Mae dostarczał mu pokarm. Obaj zresztą doskonale wiedzieli, że to młody demon lepiej odnajdywał się w tłumie, nie zwracając przy tym tak dużej uwagi, jaką potrafił zwracać Eden. Niespecjalnie oczywiście.
— Yh. Co tu tak cuchnie? Wylało szambo? — zakrył rękawem szaty nozdrza, czując nieprzyjemne swędzenie w nosie, gdy tylko znaleźli się w mieście. Mae patrzył z kolei na niego niepokojąco, jakby jego przyjaciel coś sobie ubzdurał. Ilekroć Eden powtarzał mu, że ludzie śmierdzą, młody demon nie chciał mu wierzyć uważając, że mężczyzna zwyczajnie się czepia. No cóż, teraz mógł przekonać się na własnej skórze, że mówi prawdę, kiedy potężny demon piątej rangi skrzywił się w grymasie, pozieleniał i zwrócił cały porzeczkowy sok do kosza na stoisku z pieczywem.
Rote było bez wątpienia jednym z najlepiej rozwijających się miast, otoczone równie pięknym terenami, z równie prawowitym lordem, który należycie władał zamkiem, jak i całą ludnością. Jednak jak każde miasto, miało swoją brudną stronę, gdzie szerzyły się mniej dostojne układy, intrygi i knucia. Wszystko dla lepszych korzyści, polepszenia statusu, wyeliminowania czy podłożenia komuś świni.
Fenrira nigdy nie obchodziły jakie ktoś miał ku temu powody. O ile wykładał odpowiednią sumę, był skłonny rozpatrzeć każdą ofertę. Choć coraz rzadziej łapał się tych mniej bezpiecznych zleceń, które mogłby zaszkodzić jego reputacji w mieście. Mimo wszystko, zależało mu na zachowaniu pozorów i nienagannego mienia. Tutejsi znali go jakoby swojego, bo Fenrir całe życie spędził właściwie w tym jednym mieście, tutaj dorastając, nabierając doświadczeń. Tutaj spotkał się także z prawdziwą dorosłością i przekonaniem, że nigdy nie ma nic za darmo, a ludzie są skłonni za pieniądze dopuścić się najgorszych występków. Czyli równie brudni, co same demony, z którymi przecież od zawsze mieli na pieńku.
— Daj mi największy kufel imbirowego piwa, Brent! — zawołał młody przemytnik, rozsiadając się na barowym stołku w jednej z tutejszych karczm. Nie musiał długo czekać, by sam właściciel z wielką przyjemnością nalał mu do pełna szklankę, z której po brzegi wylewała się jeszcze piana. Młody pomógł mu kiedyś rozpuścić paskudną plotkę o pladze karaluchów w sąsiedniej winiarni, której renoma od tego czasu mocno podupadła. Brent zgarnął więc większą część klientów i tak jego interes kwitł. Fenrir z kolei mógł cieszyć się darmowymi trunkami do końca swoich niepoliczonych dni.
Od rana delektował się smakiem alkoholu, tego dnia nie mając zbyt wielkich planów. Nudziło mu się ostatnimi czasy coraz bardziej. Powoli dość miał spełniania coraz to mniej interesujących zachcianek mieszkańców. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz czuł jakiś posmak adrenaliny, krew buzującą mu w żyłach. Czy to możliwe, żeby już miał się zestarzeć?
— Ponoć można ciąć nimi diamenty. Dasz głowę jak potężny miecz mógłby z nich powstać? —usłyszał obok siebie rozmowę dwóch, starych skrybów, którzy zawzięcie o czymś dyskutowali.
— A nie są przeklęte? Demońskie rogi to przecież!
— A bzdury gadasz. Bachory co najwyżej można nimi straszyć. Zresztą jedyne takie!
— Ale kto by porwał się wyrwania ich z łba samego demona?
— O czym gadacie, panowie? — wtrącił się sprytnie Fenrir, dosiadając się zaraz do dwójki mężczyzn. Jego oczy rozszerzył się z wrażenia, słysząc niby to plotkę odnośnie rogów pewnego tutejszego, długowiecznego demona. Taki co jakimś cudem uchował się w okolicach tego miasta, choć nikt nie porwał się na to, by zapolować na jaszczura, który miał za sobą cały szmat czasu poparty zdobytą siłą i doświadczeniem.
Fenrir zamyślił się na chwilę, po czym beztrosko uderzył pięścią o blat tuż pośrodku mężczyzn.
— Sprzedalibyście swoje żony za te rogi, co? — parsknął bezczelnie, na co mężczyźni spojrzeli na siebie, a później na młodego łowcę jakby uderzył się w głowę. Zmysłów zdecydowanie jeszcze nie postradał, choć sam nie zdawał sobie chyba jeszcze sprawy, na co się porywa.
Fenrir nie musiał nawet się starać, by wpuścili go na dwór lorda Lovecrafta. Nawet tutaj zdążył wcisnąć swój śliski tyłek, wkupując się w łaski tutejszej szlachty. Dworzanie lubili go jakimś cudem, a już tym bardziej uchylali przed nim drzwi, gdy zaprzyjaźnił się z synem samego władcy zamku.
Zagadawszy gosposię, gdzie mógłby znaleźć księcia Juliana, ruszył zaraz w stronę kuchni, z uśmiechem tak szerokim, jakby co najmniej ktoś dzięki niemu został wydalony z miasta. Ah jak on uwielbiał przyglądać się porannej banicji.
— Julian! Ju-lian! Juli, Juli, mój Juli! — dopadł zaraz do blondyna, zgarniając go za szyję. Skakał wyśpiewując przy tym imię przyjaciela. Zatańczył z nim tango, a później walca śmiejąc się przy tym bez żadnego umiaru. Zupełnie nie przejmował się, że siostra Juliana patrzy na nich jakby zwariowali do reszty. Fenrir nie mógł powstrzymać swojego szczęścia, którym musiał, po prostu musiał podzielić się z księciem. — Nie uwierzysz, Julek! — uspokoił się dopiero gdy im obu zakręciło się w głowie, a nogi zaczęły mu się plątać i byłby wywrócił się razem z niższym blondynem. Złapał go zaraz w pasie aż obaj usiedli wreszcie na drewnianej ławce.
— Oh, ten stajenny... tak. Wiesz co, to chyba jednak nie było to — zaczął rozmarzonym, wymęczonym głosem, bo sam taniec zdążył go nieco zmęczyć i wreszcie odzyskiwał swój spokój. — Klacz nam przerwała! Zaczęła kichać i prychać, a on się zmartwił i mnie zostawił. ZOSTAWIŁ. Samego na belce siana — prychnął zaraz oburzony. W między czasie zdążył przysunąć się do Juliana, oprzeć głowę o jego ramię, wzdychając cicho zmęczony.
— Ale ja nie o tym. Wiesz czego się dzisiaj dowiedziałem? — zagadnął, zerkając na chłopaka z nowym podekscytowaniem w oczach. Dawno nie był czymś aż tak przejęty. — Rogi demona, Julku. Jeżeli je zdobędę, zarobię za to tyle złota, że wybuduję ci drugi pałac! — uśmiechnął się promiennie, wyciągając z kieszeni pomięty nieco kontrakt, który zapewniał mu należyte wynagrodzenie za przyniesienie dwóch, perłowych rogów demona.
— I będziesz mógł zaprosić na dwór cały burdel bez wiedzy ojca. Co ty na to? Pomożesz mi z tym? — spojrzał na niego wyczekująco. Właściwie, gdy tylko dostał ofertę, od razu pomyślał o blondynie. To była jednak całkiem czasochłonne zadanie, które mogło trwać miesiącami za nim uda im się znaleźć tego jaszczura. Nie chciał być w tym wszystkim sam.
Nasz kres się zbliża... Zginiemy wszyscy... Koniunkcja jest bliska... W panice i strachu pojawiły się równie absurdalne pomysły, ażeby cała ta czystka sprawką była ludzi. Wybijmy więc ich wszystkich.
Śmiać się chciało na myśl, że potężne istoty z piekła mogłyby obawiać się czegoś... a jednak nawet sam Eden nie bagatelizował tej sprawy, w powietrzu wyczuwając kłębiące się chmury dymu, który miał ich wszystkich wessać w nicość. Rozumiał strach słabszych rangą demonów, głupotę tych mniej douczonych i choć bardzo chciał zasiać w nich choć odrobine spokoju, nie miał zamiaru ich okłamywać. Źle wróżono im przyszłość.
Już wczesnym porankiem, który co prawda głęboko pod ziemią, niczym nie różnił się od pozostałych pór dnia, Eden odprawił kolejną grupę demonów, które zdecydowały się opuścić podziemia z nadzieją znalezienia schronienia, gdzieś w odległych zakątkach ziemi. Starszy demon nie próbował z kolei nikogo zatrzymywać u swego boku, rozumiejąc ich decyzję, choć z przymrużeniem oka podchodził do wielkich nadziei na to, że gdzieś indziej będą bezpieczni. Odwrotna koniunkcja nie miała zamiaru pominąć nikogo, gdziekolwiek nieprawilna istota spróbowałaby uciec.
Miasto znów pomniejszyło się o kolejne kilkanaście istot, pustoszejąc coraz bardziej. Na zamkowym dziedzińcu zrobiło się cicho, a on sam zaszył się na tarasie z widokiem na wyludnione budynki wykute w skale. Patrzył, jak gasną kolejne płomienie światła, a ciemność połyka większą część ich niedużego miasta. Rozsiadł się wygodniej na fotelu, zakładając jedną nogę na drugą, dopijając szklankę swojego porzeczkowego soku. Przez całe to zajście, nie zauważył nawet, że robił się coraz bardziej głodny. Czuł nienasycone pragnienie i suchość w ustach, której nie zaspokajały żadne soki, napary czy trunki.
Dotychczasową ciszę przerwał mu nagle znajomy głos i uderzający o tarasową posadzkę ogon. Zerknął zaraz w stronę młodego demona, nie mogąc powstrzymać rozczulanego uśmiechu, który wypłynął zaraz na jego usta.
— Mae, długo cię nie było — zagadnął spokojnie, nadstawiając policzek w stronę demona, który pocałował go zaraz na przywitanie, rzucając mu się na szyję. Eden z pobłażliwym uśmiechem przyjął jego przywitanie, pozwalając niesfornemu przyjacielowi na odrobinę czułości, która była dla nich na porządku dziennym. Zerknął zaraz z zaciekawieniem na koszyk, który przyniósł mu młodszy, a potem znów wrócił do niego obrzucając ciepłym, stęsknionym spojrzeniem.
— Nie wiem Mae, oświeć mnie — spasował już na starcie odpuszczając sobie zgadywanie, coraz to bardziej rozbawiony zachowaniem mężczyzny. Nigdy nie przeszkadzało mu, że Maellosu ekscytowało wszystko i wszyscy, czasami potrafiąc zachwycać się przez dwie godziny kupką kociego futra. Spoważniał jednak po sekundzie, słysząc wzmiankę o jakimś silnym magu, który zaszył się gdzieś w mieście, a którego rzeczywiście od jakiegoś czasu szukali... Jedyny taki coby mógł pomóc im w tych trudnych czasach.
— Prawda, zajmiemy się tym. Dziękuję, że o tym pomyślałeś, spisałeś się — pochwalił go uroczyście, przymykając na moment oczy, kiedy przyjaciel oparł czoło o tę jego, pocierając ich noski. Eden uniósł dłoń i wsunął ją w ciemne włosy mężczyzny, głaszcząc go zaraz za uchem i drapiąc po karku. W tej krótkiej chwili silniejszy demon zdążył przekazać mu cząstkę swojej energii potrzebnej do przeżycia, po czym obaj odsunęli od siebie i Eden zainteresował się wreszcie esencją, którą dostarczył mu przyjaciel. Złote oczy rozbłysły z podekscytowania, choć starał się panować nad sobą. Oh... dziecięca, druga z jego ulubionych. Ostrożnie wyjął flakonik i przelał zawartość do pustej filiżanki stojącej na stole. Po ledwie kilku sekundach, przezroczysta ciecz znalazła się w jego ustach. Eden opróżnił zawartość co do ostatniej kropli, oblizując przy tym satysfakcjonująco usta.
Znów zerknął na Maellosu, który był w trakcie przygotowywania sobie ludzkiego jedzenia. Wstał od stołu i jak gdyby nigdy nic, wyciągnął demona za ramię z fotela, nie dając mu ugryźć nawet kęsa.
— Sprawdźmy to od razu. Mówisz, że gdzie usłyszałeś te plotki?
Eden rzucił na nich iluzję, która pozwalała ukryć im rogi czy ogon, tak by nie musieli przejmować się rozpoznawalnością wśród ludzi. Zaraz potem przemierzyli ten sam korytarz wykuty w podziemiach, który wyprowadził ich prosto na plac targowy.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz wychodził do ludzi. Na palcach jednej ręki mógł wyliczyć, jak często bywał w Rote. Nie widział zresztą takiej potrzeby, skoro to Mae dostarczał mu pokarm. Obaj zresztą doskonale wiedzieli, że to młody demon lepiej odnajdywał się w tłumie, nie zwracając przy tym tak dużej uwagi, jaką potrafił zwracać Eden. Niespecjalnie oczywiście.
— Yh. Co tu tak cuchnie? Wylało szambo? — zakrył rękawem szaty nozdrza, czując nieprzyjemne swędzenie w nosie, gdy tylko znaleźli się w mieście. Mae patrzył z kolei na niego niepokojąco, jakby jego przyjaciel coś sobie ubzdurał. Ilekroć Eden powtarzał mu, że ludzie śmierdzą, młody demon nie chciał mu wierzyć uważając, że mężczyzna zwyczajnie się czepia. No cóż, teraz mógł przekonać się na własnej skórze, że mówi prawdę, kiedy potężny demon piątej rangi skrzywił się w grymasie, pozieleniał i zwrócił cały porzeczkowy sok do kosza na stoisku z pieczywem.
Rote było bez wątpienia jednym z najlepiej rozwijających się miast, otoczone równie pięknym terenami, z równie prawowitym lordem, który należycie władał zamkiem, jak i całą ludnością. Jednak jak każde miasto, miało swoją brudną stronę, gdzie szerzyły się mniej dostojne układy, intrygi i knucia. Wszystko dla lepszych korzyści, polepszenia statusu, wyeliminowania czy podłożenia komuś świni.
Fenrira nigdy nie obchodziły jakie ktoś miał ku temu powody. O ile wykładał odpowiednią sumę, był skłonny rozpatrzeć każdą ofertę. Choć coraz rzadziej łapał się tych mniej bezpiecznych zleceń, które mogłby zaszkodzić jego reputacji w mieście. Mimo wszystko, zależało mu na zachowaniu pozorów i nienagannego mienia. Tutejsi znali go jakoby swojego, bo Fenrir całe życie spędził właściwie w tym jednym mieście, tutaj dorastając, nabierając doświadczeń. Tutaj spotkał się także z prawdziwą dorosłością i przekonaniem, że nigdy nie ma nic za darmo, a ludzie są skłonni za pieniądze dopuścić się najgorszych występków. Czyli równie brudni, co same demony, z którymi przecież od zawsze mieli na pieńku.
— Daj mi największy kufel imbirowego piwa, Brent! — zawołał młody przemytnik, rozsiadając się na barowym stołku w jednej z tutejszych karczm. Nie musiał długo czekać, by sam właściciel z wielką przyjemnością nalał mu do pełna szklankę, z której po brzegi wylewała się jeszcze piana. Młody pomógł mu kiedyś rozpuścić paskudną plotkę o pladze karaluchów w sąsiedniej winiarni, której renoma od tego czasu mocno podupadła. Brent zgarnął więc większą część klientów i tak jego interes kwitł. Fenrir z kolei mógł cieszyć się darmowymi trunkami do końca swoich niepoliczonych dni.
Od rana delektował się smakiem alkoholu, tego dnia nie mając zbyt wielkich planów. Nudziło mu się ostatnimi czasy coraz bardziej. Powoli dość miał spełniania coraz to mniej interesujących zachcianek mieszkańców. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz czuł jakiś posmak adrenaliny, krew buzującą mu w żyłach. Czy to możliwe, żeby już miał się zestarzeć?
— Ponoć można ciąć nimi diamenty. Dasz głowę jak potężny miecz mógłby z nich powstać? —usłyszał obok siebie rozmowę dwóch, starych skrybów, którzy zawzięcie o czymś dyskutowali.
— A nie są przeklęte? Demońskie rogi to przecież!
— A bzdury gadasz. Bachory co najwyżej można nimi straszyć. Zresztą jedyne takie!
— Ale kto by porwał się wyrwania ich z łba samego demona?
— O czym gadacie, panowie? — wtrącił się sprytnie Fenrir, dosiadając się zaraz do dwójki mężczyzn. Jego oczy rozszerzył się z wrażenia, słysząc niby to plotkę odnośnie rogów pewnego tutejszego, długowiecznego demona. Taki co jakimś cudem uchował się w okolicach tego miasta, choć nikt nie porwał się na to, by zapolować na jaszczura, który miał za sobą cały szmat czasu poparty zdobytą siłą i doświadczeniem.
Fenrir zamyślił się na chwilę, po czym beztrosko uderzył pięścią o blat tuż pośrodku mężczyzn.
— Sprzedalibyście swoje żony za te rogi, co? — parsknął bezczelnie, na co mężczyźni spojrzeli na siebie, a później na młodego łowcę jakby uderzył się w głowę. Zmysłów zdecydowanie jeszcze nie postradał, choć sam nie zdawał sobie chyba jeszcze sprawy, na co się porywa.
Fenrir nie musiał nawet się starać, by wpuścili go na dwór lorda Lovecrafta. Nawet tutaj zdążył wcisnąć swój śliski tyłek, wkupując się w łaski tutejszej szlachty. Dworzanie lubili go jakimś cudem, a już tym bardziej uchylali przed nim drzwi, gdy zaprzyjaźnił się z synem samego władcy zamku.
Zagadawszy gosposię, gdzie mógłby znaleźć księcia Juliana, ruszył zaraz w stronę kuchni, z uśmiechem tak szerokim, jakby co najmniej ktoś dzięki niemu został wydalony z miasta. Ah jak on uwielbiał przyglądać się porannej banicji.
— Julian! Ju-lian! Juli, Juli, mój Juli! — dopadł zaraz do blondyna, zgarniając go za szyję. Skakał wyśpiewując przy tym imię przyjaciela. Zatańczył z nim tango, a później walca śmiejąc się przy tym bez żadnego umiaru. Zupełnie nie przejmował się, że siostra Juliana patrzy na nich jakby zwariowali do reszty. Fenrir nie mógł powstrzymać swojego szczęścia, którym musiał, po prostu musiał podzielić się z księciem. — Nie uwierzysz, Julek! — uspokoił się dopiero gdy im obu zakręciło się w głowie, a nogi zaczęły mu się plątać i byłby wywrócił się razem z niższym blondynem. Złapał go zaraz w pasie aż obaj usiedli wreszcie na drewnianej ławce.
— Oh, ten stajenny... tak. Wiesz co, to chyba jednak nie było to — zaczął rozmarzonym, wymęczonym głosem, bo sam taniec zdążył go nieco zmęczyć i wreszcie odzyskiwał swój spokój. — Klacz nam przerwała! Zaczęła kichać i prychać, a on się zmartwił i mnie zostawił. ZOSTAWIŁ. Samego na belce siana — prychnął zaraz oburzony. W między czasie zdążył przysunąć się do Juliana, oprzeć głowę o jego ramię, wzdychając cicho zmęczony.
— Ale ja nie o tym. Wiesz czego się dzisiaj dowiedziałem? — zagadnął, zerkając na chłopaka z nowym podekscytowaniem w oczach. Dawno nie był czymś aż tak przejęty. — Rogi demona, Julku. Jeżeli je zdobędę, zarobię za to tyle złota, że wybuduję ci drugi pałac! — uśmiechnął się promiennie, wyciągając z kieszeni pomięty nieco kontrakt, który zapewniał mu należyte wynagrodzenie za przyniesienie dwóch, perłowych rogów demona.
— I będziesz mógł zaprosić na dwór cały burdel bez wiedzy ojca. Co ty na to? Pomożesz mi z tym? — spojrzał na niego wyczekująco. Właściwie, gdy tylko dostał ofertę, od razu pomyślał o blondynie. To była jednak całkiem czasochłonne zadanie, które mogło trwać miesiącami za nim uda im się znaleźć tego jaszczura. Nie chciał być w tym wszystkim sam.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Mijając w wejściu kolejne opuszczające miasto demony nieco się zmartwił. Sam nie wyobrażał sobie ruszenia w świat samotnie bądź z grupą podobnych jemu. Nie wyobrażał sobie opuszczenia Edena, ponownego głodowania i kombinowania jak przeżyć kolejną noc, kolejny dzień, nie wpaść w łapy łowców czy nie podpaść ludziom. Żyło mu się bowiem bardzo dobrze, czuł ogromne bezpieczeństwo, a mogąc zjadać dokładnie tyle ile potrzebował do napełnienia żołądka, dokładnie w takich momentach w których był głodny, czuł się jakby żył w bajce. Poza tym, nie rozumiał również opuszczania tak silnego i doświadczonego demona dającego protekcję wszystkim chętnym bo co? Usłyszeli trochę zabobonów? Obiecano im bezpieczne miejsce?
Odnośnie Odwróconej Koniunkcji bardzo dużo rozmawiali, a on sam bardzo dużo czytał. Miał ogrom czasu i chęci, chciał koniecznie pomóc i sobie i swojemu drogiemu ojcu. Dlatego też w mieście nadstawiał uszu, szukał rozwiązań, a korzystając z dawanych mu wskazówek kombinował jak koń pod górkę. Aczkolwiek sam Eden uważał, że ma po prostu świeży umysł i mogą znaleźć w ten sposób niekonwencjonalne rozwiązanie. Szczególnie, że czasem miał milion pytań na minutę i koniecznie musiał znaleźć odpowiedzi na wszystkie z nich.
Po wejściu do zamczyska i szturchnięciu wszystkich tych miejsc które szturchał za każdym jednym razem, znalazł swojego ukochanego symbionta rozłożonego na tarasie. Tam też od razu wypluł z siebie całą tą ekscytację, a po upuszczeniu z siebie wszystkich informacji odetchnął z ulgą mogąc teraz spokojnie przystąpić do bardziej zrównoważonych procesów myślowych. Poza tym został pochwalony, nakarmiony, mógł przez chwilę rozkoszować się pełnym żołądkiem doprawionym ludzkim, świeżym jedzonkiem! Idealne popołudnie przynajmniej do momentu obserwacji łapczywego pochłonięcia całej porcji esencji. Aż został z otwartymi ustami, w pół ugryzienia kanapki, niedowierzając że ten mężczyzna o tak wysokiej kulturze łyknął wszystko jak młody pelikan. Aż parsknął śmiechem nie mogąc przez chwilę podjąć ponownej próby zjedzenia.
- Nie wiedziałem, że byłeś aż tak głodny! – Przyznał rozbawiony po czym tak, po raz kolejny chciał zjeść i po raz kolejny zostało mu to przerwane. Tym razem silne pociągnięcie za ramię oddaliło jego dłoń od twarzy cofając tym samym pachnące pieczywo spoza jego zasięgu.
- A-ale! Mo-moja kanapka! – Jęknął, a gdy uścisk lekko zelżał wepchnął całą do ust wyglądając przez chwilę jak chomik. Dopiero gdy zaczął z ociąganiem i ogromną włożoną w to energią gryźć, połknął i westchnął ciężko stwierdzając, że to nie był najrozsądniejszy pomysł spojrzał ponownie na Edena. W tym też momencie odzyskał ten swój standardowy optymizm, poprawił płaszcz który na wycieczkach po ludzkim świecie osłaniał jego całą, nagą pierś pokrytą tatuażami po czym ruszając znajomymi korytarzami paplał wszystko co mu ślina na język przyniosła, a co połączone w ciąg łączyło się w miarę ze sobą i wskazywało potencjalne miejsce przebywania arcymaga. Tak, Mae miał gumowe uszy bo lubował się w plotkach. Poza tym miał pełną świadomość ich pożytku więc tym chętniej słuchał! Chociaż dopiero Eden stanowił sito tych informacji mając nieznane jeszcze dla młodego demona wyczucie tego co było rzeczywistością, a co fikcją.
Wychodząc na piękne słońce w którym on już wcześniej grzał twarz schował swoim przyzwyczajeniem ogon w nogawkę spodni przy czym zaraz poczuł nałożone maskujące zaklęcie. Wtedy mógł spokojnie wziąć pełen hałst powietrza w pierś i obserwować jak Eden… wymiotuje. Drapiąc się po głowie przyglądał się jak ciemne kosmyki spadają demonowi na twarz, podszedł do niego żeby wszystkie kosmyki zebrać, nie chciał żeby je pobrudził. Przy tym wychylał się żeby przyglądać się delikatnie bladej, pozieleniałej twarz z brakiem zrozumienia.
- Ale dzisiaj pachnie tu bardzo ładnie, świeżym pieczywem i babeczkami! Kupiłem Ci kilka… – Zapewnił jeszcze raz zbierając włosy w schludny kucyk który mu związał dla wygody.
- Jesteś niemożliwy. Jak Ty przeżyłeś tyle lat? – Zaśmiał się rozbawiony poprawiając jeszcze kilka kosmyków gdy starszy demon się już ogarnął ze swoim żołądkiem. Przynajmniej, miał piękną fryzurę teraz!
Szybko zapominając o rewolucjach żołądkowych oraz swojej bolącej szczęce od nadmiernej porcji chleba, ruszył radośnie przez targowisko zaglądając w co ciekawsze miejsca w poszukiwaniu jeszcze czegoś do jedzenia. W prawdzie żołądek miał pełen, po wypiciu esencji cząsteczki energii dryfowały swobodnie dookoła Edena, a on z lubością je łapał, co nie zmieniało faktu, że takie ciasto śliwkowe albo drożdżówka z cynamonem zawsze znajdzie miejsce w jego brzuszku. Ostatecznie tak, kupił dwie małe drożdżówki chociaż samego Edena poczęstował dopiero gdy opuścili miasto. Będąc już w lesie do którego skierowały ich plotki on ponownie swobodnie odetchnął, zrzucił kaptur z głowy i spojrzał błyszczącymi oczami na towarzysza.
- Jak w ogóle chcesz to wszystko rozwiązać? Zaproponujesz zapłatę? Czy złapiesz za nogi i wyrzucisz za przepaść strasząc, że go puścisz jak nam nie pomoże? – Drugi sposób wyraził w nieco konspiracyjny sposób, uśmiechając się w złowieszczy sposób na co otrzymał przewrócenie jasnymi oczami. – Och no przestań, to dobry pomysł! – Zauważył chociaż owszem, nie wziął pod uwagę jednego mankamentu który został mu po chwili przedstawiony – w okolicy nie mieli żadnej pokaźnej przepaści. Takiej która by budziła strach w sercach kolcami i ilością ofiar.
- No tak, to utrudnia sprawę. – Zamyślił się chwilę. – Eh, zero dreszczyku emocji w takim zwykłym płaceniu. – Prychnął jakby sama Koniunkcja nie wywoływała ogromu emocji za co ponownie, oberwał rozbawionym uśmiechem. Ten szybko odwzajemnił po czym rozejrzał się po okolicy gdy wychodziło na to, że się zbliżają. Nie specjalnie trudno było namierzyć chatkę na widok której złapał Edena za rękę i delikatnie go pociągnął żeby zwrócić jego uwagę. To co go zaskoczyło to…
- Czy oni się biją? – Prychnął gromkim śmiechem jednocześnie widząc jak magia krąży w powietrzu. Uwielbiam na nią patrzeć chociaż ta… wydawała się niebezpiecznie silna. Zbliżył się więc do swojego opiekuna czekając na jego decyzje.
Odnalezienie swojego punktu docelowego było jak miód na jego skołatane serce. Nie miał zielonego pojęcia, że egzystowanie wśród całkowicie niewykształconych, dodatkowo całkowicie zawistnych osób było tak skomplikowane! Nie otrzymał krzty życzliwości, a przecież nie prosił o wiele – garść informacji, skierowanie na dobrą drogę. Dlaczego tak mocno go rógano za to? Nie rozumiał i nie chciał rozumieć! Wróci z arcymagiem do Szkoły i jego mały koszmar się skończy. Znowu będzie w bezpiecznych i spokojnych murach, otoczony swoimi kochanymi księgami, z dostępem do świeżego i ciepłego jedzenia i wody! Tak, to było to o czym obecnie marzył, żeby się wykąpać i odrobinę odprężyć.
Skąd miał wiedzieć, że jego myśli dryfujące w stronę odrobiny gościny ze strony tak znamienitego profesora będą się aż w takim stopniu mijały z rzeczywistością?! Pierwsze co go sprowadziło na ziemię to ton jakim został obdarowany. Zasadniczo stwierdził, że nic się nie dzieje, może mag miał zły dzień i sądził, że to ktoś inny. Przecież nikt nie spodziewał się codziennie wizyt innych magów, do tego z tak niecodzienną wiadomością. Wziął głęboki wdech, zaczął mówić i wcale nie zrobiło się lepiej.
Otworzył mu mężczyzna… w niczym nie przypominający wiszących w łazienkach karykatur! Postawny, przystojny o nieco potarganej fryzurze ale miało to swój urok. Pachniał ziemią i burzą przy czym do tego drugiego musiał się nieco przyłożyć. Ubrany w zwyczajne rzeczy, takie przeznaczone do pracy fizycznej pokazywały zarówno to jak mocno szanował posiadany majątek jak i że w ogóle nie bał się pracować. Powoli, małymi kroczkami, zaczął zacierać się obraz przewrażliwionego i szalonego arcymaga który sprowadzał swoich uczniów na drogę herezji, a budował się obraz potężnego i niezwykle inteligentnego mężczyzny który… Runął dokładnie w tym samym momencie w którym powstał.
Kazał mu milczeć w momencie gdy przedstawił się zgodnie z panującymi obyczajami oraz wyjaśnił w jakim celu przybył. To był pierwszy zonk który zaliczył, a który wybił go nieźle z pantałyku. Zamrugał szybko zaciskając szczękę po czym wręczył pismo obserwując jak sprawnie została złamana pieczęć. On nie śmiał jej ruszać ale sprawdził jaki rodzaj zaklęcia został tam rzucony, ot z czystej ciekawości. Nagle jednak zaczął żałować, że pisma nie przeczytał, żeby ewentualnie przygotować się jak mógłby tego prostaka, chama i oburzone dziecko z fochem narysowanym na czole obrazić! Zasrany, niewychowany… na jaką cholerę chcieli go w Szkole?!
Sposób w jaki się do niego odzywał sprawiał, że po tych wszystkich ostatnich przejściach zaczynał kipieć ze złości. Słyszał o tym, że najlepiej obwiniało się posłańca ale przecież, on tylko przyniósł pismo! Dodatkowo zachowywał się wielce nienagannie, chciał tylko chwili spokoju, a dostał co?! Wściekłego maga z okresem, PMS, dżumą, gruźlicą i ogólnym wkur***! Za co?! CZYM ON SOBIE NA TO ZASŁUŻYŁ.
W tym momencie chciał się odszczeknąć. Zwrócić mu uwagę na jego maniery, postawić siebie jako równy z równym. Nie dane mu było. Magia zaczęła strzelać w powietrzu z każdą dalej czytaną linijką. On zrobił pół kroku w tył. Takie wyładowania były zwyczajnie niebezpieczne i należało je albo omijać albo bardzo skrupulatnie się do nich przygotować. Delikatny znak ręką sprawił, że stworzył przed sobą delikatną barierę od której iskry wręcz się odbijały. Chciał ponownie coś powiedzieć, tym razem jadowity i paskudny ton sprawił, że głos ugrzązł mu w gardle.
Rzucenie w niego pismem było… całkowicie nieoczekiwane! Spodziewał się silnego czaru, wystawił więc ręce żeby to potencjalnie złapać po czym aż jęknął pod ciężarem który szybko go przeważył do tyłu. Jeden większy kamień i wylądował na plecach w małym ogródku pod oknem. Walczył przez chwilę mięśniami jednak gdy nie przyniosło to skutku warknął kontr zaklęcie i rzucił tym świstkiem w maga! Prosto w czoło!
- Słuchaj no Ty stary, niewychowany pryku! – Tym razem powietrze zaczęło falować ale z powodu jego mocy, był wściekły jak osa! – Wiesz ile kosztowało mnie dotarcie tutaj?! Siedzisz na jakimś zadupiu z prostakami którzy nawet nie chcą wskazać Twojego adresu. Z takim charakterkiem to się im nie dziwię! – Warczał czując jak dookoła niego zaczęły lewitować pierwsze, małe kamienie. – A gdy już łaskawie trafiłem zachowujesz się jak klasyczny przykład debila! Jestem tylko posłańcem ale czy będziesz tego chciał czy nie, zaciągnę Cię do tej zasranej Akademii! – Pierwsze kamienie ruszyły gwałtownie w sylwetkę maga i chociaż jej nie dosięgały, nie poddawał się posyłając coraz większe sztuki. Ostatecznie wykonał intensywny gest rękami, wymruczał zaklęcie, a za jego plecami zaczął formować się golem. W prawdzie bez odpowiedniej gliny, skrupulatnego tchnienia magii i ogromu poświęcenia ze strony maga nie był niczym innym jak marionetką wysysającą energię z właściciela ale Ismail był rozeźlony i właśnie tą złość pożytkował.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Widzieć Fenrira w szczerze dobrym humorze było rzadkością, choć na jego twarzy wiecznie widniał uśmiech, Julian już dawno nauczył się, że to był po prostu wyraz twarzy mężczyzny czy ten był wściekły, czy smutny, czy zawiedziony. Uśmiech nie schodził z jego twarzy, trudno się było więc połapać, kiedy naprawdę czymś się cieszył, a kiedy coś innego zaprzątało mu głowę. Na szczęście Julian po wielu latach znajomości znał go lepiej niż on sam siebie, widział więc po nim, że tym razem naprawdę stało się coś dobrego. Oczywiście z tym stajennym to był taki żart, choć chłopak był ciekawy jak poszedł najnowszy podbój przyjaciela, to wiedział też, że zwykły romans nie wprawiłby go w aż taką radochę. Tym bardziej kiedy w końcu usiedli, blondyn nie mógł się doczekać wieści!
Historii ze stajni się nie spodziewał, ani tym bardziej że niedoświadczony młokos ucieknie z doświadczonych łapek Fena, niemniej nie szczędził przyjacielowi śmiechu i pocieszającego poklepywania po plecach. Nie ten, to inny, jak mawiali do siebie po nieudanych podbojach, które mogli potem suto zapijać w komnatach młodego szlachcica najlepszym winem. Ale tak jak się Julian spodziewał, nie chodziło o to, choć usłyszawszy nowinę, brwi chłopaka podjechały do góry.
- Rogi demona? – zdziwił się, początkowo nie podzielając podekscytowania przyjaciela. – A powiedz mi, skąd ty je weźmiesz? Z tego co wiem, te „przecinające diamenty” demonie rogi nie rosną na drzewach, a na łbach, które będą próbowały cię zeżreć jeśli tylko się zbliżysz – zauważył, choć jak doskonale wiedział, to był najmniejszy problem. W końcu po to szkoliło się Łowców, by byli w stanie zbliżyć się do tych kreatur i zabić je, zanim wybiją wioski, spalą stodoły i zeżrą wszystko co tylko kryło się w spichlerzach. – I nie, nie musisz mi mówić, że to nie problem, powiedz mi tylko, gdzie ty tą kłapiącą paszczę znajdziesz? – dopytał, uśmiechając się uroczo.
Oczywiście był za, był jak najbardziej gotów w tej chwili iść się przebrać, wskoczyć na konia i popędzić w siną dal! Swoje szkolenie zakończył pół roku temu i od tamtego czasu jedyne co robił to pomagał wieśniakom wyganiać pomniejsze demony ze studni, przeganiał lisy z kurnika i pomógł naprawić most. Nudy! Wyprawa po rogi demona brzmiała jak piękna przygoda, o której mógłby potem opowiadać i za którą, jak mówił Fen, dostałby niemałą sumkę, a za nią mógł się wyprawić i na drugi koniec świata w podróż, o której zawsze marzył. Oczywiście kochał Rote i wiedział, że jako jedyny męski potomek swojego ojca miał przejąć po nim władzę i obowiązki, dlatego zanim to by się stało, chciał zwiedzić coś więcej niż najbliższe wioski i pola. Wyprawa z Fenrirem brzmiała jak spełnienie jego marzeń. Nieco bardziej niebezpieczne niż zakładał, ale hej, w końcu takie było życie Łowcy! No i miałby towarzystwo, które wiedział, że mu odpowiadało, że nie musiałby przy nim niczego udawać i że nawet jeśli w połowie miałby zrezygnować, nic by się nie stało, a Fen najzwyczajniej w świecie odprowadziłby go do domu. Tylko żeby wiedzieli gdzie zacząć szukać!
Odpowiedzi się nie spodziewał. Oczywiście, słyszał że gdzieś niedaleko miasta, w lesie od jakiegoś czasu pomieszkuje sobie kapryśny mag, nie sądził jednak, że był kimś aż tak ważnym, w końcu tytuł arcymaga znaczył nie byle co, nawet ludzie o tym wiedzieli, szlachta w szczególności, bo czasem przychylność takiej ważnej osobistości była na wagę złota. Słysząc więc, że Fenrir zacząłby poszukiwania w jego chatce, Julian nie miał się do czego przyczepić. Dlatego też, klepnął silnie przyjaciela w udo, śmiejąc się radośnie i udając że nie zauważył skrzywienia na twarzy mężczyzny, kiedy poczuł ból w kończynie, zatarł z radością łapki.
- Oczywiście, że w to wchodzę, przyjacielu! Brzmi jak hulanka i swawole, do tego bitka i obrzydliwe bogactwo, połączone z daleką podróżą w twoim towarzystwie! Jeśli tylko wiesz, gdzie zaczynamy, już idę się pakować! – oświadczył, choć sam najchętniej najpierw dowiedziałby się, na co miał się przygotować. W końcu w różnych częściach kraju panowały skrajne warunki, a i jeśli podróż miała być bliska nie warto było marnotrawić czasu na wielkie przygotowania, które zdałyby się na nic.
Dlatego też, po krótkiej dyskusji, zdecydowali się wsiąść na konie i najpierw odnaleźć chatę maga i dowiedzieć się od niego wszystkiego, czego było im trzeba i dopiero potem zabrać się za przygotowania do podróży. W końcu Julian nie mógł tak po prostu wziąć konia i popędzić w siną dal. Musiał dać znać przynajmniej czterem osobom, że nie będzie go przez dłuższy czas. Oczywiście nie zamierzał mówić, gdzie dokładnie się wybierał, tyle że miał do wykonania misję. Zazwyczaj rodzicom tyle wystarczało, byli dumni, że mieli w rodzinie Łowcę. Odprowadzili z Fenem Sarę do jej komnaty, a potem razem z błyszczącymi podekscytowaniem oczami, poszli do stajni po swoje wierzchowce, które po kilku słowach Juliana stały gotowe do drogi, wystarczyło tylko wsiąść!
- Wio! – krzyknął wesoło Julek, mniej więcej wiedząc, w którą stronę się kierować po tym, co usłyszał od służących, uwielbiając przy tym przejażdżki po lesie. Był taki piękny dzień! Idealny by zacząć nową przygodę.
A przynajmniej tak myślał, dopóki nie trafili do domku maga, przed którym przygnieciony kupą kamieni leżał jakiś białowłosy młodzian, a szarowłosy, groźnie wyglądający przystojniak gadał właśnie z dwójką innych nieznajomych. A jednak Julian nie byłby sobą, gdyby nawet i w takich okolicznościach stracił rezon, więc czym prędzej zeskoczył z konia, a potem machając ręką na powitanie, krzyknął.
- Heeej! Który z was to arcymag?! Zastaliśmy wielmożnego w domu?!
Bezczelność! Niesubordynacja! Do tego ignorancja i absolutny brak wychowania, o to co zobaczył w najnowszym, jak się domyślał pokoleniu Akademii, które to właśnie jakby miało z nim jakieś szanse cisnęło mu pismo z powrotem, do tego w twarz. Oczywiście, papier nawet go nie sięgnął, niemniej Volant wydobył z siebie pogardliwe prychnięcie. Gówniarz, nie wiedział gdzie jego miejsce i oh, jak bardzo mag chciał mu pokazać gdzie ono było. Miał jednak w planach zatrzaśnięcie drzwi i powrót do herbatki. Jedyne co mu przeszkodziło to ton, jakim młokos zwrócił się do niego, podrywając się na równe nogi.
- Masz tupet, szczeniaku, że odzywasz się do mnie w ten sposób – zauważył nieco rozbawiony, choć irytacja nadal kipiała mu w żyłach, łącznie z pogardą do akademii i owego osobnika, który właśnie uskuteczniał najbardziej żałosny pokaz sztuki magicznej jaki Volant widział w swoim życiu.
- Więc, to jest to, czym chciałeś mnie zaskoczyć, tak? – prychnął, odbijając niedbale lecące w jego stronę kamienie, nic sobie z nich nie robiąc, dzieciak nie mógł mu zrobić żadnej krzywdy. Już mocniej w jego ego trafiały obelgi, które to, każdą z osobna, Volant sobie zapamiętał i zamierzał, prędzej czy później się za nie odwdzięczyć.
Tymczasem przed jego oczami zaczął formować się obraz żałosny i rozczarowujący, a moc i energia z tego chudego ciałka zaczęła się wręcz wylewać z ciała maga, sprawiając że ten chwiał się jak liście na wietrze i chwila nieuwagi mogła posłać dzieciaka i jego dzieło na ziemię. Volant ostentacyjnie ziewnął, czując przy okazji impuls bariery, kolejni intruzi znaleźli się na jego posesji.
- Bo się popłaczesz smarkaczu, mocnyś w gębie, ale z tego co widzę twoja magia jest na takim samym poziomie jak twoja wiedza na temat tego z kim masz do czynienia – zauważył pogardliwie, choć kiedy czuł jak wiele magii ten młokos w sobie miał, było mu trochę żal. Taki potencjał, kompletnie zmarnowany! Nawet on, nie potrafił spojrzeć na to obojętnie.
A wtedy ten niewychowany, bezczelny smarkacz rzucił czymś, co Volant uznał za wyzwanie. „ucz mnie” tyle zrozumiał i… choć nie mieściło mu się w głowie, że naprawdę miał zamiar to zrobić, zaczął się zastanawiać, dlaczegóż by nie? Akademia miała w swoich szponach tak utalentowane dziecko, które nie znało własnych możliwości, aż smutno było patrzeć. W końcu Volant nie był bez serca, nie był też zazdrosny o tych obdarzonych talentem. Sam go nie miał, wszystko zawdzięczał wyrzeczeniom i ciężkiej pracy, tym bardziej kiedy widział tak obiecującego adepta, nie potrafił przejść obok niego obojętnie.
- Oh… więc chcesz mieć we mnie mistrza? Znakomicie, pozwól zatem, że twój mistrz pokaże ci, czym jest prawdziwa magia – powiedział złowróżbnie, unosząc jeden kamyk, by delikatnym ruchem palca, wypuścić go w niebo, a potem tym jednym, prawie że ziarnkiem piasku rozgromić słabego golema w piach. Nie pozwolił jednak upaść kupie gruzu, uniósł dłonie, a wokół jego postaci pojawiły się fioletowe iskry.
- Leporis – powiedział, uwalniając tkwiącą w nim magię gwiazd, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że na tego chłystka wystarczyła zwykła magia żywiołów, może chciał się popisać? W każdym razie, kiedy tylko magia nabrała realnego kształtu, utrzymywane przez Volanta kamienie natychmiast zaczęły zbliżać się w kierunku młodego maga, wiążąc go pomiędzy sobą, a kiedy spróbował choćby dotknąć jednego z nich, wszystkie opadły, przyciskając go do ziemi, zostawiając jedynie głowę chłopaka poza usypanym kurhanem.
- Nie szarp się, te kamienie wbiją się w twoje ciało jeśli je sprowokujesz, a od teraz, możesz mi mówić mistrzu – rzucił, zadowolony z siebie, posyłając młodemu dumne spojrzenie, zanim przestąpił nad nim, zbliżając się do nieznajomych.
Miał zamiar zadać im to samo pytanie, jakie zdał magowi, zanim jeszcze pokazał mu się na oczy, wystarczyło jednak by znalazł się bliżej i poczuł silną magiczną aurę, której nie dało się pomylić z inną.
- Demony – zauważył, splatając ręce na piersi, przesuwając przy tym wzrokiem po dwójce nieznajomych, oczywiście byli piękni i młodzi, choć nie dało się zauważyć zrównoważonego spokoju, który charakteryzował wyższego z nich i młodzieńczej ruchliwości drugiego. – Czym mogę służyć tak niesamowitym osobistościom? – zapytał z lekka złośliwie, nie spodziewając się, że nagle jego mała, odosobniona chatka stanie się centrum wydarzeń towarzyskich. A kiedy jeszcze w zasięgu wzroku i słuchu pojawiła się dwójka jeźdźców, ludzi, Volant poczuł jak jego brwi unoszą się, podczas gdy irytacja spłynęła jego żyłami, sprawiając że na jego twarzy pojawił się niezadowolony grymas.
- Kto jeszcze? Czy ja o czymś nie wiem?! – zapytał zdenerwowany, odwracając się na pięcie, by odejść, kiedy jeden z ludzi, młokos o jasnych, lśniących w słońcu włosach zbliżył się odrobinę by, jeszcze raz, całkiem grzecznie, jednak niewystarczająco zapytać, czy to on jest właścicielem chatki.
Tego Volantowi było już za dużo. A kiedy jeszcze druga strona, demonów zaczęła otwierać usta by zaprotestować, jakoby oni pierwsi mieli sprawę do arcymaga, do tego dochodził jeszcze uwięziony pod kupą kamieni mag, który jeśli Volant się nie mylił z wyczerpania zaraz mu zemdleje, tego było mu zdecydowanie dosyć.
- CISZA! – wrzasnął, a fioletowe iskry znów pojawiły się wokół sylwetki maga, kiedy znów unosił ręce, by tym razem wypowiedzieć imię silniejszej gwiazdy.
- Altair! – rzucił, a srebrne liny pojawiły się wokół intruzów, więżąc ich w swoim uścisku, dodatkowo wciskając każdemu w usta kawałek czystego płótna, kiedy mag lewitował ich wszystkich do ogrodu za domem, łącznie z wyczerpanym młodym magiem.
Zostawił ich na chwilę samych, wchodząc do domu, by jednym ruchem ogarnąć swoje włosy, drugim podgrzać zupę z pasternaku i przelać ją do czystej miski. Zabrał ją, razem z czystą, srebrną łyżką, sobie parząc ziółek na uspokojenie i z tym wszystkim wrócił do ogrodu, stawiając naczynia na stole. Uwolnił spod działania zaklęcia młodzika, wskazując mu podbródkiem parującą zupę.
- Jedz, jak się odezwiesz, zamknę ci mordę i zabiorę, więc siedź cicho dla własnego dobra – zarządził, siadając władczo na jednym z krzeseł i upijając łyk naparu. Dopiero po chwili, kiedy wziął kilka karmicznych wdechów, spojrzał na pozostałą czwórkę, zastanawiając się, komu pozwolić mówić pierwszemu. Decyzję przeważyło spokojne spojrzenie wysokiego mężczyzny, demona, który zdawał się najbardziej opanowany z nich wszystkich. To jego Volant pierwszego pozbawił knebla, zostawiając jednak więzy na nadgarstkach.
- Mów, czego chcecie? – zapytał ostro, nie mając zamiaru bawić się w uprzejmości, zwłaszcza że jego wzrok co chwilę wracał do starszego człowieka. Wydawał mu się podejrzanie znajomy…
Historii ze stajni się nie spodziewał, ani tym bardziej że niedoświadczony młokos ucieknie z doświadczonych łapek Fena, niemniej nie szczędził przyjacielowi śmiechu i pocieszającego poklepywania po plecach. Nie ten, to inny, jak mawiali do siebie po nieudanych podbojach, które mogli potem suto zapijać w komnatach młodego szlachcica najlepszym winem. Ale tak jak się Julian spodziewał, nie chodziło o to, choć usłyszawszy nowinę, brwi chłopaka podjechały do góry.
- Rogi demona? – zdziwił się, początkowo nie podzielając podekscytowania przyjaciela. – A powiedz mi, skąd ty je weźmiesz? Z tego co wiem, te „przecinające diamenty” demonie rogi nie rosną na drzewach, a na łbach, które będą próbowały cię zeżreć jeśli tylko się zbliżysz – zauważył, choć jak doskonale wiedział, to był najmniejszy problem. W końcu po to szkoliło się Łowców, by byli w stanie zbliżyć się do tych kreatur i zabić je, zanim wybiją wioski, spalą stodoły i zeżrą wszystko co tylko kryło się w spichlerzach. – I nie, nie musisz mi mówić, że to nie problem, powiedz mi tylko, gdzie ty tą kłapiącą paszczę znajdziesz? – dopytał, uśmiechając się uroczo.
Oczywiście był za, był jak najbardziej gotów w tej chwili iść się przebrać, wskoczyć na konia i popędzić w siną dal! Swoje szkolenie zakończył pół roku temu i od tamtego czasu jedyne co robił to pomagał wieśniakom wyganiać pomniejsze demony ze studni, przeganiał lisy z kurnika i pomógł naprawić most. Nudy! Wyprawa po rogi demona brzmiała jak piękna przygoda, o której mógłby potem opowiadać i za którą, jak mówił Fen, dostałby niemałą sumkę, a za nią mógł się wyprawić i na drugi koniec świata w podróż, o której zawsze marzył. Oczywiście kochał Rote i wiedział, że jako jedyny męski potomek swojego ojca miał przejąć po nim władzę i obowiązki, dlatego zanim to by się stało, chciał zwiedzić coś więcej niż najbliższe wioski i pola. Wyprawa z Fenrirem brzmiała jak spełnienie jego marzeń. Nieco bardziej niebezpieczne niż zakładał, ale hej, w końcu takie było życie Łowcy! No i miałby towarzystwo, które wiedział, że mu odpowiadało, że nie musiałby przy nim niczego udawać i że nawet jeśli w połowie miałby zrezygnować, nic by się nie stało, a Fen najzwyczajniej w świecie odprowadziłby go do domu. Tylko żeby wiedzieli gdzie zacząć szukać!
Odpowiedzi się nie spodziewał. Oczywiście, słyszał że gdzieś niedaleko miasta, w lesie od jakiegoś czasu pomieszkuje sobie kapryśny mag, nie sądził jednak, że był kimś aż tak ważnym, w końcu tytuł arcymaga znaczył nie byle co, nawet ludzie o tym wiedzieli, szlachta w szczególności, bo czasem przychylność takiej ważnej osobistości była na wagę złota. Słysząc więc, że Fenrir zacząłby poszukiwania w jego chatce, Julian nie miał się do czego przyczepić. Dlatego też, klepnął silnie przyjaciela w udo, śmiejąc się radośnie i udając że nie zauważył skrzywienia na twarzy mężczyzny, kiedy poczuł ból w kończynie, zatarł z radością łapki.
- Oczywiście, że w to wchodzę, przyjacielu! Brzmi jak hulanka i swawole, do tego bitka i obrzydliwe bogactwo, połączone z daleką podróżą w twoim towarzystwie! Jeśli tylko wiesz, gdzie zaczynamy, już idę się pakować! – oświadczył, choć sam najchętniej najpierw dowiedziałby się, na co miał się przygotować. W końcu w różnych częściach kraju panowały skrajne warunki, a i jeśli podróż miała być bliska nie warto było marnotrawić czasu na wielkie przygotowania, które zdałyby się na nic.
Dlatego też, po krótkiej dyskusji, zdecydowali się wsiąść na konie i najpierw odnaleźć chatę maga i dowiedzieć się od niego wszystkiego, czego było im trzeba i dopiero potem zabrać się za przygotowania do podróży. W końcu Julian nie mógł tak po prostu wziąć konia i popędzić w siną dal. Musiał dać znać przynajmniej czterem osobom, że nie będzie go przez dłuższy czas. Oczywiście nie zamierzał mówić, gdzie dokładnie się wybierał, tyle że miał do wykonania misję. Zazwyczaj rodzicom tyle wystarczało, byli dumni, że mieli w rodzinie Łowcę. Odprowadzili z Fenem Sarę do jej komnaty, a potem razem z błyszczącymi podekscytowaniem oczami, poszli do stajni po swoje wierzchowce, które po kilku słowach Juliana stały gotowe do drogi, wystarczyło tylko wsiąść!
- Wio! – krzyknął wesoło Julek, mniej więcej wiedząc, w którą stronę się kierować po tym, co usłyszał od służących, uwielbiając przy tym przejażdżki po lesie. Był taki piękny dzień! Idealny by zacząć nową przygodę.
A przynajmniej tak myślał, dopóki nie trafili do domku maga, przed którym przygnieciony kupą kamieni leżał jakiś białowłosy młodzian, a szarowłosy, groźnie wyglądający przystojniak gadał właśnie z dwójką innych nieznajomych. A jednak Julian nie byłby sobą, gdyby nawet i w takich okolicznościach stracił rezon, więc czym prędzej zeskoczył z konia, a potem machając ręką na powitanie, krzyknął.
- Heeej! Który z was to arcymag?! Zastaliśmy wielmożnego w domu?!
Bezczelność! Niesubordynacja! Do tego ignorancja i absolutny brak wychowania, o to co zobaczył w najnowszym, jak się domyślał pokoleniu Akademii, które to właśnie jakby miało z nim jakieś szanse cisnęło mu pismo z powrotem, do tego w twarz. Oczywiście, papier nawet go nie sięgnął, niemniej Volant wydobył z siebie pogardliwe prychnięcie. Gówniarz, nie wiedział gdzie jego miejsce i oh, jak bardzo mag chciał mu pokazać gdzie ono było. Miał jednak w planach zatrzaśnięcie drzwi i powrót do herbatki. Jedyne co mu przeszkodziło to ton, jakim młokos zwrócił się do niego, podrywając się na równe nogi.
- Masz tupet, szczeniaku, że odzywasz się do mnie w ten sposób – zauważył nieco rozbawiony, choć irytacja nadal kipiała mu w żyłach, łącznie z pogardą do akademii i owego osobnika, który właśnie uskuteczniał najbardziej żałosny pokaz sztuki magicznej jaki Volant widział w swoim życiu.
- Więc, to jest to, czym chciałeś mnie zaskoczyć, tak? – prychnął, odbijając niedbale lecące w jego stronę kamienie, nic sobie z nich nie robiąc, dzieciak nie mógł mu zrobić żadnej krzywdy. Już mocniej w jego ego trafiały obelgi, które to, każdą z osobna, Volant sobie zapamiętał i zamierzał, prędzej czy później się za nie odwdzięczyć.
Tymczasem przed jego oczami zaczął formować się obraz żałosny i rozczarowujący, a moc i energia z tego chudego ciałka zaczęła się wręcz wylewać z ciała maga, sprawiając że ten chwiał się jak liście na wietrze i chwila nieuwagi mogła posłać dzieciaka i jego dzieło na ziemię. Volant ostentacyjnie ziewnął, czując przy okazji impuls bariery, kolejni intruzi znaleźli się na jego posesji.
- Bo się popłaczesz smarkaczu, mocnyś w gębie, ale z tego co widzę twoja magia jest na takim samym poziomie jak twoja wiedza na temat tego z kim masz do czynienia – zauważył pogardliwie, choć kiedy czuł jak wiele magii ten młokos w sobie miał, było mu trochę żal. Taki potencjał, kompletnie zmarnowany! Nawet on, nie potrafił spojrzeć na to obojętnie.
A wtedy ten niewychowany, bezczelny smarkacz rzucił czymś, co Volant uznał za wyzwanie. „ucz mnie” tyle zrozumiał i… choć nie mieściło mu się w głowie, że naprawdę miał zamiar to zrobić, zaczął się zastanawiać, dlaczegóż by nie? Akademia miała w swoich szponach tak utalentowane dziecko, które nie znało własnych możliwości, aż smutno było patrzeć. W końcu Volant nie był bez serca, nie był też zazdrosny o tych obdarzonych talentem. Sam go nie miał, wszystko zawdzięczał wyrzeczeniom i ciężkiej pracy, tym bardziej kiedy widział tak obiecującego adepta, nie potrafił przejść obok niego obojętnie.
- Oh… więc chcesz mieć we mnie mistrza? Znakomicie, pozwól zatem, że twój mistrz pokaże ci, czym jest prawdziwa magia – powiedział złowróżbnie, unosząc jeden kamyk, by delikatnym ruchem palca, wypuścić go w niebo, a potem tym jednym, prawie że ziarnkiem piasku rozgromić słabego golema w piach. Nie pozwolił jednak upaść kupie gruzu, uniósł dłonie, a wokół jego postaci pojawiły się fioletowe iskry.
- Leporis – powiedział, uwalniając tkwiącą w nim magię gwiazd, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że na tego chłystka wystarczyła zwykła magia żywiołów, może chciał się popisać? W każdym razie, kiedy tylko magia nabrała realnego kształtu, utrzymywane przez Volanta kamienie natychmiast zaczęły zbliżać się w kierunku młodego maga, wiążąc go pomiędzy sobą, a kiedy spróbował choćby dotknąć jednego z nich, wszystkie opadły, przyciskając go do ziemi, zostawiając jedynie głowę chłopaka poza usypanym kurhanem.
- Nie szarp się, te kamienie wbiją się w twoje ciało jeśli je sprowokujesz, a od teraz, możesz mi mówić mistrzu – rzucił, zadowolony z siebie, posyłając młodemu dumne spojrzenie, zanim przestąpił nad nim, zbliżając się do nieznajomych.
Miał zamiar zadać im to samo pytanie, jakie zdał magowi, zanim jeszcze pokazał mu się na oczy, wystarczyło jednak by znalazł się bliżej i poczuł silną magiczną aurę, której nie dało się pomylić z inną.
- Demony – zauważył, splatając ręce na piersi, przesuwając przy tym wzrokiem po dwójce nieznajomych, oczywiście byli piękni i młodzi, choć nie dało się zauważyć zrównoważonego spokoju, który charakteryzował wyższego z nich i młodzieńczej ruchliwości drugiego. – Czym mogę służyć tak niesamowitym osobistościom? – zapytał z lekka złośliwie, nie spodziewając się, że nagle jego mała, odosobniona chatka stanie się centrum wydarzeń towarzyskich. A kiedy jeszcze w zasięgu wzroku i słuchu pojawiła się dwójka jeźdźców, ludzi, Volant poczuł jak jego brwi unoszą się, podczas gdy irytacja spłynęła jego żyłami, sprawiając że na jego twarzy pojawił się niezadowolony grymas.
- Kto jeszcze? Czy ja o czymś nie wiem?! – zapytał zdenerwowany, odwracając się na pięcie, by odejść, kiedy jeden z ludzi, młokos o jasnych, lśniących w słońcu włosach zbliżył się odrobinę by, jeszcze raz, całkiem grzecznie, jednak niewystarczająco zapytać, czy to on jest właścicielem chatki.
Tego Volantowi było już za dużo. A kiedy jeszcze druga strona, demonów zaczęła otwierać usta by zaprotestować, jakoby oni pierwsi mieli sprawę do arcymaga, do tego dochodził jeszcze uwięziony pod kupą kamieni mag, który jeśli Volant się nie mylił z wyczerpania zaraz mu zemdleje, tego było mu zdecydowanie dosyć.
- CISZA! – wrzasnął, a fioletowe iskry znów pojawiły się wokół sylwetki maga, kiedy znów unosił ręce, by tym razem wypowiedzieć imię silniejszej gwiazdy.
- Altair! – rzucił, a srebrne liny pojawiły się wokół intruzów, więżąc ich w swoim uścisku, dodatkowo wciskając każdemu w usta kawałek czystego płótna, kiedy mag lewitował ich wszystkich do ogrodu za domem, łącznie z wyczerpanym młodym magiem.
Zostawił ich na chwilę samych, wchodząc do domu, by jednym ruchem ogarnąć swoje włosy, drugim podgrzać zupę z pasternaku i przelać ją do czystej miski. Zabrał ją, razem z czystą, srebrną łyżką, sobie parząc ziółek na uspokojenie i z tym wszystkim wrócił do ogrodu, stawiając naczynia na stole. Uwolnił spod działania zaklęcia młodzika, wskazując mu podbródkiem parującą zupę.
- Jedz, jak się odezwiesz, zamknę ci mordę i zabiorę, więc siedź cicho dla własnego dobra – zarządził, siadając władczo na jednym z krzeseł i upijając łyk naparu. Dopiero po chwili, kiedy wziął kilka karmicznych wdechów, spojrzał na pozostałą czwórkę, zastanawiając się, komu pozwolić mówić pierwszemu. Decyzję przeważyło spokojne spojrzenie wysokiego mężczyzny, demona, który zdawał się najbardziej opanowany z nich wszystkich. To jego Volant pierwszego pozbawił knebla, zostawiając jednak więzy na nadgarstkach.
- Mów, czego chcecie? – zapytał ostro, nie mając zamiaru bawić się w uprzejmości, zwłaszcza że jego wzrok co chwilę wracał do starszego człowieka. Wydawał mu się podejrzanie znajomy…
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Eden nigdy nie zastanawiał się, jak wyglądało jego życie przed pojawieniem się Maellosu. Zwyczajnie nie chciał wracać do wspomnień, które nie zawierały w sobie obecności młodego bruneta. Jednego z kolei był pewien. Odkąd na siebie trafili, życie doświadczonego demona jeszcze nigdy nie było ubrane w tyle barw, tak wiele radości, której sam dorosły mężczyzna nigdy nie dawał się ponieść, za to Mae zapewniał mu wystarczająco dużo uśmiechu. Z nim przy boku było mu zdecydowanie weselej, trochę spokojniej jakby sam mógł już obsiąść i pozwolić wyszaleć się teraz młodszemu. Jednocześnie cały czas miał oko na jego zachowanie i wybryki, dbając tylko by młody wyrostek nie ściągnął na siebie zaraz miliona nowych problemów.
Nie wątpił też w to, że zawsze mógł na nim polegać, nawet chociażby w takich chwilach, gdy jego żołądek odmówił mu posłuszeństwa, a wrażliwy nos nie był w stanie udźwignąć tego odoru... który prawdopodobnie istniał tylko w głowie Edena. Otarł zaraz elegancko usta, przybierając spokojny wyraz twarzy jakby wcale przed chwilą nie zwrócił całego porzeczkowego soku.
—Bez ciebie? Sam nie wiem —zaśmiał się zaraz w towarzystwie młodszego demona, przyznając się do tego, że mimo lat doświadczeń, zupełnie nie przywykł do obcowania z ludźmi. Nie rozumiał, dlaczego Mae potrafił się nimi czasem tak zachwycać. Dlaczego wychodzenie do miasta sprawiało mu taką przyjemność i po co mu było zapychać się tym ludzkim jedzeniem, skoro obaj nie czuli głodu. Przynajmniej nie takiego, jakiego czuliby zwykli śmiertelni. Niemniej dawał częstować się przysmakami, które przynosił mu przyjaciel. Przytakiwał, gdy ten zachwycał się świeżutkimi wypieki, które udało mu się dorwać na targu.
—Na stare lata robią się coraz bardziej kapryśni. Może nie przyjąć naszej zapłaty — zauważył, debatując w trakcie drogi, jakiego sposobu użyją, aby przekonać do siebie maga. W zanadrzu miał kilka argumentów, których mógłby użyć, chociaż w pierwszej chwili wolał zorientować się, kim dokładnie jest ów czarodziej. Z kolei słysząc drugi pomysł, rzucony przez przyjaciela, Eden przewrócił zaraz zabawnie oczami.
— Odrobina niepokoju jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Muszę cię jednak rozczarować. Nie przypominam sobie by w okolicy była jakaś przepaść — odpowiedział nad wyraz spokojnie, z góry odrzucając pomysł szantażu. Wmuszenie czegoś siłą, szczególnie kiedy oczekiwało się od tej osoby pomocy, nigdy nie przynosiło nic dobrego, czego zdążył się już dość dobrze nauczyć. Miał zaraz podejść do tego naprawdę... pokojowo. Bez stresu, nerwów i... uchylił się nagle w bok, przed lecącym w jego stronę, pojedynczym kamieniem. Weszli w sam środek rozgrywającego się pokazu magii, z czego jednym z magów wydawała się kierować silna złość, co nigdy zbyt dobrze nie wpływało na czary.
— Hm, rozmawiają. Zaczekamy — stwierdził, nie ruszając się o krok od furtki, przy której stali. Nie wydawał się zbyt przejęty sposobem w jakim dwójka magów próbowała rozwiązać problemy. Sam z kolei też nie miał zamiaru wycofywać się, nawet jeśli może i rzeczywiście przyszli nie w czas.
Otworzył usta, chcąc zaraz przeprosić za całe te najście, zupełnie nic nie robiąc sobie z dość cynicznego głosu maga, który nie wyglądał na uszczęśliwionego ich wizytą. Mogli się tego spodziewać.
Wiele utrudniło jednak pojawienie się dwójki ludzi, których konie zarżały głośno praktycznie tuż przy uchu Edena. Ten zaś skrzywił się z niesmakiem, a jego brew uniosła się w lekkim, wciąż naprawdę lekkim geście poirytowania. Ludzie... parszywi ludzi.
— Mae — chciał upomnieć przyjaciela, gdy ten wdał się zaraz w dyskusję z blondwłosym człowiekiem. Rzeczywiście byli tu pierwsi, ale mogli załatwić to w dużo bardziej ugodowy sposób. Kątem oka zauważył drobinki fioletowych iskier, zbierających się wokół sylwetki maga, a chwilę później grube, silne więzy oplotły ich ramiona i nadgarstki ograniczając im ruchy. Eden westchnął głęboko, zbierając w sobie ostatnie pokłady cierpliwości. Nie wydawał się zupełnie zaskoczony zachowaniem maga, a jednocześnie nie próbował nawet się opierać choć... nie był to przecież rodzaj magii, z którą by sobie nie poradził. Mógł zwyczajnie rozerwać sznury, ale zwyczajnie... nie chciał. Tylko ta szmata w ustach... strasznie łaskotała jego delikatne podniebienie.
— Spokojnie — szepnął duchowo do przyjaciela, widząc jego rozbiegane spojrzenie i niepokój w oczach, jakby zupełnie nie wiedział, co się dzieje, gdy jednym pchnięciem magii, zostali sprowadzeni do ogrodu za chatką maga. Eden nigdy nie miał problemu z odrobiną cierpliwości (do czasu)gdy mężczyzna o długich, srebrnych włosach zostawił ich na chwilę samych sobie, w swoim tempie wracając do ogrodu z miską zupy dla młodszego maga i parującym naparem dla siebie. Dawno nie spotkał mędrca o takiej sile wigoru i nieustępliwości, jakby za wszelką cenę chciał udowodnić, że nikt prócz niego się nie liczy. A jednak mimo to Eden wciąż patrzył na niego tymi swoimi ciepłymi, złotymi oczami, które wyróżniały go spośród większości, bezdusznych demonów. W podzięce został oswobodzony jako pierwszy.
—Czy wielkoduszny mag zgodzi się na chwilę rozmowy? Chciałbym porozmawiać na osobności — sam pozwolił sobie na odrobinę cynizmu, choć wciąż brzmiał wystarczająco taktownie by po chwili namysłu, mag rzeczywiście zgodził się na rozmowę bez naocznych świadków. Chodziło mu przede wszystkim na uniknięcie konfrontacji z ludźmi, którzy nie wiedzieć jakim cudem, musieli przypałętać się w tym samym momencie, co oni.
Gdy znaleźli się w chatce, Eden pozwolił sobie zająć miejsce przy niewielkim stoliku dla dwóch osób. Został uraczony naparem z ziół, w zamian obdarzając maga wdzięcznym spojrzeniem. Troszkę dłużej przyjrzał się jego posturze, długim włosom i zapatrzył się oceniająco na niewielką bliznę pod okiem, za nim wreszcie zaczął mówić.
— Wybacz nam te najście, nie mieliśmy na celu naruszenie twojego spokoju. Czas nas jednak goni, a ten z kolei jest dla nas na wagę złota. Sam na pewno zdajesz sobie sprawę z tego, co się święci. Kres jest nam bliski, nam wszystkim a my... my chcemy tylko przeżyć — westchnął, czując jakąś udrękę na sercu. Musiał na chwilę zwilżyć gardło, zerkając na kubek z herbatą. Spojrzał oceniająco na swoje związane nadgarstki, ale nie śmiał prosić o uwolnienie. Znów na napar po czym wykręcił nadgarstek w jakiś dziwaczny sposób i lekko chwycił za ucho od filiżanki. Wdzięcznie upił łyk, delektując się dla odmiany czymś delikatniejszym niż wino czy sok porzeczkowy. Jak on uwielbiał te wszystkie specjały magów!
— Nie wątpię, że sam czujesz zapewne niepokój na myśl o niewiadomym... Proponuję więc pewien sojusz na czas zbliżającej się koniunkcji. Tak wielki mag, na pewno znalazł już sposób, jak jej uniknąć. Moglibyśmy sobie pomóc — tutaj uśmiechnął się elegancko, przekupnie. — Byłym zapomniał... nazywają mnie Eden. Możesz liczyć na dozgonne wsparcie i nieodpłatny dług demona piątej rangi. Przystaniesz na moją propozycję, drogi magu? — nie chciał się brońcie panie chwalić choć... jego status zawsze wiele mu ułatwiał. Demon tak wysokiej rangi na sługach prostego maga? Kto by o tym pomyślał.
Zmartwił się nieco, gdy Julian nie podzielił od razu jego entuzjazmu odnośnie wyprawy po rogi. Blondyn był jednak dużo bardziej rozważny mimo młodego wieku, zwyczajnie podchodząc do każdego pomysłu Fenrira, z dużym przymrużeniem oka. Nigdy co prawda, nie próbował studzić jego zapału czy odradzać tego, co starszy miał zamiar zrobić. Bardziej doświadczony łowca, mógł także liczyć na jego dozgonną pomoc, a jeszcze bardziej cenił jego trzeźwy umysł... ponieważ on sam czasem zapominał o przemyśleniu wszystkiego dwa razy, za nim podejmie jakąkolwiek decyzję. W takich chwilach zawsze mógł polegać na Julianie, który był dla Fenrira jak jego zdrowy rozsądek. Czasem mu go zwyczajnie brakowało. Nie miał mu za złe szczególnie, że blondyn zwykle wiedział, o czym mówi. Ah, co on by zrobił bez tego księcia wigorem dorównującego setce łowców, wyglądem przewyższający zaś samą roszpunkę?
— Oh, to żaden prob... — już miał machnąć lekko ręką, gdy przyjaciel sam wyprzedził go w jego słowach, dając Fenrirowi poważny argument, że tak, to że rogi zwykle rosły na łbie demona było dość istotnym problemem, którego starszy nie wziął oczywiście pod uwagę, zbyt podekscytowany jego zdaniem, łatwym zarobkiem. Ale Julian znowu miał rację. Za nim porwał się z motyką na słońce, mógł chociaż zorientować się, w którą stronę te słońce było.
Fenrir ucichł więc na chwilę, zastanawiając się jeszcze raz, tym razem na spokojnie od czego właściwie powinni zacząć. Ci ludzie, którzy go wynajęli sami do końca nie zdawali sobie sprawy, gdzie owego demona było można spotkać. Ot zwykłe plotki, że zaszył się gdzieś w diabelskich pieczarach pod miastem i od setek lat nie było o nim słychać, aż do pojawienia się wieści o koniunkcji. Ta zaś nie tylko była na językach wszystkich śmiertelnych, którzy co prawda, najmniej mieli się czego obawiać. Demony nie bez powodu robiły się niespokojne.
— Kawałek za miastem osiadł ponoć pewien arcymag, którego wiedza mogłaby nam się przydać. Pytanie tylko czy ten zdziczały pryk będzie chciał z nami rozmawiać — rzucił, wciąż jeszcze rozważając, czy istniały inne opcje. Za nim jednak zdążył dodać coś jeszcze, Julian natychmiast wziął sprawy w swoje ręce, decydując za nim obu. Fen syknął cicho, gdy od jego uda odbiło się głośne plaśnięcie, a sam poczuł leciutkie szczypanie pod spodniami.
— Więc postanowione! Oh przyjacielu, już nie mogę doczekać aż ten demon wpadnie w nasze lubieżne łapki. Taki długowieczny musi być pewnie cholernie przystojny, nie sądzisz? — parsknął entuzjastycznie, gdy odprowadzali młodszą siostrę Juliana do jednej z komnat, a sami szykowali się pokrótce do drogi. Podekscytowanie i gromkie śmiechy niosły się za nimi aż do samej stajni.
Postanowili nie brać ze sobą nic więcej, ruszać zaraz tak, jak stali, a same przygotowania odstawić na później, gdy dowiedzą się już czegoś więcej. Sam Fenrin uwielbiał podróże konno, choć te może nie były aż tak dyskretne i ciche, zdradzając od razu, że ktoś przybywa, na pewno pożerały mniej czasu niżeli mieliby do samej chatki udać się pieszo. Widoku jaki zastali pod demom niby to samotnego, spokojnego maga, na pewno się nie spodziewali. Starszemu łowcy rzuciły się w oczy długie, srebrne włosy, które płynęły wzdłuż sylwetki właściciela niczym strumienie wody. Zamyślił się na chwilę, gdzieś już mając okazję spotkać osobę o podobnym wyglądzie. Pamięć go nie myliła? Miał wrażenie, jakby od samego spotkania minęły już wieki.
Zmrużył zastanawiająco oczy, dopiero po chwili zwracając uwagę na białą czuprynę wystającą spod sterty powalonych kamieni. Julian wdał się w dyskusję z podróżnymi, którzy ponoć również mieli jakąś sprawę do maga niecierpiącą zwłoki. Za nim Fenrir zdążył choćby otworzyć usta, srebrne liny oplotły ich ramiona, powalając tym samym z koni.
— Mmmmn! Mhmn hmm mn niemyty i oby na stare lata, grzyby ci na plecach wyrosły! — bluźnił do czasu aż mag nie oswobodził ich z kawałka szmaty, którą wcześniej wetknął im w usta. Jakim prawem! To tak w jego stronach traktuje się gości? A takie dobre zdanie o nim mieli!
— Hej młody magu, dałbyś radę nas uwolnić? — rzucił konspiracyjnie do białowłosego, który jako jedyny miał teraz wolne ręce... zajęte z kolei jedzeniem zupy. Skoro zostawiono ich samym sobie, jakby zupełnie nic nie znaczyli w oczach arcymaga, powinny zaleźć mu nawet mocniej na skórę i spróbować się uwolnić. Cholera wie co temu dziwakowi jeszcze może strzelić do głowy. W końcu zdaniem łowcy, związał ich i zakneblował zupełnie bez żadnego powodu.
Fenrir miotał się jeszcze przez chwilę, walcząc z więzami, które z kolei nawet nie drgnęły. Pokryte drobinkami iskrzącej się magii, nie były w stanie pęknąć od zwykłego noża czy odrobiny siły. Łowca spasował więc już po chwili, wzdychając tylko boleśnie, trochę zbyt teatralnie jakby rzeczywiście miał przejmować się tym, że nie mogą się uwolnić. Szybko zainteresował się jednak czymś innym, zerkając ciekawsko na nieznajomego bruneta. Beztrosko przeskanował go wzrokiem, nie spiesząc się w ocenie. Pozwolił zawiesić się na wystających spod płaszcza, kolorowych zdobieniach na skórze, które ciągnęły się po odsłoniętych żebrach mężczyzny. Wreszcie natrafił na jego zielonkawe spojrzenie.
— Nie wyglądacie na tutejszych. Przybyliście specjalnie do arcymaga? W tych stronach nosi się trochę cieplej, bo noce są tutaj naprawdę zimne. Zamarzniesz... w tym stroju — odparł z lekkim zatroskaniem w głosie, nie omieszkując sobie znów zerknąć na odsłoniętą klatkę piersiową bruneta. Zaśmiał się zaraz beztrosko, figlarnie. Skąd ci dwaj się urwali...
Nie wątpił też w to, że zawsze mógł na nim polegać, nawet chociażby w takich chwilach, gdy jego żołądek odmówił mu posłuszeństwa, a wrażliwy nos nie był w stanie udźwignąć tego odoru... który prawdopodobnie istniał tylko w głowie Edena. Otarł zaraz elegancko usta, przybierając spokojny wyraz twarzy jakby wcale przed chwilą nie zwrócił całego porzeczkowego soku.
—Bez ciebie? Sam nie wiem —zaśmiał się zaraz w towarzystwie młodszego demona, przyznając się do tego, że mimo lat doświadczeń, zupełnie nie przywykł do obcowania z ludźmi. Nie rozumiał, dlaczego Mae potrafił się nimi czasem tak zachwycać. Dlaczego wychodzenie do miasta sprawiało mu taką przyjemność i po co mu było zapychać się tym ludzkim jedzeniem, skoro obaj nie czuli głodu. Przynajmniej nie takiego, jakiego czuliby zwykli śmiertelni. Niemniej dawał częstować się przysmakami, które przynosił mu przyjaciel. Przytakiwał, gdy ten zachwycał się świeżutkimi wypieki, które udało mu się dorwać na targu.
—Na stare lata robią się coraz bardziej kapryśni. Może nie przyjąć naszej zapłaty — zauważył, debatując w trakcie drogi, jakiego sposobu użyją, aby przekonać do siebie maga. W zanadrzu miał kilka argumentów, których mógłby użyć, chociaż w pierwszej chwili wolał zorientować się, kim dokładnie jest ów czarodziej. Z kolei słysząc drugi pomysł, rzucony przez przyjaciela, Eden przewrócił zaraz zabawnie oczami.
— Odrobina niepokoju jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Muszę cię jednak rozczarować. Nie przypominam sobie by w okolicy była jakaś przepaść — odpowiedział nad wyraz spokojnie, z góry odrzucając pomysł szantażu. Wmuszenie czegoś siłą, szczególnie kiedy oczekiwało się od tej osoby pomocy, nigdy nie przynosiło nic dobrego, czego zdążył się już dość dobrze nauczyć. Miał zaraz podejść do tego naprawdę... pokojowo. Bez stresu, nerwów i... uchylił się nagle w bok, przed lecącym w jego stronę, pojedynczym kamieniem. Weszli w sam środek rozgrywającego się pokazu magii, z czego jednym z magów wydawała się kierować silna złość, co nigdy zbyt dobrze nie wpływało na czary.
— Hm, rozmawiają. Zaczekamy — stwierdził, nie ruszając się o krok od furtki, przy której stali. Nie wydawał się zbyt przejęty sposobem w jakim dwójka magów próbowała rozwiązać problemy. Sam z kolei też nie miał zamiaru wycofywać się, nawet jeśli może i rzeczywiście przyszli nie w czas.
Otworzył usta, chcąc zaraz przeprosić za całe te najście, zupełnie nic nie robiąc sobie z dość cynicznego głosu maga, który nie wyglądał na uszczęśliwionego ich wizytą. Mogli się tego spodziewać.
Wiele utrudniło jednak pojawienie się dwójki ludzi, których konie zarżały głośno praktycznie tuż przy uchu Edena. Ten zaś skrzywił się z niesmakiem, a jego brew uniosła się w lekkim, wciąż naprawdę lekkim geście poirytowania. Ludzie... parszywi ludzi.
— Mae — chciał upomnieć przyjaciela, gdy ten wdał się zaraz w dyskusję z blondwłosym człowiekiem. Rzeczywiście byli tu pierwsi, ale mogli załatwić to w dużo bardziej ugodowy sposób. Kątem oka zauważył drobinki fioletowych iskier, zbierających się wokół sylwetki maga, a chwilę później grube, silne więzy oplotły ich ramiona i nadgarstki ograniczając im ruchy. Eden westchnął głęboko, zbierając w sobie ostatnie pokłady cierpliwości. Nie wydawał się zupełnie zaskoczony zachowaniem maga, a jednocześnie nie próbował nawet się opierać choć... nie był to przecież rodzaj magii, z którą by sobie nie poradził. Mógł zwyczajnie rozerwać sznury, ale zwyczajnie... nie chciał. Tylko ta szmata w ustach... strasznie łaskotała jego delikatne podniebienie.
— Spokojnie — szepnął duchowo do przyjaciela, widząc jego rozbiegane spojrzenie i niepokój w oczach, jakby zupełnie nie wiedział, co się dzieje, gdy jednym pchnięciem magii, zostali sprowadzeni do ogrodu za chatką maga. Eden nigdy nie miał problemu z odrobiną cierpliwości (do czasu)gdy mężczyzna o długich, srebrnych włosach zostawił ich na chwilę samych sobie, w swoim tempie wracając do ogrodu z miską zupy dla młodszego maga i parującym naparem dla siebie. Dawno nie spotkał mędrca o takiej sile wigoru i nieustępliwości, jakby za wszelką cenę chciał udowodnić, że nikt prócz niego się nie liczy. A jednak mimo to Eden wciąż patrzył na niego tymi swoimi ciepłymi, złotymi oczami, które wyróżniały go spośród większości, bezdusznych demonów. W podzięce został oswobodzony jako pierwszy.
—Czy wielkoduszny mag zgodzi się na chwilę rozmowy? Chciałbym porozmawiać na osobności — sam pozwolił sobie na odrobinę cynizmu, choć wciąż brzmiał wystarczająco taktownie by po chwili namysłu, mag rzeczywiście zgodził się na rozmowę bez naocznych świadków. Chodziło mu przede wszystkim na uniknięcie konfrontacji z ludźmi, którzy nie wiedzieć jakim cudem, musieli przypałętać się w tym samym momencie, co oni.
Gdy znaleźli się w chatce, Eden pozwolił sobie zająć miejsce przy niewielkim stoliku dla dwóch osób. Został uraczony naparem z ziół, w zamian obdarzając maga wdzięcznym spojrzeniem. Troszkę dłużej przyjrzał się jego posturze, długim włosom i zapatrzył się oceniająco na niewielką bliznę pod okiem, za nim wreszcie zaczął mówić.
— Wybacz nam te najście, nie mieliśmy na celu naruszenie twojego spokoju. Czas nas jednak goni, a ten z kolei jest dla nas na wagę złota. Sam na pewno zdajesz sobie sprawę z tego, co się święci. Kres jest nam bliski, nam wszystkim a my... my chcemy tylko przeżyć — westchnął, czując jakąś udrękę na sercu. Musiał na chwilę zwilżyć gardło, zerkając na kubek z herbatą. Spojrzał oceniająco na swoje związane nadgarstki, ale nie śmiał prosić o uwolnienie. Znów na napar po czym wykręcił nadgarstek w jakiś dziwaczny sposób i lekko chwycił za ucho od filiżanki. Wdzięcznie upił łyk, delektując się dla odmiany czymś delikatniejszym niż wino czy sok porzeczkowy. Jak on uwielbiał te wszystkie specjały magów!
— Nie wątpię, że sam czujesz zapewne niepokój na myśl o niewiadomym... Proponuję więc pewien sojusz na czas zbliżającej się koniunkcji. Tak wielki mag, na pewno znalazł już sposób, jak jej uniknąć. Moglibyśmy sobie pomóc — tutaj uśmiechnął się elegancko, przekupnie. — Byłym zapomniał... nazywają mnie Eden. Możesz liczyć na dozgonne wsparcie i nieodpłatny dług demona piątej rangi. Przystaniesz na moją propozycję, drogi magu? — nie chciał się brońcie panie chwalić choć... jego status zawsze wiele mu ułatwiał. Demon tak wysokiej rangi na sługach prostego maga? Kto by o tym pomyślał.
Zmartwił się nieco, gdy Julian nie podzielił od razu jego entuzjazmu odnośnie wyprawy po rogi. Blondyn był jednak dużo bardziej rozważny mimo młodego wieku, zwyczajnie podchodząc do każdego pomysłu Fenrira, z dużym przymrużeniem oka. Nigdy co prawda, nie próbował studzić jego zapału czy odradzać tego, co starszy miał zamiar zrobić. Bardziej doświadczony łowca, mógł także liczyć na jego dozgonną pomoc, a jeszcze bardziej cenił jego trzeźwy umysł... ponieważ on sam czasem zapominał o przemyśleniu wszystkiego dwa razy, za nim podejmie jakąkolwiek decyzję. W takich chwilach zawsze mógł polegać na Julianie, który był dla Fenrira jak jego zdrowy rozsądek. Czasem mu go zwyczajnie brakowało. Nie miał mu za złe szczególnie, że blondyn zwykle wiedział, o czym mówi. Ah, co on by zrobił bez tego księcia wigorem dorównującego setce łowców, wyglądem przewyższający zaś samą roszpunkę?
— Oh, to żaden prob... — już miał machnąć lekko ręką, gdy przyjaciel sam wyprzedził go w jego słowach, dając Fenrirowi poważny argument, że tak, to że rogi zwykle rosły na łbie demona było dość istotnym problemem, którego starszy nie wziął oczywiście pod uwagę, zbyt podekscytowany jego zdaniem, łatwym zarobkiem. Ale Julian znowu miał rację. Za nim porwał się z motyką na słońce, mógł chociaż zorientować się, w którą stronę te słońce było.
Fenrir ucichł więc na chwilę, zastanawiając się jeszcze raz, tym razem na spokojnie od czego właściwie powinni zacząć. Ci ludzie, którzy go wynajęli sami do końca nie zdawali sobie sprawy, gdzie owego demona było można spotkać. Ot zwykłe plotki, że zaszył się gdzieś w diabelskich pieczarach pod miastem i od setek lat nie było o nim słychać, aż do pojawienia się wieści o koniunkcji. Ta zaś nie tylko była na językach wszystkich śmiertelnych, którzy co prawda, najmniej mieli się czego obawiać. Demony nie bez powodu robiły się niespokojne.
— Kawałek za miastem osiadł ponoć pewien arcymag, którego wiedza mogłaby nam się przydać. Pytanie tylko czy ten zdziczały pryk będzie chciał z nami rozmawiać — rzucił, wciąż jeszcze rozważając, czy istniały inne opcje. Za nim jednak zdążył dodać coś jeszcze, Julian natychmiast wziął sprawy w swoje ręce, decydując za nim obu. Fen syknął cicho, gdy od jego uda odbiło się głośne plaśnięcie, a sam poczuł leciutkie szczypanie pod spodniami.
— Więc postanowione! Oh przyjacielu, już nie mogę doczekać aż ten demon wpadnie w nasze lubieżne łapki. Taki długowieczny musi być pewnie cholernie przystojny, nie sądzisz? — parsknął entuzjastycznie, gdy odprowadzali młodszą siostrę Juliana do jednej z komnat, a sami szykowali się pokrótce do drogi. Podekscytowanie i gromkie śmiechy niosły się za nimi aż do samej stajni.
Postanowili nie brać ze sobą nic więcej, ruszać zaraz tak, jak stali, a same przygotowania odstawić na później, gdy dowiedzą się już czegoś więcej. Sam Fenrin uwielbiał podróże konno, choć te może nie były aż tak dyskretne i ciche, zdradzając od razu, że ktoś przybywa, na pewno pożerały mniej czasu niżeli mieliby do samej chatki udać się pieszo. Widoku jaki zastali pod demom niby to samotnego, spokojnego maga, na pewno się nie spodziewali. Starszemu łowcy rzuciły się w oczy długie, srebrne włosy, które płynęły wzdłuż sylwetki właściciela niczym strumienie wody. Zamyślił się na chwilę, gdzieś już mając okazję spotkać osobę o podobnym wyglądzie. Pamięć go nie myliła? Miał wrażenie, jakby od samego spotkania minęły już wieki.
Zmrużył zastanawiająco oczy, dopiero po chwili zwracając uwagę na białą czuprynę wystającą spod sterty powalonych kamieni. Julian wdał się w dyskusję z podróżnymi, którzy ponoć również mieli jakąś sprawę do maga niecierpiącą zwłoki. Za nim Fenrir zdążył choćby otworzyć usta, srebrne liny oplotły ich ramiona, powalając tym samym z koni.
— Mmmmn! Mhmn hmm mn niemyty i oby na stare lata, grzyby ci na plecach wyrosły! — bluźnił do czasu aż mag nie oswobodził ich z kawałka szmaty, którą wcześniej wetknął im w usta. Jakim prawem! To tak w jego stronach traktuje się gości? A takie dobre zdanie o nim mieli!
— Hej młody magu, dałbyś radę nas uwolnić? — rzucił konspiracyjnie do białowłosego, który jako jedyny miał teraz wolne ręce... zajęte z kolei jedzeniem zupy. Skoro zostawiono ich samym sobie, jakby zupełnie nic nie znaczyli w oczach arcymaga, powinny zaleźć mu nawet mocniej na skórę i spróbować się uwolnić. Cholera wie co temu dziwakowi jeszcze może strzelić do głowy. W końcu zdaniem łowcy, związał ich i zakneblował zupełnie bez żadnego powodu.
Fenrir miotał się jeszcze przez chwilę, walcząc z więzami, które z kolei nawet nie drgnęły. Pokryte drobinkami iskrzącej się magii, nie były w stanie pęknąć od zwykłego noża czy odrobiny siły. Łowca spasował więc już po chwili, wzdychając tylko boleśnie, trochę zbyt teatralnie jakby rzeczywiście miał przejmować się tym, że nie mogą się uwolnić. Szybko zainteresował się jednak czymś innym, zerkając ciekawsko na nieznajomego bruneta. Beztrosko przeskanował go wzrokiem, nie spiesząc się w ocenie. Pozwolił zawiesić się na wystających spod płaszcza, kolorowych zdobieniach na skórze, które ciągnęły się po odsłoniętych żebrach mężczyzny. Wreszcie natrafił na jego zielonkawe spojrzenie.
— Nie wyglądacie na tutejszych. Przybyliście specjalnie do arcymaga? W tych stronach nosi się trochę cieplej, bo noce są tutaj naprawdę zimne. Zamarzniesz... w tym stroju — odparł z lekkim zatroskaniem w głosie, nie omieszkując sobie znów zerknąć na odsłoniętą klatkę piersiową bruneta. Zaśmiał się zaraz beztrosko, figlarnie. Skąd ci dwaj się urwali...
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[justify]
W momencie gdy pierwsze silne zdenerwowanie z niego zeszło, za sprawą silnego czaru oczywiście, zdał sobie sprawę z głupoty jakiej się dopuścił. Poza tym, że raczej nie był mocny w pojedynkach magicznych rzucił się na arcymaga który z łatwością mógł a i pozbawić go życia. I to w imię czego? Odrobiny ciepłej strawy? Poszanowania do posłańca? Czy może próby wymuszenia na starszym mężczyźnie odrobiny uprzejmości do młodego pokolenia czego wcale nie musiał respektować? Nie do końca rozumiał swoje motywacje chociaż ich źródło definitywnie tkwiło w wydarzeniach całej podróży i dnia dzisiejszego przelewających czarę goryczy. Nie potrafił zrozumieć traktowania wszystkich osób z zewnątrz i zasadniczo, spotkał się z tak dużą niechęcią, że utwierdzono go z łatwością w przeświadczeniu, że jego miejsce było w Akademii, przy księgach i nauczycielach. Nie miał zamiaru wychodzić, pomagać. Bo i za co? Otrzymywanie w zamian takiej odrazy?
Stworzony z mocy kamienny golem chwiał się w posadach wysysając z niego magię niczym gąbka. Fakt bardzo skąpych jej zasobów sprawiał, że nie powinno się bez przygotowania szarpać na tak skomplikowane czary ale miał to w nosie. Czy chciał się popisać? Czy tylko wyładować? Nie umiał określić. Bezwzględnie jednak z tyłu głowy jarzyła się czerwona lampka ostrzegająca go przed tym co planował. Mógł się jeszcze wycofać, mógł podnieść ręce w poddańczym geście i przyjąć karę związaną z podniesieniem na maga ręki. Nie zrobił tego jednak, a ruszając pierwszy krok do przodu sprawił, że kamienny stwór powtórzył jego poczynania. Nie zaszedł oczywiście daleko bo po chwili wylądował na kolanach, zaraz również się częściowo rozpadł ale to co było godne pochwały to upór młodego maga.
Momentalnie rezygnując z pierwotnego planu wypowiedział kolejne zaklęcie żywiołu ziemi i powodując drgania oderwanych od konstrukcji kamieni z których składało się jego monstrum powoli rozbił je na drobniejsze, coraz bardziej, aż wystrzelił burzą prosto w Volanta. Oczywiście, nie sięgnęło go ani jedno ziarenko co go w ogóle nie zaskoczyło. Zasadniczo, coraz mocniej żałował swojego niekontrolowanego wybuchu tak mocno niepodobnego do swojego spokojnego i stonowanego charakteru. Co więc było z nim w tym momencie nie tak? Nakręcany kolejnymi prowokacjami wyrzucał z siebie wszystkie pretensje jakie miał do ostatnich kilku dni, a słysząc komentarz o poziomie swojej magii, nadął policzki jak małe dziecko.
- Tak?! To skoro jesteś taki wspaniały i wyrafinowany to mnie naucz! – Fuknął wściekły nie mając kompletnie świadomości tego jak sprowokował swojego potencjalnego przeciwnika. To bowiem na czym musiał się skupić to przejmowanie jego kamieni przez magię Volanta. Aż wszystkie włoski na ciele stanęły mu dęba od siły jaka zaczęła go momentalnie otaczać. Pierwsze silne zaklęcie powaliło resztki golema na co on już miał oczy jak spodki. A gdy atak został skierowany bezpośrednio w jego stronę, nic nie dała najsilniejsza bariera jaką w ogóle posiadał czy próby odbicia, przekserowania, zatrzymania!
- Wiem co to za zaklęcie. – Żachnął się leżąc plackiem na ziemi. Ani myślał się ruszać, serio. Był przemęczony, głodny, a gdy jeszcze w stronę chatki zaczęło zmierzać coraz więcej osób zainteresował się bardziej nimi niż arcymagiem. Nie widział sensu kłócenia się z kimś tak upartym jak głosiły szkolne legendy. Wróci z niepowodzeniem i niech Rada sama martwi się co z tym szaleńcem zrobić bo tytułować go mistrzem nie miał zamiaru. On wracał do domu i do swojej spokojnej rzeczywistości. Poza tym czego on mógł go nauczyć? Bycia zrzędliwym starcem? Właśnie! Był tak zrzędliwy, że pewnie w ogóle by nie wytrzymał posiadania ucznia!
Odpoczywając sobie jakby wcale nie leżał pod stertą kamieni przymknął nawet oczy chcąc się zdrzemnąć. To co mu przeszkodziło to kolejna fala magicznych wibracji która kazała mu natychmiastowo zwrócić uwagę na dwóch kolejnych przybyszów. Zamrugał zdziwiony, nieco się wyciągnął żeby mieć lepszy widok i zaczął dokładnie oglądać… kogoś. Dopiero gdy Volant ich nazwał zrobił wielkie oczy ponownie prześlizgując się po sylwetkach mężczyzn. Demony? Prawdziwe demony? Wyglądali… bardzo niepozornie jak na tak silne istoty! Chociaż nie, tylko jeden emanował dziwną aurą, ten bardziej energiczny nie wzbudzał podejrzeń.
Chciał coś powiedzieć, może pouczyć starszego, że lepiej nie drażnić demonów, nie dane mu jednak było i po chwili wciskająca się mu w usta chusta i więzy oplatające ciało sprawiły, że jego twarz zamarła w zdegustowaniu. Za co on obrywał?! Leżał jak na kochanego ucznia przystało pod stertą śmiercionośnych głazów! Znowu się żachnął, a posadzony w ogrodzie podciągnął nogi pod siebie, do siadu skrzyżnego, bo tak było po prostu wygodniej. Nie spodziewał się, że zostanie jako pierwszy uwolniony, ba! Chciał sobie nawet wtedy pójść ale to co go powstrzymało pachniało świeżą śmietaną.
- Dziękuję. – Rzucił nie kryjąc zdziwionego tonu i szybko zabierając się za jedzenie milczał. Wygrał głód i ogromna ciekawość tego co się zaraz stanie. Szczególnie, że jego wzrok uwagę poświęcał każdemu z mężczyzn z osobna, może nie słusznie wyrabiając sobie o nich już pierwsze zdanie i zastanawiając się, czego nagle tyle osób może chcieć od maga.
Pierwszy demon który miał intensywnie zielone oczy sprawiał, że miał ochotę się uśmiechać. Mimo tego, że nie uwalniał się z więzów ciekawsko rozglądał się po chatce, po pozostałych „uwięzionych”, co i rusz kontrolnie spoglądał na swojego towarzysza po to by ostatecznie zacząć machać ogonem niczym szczeniaczek i wodzić wzorkiem za czymś… Ismail dopiero po chwili zorientował się, że mężczyzna widzi magiczne iskierki szybujące jeszcze w powietrzu i z ogromnym zaangażowanie je… łapie! W życiu nie widział żeby ktoś mógł ich dotknąć, tym bardziej chować w dłoniach! Drugi demon wydawał się niezwykle opanowany, cenił sobie takie trzymanie emocji na wodzy wiedząc jak mocno było to skomplikowane. To jednak co wprawiało go w poczucie ogromnego szacunku to ilość magii jaka dookoła mężczyzny krążyła. Ba! On w ogóle się nią nie szczycił, po prostu była naturalną częścią. Ponownie przeszły go po plecach ciarki, aż się lekko w sobie skulił.
Przechodząc wzorkiem na pozostałą dwójkę szybko zrozumiał, że byli to ludzie. Brunet wydawał się mocno podenerwowany, energicznie próbował się rozeznać i przejąć kontrolę nad sytuacją. Od razu sprawiał wrażenie osoby zdecydowanej w działaniach, niekoniecznie rozsądnej. Ponownie, bogata osobowość której nie miał do tej pory okazji poznać, a która zaczęła go momentalnie interesować. Nie bardziej jednak niż zupa! Napełnienie żołądka było niezwykle przyjemne, ciepło rozlewające się po jego wnętrzu uspokajało go. Drugi z mężczyzn, blondyn, stanowił dla niego przez chwilę zagwozdkę. Dopiero gdy był bliżej mógł z całą pewnością określić jego płeć – miał silne ramiona, wyćwiczone szczupłe ciało i tylko nieskazitelna twarz mogła mylić. Chociaż nie, włosy też robiły ogromne wrażenie, nawet z daleka wydawały się przyjemnie miękkie, idealne do przeczesywania palcami dla przyjemności.
Pochłonięty swoimi przemyśleniami prawie nie zorientował się kiedy demon i arcymag opuścili ich skromne towarzystwo, a cała ich czwórka została sama, z pozwoleniem wymiany pewnych myśli. No i nie dowie się po co tutaj wszyscy przybyli! Albo…?
- Teoretycznie tak, w praktyce nie. – Rzucił oschłym tonem spodziewając się już z założenia masy pretensji. Nie miał zamiaru się tłumaczyć dlaczego to był zły pomysł. – Ogólnie to bym nie radził, kolejnym poziomem tego zaklęcia są samo zaciskające się więzy. Wiem, że przy odpowiedniej sile i uporze ofiarze oczy wychodzą z oczodołów przez ciśnienie i to nic przyjemnego. – Skrzywił się na próby szarpania się bruneta, a gdy ten zagadał demona chyba bez świadomości tego do kogo mówi, ponownie w jego oczach zabłyszczało zainteresowanie.
- A wy? Czego chcecie od arcymaga? To są drogie usługi na które nie każdego stać, a i niebezpieczeństwo odrzucenia błahego zlecenia jest dość wysokie. – Przyznał już zdecydowanie spokojniejszym tonem, nie chciał ich oceniać, raczej podpytać.
[justify]
Spektakularny pokaz magii jakiego doświadczyli pod chatką sprawił jednocześnie, że jego oczy błyszczały zainteresowaniem ale i sam chował się nieco za ramieniem Edena. Całkowicie pozbawiony umiejętności obronnych, obdarzony jedynie sprytem, szybkością i odrobiną magii pozwalającej się mu wymknąć ze szponów niebezpieczeństwa nie stanowił przeciwnika dobrego, ba! Jakiegokolwiek! Przez co tak cenił to poczucie bezpieczeństwa jakie w nim wzbudzał jego symbiont.
- Dlaczego w ogóle walczą? O ile… można to nazwać walką. – Zaśmiał się cicho widząc jak krótkowłosy zostaje przygnieciony kamieniami, a ten o długiej i zdecydowanie zbyt niechlujnej jak na jego standardy fryzurze zwraca się w ich stronę. Jego ton sprawił, że Mae zmrużył groźnie oczy, nie lubił gdy okazywano taki brak szacunku jego przyjacielowi! Nie skomentował tego jednak interesując się dobiegającym go zza pleców odgłosem kopyt.
- Ludzie. – Szepnął do ucha Edena po tym jak wziął głęboki oddech dmuchającego w ich stronę wiatru. Nie było trudno rozpoznawać zapachy, a gdy miał tak wielką styczność z tak nienawidzoną przez Edena a jednocześnie potrzebną im rasą, był bezbłędny. Uśmiechnął się przy tym potulnie, poprawił na sobie płaszcz zasłaniający jego tatuaże i tylko przez upominający wzrok starszego demona nie zajmował się… łapaniem magii! Tak, otaczała ich, iskrzyła w powietrzu, a on niejednokrotnie za takimi iskierkami wodził wzorkiem niczym dziecko za motylem. Gdyby byli nadal w węższym niżeli szerszym gronie z lubością by się za nimi uganiał wiedząc, że w ten sposób doprawiona esencja przyjemnie mrowiła w język dodając posiłkowi pewnej pikanterii. Jego dar zbieractwa nie ograniczał się do ludzkich emocji, mógł dotykać absolutnie wszystkiego co wytwarzane było przez każdą z ras. Nawet energię którą się karmił potrafił dotknąć i czasem „lepił” sobie małe ciasteczka. Tak! Żucie sprawiało mu wiele radości.
- Przepraszam ale jest kolejka! – Oświadczył do przybyłych dumnie wypinając pierś która po chwili… została czymś gwałtownie obwiązana! Szybko wypuszczając powietrze odskoczył do tyłu i wpadając w bok demona spojrzał na niego niczym wystraszony szczeniaczek. W prawdzie jedno słowo wystarczyło żeby nie spanikował ale nagły, potężny dyskomfort kazał się mu wiercić, próbować zsunąć więzy, wypluć knebel! Było mu tak niewygodnie! Jak można było tak traktować gości?! Ostatecznie wydał z siebie potężny pomruk niezadowolenia i oplatając pokryty warstwą niewidzialności ogon dookoła uda Edena to marszczył to prostował nos, jak piesek, zły piesek!
Wzięty ze wszystkimi do ogrodu na tyle chatki szybko zapomniał o tym, że jakiekolwiek negatywne emocje targały jeszcze chwilę temu jego sercem. Tu było tyle magii! Była dokładnie wszędzie i nic innego jak tylko ją łapać, zbierać, wsadzać do małego szklanego pojemniczka który miał przy pasie. Oczy miał jak spodki gdy oglądał wszystko to co kwitło, co zadbane właśnie tymi iskierkami osiągało pokaźne rozmiary, kolory, zapachy! Z przyjemnością brał każdy kolejny oddech, wyczuwał coraz bardziej słodkie nuty czy to kwiatów czy te ostre ziół! Nigdy wcześniej miał okazji być w takim miejscu ale rozumiał już dlaczego demony i magowie dbali o swoje neutralne relacje. Gdyby mógł co jakiś czas przebywać w tak spokojnym i bezpiecznym miejscu, sam chciałby pielęgnować pewne powiązania.
Opanował się dopiero w momencie gdy Eden wstał i ruszył za magiem. Ponownie jego oczy zrobiły się smutne, zaraz też czujne. Jeden uspokajający uśmiech sprawił, że odetchnął ale nadal, nie lubił być daleko od niego! Jeszcze w obecności nieznanych mu osób mających do niego bezpośrednie dojście. Nie miał gdzie uciekać, nie miał jak! Został więc bezbronny i nie chcąc zwracać na siebie uwagi przez moment zaczął zbierać iskierki magii. Ogon podawał mu kolejne i kolejne do rąk, a on lepiąc kuleczkę nawet zaczął nucić! Przynajmniej do momentu aż ich towarzystwo zrobiło się żywsze.
- Dziękuję za troskę ale jest mi bardzo ciepło. – Zapewnił zaczepiony i kierując momentalnie jasne oczy w te srebrne, poczuł dziwne kołatanie w piersi. Nie wiedział dlaczego ale pierwsze skojarzenie jakie się mu nasunęło na myśl to kot. Uśmiechnął się więc po chwili szeroko i przyglądając mu dokładnie tak samo bezczelnie jak on jemu, przekrzywił głowę delikatnie w bok.
- Właśnie, czego ludzie chcą od arcymaga? – Zapytał zaciekawiony dopiero po chwili zdając sobie sprawę z felernego doboru słów. Te bowiem sugerowały, że oni ludźmi nie byli co mogło wyjść na ich niekorzyść. – I Ty, magu? – Szybko kierując oczy na białowłosego spróbował odsunąć podejrzenia od swojej wypowiedzi, czując jednak na sobie spojrzenie jeszcze jednej pary, intensywnie niebieskich oczu, wychylił się lekko na swoim miejscu żeby spojrzeć na blondyna. Oczywiście było to targnięcie ciekawości ale gdy ich wzrok się spotkał, momentalnie przypomniał sobie jedną nieprzyjemną sytuację z miasta po której Eden zabronił mu przez trzy dni wychodzić z jaskiń.
- Och! A ja Cię znam! – Oświadczył z uśmiechem po czym zmrużył ponownie oczy wracając do nieprzyjemnego zajścia z grupą najemników która przez dobry tydzień terroryzowała miasto. Tamtego wieczora on wracał z łowów, wchodził już w odpowiedni zaułek gdy wpakował się właśnie na nich, nietrzeźwych i awanturujących się. Dwóch tęgich mężczyzn trzymało właśnie tego blondyna, z nożem przyciśniętym do łabędziej szyi, a on swoim przybyciem i gwałtownym wzrostem paniki, narobił takiego rabanu, że młodzieniec uciekł. On, zaraz po nim! Dodatkowo, to był pierwszy raz gdy uderzył człowieka co było równie satysfakcjonujące co bolesne. Najemnicy bowiem dorwali ich ponownie kawałek dalej i doszło do rękoczynów, uratowało ich tylko schowanie się w cieniu ujawniające jego demoniczne zdolności. Ale uratował im obu skórę! Tylko więcej go już nie widział nie mając okazji poprosić go lub też sprawdzić czy go nie wyda. Demon to nadal demon. Przyjemna okazja do zarobienia nawet jeżeli miasto było całkowicie nieświadome jego obecności.
Entuzjazm więc szybko spalił na panewce, a on chowając nos w połach materiału zastanawiał się nad kolejną już wpadką! Nie dość, że ich wydał to jeszcze przypomniał o sobie mężczyźnie który prawdopodobnie już dawno o nim zapomniał! Masz ci los! Eden znowu będzie na niego zły…
- Albo, zasadniczo tylko mi się wydawało…
W momencie gdy pierwsze silne zdenerwowanie z niego zeszło, za sprawą silnego czaru oczywiście, zdał sobie sprawę z głupoty jakiej się dopuścił. Poza tym, że raczej nie był mocny w pojedynkach magicznych rzucił się na arcymaga który z łatwością mógł a i pozbawić go życia. I to w imię czego? Odrobiny ciepłej strawy? Poszanowania do posłańca? Czy może próby wymuszenia na starszym mężczyźnie odrobiny uprzejmości do młodego pokolenia czego wcale nie musiał respektować? Nie do końca rozumiał swoje motywacje chociaż ich źródło definitywnie tkwiło w wydarzeniach całej podróży i dnia dzisiejszego przelewających czarę goryczy. Nie potrafił zrozumieć traktowania wszystkich osób z zewnątrz i zasadniczo, spotkał się z tak dużą niechęcią, że utwierdzono go z łatwością w przeświadczeniu, że jego miejsce było w Akademii, przy księgach i nauczycielach. Nie miał zamiaru wychodzić, pomagać. Bo i za co? Otrzymywanie w zamian takiej odrazy?
Stworzony z mocy kamienny golem chwiał się w posadach wysysając z niego magię niczym gąbka. Fakt bardzo skąpych jej zasobów sprawiał, że nie powinno się bez przygotowania szarpać na tak skomplikowane czary ale miał to w nosie. Czy chciał się popisać? Czy tylko wyładować? Nie umiał określić. Bezwzględnie jednak z tyłu głowy jarzyła się czerwona lampka ostrzegająca go przed tym co planował. Mógł się jeszcze wycofać, mógł podnieść ręce w poddańczym geście i przyjąć karę związaną z podniesieniem na maga ręki. Nie zrobił tego jednak, a ruszając pierwszy krok do przodu sprawił, że kamienny stwór powtórzył jego poczynania. Nie zaszedł oczywiście daleko bo po chwili wylądował na kolanach, zaraz również się częściowo rozpadł ale to co było godne pochwały to upór młodego maga.
Momentalnie rezygnując z pierwotnego planu wypowiedział kolejne zaklęcie żywiołu ziemi i powodując drgania oderwanych od konstrukcji kamieni z których składało się jego monstrum powoli rozbił je na drobniejsze, coraz bardziej, aż wystrzelił burzą prosto w Volanta. Oczywiście, nie sięgnęło go ani jedno ziarenko co go w ogóle nie zaskoczyło. Zasadniczo, coraz mocniej żałował swojego niekontrolowanego wybuchu tak mocno niepodobnego do swojego spokojnego i stonowanego charakteru. Co więc było z nim w tym momencie nie tak? Nakręcany kolejnymi prowokacjami wyrzucał z siebie wszystkie pretensje jakie miał do ostatnich kilku dni, a słysząc komentarz o poziomie swojej magii, nadął policzki jak małe dziecko.
- Tak?! To skoro jesteś taki wspaniały i wyrafinowany to mnie naucz! – Fuknął wściekły nie mając kompletnie świadomości tego jak sprowokował swojego potencjalnego przeciwnika. To bowiem na czym musiał się skupić to przejmowanie jego kamieni przez magię Volanta. Aż wszystkie włoski na ciele stanęły mu dęba od siły jaka zaczęła go momentalnie otaczać. Pierwsze silne zaklęcie powaliło resztki golema na co on już miał oczy jak spodki. A gdy atak został skierowany bezpośrednio w jego stronę, nic nie dała najsilniejsza bariera jaką w ogóle posiadał czy próby odbicia, przekserowania, zatrzymania!
- Wiem co to za zaklęcie. – Żachnął się leżąc plackiem na ziemi. Ani myślał się ruszać, serio. Był przemęczony, głodny, a gdy jeszcze w stronę chatki zaczęło zmierzać coraz więcej osób zainteresował się bardziej nimi niż arcymagiem. Nie widział sensu kłócenia się z kimś tak upartym jak głosiły szkolne legendy. Wróci z niepowodzeniem i niech Rada sama martwi się co z tym szaleńcem zrobić bo tytułować go mistrzem nie miał zamiaru. On wracał do domu i do swojej spokojnej rzeczywistości. Poza tym czego on mógł go nauczyć? Bycia zrzędliwym starcem? Właśnie! Był tak zrzędliwy, że pewnie w ogóle by nie wytrzymał posiadania ucznia!
Odpoczywając sobie jakby wcale nie leżał pod stertą kamieni przymknął nawet oczy chcąc się zdrzemnąć. To co mu przeszkodziło to kolejna fala magicznych wibracji która kazała mu natychmiastowo zwrócić uwagę na dwóch kolejnych przybyszów. Zamrugał zdziwiony, nieco się wyciągnął żeby mieć lepszy widok i zaczął dokładnie oglądać… kogoś. Dopiero gdy Volant ich nazwał zrobił wielkie oczy ponownie prześlizgując się po sylwetkach mężczyzn. Demony? Prawdziwe demony? Wyglądali… bardzo niepozornie jak na tak silne istoty! Chociaż nie, tylko jeden emanował dziwną aurą, ten bardziej energiczny nie wzbudzał podejrzeń.
Chciał coś powiedzieć, może pouczyć starszego, że lepiej nie drażnić demonów, nie dane mu jednak było i po chwili wciskająca się mu w usta chusta i więzy oplatające ciało sprawiły, że jego twarz zamarła w zdegustowaniu. Za co on obrywał?! Leżał jak na kochanego ucznia przystało pod stertą śmiercionośnych głazów! Znowu się żachnął, a posadzony w ogrodzie podciągnął nogi pod siebie, do siadu skrzyżnego, bo tak było po prostu wygodniej. Nie spodziewał się, że zostanie jako pierwszy uwolniony, ba! Chciał sobie nawet wtedy pójść ale to co go powstrzymało pachniało świeżą śmietaną.
- Dziękuję. – Rzucił nie kryjąc zdziwionego tonu i szybko zabierając się za jedzenie milczał. Wygrał głód i ogromna ciekawość tego co się zaraz stanie. Szczególnie, że jego wzrok uwagę poświęcał każdemu z mężczyzn z osobna, może nie słusznie wyrabiając sobie o nich już pierwsze zdanie i zastanawiając się, czego nagle tyle osób może chcieć od maga.
Pierwszy demon który miał intensywnie zielone oczy sprawiał, że miał ochotę się uśmiechać. Mimo tego, że nie uwalniał się z więzów ciekawsko rozglądał się po chatce, po pozostałych „uwięzionych”, co i rusz kontrolnie spoglądał na swojego towarzysza po to by ostatecznie zacząć machać ogonem niczym szczeniaczek i wodzić wzorkiem za czymś… Ismail dopiero po chwili zorientował się, że mężczyzna widzi magiczne iskierki szybujące jeszcze w powietrzu i z ogromnym zaangażowanie je… łapie! W życiu nie widział żeby ktoś mógł ich dotknąć, tym bardziej chować w dłoniach! Drugi demon wydawał się niezwykle opanowany, cenił sobie takie trzymanie emocji na wodzy wiedząc jak mocno było to skomplikowane. To jednak co wprawiało go w poczucie ogromnego szacunku to ilość magii jaka dookoła mężczyzny krążyła. Ba! On w ogóle się nią nie szczycił, po prostu była naturalną częścią. Ponownie przeszły go po plecach ciarki, aż się lekko w sobie skulił.
Przechodząc wzorkiem na pozostałą dwójkę szybko zrozumiał, że byli to ludzie. Brunet wydawał się mocno podenerwowany, energicznie próbował się rozeznać i przejąć kontrolę nad sytuacją. Od razu sprawiał wrażenie osoby zdecydowanej w działaniach, niekoniecznie rozsądnej. Ponownie, bogata osobowość której nie miał do tej pory okazji poznać, a która zaczęła go momentalnie interesować. Nie bardziej jednak niż zupa! Napełnienie żołądka było niezwykle przyjemne, ciepło rozlewające się po jego wnętrzu uspokajało go. Drugi z mężczyzn, blondyn, stanowił dla niego przez chwilę zagwozdkę. Dopiero gdy był bliżej mógł z całą pewnością określić jego płeć – miał silne ramiona, wyćwiczone szczupłe ciało i tylko nieskazitelna twarz mogła mylić. Chociaż nie, włosy też robiły ogromne wrażenie, nawet z daleka wydawały się przyjemnie miękkie, idealne do przeczesywania palcami dla przyjemności.
Pochłonięty swoimi przemyśleniami prawie nie zorientował się kiedy demon i arcymag opuścili ich skromne towarzystwo, a cała ich czwórka została sama, z pozwoleniem wymiany pewnych myśli. No i nie dowie się po co tutaj wszyscy przybyli! Albo…?
- Teoretycznie tak, w praktyce nie. – Rzucił oschłym tonem spodziewając się już z założenia masy pretensji. Nie miał zamiaru się tłumaczyć dlaczego to był zły pomysł. – Ogólnie to bym nie radził, kolejnym poziomem tego zaklęcia są samo zaciskające się więzy. Wiem, że przy odpowiedniej sile i uporze ofiarze oczy wychodzą z oczodołów przez ciśnienie i to nic przyjemnego. – Skrzywił się na próby szarpania się bruneta, a gdy ten zagadał demona chyba bez świadomości tego do kogo mówi, ponownie w jego oczach zabłyszczało zainteresowanie.
- A wy? Czego chcecie od arcymaga? To są drogie usługi na które nie każdego stać, a i niebezpieczeństwo odrzucenia błahego zlecenia jest dość wysokie. – Przyznał już zdecydowanie spokojniejszym tonem, nie chciał ich oceniać, raczej podpytać.
[justify]
Spektakularny pokaz magii jakiego doświadczyli pod chatką sprawił jednocześnie, że jego oczy błyszczały zainteresowaniem ale i sam chował się nieco za ramieniem Edena. Całkowicie pozbawiony umiejętności obronnych, obdarzony jedynie sprytem, szybkością i odrobiną magii pozwalającej się mu wymknąć ze szponów niebezpieczeństwa nie stanowił przeciwnika dobrego, ba! Jakiegokolwiek! Przez co tak cenił to poczucie bezpieczeństwa jakie w nim wzbudzał jego symbiont.
- Dlaczego w ogóle walczą? O ile… można to nazwać walką. – Zaśmiał się cicho widząc jak krótkowłosy zostaje przygnieciony kamieniami, a ten o długiej i zdecydowanie zbyt niechlujnej jak na jego standardy fryzurze zwraca się w ich stronę. Jego ton sprawił, że Mae zmrużył groźnie oczy, nie lubił gdy okazywano taki brak szacunku jego przyjacielowi! Nie skomentował tego jednak interesując się dobiegającym go zza pleców odgłosem kopyt.
- Ludzie. – Szepnął do ucha Edena po tym jak wziął głęboki oddech dmuchającego w ich stronę wiatru. Nie było trudno rozpoznawać zapachy, a gdy miał tak wielką styczność z tak nienawidzoną przez Edena a jednocześnie potrzebną im rasą, był bezbłędny. Uśmiechnął się przy tym potulnie, poprawił na sobie płaszcz zasłaniający jego tatuaże i tylko przez upominający wzrok starszego demona nie zajmował się… łapaniem magii! Tak, otaczała ich, iskrzyła w powietrzu, a on niejednokrotnie za takimi iskierkami wodził wzorkiem niczym dziecko za motylem. Gdyby byli nadal w węższym niżeli szerszym gronie z lubością by się za nimi uganiał wiedząc, że w ten sposób doprawiona esencja przyjemnie mrowiła w język dodając posiłkowi pewnej pikanterii. Jego dar zbieractwa nie ograniczał się do ludzkich emocji, mógł dotykać absolutnie wszystkiego co wytwarzane było przez każdą z ras. Nawet energię którą się karmił potrafił dotknąć i czasem „lepił” sobie małe ciasteczka. Tak! Żucie sprawiało mu wiele radości.
- Przepraszam ale jest kolejka! – Oświadczył do przybyłych dumnie wypinając pierś która po chwili… została czymś gwałtownie obwiązana! Szybko wypuszczając powietrze odskoczył do tyłu i wpadając w bok demona spojrzał na niego niczym wystraszony szczeniaczek. W prawdzie jedno słowo wystarczyło żeby nie spanikował ale nagły, potężny dyskomfort kazał się mu wiercić, próbować zsunąć więzy, wypluć knebel! Było mu tak niewygodnie! Jak można było tak traktować gości?! Ostatecznie wydał z siebie potężny pomruk niezadowolenia i oplatając pokryty warstwą niewidzialności ogon dookoła uda Edena to marszczył to prostował nos, jak piesek, zły piesek!
Wzięty ze wszystkimi do ogrodu na tyle chatki szybko zapomniał o tym, że jakiekolwiek negatywne emocje targały jeszcze chwilę temu jego sercem. Tu było tyle magii! Była dokładnie wszędzie i nic innego jak tylko ją łapać, zbierać, wsadzać do małego szklanego pojemniczka który miał przy pasie. Oczy miał jak spodki gdy oglądał wszystko to co kwitło, co zadbane właśnie tymi iskierkami osiągało pokaźne rozmiary, kolory, zapachy! Z przyjemnością brał każdy kolejny oddech, wyczuwał coraz bardziej słodkie nuty czy to kwiatów czy te ostre ziół! Nigdy wcześniej miał okazji być w takim miejscu ale rozumiał już dlaczego demony i magowie dbali o swoje neutralne relacje. Gdyby mógł co jakiś czas przebywać w tak spokojnym i bezpiecznym miejscu, sam chciałby pielęgnować pewne powiązania.
Opanował się dopiero w momencie gdy Eden wstał i ruszył za magiem. Ponownie jego oczy zrobiły się smutne, zaraz też czujne. Jeden uspokajający uśmiech sprawił, że odetchnął ale nadal, nie lubił być daleko od niego! Jeszcze w obecności nieznanych mu osób mających do niego bezpośrednie dojście. Nie miał gdzie uciekać, nie miał jak! Został więc bezbronny i nie chcąc zwracać na siebie uwagi przez moment zaczął zbierać iskierki magii. Ogon podawał mu kolejne i kolejne do rąk, a on lepiąc kuleczkę nawet zaczął nucić! Przynajmniej do momentu aż ich towarzystwo zrobiło się żywsze.
- Dziękuję za troskę ale jest mi bardzo ciepło. – Zapewnił zaczepiony i kierując momentalnie jasne oczy w te srebrne, poczuł dziwne kołatanie w piersi. Nie wiedział dlaczego ale pierwsze skojarzenie jakie się mu nasunęło na myśl to kot. Uśmiechnął się więc po chwili szeroko i przyglądając mu dokładnie tak samo bezczelnie jak on jemu, przekrzywił głowę delikatnie w bok.
- Właśnie, czego ludzie chcą od arcymaga? – Zapytał zaciekawiony dopiero po chwili zdając sobie sprawę z felernego doboru słów. Te bowiem sugerowały, że oni ludźmi nie byli co mogło wyjść na ich niekorzyść. – I Ty, magu? – Szybko kierując oczy na białowłosego spróbował odsunąć podejrzenia od swojej wypowiedzi, czując jednak na sobie spojrzenie jeszcze jednej pary, intensywnie niebieskich oczu, wychylił się lekko na swoim miejscu żeby spojrzeć na blondyna. Oczywiście było to targnięcie ciekawości ale gdy ich wzrok się spotkał, momentalnie przypomniał sobie jedną nieprzyjemną sytuację z miasta po której Eden zabronił mu przez trzy dni wychodzić z jaskiń.
- Och! A ja Cię znam! – Oświadczył z uśmiechem po czym zmrużył ponownie oczy wracając do nieprzyjemnego zajścia z grupą najemników która przez dobry tydzień terroryzowała miasto. Tamtego wieczora on wracał z łowów, wchodził już w odpowiedni zaułek gdy wpakował się właśnie na nich, nietrzeźwych i awanturujących się. Dwóch tęgich mężczyzn trzymało właśnie tego blondyna, z nożem przyciśniętym do łabędziej szyi, a on swoim przybyciem i gwałtownym wzrostem paniki, narobił takiego rabanu, że młodzieniec uciekł. On, zaraz po nim! Dodatkowo, to był pierwszy raz gdy uderzył człowieka co było równie satysfakcjonujące co bolesne. Najemnicy bowiem dorwali ich ponownie kawałek dalej i doszło do rękoczynów, uratowało ich tylko schowanie się w cieniu ujawniające jego demoniczne zdolności. Ale uratował im obu skórę! Tylko więcej go już nie widział nie mając okazji poprosić go lub też sprawdzić czy go nie wyda. Demon to nadal demon. Przyjemna okazja do zarobienia nawet jeżeli miasto było całkowicie nieświadome jego obecności.
Entuzjazm więc szybko spalił na panewce, a on chowając nos w połach materiału zastanawiał się nad kolejną już wpadką! Nie dość, że ich wydał to jeszcze przypomniał o sobie mężczyźnie który prawdopodobnie już dawno o nim zapomniał! Masz ci los! Eden znowu będzie na niego zły…
- Albo, zasadniczo tylko mi się wydawało…
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Julian nie mógł powiedzieć, że lubił zabawy z krępowaniem, ani by pozwalał magowi w jakikolwiek sposób na taką zażyłość, niemniej kiedy jego nadgarstki tak samo jak całej reszty zostały związane, nie wiercił się, nie panikował i przede wszystkim, nie dawał po sobie poznać, że w jakikolwiek sposób sytuacja go zdenerwowała, bo… bo w zasadzie to tak nie było. Był tylko coraz mocniej zaintrygowany. Pokaz magii, jaki mieli okazję oglądać z daleka, powalony białowłosy i trzej nieznajomi, z których jeden okazał się niesławnym arcymagiem napawały jego serce poszukiwacza przygód ekscytacją. Nawet odrobinę szturchnął Fenrira, by ten uspokoił się i nie robił zamieszania, kiedy posadzeni na zadziwiająco miękkiej trawie ogrodu maga, zostali pozostawieni sami sobie, dopóki mężczyzna nie wrócił, uwalniając przy tym białowłosego. Jego ton głosu nie wróżył niczego dobrego, niemniej Julian potrafił sobie wyobrazić, że szarowłosy mógł być niezadowolony takim szturmem w swoim zwykle spokojnym i pustym miejscu. Skąd wiedział, że takie było? Wystarczyło się rozejrzeć, by wiedzieć, że mężczyzna był sam. Jedna filiżanka, jeden talerzyk, jedna łyżeczka leżały na stole z resztkami porzuconego w pośpiechu śniadania. Poza tym, stolik posiadał dwa krzesła, jedno dla gospodarza, drugie dla gościa. Ścieżki były wąskie, przeznaczone do samotnego przechadzania się. Jeden hamak rozwieszony pomiędzy drzewami i ubrania jednego rozmiaru rozwieszone na dyskretnym sznurze ukrytym pomiędzy domem a szopą na narzędzia. Poza tym, ogród w którym się znaleźli był przepiękny. Tylu kwiatów i ziół Julian nie widział nawet na zamku, a jego matka tak uwielbiała rośliny. Widać było troskę jaką mężczyzna wkładał w ten kawałek ziemi i robił to perfekcyjnie. Chłopak ciekaw był, czy pomagał sobie magią…
Na towarzyszy niedoli zwrócił uwagę kiedy najwyższy z mężczyzn poprosił maga o chwilę dyskretnej, nie docierającej do uszu postronnych rozmowę w cztery oczy. Aż stał się jeszcze bardziej ciekawy, ale choć próbował nadstawiać uszu, jedyne co słyszał to rozmowy Fena z resztą, na których po chwili się skupił, dostrzegając że choć mag łaskawie uwolnił ich od materiału w ustach, nadal byli związani. Bystrym wzrokiem przesunął po tatuażach siedzącego na ziemi nieznajomego, marszcząc brwi, kiedy zdawał sobie sprawę z tego, że już go kiedyś, gdzieś widział… Oczywiście, Fenrir widząc ładną buzię, od razu zaczął go zagadywać, sprawiając że Julian przewrócił rozbawiony oczami, ale nic nie powiedział, przynajmniej na to, bo kiedy białowłosy zapytał ich o powód wizyty, stwierdził, że lepiej by to on wyjaśnił sprawę, nie wyjaśniając w zasadzie niczego.
- Nie ma się o co martwić, przyjacielu, pieniędzy mi nie brakuje – zapewnił pewnie, podkreślając przy tym, że nie mieli złych zamiarów. Ani w kierunku starego, ani młodego maga, ani nawet tych dziwnych nieznajomych. – Szukamy informacji, nic, czego szanowny arcymag mógłby nam poskąpić, za odpowiednią cenę oczywiście – odpowiedział, uśmiechając się tajemniczo.
Odwrócił wzrok od białowłosego, pozwalając mu zjeść w spokoju, bez wpatrzonych w siebie niepotrzebnie oczu, zwracając uwagę na ciemnowłosego chłopaka. Przyglądał mu się chwilę z nieco zmarszczonymi brwiami, zastanawiając się, skąd go znał, kiedy on sam stwierdził głośno, że owszem, wrażenie to wcale nie było mylne. A im dłużej Julian patrzył na tę twarz, tym więcej sobie przypominał, aż w końcu ciche „Ah!” opuściło jego usta.
- To ty! Nie, nie, nie, nie ma mowy o pomyłce! – oświadczył, czując coś na kształt radości pomieszanej z zaskoczeniem. Pamiętał incydent sprzed kilku lat, w którym prawie stracił życie, a w którym to życie uratował mu pewien młody demon… No właśnie, demon. Julian rzucił mu bystre spojrzenie, zaraz przenosząc je na Fenrira. Czy powinien o tym powiedzieć? Był Łowcą, nie powinien się bratać z wrogami… A z drugiej strony, mężczyzna uratował mu życie.
- Nie zdążyłem ci wtedy podziękować, więc, dziękuję – powiedział, skinąwszy głową do nieznajomego. Nie powie… na razie.
- No dobrze, więc czemu wy tu jesteście? Podejrzewam, że nie przybyliście, podobnie jak my, by skończyć w ciepłych objęciach sznura i z pocałunkiem od szmaty – parsknął, zagryzając wargę kiedy zdał sobie sprawę z tego, jak to zabrzmiało. – Oczywiście, miałem na myśli ten kawałek płótna, nie naszego nieco nerwowego gospodarza – dodał zaraz niewinnie, posyłając przy tym Fenrirowi szelmowskie oczko.
Volant potrzebował chwili by ogarnąć wzrokiem i myślami całe tałatajstwo, nie mogąc wprost uwierzyć, w to co widział. Czy świat oszalał? Przez niemal sześć lat w jego domu nie pojawiło się tyle osób na raz, ba! Miał wrażenie, że w przez rok nie miał tylu gości co tego jednego dnia, a to stanowczo wyprowadziło go z równowagi. Zwłaszcza, że jeden z nich miał coś wspólnego z Akademią. Im dłużej mu się przyglądał, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że tamto miejsce nie mogło być dobre, zwłaszcza dla młodych, którzy nie znali jeszcze wagi swojej mocy. Jego aura… była dziwna. Volant wyczuwał w niej napięcie, którego wcale nie powinno w niej być. Jakby ktoś napełnił balon zbyt dużą ilością powietrza i ten balon trzymał się tylko siłą woli. Czy szczeniak o tym wiedział? Nie sądził. Gdyby wiedział, już dawno szukałby pomocy. Niemniej, skoro młokos chciał go za mistrza, a mag wbrew temu co o nim myślano, nie zamierzał tak łatwo zrezygnować z tego zadania, mieli sporo czasu by dowiedzieć się, co się działo z mocą chłopaka i jakoś go naprostować. Tymczasem miał przed sobą cztery inne problemy, które miał nadzieję szybko rozwiązać. A zaczął, jak mu się wydawało od najprostszego.
Słysząc prośbę o chwilę rozmowy bez świadków, przez chwilę wpatrywał się uważnie w oczy demona, bębniąc palcami w blat stołu, by po chwili dać się przekonać opanowaniu bijącemu z twarzy mężczyzny. Domyślał się, że skoro do niego przyszedł, problem był poważny, dla demona oczywiście, nie spodziewał się bowiem, że sprawa mogła dotyczyć również i jego. Zaprosił go do środka swojego domku, wpuszczając go do sporej kuchni, która poza paleniskiem do przyrządzania strawy posiadała również drugie, służące za magiczną pracownię maga. Przyglądał się chwilę zajmującemu miejsce demonowi, przygotowując i dla niego filiżankę naparu, choć nie pozbawił go więzów… ze zwykłej złośliwości i chęci przetestowania go. Aura tego demona była niesamowita. Gęsta i ciężka, sprawiała że Volant czuł jakby ktoś na jego ciele położył gruby koc, a kiedy do tego dołączył głęboki, ciepły i gorzki ton głosu, wszystkie włoski na jego przedramionach stanęły dęba. To nie był ktoś, z kim można było sobie pogrywać, co zrozumiał niemal od razu, akceptując ten fakt. Co go jednak zaskoczyło i sprawiło, że niemal natychmiast poczuł szacunek, to że mężczyzna nie wykonał żadnego kroku w kierunku uwolnienia się, choć jak mag podejrzewał, jego więzy nie stanowiły dla niego żadnego problemu.
Przyglądał się chwilę jak ten upija łyk bez pomocy, powstrzymując cisnący mu się na usta uśmieszek.
- Miałem zamiar cię uwolnić, ale skoro tak dobrze sobie radzisz, chyba pozwolę ci popisywać się jeszcze trochę dłużej – powiedział bez grama złośliwości, raczej z rozbawieniem, kiedy siadał naprzeciwko, ciekaw jego słów. Już pierwszej części niekoniecznie zrozumiał, czekał więc na ciąg dalszy, który nie rozjaśnił mu sytuacji ani odrobinę. Jedynie aura mocy się wyjaśniła, demon piątej rangi, to nie był ktoś z kim Volant miał jakiekolwiek szanse w starciu. A jednak… musiał się upewnić, dlatego szybko podniósł się z krzesła, by wyrwać jednego włosa mężczyzny i zanim ten zdążył zaprotestować, spalił go w palcach, obserwując fioletowy dym, który rozwiał się w powietrzu.
Volant westchnął, czując zbliżający się ból głowy. Oj będą kłopoty. Czuł to w swoich starych kościach. Najpierw jednak machnięciem palca pozbawił Edena więzów.
- Wybacz, zboczenie zawodowe – powiedział, odgarniając włosy i zaczesując je do tyłu, potrzebował je czymś związać… - No dobrze… Dziękuję za uszanowanie mnie i za szczerość, postaram się odwdzięczyć się tym samym. Po pierwsze, nie mam bladego pojęcia o czym mówisz, od niemal dwudziestu lat nie utrzymuję żadnych kontaktów z Akademią, nie mam więc żadnych informacji o tym, co dzieje się w świecie, a sam nie czułem potrzeby by to sprawdzać. Daj mi więc chwilę, a naprawię swój błąd – powiedział, podnosząc się z krzesła, by z biurka stojącego w części przeznaczonej na czary zgarnąć wstążkę do włosów. Szybko zgarnął je w długiego kucyka na czubku głowy, po czym rozstawił specjalny, czarny stolik okrągłego kształtu wykonany z bukowego drewna. W blacie wyryto perfekcyjną, pięcioramienną gwiazdę, którą czarodziej sam wypełnił do równości solą. Z jednej szafki wyjął kilka narzędzi w tym moździerz, w którym zaraz znalazło się to i owo, coś zagotował, coś dosypał, mamrocząc do siebie listę składników i poszczególne punkty przepisu, by na koniec zatrzymać się przy stoliku i wziąwszy głęboki oddech, rozsypać powstały proszek na czarny blat.
- Kanopus – wyszeptał, a wokół jego sylwetki zamigotały fioletowe iskry. Zaklęcie było proste, ale wymagało precyzji, dlatego Volant patrząc w gwiazdy i niepewną przyszłość nie ośmielał się używać gwiazd słabszych niż druga najjaśniejsza. Wymagało to od niego skupienia i cierpliwości, oraz sporych pokładów energii, dlatego przezornie wcześniej podsunął sobie krzesło, na które mógł w razie czego opaść.
Najpierw jednak przyglądał się jak biały proszek odcinając się od czarnego blatu stolika układał się w konstelacje, tak dobrze mu znane, kryjące w sobie meandry przyszłości i zawiłe szlaki przeszłości. Chłonął umysłem to, czego nie widział wzrok, a jego mina stawała się tylko bardziej i bardziej ponura. Nic dziwnego, że tyle osób na raz znalazło się w jego domu. Wyczuwali katastrofę. Czarne oczy maga przesunęły się na sylwetkę demona, a w jego twarzy nie było niczego poza powagą.
- Odwrócona koniunkcja – wyszeptał, pozwalając by osłabienie zawładnęło jego ciałem, odchylając się do tyłu, by klapnąć ciężko na krzesło.
Przez chwilę gapił się za okno, podtrzymując brodę dłonią, podczas gdy jego umysł analizował wszystko co było mu na ten temat wiadomo. Że też akurat teraz?! Przełknął ciężko ślinę. To była… katastrofa. Nie tylko dla demonów. Dla magów i dla ludzi również, choć ci ostatni mieli zdecydowanie największe szanse przeżycia. A potem jego myśli wróciły do nawiedzających go jednego dnia ludzi, demony i maga. Przypadek? Zerknął jeszcze raz na mapę gwiazd, ale zaklęcie zdążyło się ulotnić, pozostawiając w powietrzu zapach wilgoci jaki pojawiał się po burzy.
- Cóż… powiedziałbym, że mamy przechlapane, ale zapewne zdawałeś sobie z tego sprawę znacznie wcześniej niż ja – odezwał się ostatecznie, oddychając głęboko, by się uspokoić. Ostatnie, czego potrzebował to się denerwować. O dziwo, spokój otaczający sylwetkę demona bardzo mu w tym pomagał.
Przesiadł się na krzesło znajdujące się naprzeciwko mężczyzny, opierając twarz na dłoni, choć jego wzrok nie stracił ani odrobiny hartu ducha, czy stanowczości.
- Rozumiem, że nie przyszedłeś do mnie bez powodu. Liczysz na to, że znajdę sposób by to odwrócić? Przykro mi, ale muszę cię rozczarować. Nie jestem w stanie znaleźć rozwiązania w tej chwili, a nawet jeśli wiedziałbym co zrobić, cała wiedza którą posiadam i ta, której nie zdążyłem poznać znajduje się setki kilometrów stąd – zauważył, sięgając do wstążki, by pozwolić srebrnym włosom rozsypać się na jego plecach. Zaczął nerwowo bębnić palcami w blat stołu, szukając gorączkowo rozwiązania, ale jedyne co przychodziło mu do głowy to powrót do Akademii. Nawet jeśli nie było to już miejsce, które znał, nie wierzył by hieny zasiadające w Radzie pozbawiły się potęgi płynącej z setek lat gromadzenia ksiąg, o których on sam mógł tylko pomarzyć… A skoro pomyślał o hienach… przypomniał mu się ten odrażający list z wezwaniem!
- Hympf… - prychnął na samo wspomnienie, aczkolwiek, mógł to teraz wykorzystać. Był człowiekiem czynu, nie musiał się więc dwa razy zastanawiać, czy wyruszyć natychmiast, czy zgodzić się pomóc demonom i czy zaangażować w to wszystkie swoje siły jakie posiadał. Na myślenie będzie miał czas w podróży.
- Pomogę ci – powiedział pewnie, wyciągając rękę w kierunku mężczyzny. – Nie znam jeszcze rozwiązania, ale z pewnością wymyślę coś w drodze. Akademia jest daleko i na twoje i nasze szczęście upomniała się o mnie po tych dwudziestu latach. Oczywiście nie zamierzałem wracać, ale skoro nam wszystkim przyniesie to korzyści, czemu by tego nie wykorzystać? – uśmiechnął się wrednie, a w jego oczach błyszczała determinacja. Do koniunkcji zostało trochę czasu. Więcej niż zakładał, a jednak tak mało że istoty żyjące na Ziemi zaczęły odczuwać niepokój. To był ostatni dzwonek, jeśli chcieli wyjść z tego cało.
Na towarzyszy niedoli zwrócił uwagę kiedy najwyższy z mężczyzn poprosił maga o chwilę dyskretnej, nie docierającej do uszu postronnych rozmowę w cztery oczy. Aż stał się jeszcze bardziej ciekawy, ale choć próbował nadstawiać uszu, jedyne co słyszał to rozmowy Fena z resztą, na których po chwili się skupił, dostrzegając że choć mag łaskawie uwolnił ich od materiału w ustach, nadal byli związani. Bystrym wzrokiem przesunął po tatuażach siedzącego na ziemi nieznajomego, marszcząc brwi, kiedy zdawał sobie sprawę z tego, że już go kiedyś, gdzieś widział… Oczywiście, Fenrir widząc ładną buzię, od razu zaczął go zagadywać, sprawiając że Julian przewrócił rozbawiony oczami, ale nic nie powiedział, przynajmniej na to, bo kiedy białowłosy zapytał ich o powód wizyty, stwierdził, że lepiej by to on wyjaśnił sprawę, nie wyjaśniając w zasadzie niczego.
- Nie ma się o co martwić, przyjacielu, pieniędzy mi nie brakuje – zapewnił pewnie, podkreślając przy tym, że nie mieli złych zamiarów. Ani w kierunku starego, ani młodego maga, ani nawet tych dziwnych nieznajomych. – Szukamy informacji, nic, czego szanowny arcymag mógłby nam poskąpić, za odpowiednią cenę oczywiście – odpowiedział, uśmiechając się tajemniczo.
Odwrócił wzrok od białowłosego, pozwalając mu zjeść w spokoju, bez wpatrzonych w siebie niepotrzebnie oczu, zwracając uwagę na ciemnowłosego chłopaka. Przyglądał mu się chwilę z nieco zmarszczonymi brwiami, zastanawiając się, skąd go znał, kiedy on sam stwierdził głośno, że owszem, wrażenie to wcale nie było mylne. A im dłużej Julian patrzył na tę twarz, tym więcej sobie przypominał, aż w końcu ciche „Ah!” opuściło jego usta.
- To ty! Nie, nie, nie, nie ma mowy o pomyłce! – oświadczył, czując coś na kształt radości pomieszanej z zaskoczeniem. Pamiętał incydent sprzed kilku lat, w którym prawie stracił życie, a w którym to życie uratował mu pewien młody demon… No właśnie, demon. Julian rzucił mu bystre spojrzenie, zaraz przenosząc je na Fenrira. Czy powinien o tym powiedzieć? Był Łowcą, nie powinien się bratać z wrogami… A z drugiej strony, mężczyzna uratował mu życie.
- Nie zdążyłem ci wtedy podziękować, więc, dziękuję – powiedział, skinąwszy głową do nieznajomego. Nie powie… na razie.
- No dobrze, więc czemu wy tu jesteście? Podejrzewam, że nie przybyliście, podobnie jak my, by skończyć w ciepłych objęciach sznura i z pocałunkiem od szmaty – parsknął, zagryzając wargę kiedy zdał sobie sprawę z tego, jak to zabrzmiało. – Oczywiście, miałem na myśli ten kawałek płótna, nie naszego nieco nerwowego gospodarza – dodał zaraz niewinnie, posyłając przy tym Fenrirowi szelmowskie oczko.
Volant potrzebował chwili by ogarnąć wzrokiem i myślami całe tałatajstwo, nie mogąc wprost uwierzyć, w to co widział. Czy świat oszalał? Przez niemal sześć lat w jego domu nie pojawiło się tyle osób na raz, ba! Miał wrażenie, że w przez rok nie miał tylu gości co tego jednego dnia, a to stanowczo wyprowadziło go z równowagi. Zwłaszcza, że jeden z nich miał coś wspólnego z Akademią. Im dłużej mu się przyglądał, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że tamto miejsce nie mogło być dobre, zwłaszcza dla młodych, którzy nie znali jeszcze wagi swojej mocy. Jego aura… była dziwna. Volant wyczuwał w niej napięcie, którego wcale nie powinno w niej być. Jakby ktoś napełnił balon zbyt dużą ilością powietrza i ten balon trzymał się tylko siłą woli. Czy szczeniak o tym wiedział? Nie sądził. Gdyby wiedział, już dawno szukałby pomocy. Niemniej, skoro młokos chciał go za mistrza, a mag wbrew temu co o nim myślano, nie zamierzał tak łatwo zrezygnować z tego zadania, mieli sporo czasu by dowiedzieć się, co się działo z mocą chłopaka i jakoś go naprostować. Tymczasem miał przed sobą cztery inne problemy, które miał nadzieję szybko rozwiązać. A zaczął, jak mu się wydawało od najprostszego.
Słysząc prośbę o chwilę rozmowy bez świadków, przez chwilę wpatrywał się uważnie w oczy demona, bębniąc palcami w blat stołu, by po chwili dać się przekonać opanowaniu bijącemu z twarzy mężczyzny. Domyślał się, że skoro do niego przyszedł, problem był poważny, dla demona oczywiście, nie spodziewał się bowiem, że sprawa mogła dotyczyć również i jego. Zaprosił go do środka swojego domku, wpuszczając go do sporej kuchni, która poza paleniskiem do przyrządzania strawy posiadała również drugie, służące za magiczną pracownię maga. Przyglądał się chwilę zajmującemu miejsce demonowi, przygotowując i dla niego filiżankę naparu, choć nie pozbawił go więzów… ze zwykłej złośliwości i chęci przetestowania go. Aura tego demona była niesamowita. Gęsta i ciężka, sprawiała że Volant czuł jakby ktoś na jego ciele położył gruby koc, a kiedy do tego dołączył głęboki, ciepły i gorzki ton głosu, wszystkie włoski na jego przedramionach stanęły dęba. To nie był ktoś, z kim można było sobie pogrywać, co zrozumiał niemal od razu, akceptując ten fakt. Co go jednak zaskoczyło i sprawiło, że niemal natychmiast poczuł szacunek, to że mężczyzna nie wykonał żadnego kroku w kierunku uwolnienia się, choć jak mag podejrzewał, jego więzy nie stanowiły dla niego żadnego problemu.
Przyglądał się chwilę jak ten upija łyk bez pomocy, powstrzymując cisnący mu się na usta uśmieszek.
- Miałem zamiar cię uwolnić, ale skoro tak dobrze sobie radzisz, chyba pozwolę ci popisywać się jeszcze trochę dłużej – powiedział bez grama złośliwości, raczej z rozbawieniem, kiedy siadał naprzeciwko, ciekaw jego słów. Już pierwszej części niekoniecznie zrozumiał, czekał więc na ciąg dalszy, który nie rozjaśnił mu sytuacji ani odrobinę. Jedynie aura mocy się wyjaśniła, demon piątej rangi, to nie był ktoś z kim Volant miał jakiekolwiek szanse w starciu. A jednak… musiał się upewnić, dlatego szybko podniósł się z krzesła, by wyrwać jednego włosa mężczyzny i zanim ten zdążył zaprotestować, spalił go w palcach, obserwując fioletowy dym, który rozwiał się w powietrzu.
Volant westchnął, czując zbliżający się ból głowy. Oj będą kłopoty. Czuł to w swoich starych kościach. Najpierw jednak machnięciem palca pozbawił Edena więzów.
- Wybacz, zboczenie zawodowe – powiedział, odgarniając włosy i zaczesując je do tyłu, potrzebował je czymś związać… - No dobrze… Dziękuję za uszanowanie mnie i za szczerość, postaram się odwdzięczyć się tym samym. Po pierwsze, nie mam bladego pojęcia o czym mówisz, od niemal dwudziestu lat nie utrzymuję żadnych kontaktów z Akademią, nie mam więc żadnych informacji o tym, co dzieje się w świecie, a sam nie czułem potrzeby by to sprawdzać. Daj mi więc chwilę, a naprawię swój błąd – powiedział, podnosząc się z krzesła, by z biurka stojącego w części przeznaczonej na czary zgarnąć wstążkę do włosów. Szybko zgarnął je w długiego kucyka na czubku głowy, po czym rozstawił specjalny, czarny stolik okrągłego kształtu wykonany z bukowego drewna. W blacie wyryto perfekcyjną, pięcioramienną gwiazdę, którą czarodziej sam wypełnił do równości solą. Z jednej szafki wyjął kilka narzędzi w tym moździerz, w którym zaraz znalazło się to i owo, coś zagotował, coś dosypał, mamrocząc do siebie listę składników i poszczególne punkty przepisu, by na koniec zatrzymać się przy stoliku i wziąwszy głęboki oddech, rozsypać powstały proszek na czarny blat.
- Kanopus – wyszeptał, a wokół jego sylwetki zamigotały fioletowe iskry. Zaklęcie było proste, ale wymagało precyzji, dlatego Volant patrząc w gwiazdy i niepewną przyszłość nie ośmielał się używać gwiazd słabszych niż druga najjaśniejsza. Wymagało to od niego skupienia i cierpliwości, oraz sporych pokładów energii, dlatego przezornie wcześniej podsunął sobie krzesło, na które mógł w razie czego opaść.
Najpierw jednak przyglądał się jak biały proszek odcinając się od czarnego blatu stolika układał się w konstelacje, tak dobrze mu znane, kryjące w sobie meandry przyszłości i zawiłe szlaki przeszłości. Chłonął umysłem to, czego nie widział wzrok, a jego mina stawała się tylko bardziej i bardziej ponura. Nic dziwnego, że tyle osób na raz znalazło się w jego domu. Wyczuwali katastrofę. Czarne oczy maga przesunęły się na sylwetkę demona, a w jego twarzy nie było niczego poza powagą.
- Odwrócona koniunkcja – wyszeptał, pozwalając by osłabienie zawładnęło jego ciałem, odchylając się do tyłu, by klapnąć ciężko na krzesło.
Przez chwilę gapił się za okno, podtrzymując brodę dłonią, podczas gdy jego umysł analizował wszystko co było mu na ten temat wiadomo. Że też akurat teraz?! Przełknął ciężko ślinę. To była… katastrofa. Nie tylko dla demonów. Dla magów i dla ludzi również, choć ci ostatni mieli zdecydowanie największe szanse przeżycia. A potem jego myśli wróciły do nawiedzających go jednego dnia ludzi, demony i maga. Przypadek? Zerknął jeszcze raz na mapę gwiazd, ale zaklęcie zdążyło się ulotnić, pozostawiając w powietrzu zapach wilgoci jaki pojawiał się po burzy.
- Cóż… powiedziałbym, że mamy przechlapane, ale zapewne zdawałeś sobie z tego sprawę znacznie wcześniej niż ja – odezwał się ostatecznie, oddychając głęboko, by się uspokoić. Ostatnie, czego potrzebował to się denerwować. O dziwo, spokój otaczający sylwetkę demona bardzo mu w tym pomagał.
Przesiadł się na krzesło znajdujące się naprzeciwko mężczyzny, opierając twarz na dłoni, choć jego wzrok nie stracił ani odrobiny hartu ducha, czy stanowczości.
- Rozumiem, że nie przyszedłeś do mnie bez powodu. Liczysz na to, że znajdę sposób by to odwrócić? Przykro mi, ale muszę cię rozczarować. Nie jestem w stanie znaleźć rozwiązania w tej chwili, a nawet jeśli wiedziałbym co zrobić, cała wiedza którą posiadam i ta, której nie zdążyłem poznać znajduje się setki kilometrów stąd – zauważył, sięgając do wstążki, by pozwolić srebrnym włosom rozsypać się na jego plecach. Zaczął nerwowo bębnić palcami w blat stołu, szukając gorączkowo rozwiązania, ale jedyne co przychodziło mu do głowy to powrót do Akademii. Nawet jeśli nie było to już miejsce, które znał, nie wierzył by hieny zasiadające w Radzie pozbawiły się potęgi płynącej z setek lat gromadzenia ksiąg, o których on sam mógł tylko pomarzyć… A skoro pomyślał o hienach… przypomniał mu się ten odrażający list z wezwaniem!
- Hympf… - prychnął na samo wspomnienie, aczkolwiek, mógł to teraz wykorzystać. Był człowiekiem czynu, nie musiał się więc dwa razy zastanawiać, czy wyruszyć natychmiast, czy zgodzić się pomóc demonom i czy zaangażować w to wszystkie swoje siły jakie posiadał. Na myślenie będzie miał czas w podróży.
- Pomogę ci – powiedział pewnie, wyciągając rękę w kierunku mężczyzny. – Nie znam jeszcze rozwiązania, ale z pewnością wymyślę coś w drodze. Akademia jest daleko i na twoje i nasze szczęście upomniała się o mnie po tych dwudziestu latach. Oczywiście nie zamierzałem wracać, ale skoro nam wszystkim przyniesie to korzyści, czemu by tego nie wykorzystać? – uśmiechnął się wrednie, a w jego oczach błyszczała determinacja. Do koniunkcji zostało trochę czasu. Więcej niż zakładał, a jednak tak mało że istoty żyjące na Ziemi zaczęły odczuwać niepokój. To był ostatni dzwonek, jeśli chcieli wyjść z tego cało.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Czy mógł zbyt pochopnie ocenić maga? Czy ktoś tak najznamienitszy, kto nie poskąpiłby sobie tytułu wielkiego mędrca, mógł nie wiedzieć nic o wydarzeniu, o którym wiedzieli wszyscy? Jakim cudem ominęła go wieść o odwróconej koniunkcji? Czy mężczyzna był zbyt pewny swej bezpiecznej pozycji by dać się zwieść plotkom? Edenowi nie chciało się wierzyć, że ten o niczym nie wiedział. Cały więc jego wywód wraz z bezwarunkową pomocą i długu wdzięczności musiał zabrzmieć więc co najmniej dziwnie, jakby z drugiego krańca świata się urwał.
— Rozumiem. Wybacz więc mi, że od razu przeszedłem do konkretów — zreflektował się zaraz po tym, gdy mag oświadczył, że od dobry kilkudziesięciu lat nie miał żadnego kontaktu z Akademią. To w jakiś sposób wyjaśniało jego niewiedzę, choć bardziej zaskakujące było to, że komukolwiek przyszło w ogóle do głowy by odcinać się od magicznego półświatku. Akademia jaką pamiętał jeszcze za czasów stawiania pierwszych murów i wylewania fundamentu, miała gwarantować bezpieczeństwo, rozwój indywidualny i duchowy oraz wszystko co niezbędne. Dlaczego więc mężczyzna zdecydował się odejść i jak haniebnie musiał postąpić w oczach całego starszeństwa?
O to niestety Eden nie miał okazji zapytać, przynajmniej nie w tej chwili zbyt skupiony na dłoni mężczyzny sięgającej do jego włosów. Nawet nie poczuł, że został ograbiony z jednego włosa na głowie, zwyczajnie przeczuwając, co srebrnowłosy zamierza zrobić. Już po chwili znad palców maga uleciał fioletowawy dym będący dowodem jego statusu, ale przede wszystkim całkowitej szczerości. Nie wyobrażał sobie, jakich szkód mógłby narobić, gdyby spróbował zataić coś przed podejrzliwym magiem. Posuwanie się do kłamstwa było równie kompromitujące. Z drugiej strony, zupełnie nie dziwiła go powściągliwość mężczyzny.
— Nie szkodzi. Daj sobie tyle czasu, ile tylko potrzebujesz — zapewnił równie elegancko, odstawiając na chwilę filiżankę na stolik, żeby przetrzeć uwolnione z więzów nadgarstki. Był to bardziej odruch, niżeli rzeczywiście miały go zaboleć. Skinął głową w geście podziękowania ciesząc się, że sam nie musiał tego robić. W między czasie przyglądał się poczynaniom mężczyzny, obserwując jak ten wprawionym ruchem, związuje swoje srebrne włosy wstążką, aby nie utrudniały mu pracy. Nie potrzebował przy tym eleganckich szat, bogatego domu opływającego w złota by Eden wyczuł jego silną, duchową aurę godną pozazdroszczenia. Mag wydawał się przy tym niesamowicie prostą osobą o konkretnym, stanowczym charakterze ceniący swój spokój i skromny kąt należący tylko i wyłącznie do niego.
Nie śmiałby mu w tej chwili przeszkadzać zauważając, że zamiast jego długich wyjaśnień, mężczyzna wolał dowiedzieć się wszystkiego na własny sposób. Gwiazdy wydawały się bardziej wiarygodne i demon w pełni to rozumiał. Z kolei on pozwolił sobie na cichą obserwację, dostrzegając migotliwe, fioletowe iskierki odbijające się od sylwetki maga. Ten widok był dla niego istnym pokazem magii, który śledził w należytym skupieniu, przez chwilę naprawdę nie mogąc opędzić wzroku od smukłych palców mężczyzny, od srebrnych włosów, które zaczynały niemalże błyszczeć pod wpływem magii... samego maga, w którym nie było nawet cienia zawahania. Czy on w ogóle zdawał sobie sprawę, jak imponująco wyglądał, tak w pełni oddany we władania magii?
Demon uśmiechał się nikle do siebie, upewniając w tym, z jak potężną osobą miał do czynienia. Trafiło mu się idealnie, bo właśnie kogoś takiego potrzebowali z Mae. Kiedy dodatkowo mag zakończył rozmowę z gwiazdami, informując go przy tym, że zgadza się mu pomóc, choć nie ma jeszcze konkretnego planu, jak mógłby to zrobić, Eden wcale nie poczuł się zawiedziony. Dopił ostatnim łykiem wystygniętą już herbatę, po czym wstał na równe nogi z krzesła, stając naprzeciwko maga. Dopiero teraz widoczna była ich różnica w posturze, choć wzrostem mag praktycznie go doganiał. Nieotoczony iskierkami magii, wydawał się jednak dużo bardziej wątły od silnego demona.
— W takim razie zamierzam towarzyszyć ci po sam kres tej drogi. Dawno nie miałem okazji odwiedzić Akademii. Z wielką chęcią dowiem , jak bardzo się zmieniła — uścisnął dłoń mężczyzny, która przy tej należącej do maga, wydawała się wręcz lodowata. Eden musiał wykrzesać z siebie choć odrobinę ludzkiego ciepła, żeby całkowicie nie odrzucić od siebie srebrnowłosego.
— Niemniej wciąż czuję się winny, że zakłóciłem twój spokój. Chciałbym przeprosić i... zapewnić swój dług wdzięczności w ramach pomocy. Nie wątpię w twoją siłę chociaż... wsparcie demonów może ci się przydać, tym bardziej że mamy w tym wspólny cel — nie urywając z nim kontaktu wzrokowego, odwrócił nagle jego dłoń wierzchem do góry, po czym przeniósł tą swoją pod rękę maga. Wolną dłoń przyłożył do ust, wgryzając się w opuszek serdecznego palca, zaś na jego twarzy nie było widać ani grama emocji poza wiecznie emanującym spokojem i jakimś... żalem? Gdyby mag nie zgodził mu się pomóc, nie miałby już, gdzie szukać dla nich wszystkich ratunku.
Kroplami własnej krwi powoli uciekającej mu z palca, wyrysował delikatnie na wewnętrznej części dłoni mężczyzny siedmioramienną gwiazdę. Zawieranie przysięgi na papierze powoli odchodziło w niepamięć, tym bardziej, że te zapisane na dłoni zdawały się mieć dużo silniejszą moc. Eden kiwnął zachęcająco głową, czekając aż mag spali w dłoni jego resztki krwi, zgadzając się tym samym przyjąć jego dług wdzięczności w zamian za pomoc. Była to obietnica dla ich dójki, że obaj postarają się wywiązać z umowy, którą zawarli.
— Co zrobimy z resztą? Ten młody mag... wydaje się należeć do Akademii? Moglibyśmy przy okazji odstawić go do niej z powrotem — zaproponował po chwili, odsuwając się wreszcie od maga, żeby obaj mogli wrócić z powrotem do ogrodu i upewnić się co do pozostałej trójki. Puścił mężczyznę przodem przy wąskich drzwiach, nachylając się trochę zbyt blisko jego ucha.
— Mógłbyś zdradzić mi swoje imię? — mruknął przez całe gardło, aż niejeden podskoczyłby do sufitu przy tak głębokim głosie jaki posiadał sam demon.
Fenrir zupełnie nic nie robił sobie z ostrzeżeń maga na wieść o tym, że przy dalszej próbie szarpania, liny wbiją się w jego skórę tak, że powoli zaczną miażdżyć mu wszystkie kości. Nie brzmiała to jako zbyt ciekawa śmierć... Przewrócił za to teatralnie oczami, kiedy białowłosy stwierdził, że nie jest w stanie im pomóc.
— Co z ciebie za mag? — prychnął, najwyraźniej źle oceniwszy zdolności młodego czarodzieja, który dopiero się uczył. Zaszyty w książkach możliwe, że zupełnie nie potrafił przełamać co poniektórych zaklęć. Zresztą sami na własne oczy widzieli jak łatwo dał się powalić przez magię, która pewnie nie należała nawet do najsilniejszych. Trafili na zwykłego żółtodzioba, który na pewno nie był w stanie im teraz pomóc.
Doskonale wiedział, w którym momencie powinien przestać się ruszać, podłapując zaraz próbę zagadnięcia do mężczyzny siedzącego obok. Łowca mniej więcej próbował się zorientować z kim ma do czynienia, rozeznać w terenie próbując wyłapać jakikolwiek szczegół, który mógłby zdradzić ciemnowłosego, a o co niekoniecznie miałby czelność zapytać. Fenrir był okropnym manipulantem, szczurem jakich mało. Z wlepioną w twarz maską, praktycznie nigdy nie bywał sobą. Nie w towarzystwie innych, tym bardziej obcych mu osób. Jego nieufność w stosunku do innych podchodziła niekiedy pod chorobę, bo zdobycie jego bezgranicznego zaufania graniczyło z cudem. Do tej pory udało się to tylko jednej osobie, przy czym Fenrir sam nie miał pojęcia, jak Julian tego dokonał. Kiedyś próbował posądzić nawet blondyna o czarnoksięstwo, ale nic z tego nie wyszło.
Za to nie spodziewał się, że mężczyzna w tatuażach, tak łatwo wyłoży przed nim dość istotną informację, którą Fenrir szybko zdążył wyłapać. Człowiek rzadko kiedy podkreślał, że jest człowiekiem, co w zdaniu mężczyzny zupełnie nie miałoby sensu. Skoro więc nie był człowiekiem, nie wyglądał też na maga, czy mógłby być więc...?
— Julian, nie wspominałeś nigdy, że znasz tak... interesujące osoby — zabrzmiał nieco cynicznie wyłapując, że jego przyjaciel najwyraźniej musiał znać się z ciemnowłosym. W dodatku sam miał coraz więcej wątpliwości co do tego, kim byli ci dwaj, którzy przybyli jako pierwsi pod dom maga. Wiedział, że demony rozpraszają się teraz po świecie z powodu naciągającego zagrożenia, przez co coraz bardziej zaczęły wychodzić do ludzi szukając dla siebie schronienia. A Julek o niczym mu wcześniej nie powiedział... Oj Julku...
— Przyjacielu, ale nie ma co owijać w bawełnę, powiedzmy im prawdę — prawie się przy tym zaśmiał, tak lekko, tak niewinnie i beztrosko. — Jesteśmy łowcami wynajętymi przez samego króla Rote, przetrząsaliśmy pobliskie tereny w poszukiwaniu nieczystych sił. Nasi mieszkańcy skarżą się na coraz więcej przedziwnych sytuacji z udziałem... — urwał w półsłowie, przerywając swoją opowiastkę w momencie, gdy starszy mag wraz z nieznajomym weszli z powrotem do ogrodu. A to również było cholernie interesujące, że nie chcieli rozmawiać przy nich. On za to koniecznie chciał zobaczyć reakcję ich wszystkich, w szczególności tych co by przypadkiem okazali się demonami, których szukają. Sam Fenrir w żaden sposób nie dawał po sobie poznać, że mógłby cokolwiek wiedzieć.
Gdy tylko więzy puścił za sprawą pstryknięcia palcami maga, Fen podniósł się szybko z trawy, na której do tej pory całkiem grzecznie grzał sobie miejsce. Wyprostował swoje biedne kości, wyciągnął ręce do góry ziewnąwszy leniwie, jakby zdążył zanudzić się całym tym czekaniem aż ci dwaj skończą swoją wielce tajną rozmowę. Wymienił chłodne spojrzenie z wysokim, postawnym mężczyzną, który zbliżył się do tego, z którym przybył i zaczął sprawdzać, czy liny zbyt mocno nie wbiły mu się w skórę.
— Wyruszymy do Akademii... — mruknął, zapewne chcąc poinformować tylko swojego przyjaciela o tym, co ustalili. Fenrir nie mógł jednak puścić mimo uszu tej informacji.
— Wybieracie się do Akademii? Toż to szmat czasu za nim tam dotrzecie. W dodatku droga jest równie niebezpieczna, a taka... dwójka cywilów, żółtodziób i... Jeden arcymag może nie poradzić sobie w obliczu zagrożenia — powtórzył głośno, aby wszyscy dokładnie słyszeli, przy czym zawiesił dłużej swoje spojrzenie na srebrnowłosym, jakby dostał nagłego przebłysku, skąd mogli się znać. Więc cała podróż zapowiadała się naprawdę niesamowicie. Przy dobry wiatrach, demon sam wpadnie mu w łapy, a jeszcze odnowi sobie stare relacje, których nie zdążyli domknąć. Musiał tylko od wszystko dostatecznie dobrze ugrać.
— Bardzo chętnie was przeprowadzimy! — klasnął energicznie w dłonie, znów pełen energii.
— Macie może konie? Chyba nie zamierzacie udać się tam na piechotę?
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[justify]
Ufność którą bezsprzecznie obdarowywał Edena nie oznaczała, że był jego bezwolną pacynką gotową na wykonywanie każdego rozkazu. Oczywiście! Nie żeby demon taki był! Kochał go, a Mae miłość tą odwzajemniał bezwzględnie, czuł się przy nim bezpieczny i chroniony przed złem, a jednocześnie wystawiony na popełnianie własnych błędów otrzymywał możliwość rozwoju. Byli partnerami, a nie wzajemnie na sobie pasożytowali przez co czuł, że żyje w pełni. Będąc jednocześnie znacząco od niego młodszym, można by wręcz rzec, że Mae był jeszcze dzieckiem, nie był w żaden sposób dyskryminowany. Ważniejsze decyzje pozostawiał do podejmowania Edenowi będącemu świadomym, że on podąży za nim i na koniec świata, nie oznaczało to wszystko jednak życia w niewiedzy.
Gdy tylko opuścili chatkę maga i ruszyli w drogę powrotną do nieco oddalonego i nie wykorzystywanego wejścia do podziemnego miasta ale równocześnie takiego omijającego siedziby ludzkie, rozpoczęli spokojną rozmowę która miała na celu zaplanowanie kilku najbliższych dni, opracowanie strategii przetrwania w tak licznym towarzystwie i wyznaczenie ewentualnych planów ratunkowych. Jednocześnie został delikatnie skarcony – bo samym wzrokiem – za swój długi i nieroztropny jęzor przez co poczerwieniał po czubki uszu ze wstydu. Przeprosił za swoją naiwność, a jednocześnie przypomniał demonowi sytuację sprzed lat gdzie całkowicie przypadkowo ale uratował jednego człowieka. Wyjaśnił mu, że to definitywnie ten blondyn i tak czy inaczej ich tożsamość zostałaby wydana. Nie zmieniło to jednak stosunkowo optymistycznego nastawienia do sytuacji jak jego jak i Edena przez co wrócili do głównych dyskusji.
Przede wszystkim, musieli poznać potencjalne zamiary i cele pozostałych podróżujących. Magowie nie stanowili dla nich zagrożenia, jako istoty trzymające z ich rasą pokój nie powinni wchodzić im w drogę o ile bezpośrednio i osobiście czegoś nie przeskrobią. Za to dwójka łowców będąca „na łowach” jak sami to określili mogła stanowić poważne wyzwanie. Został więc poproszony żeby do czasu określenia ich motywacji bądź upewnienia się, że w ich obecności będą bezpieczni, Mae trzymał się od nich na dystans. Młody demon przyjął to z ogromnym zrozumieniem zapewniając przy okazji, że w razie potrzeby może odpuścić sobie sen. Jako młody i niski demon, dodatkowo taki którego większość życia przebiegała w cieniu, spać nie musiał w ogóle. Znaczy nie żeby te wyższe miały z tym problem. Oni dwaj spali bo po pierwsze w nocy było nudno, a po drugie zwyczajnie to lubili! W takich natomiast okolicznościach pobierał większe ilości pokarmu i, tyle.
Wracając do pałacu z kamienia spokojnie usiedli na tarasie gdzie czekało na nich nadal jedzenie kupione rano przez Mae. Chleb nadal był przyjemnie świeży więc z przyjemnością robiąc sobie kanapkę usiadł na krześle po turecku po czym postawił na stole butelkę do której zbierał esencję. Zebrał odrobinę magii, niewiele ale dla Edena to było jak słodkości więc chciał mu zrobić odrobinę przyjemności! Po tym zaczęli spokojnie planować wszystko to czego potrzebowali w trakcie podróży.
Konie były pierwszym tym co musieli zakupić w mieście. Na zwierzakach jednak nie znał się kompletnie więc Eden obiecał, że odbarczy go z tego obowiązku na co on odetchnął z ulgą. Bał się ich. Z przodu i z tyłu niebezpieczne, a w środku piekielnie inteligentne. Zawsze się martwił, że go pogryzą! Sam natomiast miał za zadanie napełnić dwie butelki esencją która wystarczyłaby spokojnie na dwa tygodnie dostatniego ucztowania co przyjął jako wyzwanie. Z rozpierającą go energią ruszył w miasto pozostawiając opanowanie limnicznego towarzystwa demonów Edenowi. Dodatkowo zakupił odrobine podstawowego sprzętu do transportu. Torby, pochwy na miecze czy sztylety. Wszystko to co można było do siodła przytwierdzić i nie nosić nic na plecach. Poza tym wiele mieli w pałacu: pieniądze, mocne skórzane ubrania, peleryny na zmianę, porządne buty. To przygotowywał już w nocy i po złożeniu dwóch pięknych toreb uśmiechnął się z siebie dumny po to by po chwili poczuć paskudne dreszcze na plecach gdy musiał wszystko zamontować przy siodłach. Te konie, jakoś tak podejrzanie na niego patrzyły!
O wyznaczonej godzinie, najedzeni, odziani i na koniach, stawili się w wyznaczonym miejscu zbiórki. Mae stając w strzemionach nasłuchiwał uważnie ich kompanów i nie zawiódł się, po chwili było słychać kolejne pary kopyt.
- Chciałbym się dowiedzieć jak mają na imię. – Zaśmiał się poprawiając zaplecione w gruby warkocz włosy. Edena też przyjemność schludnego szczepienia czarnych kosmyków nie ominęła czym młody demon niebywale się szczycił.
- Pamiętam co wczoraj mówiłeś ale nadal, to będzie coś mega nowego! Taka podróż, w takim gronie. Nie wiemy czego się spodziewać. Czyż to nie ekscytujące? – Dopytał ponownie wiercąc się w siodle. Szkoda, że nie mógł iść ale rozumiał jak wiele te podejrzane stworzenie mu ułatwiało.
W momencie gdy wszyscy się zjawili uśmiechnął się szeroko na powitanie, a gdy wyznaczono kurs podróży ciekawskim spojrzeniem obdarzył wszystkich zgromadzonych. Starszy mag chwilowo zainteresowany jego przyjacielem stracił jego uwagę czego nie można było powiedzieć o tym „młodszym” towarzystwie. Jego jasne oczy błądziły po twarzach, mocnych rysach, kolorach oczu, przynajmniej do momentu gdy młody mag nie zwrócił na niego spojrzenia.
- Jak macie na imię? – Zapytał w końcu, a widząc delikatne zaskoczenie zaraz się zreflektował. – Akademia jest daleko, a skoro podróżujemy razem chyba lepiej wołać po imieniu niż „ej Ty, przystojny”? – Zagaił dziwnym trafem spoglądając w oczy starszego łowcy. – Bo by się pewnie wszyscy oglądali. – Zaśmiał się po czym ponownie poprawiając się w siodle odchrząknął.
- Ja jestem Maellosu ale Eden mówi mi Mae. – Przedstawił jednocześnie siebie i swojego zajętego rozmową przyjaciela po czym wyczekująco przyglądał się każdemu ze swoich towarzyszy.
[justify]
Cały poprzedni dzień potoczył się nie tak, kompletnie nie jak powinien, a jednak. Efekty tych wszystkich zajść były zatrważająco pozytywne. Otrzymał ciepłe jedzenie, to była pierwsza sprawa! Po napełnieniu żołądka oraz możliwości rozkoszowania się miejscem tak mocno emanującym magią, a jednocześnie tak przyjemnie cichym, zaczął odzyskiwać stracone siły. Dodatkowo, dowiedział się mniej niżeli bardziej jakie powody mieli inni przybywający do arcymaga, a słysząc o podróży do Akademii w celu znalezienia odpowiednich ksiąg dotyczących jeszcze nie wiedział dokładnie czego, przyjął to z wyraźną ulgą. Podróż w większym gronie mogła być dla niego szansą przetrwania. Nie rozumiał bowiem zażyłości społecznych, nie rozumiał jakie informacje należy ukrywać, a jakimi należy się głośno dzielić. Ba! On nie wiedział nawet jak dobrze zabezpieczyć pieniądze bo kradzież była dla niego stosunkowo abstrakcyjną rzeczą. Tak, Ismail był bardzo nieporadny życiowo i jedyne co w tym wszystkim było dobre to jego świadomość. Wiedział, że sobie nie da rady.
W momencie gdy zapadł już wieczór, a wszyscy nieproszeni goście wrócili do swoich domostw, on spojrzał badawczo na Volanta po czym wstał mając zamiar się zbierać. Jak wielkim zaskoczeniem było suche oświadczenie, że może zostać tutaj! A gdy jeszcze podsunięto mu pod nos napar cudownie łechcący podniebienie ale i regenerujące utracone siły magiczne, jego twarz zdradzała dokładnie tyle co szok i niedowierzanie. Już kompletnie nie rozumiał czy ma do czynienia z potworem czy po prostu nietuzinkowym inteligentem. Po nalaniu dwóch porcji, w odpowiedniej kolejności i z zachowaniem pewnego rytuału doprawiającego całość iskierkami magii, siadł wygodnie w ciepłej izbie popijając gorący napój, kuląc się w sobie i czując jak mocno był ostatnio zmęczony. Marzył o tym żeby się wyspać w całkowicie bezpiecznym miejscu z czego, jego życie nie mogło być tak proste!
Z miną nieskażoną myślą, ze wzrokiem wyrażającym całkowite zmieszanie i niedowierzanie, obserwował dłoń arcymaga na której leżał przepiękny klejnot. Zapatrując się w niego widział jakby gwiazdy, a im mocniej się na nich skupiał wydawało mu się, że coraz bardziej wchodził w przestrzeń. Dopiero na pstryknięcie przy uchu podskoczył zdziwiony i podnosząc spojrzenie na twarz Volanta wysłuchał uważnie informacje o zapieczętowaniu ich relacji mistrz-uczeń znakiem mistrza. Aż uchylił usta w geście debilizmu totalnego na co ponownie i to bardzo widocznie, zirytował swojego mistrza. Od razu więc włożył klejnot na szyi i siedząc prosto jak struna po chwili zaczął przebierać nogami.
Czy to wina zmieszania czy raczej ciekawości, zapytał go ostrożnie o powód wizyty demonów, a słysząc informacje o odwróconej koniunkcji, zmarszczył zdziwiony brwi. Szybko w myślach doszedł do wniosku, że może to być powód konieczności sprowadzenia arcymaga z powrotem do Akademii i w tym momencie, coś zaskoczyło mu w głowie. Streszczając się w swojej podróży dokładnie wyjaśnił nagłe zaburzenia w działaniu publicznych portali co mogło być bezpośrednią winą zaburzeń mocy obwieszczających przybycie ogólnej tragedii. Coś bowiem czytał o takich zjawiskach i na ile wiedział, łączył kropki. Oznaczało więc to ni mniej ni więcej, że czekała ich podróż konno, a on takowego nie mając średnio widział podróż do następnego miasta biegiem za całą resztą.
W godzinie ustalonej dzień wcześniej oraz w miejscu przewidzianym na zbiórkę zjawili się razem gdzie on nie pałał specjalnym entuzjazmem. Nie miał pojęcia co ma zrobić, jak podróżować ani jakim cudem wyszło tak, że dokoptowano go do blondyna. Siedząc za nim w siodle kompletnie nie miał jak się od niego odsuwać, nie naruszać swojej i jego przestrzeni osobistej, co go jednocześnie niemiłosiernie denerwowało i nie dawało możliwości kłócenia się z tym. Było to bowiem łatwiejsze niżeli szybki marsz przy ich boku, a gdy jeszcze jeden z demonów zaczął ich zagadywać, mógł się nawet przekonać do akceptacji takiej sytuacji.
- Ismail. – Przedstawił się chociaż tak samo jak brakowało mu teraz pewności w głosie nie mógł też rzucać odpowiednim szacunkiem w gestach. – Wspominaliście wczoraj, że jesteście łowcami. Po szkoleniach pod cechem czy samodzielnymi? – Zapytał wychylając się delikatnie w bok żeby spojrzeć na profil Juliana za którym siedział. Nadal jego sylwetka i twarz nie pasowały w ogóle do tego czym się zajmował i chyba tym, tak mocno go fascynował.
Rozmowa którą rozpoczęli nie mogła jednak odpowiednio długo trwać. W miarę tego jak zagłębiali się w las dookoła robiło się nieprzyjemnie. Po chwili słońce zaszło na chmury, a on mimo odpowiedniego ubrania poczuł dreszcze na rękach. Odwracając głowę w stronę ściany drzew po ich prawej stronie przekręcił delikatnie głowę w bok widząc liczne stado kruków siedzące na suchych gałęziach. Dziwne bo te ptaki przeważnie plątały się po otwartych gościńcach gdzie łatwiej było o resztki po podróżujących.
- Ciekawe. – Mruknął bardziej do siebie niż do Juliana, a gdy i blondyn spojrzał w tą samą stronę, coś wyraźnie się poruszyło.
Biała czaszka, gigantyczne poroże i dwa metry wzrostu. Długie łapy zakończone szponami i silne nogi wyglądające jak spróchniałe drzewo. Tułów omszały, zarośnięty, a jednak masywny. Unosząc się z siadu leszy wypłoszył wszystkie ptaki które runęły na nich falą, przebijając się pomiędzy gwałtownie spłoszonymi końmi. On chwytając mocno Julka w pasie złapał jednocześnie za wodze i zatrzymując ich wierzchowca, wolną rękę wyciągnął w stronę zirytowanego stworzenia.
- Spokojnie, spokojnie! Nie powinien nam nic zrobić tylko zachowajmy spokój. – Krzyknął do wszystkich przyglądając się gorejącym, czerwonym oczom spiętego demona lasu. Pytanie tylko, co on do cholery robił tak blisko tak uczęszczanego szlaku?! Musieli go jakoś odgonić.
Ufność którą bezsprzecznie obdarowywał Edena nie oznaczała, że był jego bezwolną pacynką gotową na wykonywanie każdego rozkazu. Oczywiście! Nie żeby demon taki był! Kochał go, a Mae miłość tą odwzajemniał bezwzględnie, czuł się przy nim bezpieczny i chroniony przed złem, a jednocześnie wystawiony na popełnianie własnych błędów otrzymywał możliwość rozwoju. Byli partnerami, a nie wzajemnie na sobie pasożytowali przez co czuł, że żyje w pełni. Będąc jednocześnie znacząco od niego młodszym, można by wręcz rzec, że Mae był jeszcze dzieckiem, nie był w żaden sposób dyskryminowany. Ważniejsze decyzje pozostawiał do podejmowania Edenowi będącemu świadomym, że on podąży za nim i na koniec świata, nie oznaczało to wszystko jednak życia w niewiedzy.
Gdy tylko opuścili chatkę maga i ruszyli w drogę powrotną do nieco oddalonego i nie wykorzystywanego wejścia do podziemnego miasta ale równocześnie takiego omijającego siedziby ludzkie, rozpoczęli spokojną rozmowę która miała na celu zaplanowanie kilku najbliższych dni, opracowanie strategii przetrwania w tak licznym towarzystwie i wyznaczenie ewentualnych planów ratunkowych. Jednocześnie został delikatnie skarcony – bo samym wzrokiem – za swój długi i nieroztropny jęzor przez co poczerwieniał po czubki uszu ze wstydu. Przeprosił za swoją naiwność, a jednocześnie przypomniał demonowi sytuację sprzed lat gdzie całkowicie przypadkowo ale uratował jednego człowieka. Wyjaśnił mu, że to definitywnie ten blondyn i tak czy inaczej ich tożsamość zostałaby wydana. Nie zmieniło to jednak stosunkowo optymistycznego nastawienia do sytuacji jak jego jak i Edena przez co wrócili do głównych dyskusji.
Przede wszystkim, musieli poznać potencjalne zamiary i cele pozostałych podróżujących. Magowie nie stanowili dla nich zagrożenia, jako istoty trzymające z ich rasą pokój nie powinni wchodzić im w drogę o ile bezpośrednio i osobiście czegoś nie przeskrobią. Za to dwójka łowców będąca „na łowach” jak sami to określili mogła stanowić poważne wyzwanie. Został więc poproszony żeby do czasu określenia ich motywacji bądź upewnienia się, że w ich obecności będą bezpieczni, Mae trzymał się od nich na dystans. Młody demon przyjął to z ogromnym zrozumieniem zapewniając przy okazji, że w razie potrzeby może odpuścić sobie sen. Jako młody i niski demon, dodatkowo taki którego większość życia przebiegała w cieniu, spać nie musiał w ogóle. Znaczy nie żeby te wyższe miały z tym problem. Oni dwaj spali bo po pierwsze w nocy było nudno, a po drugie zwyczajnie to lubili! W takich natomiast okolicznościach pobierał większe ilości pokarmu i, tyle.
Wracając do pałacu z kamienia spokojnie usiedli na tarasie gdzie czekało na nich nadal jedzenie kupione rano przez Mae. Chleb nadal był przyjemnie świeży więc z przyjemnością robiąc sobie kanapkę usiadł na krześle po turecku po czym postawił na stole butelkę do której zbierał esencję. Zebrał odrobinę magii, niewiele ale dla Edena to było jak słodkości więc chciał mu zrobić odrobinę przyjemności! Po tym zaczęli spokojnie planować wszystko to czego potrzebowali w trakcie podróży.
Konie były pierwszym tym co musieli zakupić w mieście. Na zwierzakach jednak nie znał się kompletnie więc Eden obiecał, że odbarczy go z tego obowiązku na co on odetchnął z ulgą. Bał się ich. Z przodu i z tyłu niebezpieczne, a w środku piekielnie inteligentne. Zawsze się martwił, że go pogryzą! Sam natomiast miał za zadanie napełnić dwie butelki esencją która wystarczyłaby spokojnie na dwa tygodnie dostatniego ucztowania co przyjął jako wyzwanie. Z rozpierającą go energią ruszył w miasto pozostawiając opanowanie limnicznego towarzystwa demonów Edenowi. Dodatkowo zakupił odrobine podstawowego sprzętu do transportu. Torby, pochwy na miecze czy sztylety. Wszystko to co można było do siodła przytwierdzić i nie nosić nic na plecach. Poza tym wiele mieli w pałacu: pieniądze, mocne skórzane ubrania, peleryny na zmianę, porządne buty. To przygotowywał już w nocy i po złożeniu dwóch pięknych toreb uśmiechnął się z siebie dumny po to by po chwili poczuć paskudne dreszcze na plecach gdy musiał wszystko zamontować przy siodłach. Te konie, jakoś tak podejrzanie na niego patrzyły!
O wyznaczonej godzinie, najedzeni, odziani i na koniach, stawili się w wyznaczonym miejscu zbiórki. Mae stając w strzemionach nasłuchiwał uważnie ich kompanów i nie zawiódł się, po chwili było słychać kolejne pary kopyt.
- Chciałbym się dowiedzieć jak mają na imię. – Zaśmiał się poprawiając zaplecione w gruby warkocz włosy. Edena też przyjemność schludnego szczepienia czarnych kosmyków nie ominęła czym młody demon niebywale się szczycił.
- Pamiętam co wczoraj mówiłeś ale nadal, to będzie coś mega nowego! Taka podróż, w takim gronie. Nie wiemy czego się spodziewać. Czyż to nie ekscytujące? – Dopytał ponownie wiercąc się w siodle. Szkoda, że nie mógł iść ale rozumiał jak wiele te podejrzane stworzenie mu ułatwiało.
W momencie gdy wszyscy się zjawili uśmiechnął się szeroko na powitanie, a gdy wyznaczono kurs podróży ciekawskim spojrzeniem obdarzył wszystkich zgromadzonych. Starszy mag chwilowo zainteresowany jego przyjacielem stracił jego uwagę czego nie można było powiedzieć o tym „młodszym” towarzystwie. Jego jasne oczy błądziły po twarzach, mocnych rysach, kolorach oczu, przynajmniej do momentu gdy młody mag nie zwrócił na niego spojrzenia.
- Jak macie na imię? – Zapytał w końcu, a widząc delikatne zaskoczenie zaraz się zreflektował. – Akademia jest daleko, a skoro podróżujemy razem chyba lepiej wołać po imieniu niż „ej Ty, przystojny”? – Zagaił dziwnym trafem spoglądając w oczy starszego łowcy. – Bo by się pewnie wszyscy oglądali. – Zaśmiał się po czym ponownie poprawiając się w siodle odchrząknął.
- Ja jestem Maellosu ale Eden mówi mi Mae. – Przedstawił jednocześnie siebie i swojego zajętego rozmową przyjaciela po czym wyczekująco przyglądał się każdemu ze swoich towarzyszy.
[justify]
Cały poprzedni dzień potoczył się nie tak, kompletnie nie jak powinien, a jednak. Efekty tych wszystkich zajść były zatrważająco pozytywne. Otrzymał ciepłe jedzenie, to była pierwsza sprawa! Po napełnieniu żołądka oraz możliwości rozkoszowania się miejscem tak mocno emanującym magią, a jednocześnie tak przyjemnie cichym, zaczął odzyskiwać stracone siły. Dodatkowo, dowiedział się mniej niżeli bardziej jakie powody mieli inni przybywający do arcymaga, a słysząc o podróży do Akademii w celu znalezienia odpowiednich ksiąg dotyczących jeszcze nie wiedział dokładnie czego, przyjął to z wyraźną ulgą. Podróż w większym gronie mogła być dla niego szansą przetrwania. Nie rozumiał bowiem zażyłości społecznych, nie rozumiał jakie informacje należy ukrywać, a jakimi należy się głośno dzielić. Ba! On nie wiedział nawet jak dobrze zabezpieczyć pieniądze bo kradzież była dla niego stosunkowo abstrakcyjną rzeczą. Tak, Ismail był bardzo nieporadny życiowo i jedyne co w tym wszystkim było dobre to jego świadomość. Wiedział, że sobie nie da rady.
W momencie gdy zapadł już wieczór, a wszyscy nieproszeni goście wrócili do swoich domostw, on spojrzał badawczo na Volanta po czym wstał mając zamiar się zbierać. Jak wielkim zaskoczeniem było suche oświadczenie, że może zostać tutaj! A gdy jeszcze podsunięto mu pod nos napar cudownie łechcący podniebienie ale i regenerujące utracone siły magiczne, jego twarz zdradzała dokładnie tyle co szok i niedowierzanie. Już kompletnie nie rozumiał czy ma do czynienia z potworem czy po prostu nietuzinkowym inteligentem. Po nalaniu dwóch porcji, w odpowiedniej kolejności i z zachowaniem pewnego rytuału doprawiającego całość iskierkami magii, siadł wygodnie w ciepłej izbie popijając gorący napój, kuląc się w sobie i czując jak mocno był ostatnio zmęczony. Marzył o tym żeby się wyspać w całkowicie bezpiecznym miejscu z czego, jego życie nie mogło być tak proste!
Z miną nieskażoną myślą, ze wzrokiem wyrażającym całkowite zmieszanie i niedowierzanie, obserwował dłoń arcymaga na której leżał przepiękny klejnot. Zapatrując się w niego widział jakby gwiazdy, a im mocniej się na nich skupiał wydawało mu się, że coraz bardziej wchodził w przestrzeń. Dopiero na pstryknięcie przy uchu podskoczył zdziwiony i podnosząc spojrzenie na twarz Volanta wysłuchał uważnie informacje o zapieczętowaniu ich relacji mistrz-uczeń znakiem mistrza. Aż uchylił usta w geście debilizmu totalnego na co ponownie i to bardzo widocznie, zirytował swojego mistrza. Od razu więc włożył klejnot na szyi i siedząc prosto jak struna po chwili zaczął przebierać nogami.
Czy to wina zmieszania czy raczej ciekawości, zapytał go ostrożnie o powód wizyty demonów, a słysząc informacje o odwróconej koniunkcji, zmarszczył zdziwiony brwi. Szybko w myślach doszedł do wniosku, że może to być powód konieczności sprowadzenia arcymaga z powrotem do Akademii i w tym momencie, coś zaskoczyło mu w głowie. Streszczając się w swojej podróży dokładnie wyjaśnił nagłe zaburzenia w działaniu publicznych portali co mogło być bezpośrednią winą zaburzeń mocy obwieszczających przybycie ogólnej tragedii. Coś bowiem czytał o takich zjawiskach i na ile wiedział, łączył kropki. Oznaczało więc to ni mniej ni więcej, że czekała ich podróż konno, a on takowego nie mając średnio widział podróż do następnego miasta biegiem za całą resztą.
W godzinie ustalonej dzień wcześniej oraz w miejscu przewidzianym na zbiórkę zjawili się razem gdzie on nie pałał specjalnym entuzjazmem. Nie miał pojęcia co ma zrobić, jak podróżować ani jakim cudem wyszło tak, że dokoptowano go do blondyna. Siedząc za nim w siodle kompletnie nie miał jak się od niego odsuwać, nie naruszać swojej i jego przestrzeni osobistej, co go jednocześnie niemiłosiernie denerwowało i nie dawało możliwości kłócenia się z tym. Było to bowiem łatwiejsze niżeli szybki marsz przy ich boku, a gdy jeszcze jeden z demonów zaczął ich zagadywać, mógł się nawet przekonać do akceptacji takiej sytuacji.
- Ismail. – Przedstawił się chociaż tak samo jak brakowało mu teraz pewności w głosie nie mógł też rzucać odpowiednim szacunkiem w gestach. – Wspominaliście wczoraj, że jesteście łowcami. Po szkoleniach pod cechem czy samodzielnymi? – Zapytał wychylając się delikatnie w bok żeby spojrzeć na profil Juliana za którym siedział. Nadal jego sylwetka i twarz nie pasowały w ogóle do tego czym się zajmował i chyba tym, tak mocno go fascynował.
Rozmowa którą rozpoczęli nie mogła jednak odpowiednio długo trwać. W miarę tego jak zagłębiali się w las dookoła robiło się nieprzyjemnie. Po chwili słońce zaszło na chmury, a on mimo odpowiedniego ubrania poczuł dreszcze na rękach. Odwracając głowę w stronę ściany drzew po ich prawej stronie przekręcił delikatnie głowę w bok widząc liczne stado kruków siedzące na suchych gałęziach. Dziwne bo te ptaki przeważnie plątały się po otwartych gościńcach gdzie łatwiej było o resztki po podróżujących.
- Ciekawe. – Mruknął bardziej do siebie niż do Juliana, a gdy i blondyn spojrzał w tą samą stronę, coś wyraźnie się poruszyło.
Biała czaszka, gigantyczne poroże i dwa metry wzrostu. Długie łapy zakończone szponami i silne nogi wyglądające jak spróchniałe drzewo. Tułów omszały, zarośnięty, a jednak masywny. Unosząc się z siadu leszy wypłoszył wszystkie ptaki które runęły na nich falą, przebijając się pomiędzy gwałtownie spłoszonymi końmi. On chwytając mocno Julka w pasie złapał jednocześnie za wodze i zatrzymując ich wierzchowca, wolną rękę wyciągnął w stronę zirytowanego stworzenia.
- Spokojnie, spokojnie! Nie powinien nam nic zrobić tylko zachowajmy spokój. – Krzyknął do wszystkich przyglądając się gorejącym, czerwonym oczom spiętego demona lasu. Pytanie tylko, co on do cholery robił tak blisko tak uczęszczanego szlaku?! Musieli go jakoś odgonić.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Kiedy następnego dnia Volant podnosił się z łóżka, przez chwilę miał wrażenie, jakby cały poprzedni dzień był tylko snem, bardzo dziwnym, pokręconym i złym, ale jednak snem. Kto to widział?! Żeby jednego dnia dowiedzieć się o koniunkcji, przypieczętować umowę z demonem, przyjąć ucznia i jeszcze zarządzić daleką podróż w nieznane! Istne szaleństwo! Nie mógł jednak powiedzieć, że wszystko co się wydarzyło było złe. Miał teraz pod swoją opieką młodego maga i choć wcale na to nie wyglądał, od zawsze podchodził do swoich nauczycielskich obowiązków poważnie, zwłaszcza gdy widział tak nieprzebrany talent jaki Ismail niewątpliwie przejawiał, choć sam mógł jeszcze nie zdawać sobie z tego sprawy. Volant miał ochotę jeszcze tego wieczora spróbować dowiedzieć się, co niedobrego działo się z jego aurą, ale kiedy widział go, takiego niepewnego, wymęczonego tym wszystkim, nie miał serca jeszcze tym dodatkowo go stresować i męczyć. Bo choć mag nie był zbyt wylewny, ani nie przepadał za okazywaniem uczuć, oczywiście takowe miał, a z chwilą w której białowłosy przyjął okrągły symbol Volanta, uznając go jako swojego mistrza, mężczyzna przysiągł tym samym opiekować się nim, nie tylko w aspekcie naukowym.
Rano wstał znacznie wcześniej od swojego nowego uczniowskiego nabytku, a widząc jak ten spokojnie spał na podarowanym mu łóżku w jednym z dodatkowych pokoi w domu Volanta, z cichym westchnieniem zostawił go tak, samemu zabierając się za pakowanie wszystkiego do magicznej torby, która mieściła w sobie znacznie więcej niż na to wyglądała. Między innymi dwa namioty, które pstryknięciem palców czarodzieja rozkładały się w bardzo wygodne kwatery z prawdziwymi łóżkami i niemal domowym wyposażeniem. Volant uwielbiał magię! Poza tym w środku znalazł się kufer z jego rzeczami, bo jak bardzo w swoim własnym habitacie mógł wyglądać jak zwykły obywatel wsi, tak w podróży, zwłaszcza do tego konkretnego miejsca, musiał prezentować się nienagannie. Dlatego też na czas podróży zrezygnował ze swoich zwykłych, wygodnych i przetartych już nieco ubrań, zastępując je eleganckim strojem, składającym się na czarne spodnie, czarną podkoszulkę otaczającą szczelnie jego szczupłe ciało od nadgarstków po szyję, oraz ciemnoniebieską narzutę bez rękawów, sięgającą połowy uda, zapinaną na srebrne guziki i spiętą w pasie czarnym, skórzanym paskiem. Włosy związał starannie w wysokiego kucyka, machnięciem palców układając czarną wstążkę w niewielką kokardę, tak by końce powiewały za nim, jednak nie na tyle by zahaczać się o każdą gałąź po drodze. Dopełnieniem stroju były wygodne buty do kolan z miękkiej, ale wytrzymałej skóry.
Kiedy Volant stwierdził, że wygląda jak na arcymaga przystało, zarzucił na ramię magiczną torbę i przygotowawszy śniadanie, obudził białowłosego. Zjedli w ciszy, przy okazji mag wmusił w chłopaka jeszcze jedną wzmacniającą mieszankę ziół i mogli ruszać. Niestety konia mieli tylko jednego, a powrót do miasta wiązał się z dodatkową stratą czasu, dlatego mężczyzna stwierdził, że konia kupią po drodze. W Kali na pewno znajdzie się ktoś chcący zarobić na sprzedaży wierzchowca. Dlatego do umówionego miejsca spotkania magowie doszli pieszo, a potem Ismail został oddelegowany do podróży z blondwłosym człowiekiem, który uśmiechał się do chłopaka przyjaźnie, robiąc mu miejsce w swoim siodle. Volant ruszył przodem, a kiedy starszy demon znalazł się obok, odgradzając się od toczonej między młodszymi rozmowy, mag powstrzymał cisnące mu się na usta westchnienie. Pamiętał, a jakże głęboki głos mężczyzny rozbrzmiewający tuż przy jego uchu, sprawiający że czarodziej zadrżał niekontrolowanie, natychmiast odskakując jak oparzony i zakrywając poczerwieniałą małżowinę. Imienia ostatecznie nie wyjawił. Dlatego korzystając z chwili, przystanął i odwracając się lekko w siodle, spojrzał każdemu w oczy, zapamiętując wypowiadane imiona.
- Volant Funguson – przedstawił się krótko, oszczędzając sobie i innym tytułów, bo i tak, nie one były najważniejsze, a jedynie sprawiały, że jego imię szybko tonęło wśród nich, a znacznie bardziej wolał by zwracali się do niego imieniem, a nie którymkolwiek z nadanych mu mian.
Nie ujechali jednak daleko, ba! Nie opuścili nawet lasu znajdującego się w pobliżu Rote i w którym to czarodziej mieszkał, kiedy im oczom i uszom ukazało się niespotykane w tych stronach zjawisko. Nie było wątpliwości, że mieli do czynienia z demonem i choć sam Volant nie wykazał zaniepokojenia stworem, zdziwiła go raczej jego obecność. Demony unikały tego lasu, a przynajmniej tej części, w której urzędował on sam, odstraszone jego magią i staraniami, by żaden pomniejszy potwór nie kręcił mu się pomiędzy grządkami… Nie umknęło też jego uwadze, że stwór wgapiał się w Edena jakby to on był winny całemu złu na świecie. Cóż… Volant nie zamierzał się wtrącać.
- Hympf… wygląda jakby miał do ciebie sprawę, może z nim pogadasz? – prychnął, unosząc jedną brew, kiedy spojrzał znacząco w oczy demona.
Kiedy Eden faktycznie zajął się Leszym, nie dane było mu odpocząć, kiedy z kępy krzaków znajdującej się nieopodal najpierw wybiegła wataha wilków, a zaraz za nią horda trupów, ciągnąc za sobą nadgnite kończyny i odwracając głowy pozbawione myśli w stronę dźwięków i zapachu ludzi. Mężczyzna zmarszczył brwi, nie miał jednak czasu się zastanawiać jaki idiota w pobliżu uprawiał czarnoksięską nekromancję. Zeskoczył z konia i jednym ruchem stopy posłał stwory pod ziemię, tak że ich głowy znajdowały się ponad trawą. Widział jak Julian najpierw pomógł jego uczniowi, a potem wyjmując dwuręczny miecz, wykorzystał przewagę zapewnioną mu przez maga i odrąbał im łby.
- Bez sensu! – stwierdził zirytowany Volant, kiedy wysyłając w otoczenie zaklęcie ujawniające nie natrafił na żaden ślad nekromanty. Poczuł za to coś zupełnie innego, co kazało mu opaść na jedno kolano i posyłając swoje myśli w głąb ziemi odnaleźć najbliższą żyłę magii. Wciągnął głośno powietrze, czując anomalię, do tego tak blisko powierzchni! Mieli pecha, że w pobliżu znajdowały się jakieś zwłoki…
Na szczęście usunięcie niedogodności były proste, był jednak ciekaw, czy Ismail był w stanie ją odnaleźć. Dlatego pozwalając się osłaniać Łowcom, spojrzał na niego, podnosząc się z trawy i otrzepując kolana z pyłu.
- Zadanie, czy jesteś w stanie powiedzieć mi, dlaczego te trupy ożyły? Przypominam, że w pobliżu nie ma żadnego nekromanty – powiedział całkiem spokojnie, jakby nie obchodziło go, co się działo wokół, a oni siedzieli przy stole z herbatką a nie w środku lasu otoczeni hordą zombie.
Fenrir był niemożliwy! Totalnie nieodpowiedzialny i do tego głupi jak but! A Julian tak się starał, żeby zachować ich tożsamość w sekrecie, podczas gdy ten stary, wredny i bezmyślny wyrzucił z siebie ich tajemnicę jakby to była niewarta świeczki plotka. Oj tak, Julian był zły. Wściekły i nawet nie obchodziło go za bardzo, czy mag zgodziłby się wziąć ich ze sobą na tę wyprawę. Nie oczekiwał tego, a widząc beznamiętną minę mężczyzny i jego skrzywioną minę, kiedy słuchał aroganckich słów przyjaciela, wcale mu się nie dziwił, że nie miał ochoty dłużej z nim przebywać. Naprawdę? Czy ten kretyn nie mógł raz, choć raz zachować się normalnie i tak jak trzeba było, a nie jak napuszony laluś, którym do jasnej cholery nie był! Julian się wściekał. I kiedy tylko jakimś cudem mag zgodził się na ich towarzystwo, przekonany ochroną przed innymi Łowcami. Kiedy wrócili do pałacu, blondyn pierwsze co zrobił to zmył przyjacielowi głowę, okładając go przy tym pięścią po ramieniu, aż ten nie zaczął go ofoszony pocierać urażony.
- Dobrze ci tak, ty… ty bezmyślny! Następnym razem gadanie zostawiasz mnie – oświadczył i nie odpuścił i nie pozwolił Fenrirowi opuścić stajni dopóki mu nie obiecał, że już więcej nie będzie gadał wszystkiego co mu ślina na język przyniesie, a przynajmniej nie przed konsultacją z Julianem o sprawach, które jego też dotyczyły.
Resztę dnia chłopak spędził powiadamiając bliskich i tych, których musiał poinformować, że na jakiś czas wyjeżdża z bardzo ważną Łowczą misją. Przy okazji pakował potrzebne rzeczy, ostrzył miecz i kompletował strój na drogę, czując okropną ulgę mogąc zdjąć brokatowe, zbyt rzucające się w oczy ubrania i zakładając zwykłe, mało eleganckie, za to wygodne i praktyczne ciuchy, które nie krępowały mu ruchów i umożliwiały skradanie się.
Rano zjadł jeszcze śniadanie w towarzystwie ojca i żegnając się w drzwiach z matką i siostrą, ruszył do stajni, gdzie umówił się z Fenem. Widząc go, nadal z fochem, parsknął śmiechem i przyjacielskimi kuksańcami i wygłupianiem się wymusił na przyjacielu uśmiech, który rozwiał zmartwione chmury zbierające się nad książęcym serduszkiem. Nie chciał go przecież dołować, ani podburzać jego już i tak zbyt niskiej samooceny, o której wiedział jako jeden z niewielu. Dlatego za punkt honoru postawił sobie rozweselenie towarzysza i kiedy w końcu mu się to udało, mogli wyruszyć.
Nie spodziewał się, że jeden z towarzyszy bez konia. Zastanawiał się przy tym jak on trafił do Rote z Akademii skoro droga była tak daleka? Zaraz jednak przypomniał sobie o portalach i wszystko stało się jasne. Sam jednak cieszył się, że wybrali ten nieco mniej magiczny rodzaj transportu bo jakoś nie bardzo tym ustrojstwom ufał. Raz mu się zdarzyło w taki wskoczyć, ale odkąd wylądował w wodach Nizu, odnosił się raczej sceptycznie. Posłał zatem magowi uśmiech, zapraszając go przy tym do siebie, zachęcając mężczyznę by objął go w pasie. Podejrzewał, że wolał nie podróżować za plecami nadętego maga, ani z Fenem, który zbyt zajęty był ślinieniem się na widok przystojnej twarzy młodego demona – Mae jak się zaraz dowiedział.
- Julian, miło mi poznać, a ten tam to Fenrir – powiedział, przedstawiając siebie i przyjaciela, rzucając mu przy tym rozbawione spojrzenie i pokazując język, domyślając się, że mężczyzna wolał przedstawić się w nieco bardziej fancy sposób, a on z satysfakcją mu to uniemożliwił. - Ja jestem z cechu, oficjalne szkolenie skończyłem pół roku temu. A ty…. – odpowiedział na pytanie, ale zanim zdążył zadać swoje, atmosfera lasu nagle zmieniła się, a rozbrzmiewający jeszcze chwilę temu koncert ptaków nagle ucichł, pozostawiając po sobie nienaturalną ciszę. Julian zaalarmowany rozejrzał się, zatrzymując w miejscu konia i rzucając przyjacielowi znaczące spojrzenie. Coś tu było bardzo nie w porządku…
Kiedy dowiedział się, co takiego, wciągnął głośno powietrze nosem, widząc przed nimi potwora, którego pierwszy raz na oczy widział, przynajmniej żywego. A kiedy siedzący za nim Ismail zaczął mówić tak głupie rzeczy, spojrzał sobie przez ramię, otwierając szeroko oczy ze zdumienia.
- Ty tak na poważnie? Jak widzisz przed sobą dzika z młodymi to też zachowujesz spokój? – zapytał, szczerze zainteresowany, bo tak naiwnej osoby jeszcze nie spotkał.
Nie umknęła mu rozmowa Volanta z Edenem, dlatego postanowił zostawić monstrum w łapach kogoś, kto najwidoczniej miał z nim coś wspólnego, choć nie uśmiechało mu się zostawić tego w ten sposób. Na jego nieszczęście zaraz sam znalazł dla siebie zajęcie, kiedy jego koń nagle stanął dęba, sprawiając że musiał użyć wszystkich sił, żeby utrzymać siebie i maga w siodle, obejmując go mocno ramieniem w pasie i przyciskając do siebie, żeby nie spadł pod kopyta spłoszonego konia.
- No już… spokojnie! To tylko wilki – mamrotał pod nosem, chociaż nie był pewien czy bardziej do siebie, czy do konia, korzystając z najbliższej okazji, żeby zeskoczyć na ziemię i pomóc magowi bezpiecznie znaleźć się na nogach. Choć wyglądał na słabego, miał więcej siły niż wyglądał i podniesienie kogoś chudego i lekkiego jak piórko jak Ismail nie było dla niego żadnym wyzwaniem.
- Fen, czy ty też to widzisz?! – zawołał do przyjaciela, gapiąc się chwilę na żywe trupy, które po chwili zniknęły pod ziemią za sprawą jednego ruchu maga.
Julian nie zamierzał stać i się patrzeć, zwłaszcza że zza drzew wychodziła kolejna grupa żywych inaczej. Sięgnął po swój miecz i chwytając go oburącz, rzucił się pomiędzy kłapiące paszcze, wykonując szeroki zamach ciężkim ostrzem. Rozległ się trzask łamanych kości i nieprzyjemny odgłos jakby coś miękkiego i mokrego plasnęło na ziemię. Nie odwrócił się, czekając na kolejnych przeciwników, którzy jak na zawołanie, jęcząc potępieńczo wytaszczyli się na ścieżkę, podążając w stronę odgłosów.
- Skąd tu te truposze? – zapytał, płytkim cięciem wbijając czubek miecza w gapiący się na niego oczodół, by zaraz odskoczyć, kiedy spod ziemi wychynęła kolejna zielonkawa ręka chcąc go złapać za kostkę. Odrąbał ją, ale to nie powstrzymało kolejnego na wpół spróchniałego ciała od pojawienia się na ścieżce.
Rano wstał znacznie wcześniej od swojego nowego uczniowskiego nabytku, a widząc jak ten spokojnie spał na podarowanym mu łóżku w jednym z dodatkowych pokoi w domu Volanta, z cichym westchnieniem zostawił go tak, samemu zabierając się za pakowanie wszystkiego do magicznej torby, która mieściła w sobie znacznie więcej niż na to wyglądała. Między innymi dwa namioty, które pstryknięciem palców czarodzieja rozkładały się w bardzo wygodne kwatery z prawdziwymi łóżkami i niemal domowym wyposażeniem. Volant uwielbiał magię! Poza tym w środku znalazł się kufer z jego rzeczami, bo jak bardzo w swoim własnym habitacie mógł wyglądać jak zwykły obywatel wsi, tak w podróży, zwłaszcza do tego konkretnego miejsca, musiał prezentować się nienagannie. Dlatego też na czas podróży zrezygnował ze swoich zwykłych, wygodnych i przetartych już nieco ubrań, zastępując je eleganckim strojem, składającym się na czarne spodnie, czarną podkoszulkę otaczającą szczelnie jego szczupłe ciało od nadgarstków po szyję, oraz ciemnoniebieską narzutę bez rękawów, sięgającą połowy uda, zapinaną na srebrne guziki i spiętą w pasie czarnym, skórzanym paskiem. Włosy związał starannie w wysokiego kucyka, machnięciem palców układając czarną wstążkę w niewielką kokardę, tak by końce powiewały za nim, jednak nie na tyle by zahaczać się o każdą gałąź po drodze. Dopełnieniem stroju były wygodne buty do kolan z miękkiej, ale wytrzymałej skóry.
Kiedy Volant stwierdził, że wygląda jak na arcymaga przystało, zarzucił na ramię magiczną torbę i przygotowawszy śniadanie, obudził białowłosego. Zjedli w ciszy, przy okazji mag wmusił w chłopaka jeszcze jedną wzmacniającą mieszankę ziół i mogli ruszać. Niestety konia mieli tylko jednego, a powrót do miasta wiązał się z dodatkową stratą czasu, dlatego mężczyzna stwierdził, że konia kupią po drodze. W Kali na pewno znajdzie się ktoś chcący zarobić na sprzedaży wierzchowca. Dlatego do umówionego miejsca spotkania magowie doszli pieszo, a potem Ismail został oddelegowany do podróży z blondwłosym człowiekiem, który uśmiechał się do chłopaka przyjaźnie, robiąc mu miejsce w swoim siodle. Volant ruszył przodem, a kiedy starszy demon znalazł się obok, odgradzając się od toczonej między młodszymi rozmowy, mag powstrzymał cisnące mu się na usta westchnienie. Pamiętał, a jakże głęboki głos mężczyzny rozbrzmiewający tuż przy jego uchu, sprawiający że czarodziej zadrżał niekontrolowanie, natychmiast odskakując jak oparzony i zakrywając poczerwieniałą małżowinę. Imienia ostatecznie nie wyjawił. Dlatego korzystając z chwili, przystanął i odwracając się lekko w siodle, spojrzał każdemu w oczy, zapamiętując wypowiadane imiona.
- Volant Funguson – przedstawił się krótko, oszczędzając sobie i innym tytułów, bo i tak, nie one były najważniejsze, a jedynie sprawiały, że jego imię szybko tonęło wśród nich, a znacznie bardziej wolał by zwracali się do niego imieniem, a nie którymkolwiek z nadanych mu mian.
Nie ujechali jednak daleko, ba! Nie opuścili nawet lasu znajdującego się w pobliżu Rote i w którym to czarodziej mieszkał, kiedy im oczom i uszom ukazało się niespotykane w tych stronach zjawisko. Nie było wątpliwości, że mieli do czynienia z demonem i choć sam Volant nie wykazał zaniepokojenia stworem, zdziwiła go raczej jego obecność. Demony unikały tego lasu, a przynajmniej tej części, w której urzędował on sam, odstraszone jego magią i staraniami, by żaden pomniejszy potwór nie kręcił mu się pomiędzy grządkami… Nie umknęło też jego uwadze, że stwór wgapiał się w Edena jakby to on był winny całemu złu na świecie. Cóż… Volant nie zamierzał się wtrącać.
- Hympf… wygląda jakby miał do ciebie sprawę, może z nim pogadasz? – prychnął, unosząc jedną brew, kiedy spojrzał znacząco w oczy demona.
Kiedy Eden faktycznie zajął się Leszym, nie dane było mu odpocząć, kiedy z kępy krzaków znajdującej się nieopodal najpierw wybiegła wataha wilków, a zaraz za nią horda trupów, ciągnąc za sobą nadgnite kończyny i odwracając głowy pozbawione myśli w stronę dźwięków i zapachu ludzi. Mężczyzna zmarszczył brwi, nie miał jednak czasu się zastanawiać jaki idiota w pobliżu uprawiał czarnoksięską nekromancję. Zeskoczył z konia i jednym ruchem stopy posłał stwory pod ziemię, tak że ich głowy znajdowały się ponad trawą. Widział jak Julian najpierw pomógł jego uczniowi, a potem wyjmując dwuręczny miecz, wykorzystał przewagę zapewnioną mu przez maga i odrąbał im łby.
- Bez sensu! – stwierdził zirytowany Volant, kiedy wysyłając w otoczenie zaklęcie ujawniające nie natrafił na żaden ślad nekromanty. Poczuł za to coś zupełnie innego, co kazało mu opaść na jedno kolano i posyłając swoje myśli w głąb ziemi odnaleźć najbliższą żyłę magii. Wciągnął głośno powietrze, czując anomalię, do tego tak blisko powierzchni! Mieli pecha, że w pobliżu znajdowały się jakieś zwłoki…
Na szczęście usunięcie niedogodności były proste, był jednak ciekaw, czy Ismail był w stanie ją odnaleźć. Dlatego pozwalając się osłaniać Łowcom, spojrzał na niego, podnosząc się z trawy i otrzepując kolana z pyłu.
- Zadanie, czy jesteś w stanie powiedzieć mi, dlaczego te trupy ożyły? Przypominam, że w pobliżu nie ma żadnego nekromanty – powiedział całkiem spokojnie, jakby nie obchodziło go, co się działo wokół, a oni siedzieli przy stole z herbatką a nie w środku lasu otoczeni hordą zombie.
Fenrir był niemożliwy! Totalnie nieodpowiedzialny i do tego głupi jak but! A Julian tak się starał, żeby zachować ich tożsamość w sekrecie, podczas gdy ten stary, wredny i bezmyślny wyrzucił z siebie ich tajemnicę jakby to była niewarta świeczki plotka. Oj tak, Julian był zły. Wściekły i nawet nie obchodziło go za bardzo, czy mag zgodziłby się wziąć ich ze sobą na tę wyprawę. Nie oczekiwał tego, a widząc beznamiętną minę mężczyzny i jego skrzywioną minę, kiedy słuchał aroganckich słów przyjaciela, wcale mu się nie dziwił, że nie miał ochoty dłużej z nim przebywać. Naprawdę? Czy ten kretyn nie mógł raz, choć raz zachować się normalnie i tak jak trzeba było, a nie jak napuszony laluś, którym do jasnej cholery nie był! Julian się wściekał. I kiedy tylko jakimś cudem mag zgodził się na ich towarzystwo, przekonany ochroną przed innymi Łowcami. Kiedy wrócili do pałacu, blondyn pierwsze co zrobił to zmył przyjacielowi głowę, okładając go przy tym pięścią po ramieniu, aż ten nie zaczął go ofoszony pocierać urażony.
- Dobrze ci tak, ty… ty bezmyślny! Następnym razem gadanie zostawiasz mnie – oświadczył i nie odpuścił i nie pozwolił Fenrirowi opuścić stajni dopóki mu nie obiecał, że już więcej nie będzie gadał wszystkiego co mu ślina na język przyniesie, a przynajmniej nie przed konsultacją z Julianem o sprawach, które jego też dotyczyły.
Resztę dnia chłopak spędził powiadamiając bliskich i tych, których musiał poinformować, że na jakiś czas wyjeżdża z bardzo ważną Łowczą misją. Przy okazji pakował potrzebne rzeczy, ostrzył miecz i kompletował strój na drogę, czując okropną ulgę mogąc zdjąć brokatowe, zbyt rzucające się w oczy ubrania i zakładając zwykłe, mało eleganckie, za to wygodne i praktyczne ciuchy, które nie krępowały mu ruchów i umożliwiały skradanie się.
Rano zjadł jeszcze śniadanie w towarzystwie ojca i żegnając się w drzwiach z matką i siostrą, ruszył do stajni, gdzie umówił się z Fenem. Widząc go, nadal z fochem, parsknął śmiechem i przyjacielskimi kuksańcami i wygłupianiem się wymusił na przyjacielu uśmiech, który rozwiał zmartwione chmury zbierające się nad książęcym serduszkiem. Nie chciał go przecież dołować, ani podburzać jego już i tak zbyt niskiej samooceny, o której wiedział jako jeden z niewielu. Dlatego za punkt honoru postawił sobie rozweselenie towarzysza i kiedy w końcu mu się to udało, mogli wyruszyć.
Nie spodziewał się, że jeden z towarzyszy bez konia. Zastanawiał się przy tym jak on trafił do Rote z Akademii skoro droga była tak daleka? Zaraz jednak przypomniał sobie o portalach i wszystko stało się jasne. Sam jednak cieszył się, że wybrali ten nieco mniej magiczny rodzaj transportu bo jakoś nie bardzo tym ustrojstwom ufał. Raz mu się zdarzyło w taki wskoczyć, ale odkąd wylądował w wodach Nizu, odnosił się raczej sceptycznie. Posłał zatem magowi uśmiech, zapraszając go przy tym do siebie, zachęcając mężczyznę by objął go w pasie. Podejrzewał, że wolał nie podróżować za plecami nadętego maga, ani z Fenem, który zbyt zajęty był ślinieniem się na widok przystojnej twarzy młodego demona – Mae jak się zaraz dowiedział.
- Julian, miło mi poznać, a ten tam to Fenrir – powiedział, przedstawiając siebie i przyjaciela, rzucając mu przy tym rozbawione spojrzenie i pokazując język, domyślając się, że mężczyzna wolał przedstawić się w nieco bardziej fancy sposób, a on z satysfakcją mu to uniemożliwił. - Ja jestem z cechu, oficjalne szkolenie skończyłem pół roku temu. A ty…. – odpowiedział na pytanie, ale zanim zdążył zadać swoje, atmosfera lasu nagle zmieniła się, a rozbrzmiewający jeszcze chwilę temu koncert ptaków nagle ucichł, pozostawiając po sobie nienaturalną ciszę. Julian zaalarmowany rozejrzał się, zatrzymując w miejscu konia i rzucając przyjacielowi znaczące spojrzenie. Coś tu było bardzo nie w porządku…
Kiedy dowiedział się, co takiego, wciągnął głośno powietrze nosem, widząc przed nimi potwora, którego pierwszy raz na oczy widział, przynajmniej żywego. A kiedy siedzący za nim Ismail zaczął mówić tak głupie rzeczy, spojrzał sobie przez ramię, otwierając szeroko oczy ze zdumienia.
- Ty tak na poważnie? Jak widzisz przed sobą dzika z młodymi to też zachowujesz spokój? – zapytał, szczerze zainteresowany, bo tak naiwnej osoby jeszcze nie spotkał.
Nie umknęła mu rozmowa Volanta z Edenem, dlatego postanowił zostawić monstrum w łapach kogoś, kto najwidoczniej miał z nim coś wspólnego, choć nie uśmiechało mu się zostawić tego w ten sposób. Na jego nieszczęście zaraz sam znalazł dla siebie zajęcie, kiedy jego koń nagle stanął dęba, sprawiając że musiał użyć wszystkich sił, żeby utrzymać siebie i maga w siodle, obejmując go mocno ramieniem w pasie i przyciskając do siebie, żeby nie spadł pod kopyta spłoszonego konia.
- No już… spokojnie! To tylko wilki – mamrotał pod nosem, chociaż nie był pewien czy bardziej do siebie, czy do konia, korzystając z najbliższej okazji, żeby zeskoczyć na ziemię i pomóc magowi bezpiecznie znaleźć się na nogach. Choć wyglądał na słabego, miał więcej siły niż wyglądał i podniesienie kogoś chudego i lekkiego jak piórko jak Ismail nie było dla niego żadnym wyzwaniem.
- Fen, czy ty też to widzisz?! – zawołał do przyjaciela, gapiąc się chwilę na żywe trupy, które po chwili zniknęły pod ziemią za sprawą jednego ruchu maga.
Julian nie zamierzał stać i się patrzeć, zwłaszcza że zza drzew wychodziła kolejna grupa żywych inaczej. Sięgnął po swój miecz i chwytając go oburącz, rzucił się pomiędzy kłapiące paszcze, wykonując szeroki zamach ciężkim ostrzem. Rozległ się trzask łamanych kości i nieprzyjemny odgłos jakby coś miękkiego i mokrego plasnęło na ziemię. Nie odwrócił się, czekając na kolejnych przeciwników, którzy jak na zawołanie, jęcząc potępieńczo wytaszczyli się na ścieżkę, podążając w stronę odgłosów.
- Skąd tu te truposze? – zapytał, płytkim cięciem wbijając czubek miecza w gapiący się na niego oczodół, by zaraz odskoczyć, kiedy spod ziemi wychynęła kolejna zielonkawa ręka chcąc go złapać za kostkę. Odrąbał ją, ale to nie powstrzymało kolejnego na wpół spróchniałego ciała od pojawienia się na ścieżce.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Wprawdzie nie wszystko poszło po jego myśli, bo mimo zgody arcymaga, że im pomoże, pojawiły się nowe problemy, które zwiastowało dwóch łowców. W dodatku ci mieli wyruszyć ramię w ramię z nimi, niby to chroniąc ich przed wszelkimi zagrożeniami, jakie mogliby napotkać na swojej drodze. Oczywiście, że nie było mu to w smak, choć Eden czuł, że gdyby próbował jakkolwiek odciągać łowców od tego pomysłu, zainteresowaliby się nimi jeszcze bardziej. Musiał więc pogodzić się z tym, że ich grono powiększyło się o dodatkowe trzy osoby, których wcześniej nie mieli w planach.
Przed wyruszeniem, Eden wielokrotnie ostrzegał tylko Mae by ten nie wdawał się w niepotrzebne relacje z łowcami, nie zagadywał ich i trzymał się bliżej jego czy magów. Ci zaś, jak uważał, nie byli dla nich w tej chwili szkodliwi. Nie miał jednak zamiaru mu niczego zakazywać, zdając sobie sprawę, że mężczyzna nie jest i nigdy nie był jego własnością, a o swoim losie mógł decydować sam.
Gdy dotarli na umówione spotkanie, widząc ekscytację w oczach przyjaciela i chęć poznania nowych osób, Eden westchnął tylko cicho, pokręcił z niedowierzaniem głową choć nie wydawał się mocno urażony.
— Zawsze ekscytuje nas najbardziej to, co nieznane. Pociąga zaś to, co niebezpieczne — wytłumaczył z jakąś lekkością w głosie. W końcu wielokrotnie zdążało mu się wyjaśniać czy rzucać nowe spojrzenie na to, co myślał jego przyjaciel. Czuł się poniekąd odpowiedzialny za to, jak go wychowywał i zawsze starał mu się przekazać choć część tego, co on sam już wiedział. Jednocześnie uwielbiał patrzeć w te rozbrykane oczy, które chciały wszystkiego spróbować i miały w sobie tyle pasji.
Na widok zjawiających się magów, uśmiechnął się i skinął głową w geście przywitania. Obrzucił krótkim spojrzeniem młodych łowców nim wyruszyli we wskazanym im kierunku. Czekała ich długa droga i na pewno nie obejdzie się bez postojów i noclegu. Eden nie wykluczał również, że po drodze mogą napotkać przeszkody, które tym bardziej wydłużą czas ich podróży. Na szczęście do koniunkcji zostało jeszcze trochę czasu, jeszcze nie było za późno.
Zerknął na najmłodsze grono podróżników, którzy za sprawą Mae wdali się w krótką wymianę zdań. Eden postanowił nie wtrącać się w to, co młodych interesowało i pognał nieco wierzchowca, ale wyrównał chód z tym należącym do arcymaga. Gdy ten również postanowił przedstawić się, brunet nie potrafił powstrzymać leciutkiego uśmiechu cisnącego mu się na usta.
—Volant — powtórzył dźwięcznie, sprawdzając jak imię maga brzmi w jego ustach. Wprawdzie dalej jechali już w całkowitej ciszy, ale demon uznał, że to również był jakiś sposób komunikacji. Obaj najwyraźniej lubili tą chwilę spokoju, kiedy mogli rzucać sobie tylko ukradkowe spojrzenia i ciche westchnięcia. Niestety spokój ten nie trwał zbyt długo.
Demon wyczuł obecność innej, silnej duchowej energii, która nie pochodziła od żadnego z jego towarzyszy. Była ona dużo bardziej gęsta, rozbiegająca się na wszystkie strony, czerpiąca siły z podszycia samego lasu. Nie wydawał się zaskoczony, kiedy stwór wyłonił się wreszcie zza koron drzew, przekręcając czaszkę w stronę Edena. Patrzył na niego jakby rzeczywiście czegoś chciał, co zresztą nie tylko on zdążył zauważyć.
— Oczywiście — zakomunikował po chwili do maga, nie musząc zbyt długo się zastanawiać. Jeśli demon lasu rzeczywiście czegoś od niego chciał, miał zamiar się tego dowiedzieć. Zeskoczył elegancko z konia po czym ruszył w stronę istoty, nie przejmując się zupełnie jego posturą, siłą i tym, że w każdej chwili mógłby go zaatakować. Demony innego gatunku raczej nigdy nie wchodziły sobie w paradę, utrzymując względny pokój.
— Borowcu — zaczął łagodnie demon jednak nie dane było mu choćby zapytać o to, co go sprowadza w te rejony.
— Tyyy... — jego głos rozbrzmiał niczym echo odbijające się od leśnych drzew. Stwór uniósł drzewiastą kończynę, pazurem dotykając prawie klatki piersiowej Edena. Demon jednak nawet nie drgnął zadzierając jedynie wyżej głowę. Oh, czyli jednak nie był w najlepszym humorze...
— Miałem mieć wielką ucztę. Dziś na śniadanie miał być ten chudy, na obiad spasiony, tłusty coby się najeść, a na podwieczorek coś niskokalorycznego, ten najmłodszy, żeby niestrawności na noc nie mieć.
— O kim mówisz, Borowcu? — zaciekawił się demon.
— O kłusownikach, oczywiście! Zaplanowałem kiedy, którego zjem, a przyszła wielka zaraza ich pożarła ich przede mną! Ładnie to tak? Wpychać się przed kolejkę Wielkiego Borowca?
Aż poczuł odrobine współczucia, widząc z jakim żalem leszy obarcza go winą za zarazę, której bądź co bądź, przecież nie wywołał. Nie miał z tym nic wspólnego jednak z jakiegoś powodu, coraz więcej istot zgłaszało się do niego na skargę, jakoby Eden miał zajmować się sprawami podrzędnych istot.
— Broń Boże, nie próbowałem ingerować w twój jadłospis — odparł jednak nie dane było mu zapytać o nic więcej, bowiem w tej samej chwili wyczuł zbliżające się kolejne istoty. Tym razem zza drzew wypełzły żywe trupy, które odstraszyły pobliską zwierzynę. Wyczuwając świeży zapach ludzkiego ciała, ruszyły w ich stronę, na co Eden usunął się jedynie w bok, przyglądając się Volantowi, który posłał pierwszą partię trupów głęboko pod ziemię. Za nimi wyszły jednak kolejne, rzucając się na wszystko, co się ruszało.
Demon wydawał się niewzruszony. Szybko analizując sytuację stwierdził, że nie powinien ujawniać się ze swoimi zdolnościami. Od czego mieli zresztą łowców, którzy zarzekali się ich chronić. Aby jednak nie przeszkadzano im w rozmowie z leszym, stworzył przed nimi iluzję, która odpędzała ich zapach, sprawiając tym samym, że trupy zupełnie nie były nim zainteresowane.
— Zatruwają mój piękny, dorodny las — zajęczał znów rozżalony stwór po czym niespodziewanie skręcił się, wygiął swoja sylwetkę w nienaturalny sposób. Jego dębowe ciało obrosło w futro i przepoczwarzył się w ogromnego niedźwiedzia. Bestia sapnęła wielkimi nozdrzami nad uchem Edena.
— JEEEŚĆ! — ryknął niedźwiedź, szczerząc grube, potężne kły, na co brunet odskoczył bezpiecznie w tył. Robiło się coraz bardziej niebezpiecznie. Musieli uspokoić rozgniewanego leszy, zająć się wyplugawieniem zarazy i pozbyciem hordy trupów. Wzrokiem przejechał po całym otoczeniu, namierzając szybko przyjaciela. Odetchnął z lekką ulgą, że nic mu nie jest po czym uniósł do niego rękę, aby szybko do nich przyszedł.
— Mae, weź fiolkę z esencją — polecił, zastanawiając się nad tym, czy rzeczywiście słusznie postępuje. Mieliby nakarmić demona lasu całą butelką esencji co oznaczało, że starczy im na tydzień krócej niż zaplanowali. Może okazać się, że do końca podróży nie będzie miał już czym się pożywić... ale to nie było w tej chwili najważniejsze.
— Nie przełknie tego na czysto. Potrzebujemy rozrobić ją z ludzką krwią — poinformował przyjaciela, gdy tylko ten dość niechętnie na widok ociekających śliną, zębów niedźwiedzia, dołączył do Edena. Skąd oni u licha wezmą teraz ludzką krew?! Chociaż właściwie... mieli tutaj dwóch takich...
Po tym, gdy zyskał srogie manto od Juliana za swój długi i niewyparzony język, Fenrir zrobił się nieco mniej chętny do rozmów. Wprawdzie nadal uważał, że jego bezpośredniość wyszła im tylko na korzyść, bo jednak nie musieli już ukrywać się z tym, kim są, zyskali przynajmniej jakiś względny szacunek i co najważniejsze, pozwolono im dołączyć do wyprawy. W końcu o to w tym wszystkim chodziło. Ostatecznie obiecał przyjacielowi większą dyskrecję i że przynajmniej zastanowi się dwa razy, za nim coś powie. Nafoszkane spojrzenie ciemnowłosego, jasno oznajmiało, że średnio był zadowolony z całej tej sytuacji, choć ostatecznie rzeczywiście milczał, odkąd wsiedli na konie i wyruszyli przed siebie. Miał za to czas na chwilę obserwacji i zdążył każdego dokładnie wybadać wzrokiem, trochę dłużej zatrzymując swoje spojrzenie mężczyźnie, który przedstawił się jako pierwszy, zagajając całą rozmowę. Jakoś tak wyszło, że dziwnym trafem dość często łapali ze sobą ukradkowe spojrzenia, chociaż Fenrir nic więcej nie mówił, pozostawiając między nimi dziwną nutę tajemniczości.
Otworzył usta, z chęcią przedstawienia się w taki sposób, że żaden z nich nie zapamiętałby jego imienia. Za nim jednak zdążył pisnąć choćby słowo, blondyn kolejny raz wyprzedził go, bardzo oficjalnie zdradzając ich imiona. Świetnie! A dopiero co rozmawiali o dyskrecji i pozostawaniu w ukryciu! Fenrir zmarszczył nos, sycząc niczym nastroszony kotek, na co otrzymał pokazany przez Juliana język. Ten z kolei wdał się w rozmowę z magiem, który jechał z nim w parze na koniu i ostatecznie ciemnowłosy darował sobie wtrącanie się.
To, jak gwałtownie cała atmosfera uległa zmianie było wręcz niebywałe. Od wyruszenia w drogę wcale nie minęło tak wiele czasu, a już mieli okazję napotkać na swojej drodze pierwsze zawirowania. Konie stanęły jak wryte, kiedy z cienia drzew wyłoniła się przedziwna istota. Czaszka u nasady głowy i ogromne poroża budziły pewien postrach, chodź sam leszy nie wydawał się agresywny... Wyszedł sam z siebie na drogę słysząc zapewne rumor koni, a to natychmiast zaintrygowało Fenrira. Nigdy z nich nie ośmielił się co prawda ruszyć, choć stwór patrzył na jednego z mężczyzn z wyraźną intencją.
Na domiar złego, w przeciągu krótkiej chwili z lasu wybiegła na nich wataha wilków, wywołując tym samym jeszcze większe rozjuszenie. Coś ich wypłoszyło! Fenrir musiał zeskoczyć ze swojego konia, który zaczął wierzgać raz za razem kopytami, a gdy tylko ustaną na twardym podłożu, poprawiając pas przy spodniach, przed oczami miał gromadę człapiących, skręcających i pognitych trupów, które wydawały z siebie parszywe odgłosy chrupotania i przewracających się kości.
Fen czym prędzej wysunął z pochwy dwa, długie sztylety ostro wygięte przy samym końcu. Nigdy nie preferował walki zwykłym mieczem, ilekroć słyszał, że jest to niegodne i niehumanitarne, walczyć takimi ostrzami. On z kolei czuł się z nimi najpewniej na świecie, zgarnąwszy hakiem pierwszego trupa za nogę, pociągnął go tak gwałtownie, że ten zarył plecami o ziemię. Za nim zdążył go jednak dobić, kątem oka wyłapał kolejną kreaturę, rzucającą się w stronę Mae. Długo nie musiał się zastanawiać by przebiec przez powalonego na ziemi trupa, po czym z rozpędu wbić ostrza od tyłu prosto w klatkę piersiową trupa. Aż zagruchotały jego połamane kości i kropelki zielonej, zgniłej cieszy prysnęła na Mae.
— Proszę wybaczyć, ale ten pan nie jest zainteresowany takimi sztywniakami —zaśmiał się ironicznie, przekręcając ostrze w środku wnętrzności stwora. Gdy ten wreszcie padł na ziemię, Fen nie omieszkał sobie z satysfakcją ukrócić mu łba. Zaraz po tym zerknął prosto w zielone, migoczące tęczówki pełne niepokoju. Aż dziwił się, bo przecież ponoć miał być demonem... wydawało mu się, że nie powinien potrzebować pomocy, a z drugiej strony... nie mógł ryzykować, że ta poczwara go dziabnie. Miał ich ochraniać...
— Gdzie twoja broń? — zagadnął i właściwie planował dodać co jeszcze, gdyby nie słowa przyjaciela, które zwróciły jego uwagę. Fen obrócił się błyskawicznie w stronę Juliana, widząc nacierającą na niego kolejną falę trupów. Wrócił wzrokiem do Mae, zagryzł na moment wargę z nerwów i nie myśląc długo, wcisnął ciemnowłosemu w dłoń jeden ze swoich sztyletów, ten ulubiony.
— Wal w łeb jak podejdzie — polecił, nie mając czasu dodać już nic więcej. To w końcu nie takie trudne, każdy potrafi sieknąć taką zgniliznę, poradzi sobie! Mając więc nadzieję, że mężczyzna da sobie radę z tak precyzyjnym ostrzem, i że przypadkiem nie zostawi go w ciele jakiegoś trupa, bo tego Fenrir by już mu nie wybaczył. Popędził czym prędzej do Juliana, dopadając do jego pleców, żeby osłaniać go z drugiej strony. Wielokrotnie zdarzało im się walczyć razem, dzięki czemu coraz lepiej wychodziła im współpraca. Oparł się o przyjaciela, przylegając do niego plecami. Z jednym ostrzem było mu jednak o wiele trudniej.
Kątem ucha usłyszał rozmowę leszy z Edenem, który mówił coś o trupach zakażających las.
— Hm, musimy gdzieś ich zwabić... Julek, niedaleko jest ta wyrwa w ziemi, wiesz która? —zapytał pośpiesznie, ucinając rękę kolejnemu stworowi, a potem okręcił się wraz z blondynem i z kopniaka odpędził od siebie następnego trupa. Doprawdy, okropnie rozmawiało się w takich warunkach... Nic dziwnego, że blondyn nie miał pojęcia, o czym on mówił.
— No ta po wysadzeniu jamy bazyliszka! Dasz radę ich tam zwabić? — był coraz bardziej poirytowany, choć to zdecydowanie nie była wina Juliana. Te truposze powoli nadwyrężały jego cierpliwość i w dodatku to najwyraźniej na ich barki spadło zajęcie się nimi. Jak zawsze brudna robota dostawała się łowcom.
Fenrir odskoczył na moment od Juliana po czym dopadł do swojego plecaka zawieszonego na grzbiecie konia. Poszperał coś, poszukał i wyciągnął jakąś małą fiolkę wypełnioną czerwoną cieszą. Wylał połowę jej zawartość na biały kawałek szmaty, po czym krzyknął do Juliana żeby się orientował i rzucił w jego stronę zwiniętą w kulkę szmatkę pokrytą szkarłatem. Nic tak nie nęciło tych trupów jak zapach świeżej, ludzkiej krwi. Zresztą nie były to jedyne stworzenia, tak bardzo na nią podatne, dlatego Fen nauczył się jak ją wykorzystywać. Resztę zawartości fiolki schował niedbale do kieszeni swoich spodni.
— Łap i nie daj się dziabnąć! Dołączę do ciebie! — w momencie, gdy trupy zwabione zapachem, zaczęły mętnie podążać za Julkiem, Fenrir pospiesznie zaczął przeszukiwać wszystkie swoje plecaki. Jedna butelka, druga, trzecia... w sumie nazbierał ich aż sześć. Sześć butelek czystego spirytusu. Zaopatrzył się na całą podróż! Wsadził je pod pachy, upchnął w kieszenie i ruszył czym prędzej w stronę sporej zapadni w ziemi. Dziura była na tyle głęboka, że wpadnięcie do niej wcale nie wiązało się z tak bezproblemowym wyjściem bez odpowiedniego sprzętu.
Dostrzegłszy Julka przy samej wyrwie, a wraz z nim gromadę trupów, na jego usta wypłynął pełen satysfakcji uśmiech.
— Co powiesz na małe ognisko, przyjacielu? — rzucił wesoło, odkładając na chwilę butelki pełne etanolu na ziemię. Pomógł przyjacielowi jeden po drugim zepchnąć trupy prosto do szczeliny, co niestety zajęło im trochę czasu, ale jaka radość czeka ich na sam koniec!
Gdy tylko ostatni zmurszały dziad wylądował w dole, Fen starł z czoła kropelki potu, uśmiechając się zadowalająco do przyjaciela. Jak on uwielbiał z nim współpracować! Nie potrafił wtedy nie być sobą. Chwycił za jedną z butelek alkoholu po czym z całych sił uderzył nią prosto o łeb jednego z trupów.
— Na zdrowie, martwa kupo mięsa — parsknął, łapiąc zaraz za kolejną butelkę. Tym razem jednak otworzył jej gwint i wziął dużego łyka. Pił, dopóki dopóty nie poczuł aż zaczyna palić go cały przełyk. Podsunął zaraz zawartość Julianowi aby również się napił. — Pierd***** pruchna! Cały mój zapas spiritusu poszedł w cholerę! Tyle dobroci... Czym ja później będę się nawadniać! — klną i narzekał, rozbijając kolejne butelki o ciała trupów. Szkoda mu było jak nic innego, bo liczył, że wykorzysta go na zupełnie inną okazję, że może nadarzy się dobra okazja do picia. Był nawet gotów podzielić się, ale niekoniecznie z trupami!
— Julku! Pora to podpalić!
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[justify]
Pojawienie się demona na którego konie zareagowały bardzo nerwowo w pierwszej kolejności sprawiło, że zainteresował się mocno swoim otoczeniem. Szybko jednak to zainteresowanie stracił widząc tak niską rangę stworzenia, nawet nie wykształconego w formę bardziej ludzką. Machnął więc obojętnie ręką i przyglądając się to leszemu to Edenowi nadal się głupiutko uśmiechał i sprawiał wrażenie bardzo beztroskiego. Przynajmniej do momentu aż sytuacja nie rozwinęła się w sposób całkowicie przez niego nieoczekiwany, a liczba przeciwników z gatunku tych mniej pewnych w kwestiach jego bezpieczeństwa gwałtownie nie wzrosła.
Początkowo przyglądał się zaciekawiony temu co raczyło wypełznąć na drogę przed nimi. Widząc jednak jak gwałtownie wszyscy zaczęli z tymi stworzeniami walczyć wziął hałst powietrza i nieco panicznie, próbował przedostać się w bliskie otoczenie swojego symbionta. Pech chciał, że stał na tyle daleko w nieco rozpierzchniętej kolumnie, że zarówno stanowił idealny, samotny cel jak i nie miał pod ręką nikogo kto by chciał go obronić. Dlatego poświęcając w pierwszej kolejności konia – sic! W ogóle nie były zainteresowane! – zeskoczył z siodła i zbliżając się nieco bardziej w stronę Juliana i Ismaila, liczył na to że uda się mu dostać pod ich protekcję. Szczególnie, że obydwaj pewni w swoich ruchach wydawali się wiedzieć co robią!
W swojej wędrówce w stronę potencjalnych bohaterów nie przewidział jednak, że zostanie tak szybko celem jednego z umarlaków na co pisnął cicho chociaż głos przede wszystkich utknął mu gdzieś w gardle. Wydostał się natomiast gdy stworzenie padło jak długie, przebite sztyletem, a on stojąc jak słup soli patrzył oczami szczeniaczka na Fenrira.
- Dziękuję. Przepraszam. Polecam się. – Jęknął zdecydowanie za wysokim tonem próbując żartować, a gdy otrzymał w dłonie sztylet przez chwilę patrzył na niego jakby po raz pierwszy w życiu widział takie narzędzie. Gorączkowo przy tym myślał co miałby z tym zrobić skoro jedyną umiejętność jaką posiadał, a jaka wiązała się z używaniem ostrych krawędzi to podstawy gotowania, nie chciał jednak tego wspominać na głos. Podobnie jak odpowiadać na pytanie dotyczące broni: tą mieli, gdzieś tam przy siodłach, całkowicie bezużyteczną i chyba tylko żeby nie wzbudzać podejrzeń. Milczeniem obdarzył też kwestia uporania się z zombie. Jak miał, czym walić w łeb?! Chwila, chwila! Instrukcje są niejasne! To ostatnie prawie za Fenrirem krzyknął jednak nie miał już więcej czasu na dywagacje, czas było brać nogi za pas!
W momencie znalezienia się w zasięgu głosu Edena, ominięcia leszego i odetchnięcia z wyraźną ulgą, schował skrzętnie posiadany sztylet przy pasie po czym spojrzał na starszego demona ze słodkim uśmiechem. Ten stopniał tak szybko jak brunet polecił mu zdobycie ludzkiej krwi na co on miał czarne myśli. A później jeszcze kazał oddać esencję! Wtedy to miał minę jakby ktoś chciał mu odebrać najcenniejszy skarb na świecie.
- Wiesz ile ja to zbierałem?! Musiałem pójść do burd***! A ja tak nie lubię tam chodzić! – Oznajmij na swoją obronę, na obronę esencji! Nic jednak to nie poskutkowało, a nieugięty demon nadal wyciągał do niego rękę czekając na przekazanie wszystkich potrzebnych składników. Tym samym Mae został sprowokowany do psioczenia pod nosem na brak szacunku dla jego ciężkiej pracy, wysyłanie go pomiędzy mordercze zombie i jeszcze podpuszczanie do skrzywdzenia któregoś z tych niezwykle fascynujących mężczyzn! Na to ostatnie marudził do momentu gdy zobaczył jak Fenrir wkłada buteleczkę szkarłatnej cieczy do kieszeni na co – jedynie na to! – odetchnął z ulgą. Nikogo nie będzie krzywdził, przynajmniej tyle.
Skradając się za plecy łowcy pochylił się nad nim, odchrząknął mu zaraz nad uchem, a gdy oczy przypominające płynne srebro utkwiły w tych jego soczyście zielonych, uśmiechnął się do niego pięknie.
- Dziękuję za ratunek. – Zaczął, a schodząc ręką na jego pośladek, ścisnął go bezczelnie. – Odwdzięczę się. W naturze. – Zapewnił uroczo trzepocząc rzęsami po czym dłoń przełożył na drugi pośladek gdzie zamiast ścisnąć zgarnął fiolkę. – Z ogromną przyjemnością pomogę Ci ją ponownie uzupełnić! Ale obecnie pożyczam! Uważaj na siebie! – Zaśmiał się radośnie po czym ruszył radosnym krokiem przez dróżkę pozbawioną już zombie z powrotem do Edena.
- Wymyśliłeś coś zamiast esencji? Może upolujesz wilka i go poświęcisz? Taka ofiara dobrze by leszemu zrobiła… – Przyznał smyrając go po przedramieniu, mając oczy małego szczeniaczka które kompletnie nic nie dały. Eden wziął od niego dwa szklane naczynia i zaczął mieszać, a on stojąc nieco zbyt mocno naburmuszony niedaleko lasu zerkał na kruki które licznie zgromadziły się na jednym z drzew.
- Eden, one się gaaapią! – Poskarżył się podchodząc jednak bliżej swojego przyjaciela po czym zajrzał mu przez ramię na to co robił. Mieszanka zaczynała przypominać breję, kisiel, a leszy jak wcześniej ewidentnie miał chrapkę na tyłek Juliana tak teraz gwałtownie zainteresował się nimi. Tempo jednak z jakim zmierzał w ich kierunku było bardzo leniwie. – To nie jest jego las, prawda? Stąd te ptaki i te pretensje. Myślisz wypłoszyli go czy się zgubił? – Zapytał nagle łącząc wątki tego, że ptaki niekoniecznie musiały oznaczać współpracę z demonem, a mogły próbować go przepłoszyć z terenów zajętych przez innego demona tej rasy. Kruki przywiązywały się na całe życie do jednego leszego i jednemu służyły, innych przepędzały bądź stanowiły realne ostrzeżenie, ostatnią drogę odwrotu.
- Musimy mu pomóc, pewnie jest daleko od domu… – Objął Edena na wysokości piersi i patrząc na niego błyszczącymi oczami dostrzegał dokładnie tą samą motywację. Jego przyjaciel był najcudowniejszą osobą na świecie! Nie dawał się wykorzystywać, a jego poczucie obowiązku było bardzo zdrowe. Przy tym nie można było mu umniejszać empatii czy troski. I właśnie za to dostał całusa w policzek ale również, przestrzeń do rozwiązania problemu.
[justify]
Pogardliwy ton Juliana jakim obdarował go na słowa o spokoju sprawiły, że wychylił się delikatnie w siodle w bok i patrząc na niego tak ciepło ale i tak mocno tajemniczo, uśmiechnął się uroczo.
- A Ty nie? – Zapytał zaczepnie, a widząc jak niebieskie oczy przewracają się w teatralnym geście zaśmiał się pod nosem. Owszem, uciekałby gdzie pieprz rośnie ale leszy nie był jak matka z młodymi. Nim targały inne potrzeby, a w założeniu – oni mieli wsparcie demonów. Wywoływanie więc niepotrzebnej paniki mogłoby się skończyć o wiele gorzej niż właśnie próby utrzymania spokoju.
Zasadniczo, chciał dodać coś jeszcze, nie czuł się kompletnie komfortowo i może odrobina ironicznej rozmowy nieco poprawiłaby jego kondycję psychiczną ale po chwili ich koń spłoszył się zdecydowanie bardziej niżeli by początkowo zakładał. Musiał mocno chwycić się Juliana żeby nie spaść, dodatkowo został przez niego chwycony, a i tak miał ogromne problemy z utrzymaniem się w siodle. Po chwili szczęśliwie wierzganie ustało, a koń jedynie przebierając nerwowo kopytami dawał im jasno do zrozumienia, że to nie był dobry dzień na takie ekscesy.
- ”Tylko wilki”? – Uśmiechnął się półgębkiem korzystając z pomocy zejścia z siodła po czym zrobił mało inteligentną minę na ilość siły i kilka wyraźnych mięśni jakie pojawiły się na szczupłym ciele blondyna. Tak, biceps był dokładnie widoczny spod ubrania, a on patrzył w to miejsce zdecydowanie chwilę za dłużej. Dopiero w momencie gdy został puszczony opamiętał się i nieco zbyt zmieszany spojrzał w stronę Volanta który gwałtownie użył magii ziemi. Uderzenie fali energii aż musnęło go po twarzy na co w jego oczach ponownie wymalował się niedowierzanie. W ciele arcymaga były złoża energii które jemu się nawet nie śniły, a technika dopracowana do mistrzowskiego poziomu sprawiała, że osoby postronne nie powinny się krępować oklaskom.
- Niesamowita ilość posiadanej energii i takie szczątkowe jej zużycie… – Mruknął na komentarz łowcy nadal zafascynowany widokiem jaki miał przed oczami. Ba! Spektakl trwał i po chwili malutki blondyn zaczął tak niesamowicie posługiwać się mieczem dwuręcznym, że jego usta nieelegancko się uchyliły. Z kim on wyruszył w podróż?! Dwójka demonów która karmiła leszego z jakiejś dziwnie świecącej fiolki i gwałtownie zmniejszała objętość jego ciała, dwóch łowców przy czym obydwaj na takim poziomie wyćwiczenia, że jego ciało chyba w ogóle nie było zdolne do takich wyczynów, a wisienkę na torcie stanowił arcymag który magią posługiwał się z taką lekkością jakby oddychał, w pełni naturalnie.
Apropo maga, przywołany do niego natychmiast do niego podbiegł, a czując kolejne zaklęcie które przeszło przez ciała wszystkich zgromadzonych spojrzał po okolicy. Nie wiedział początkowo czego Volant szukał chociaż po przyjrzeniu się stanu w jakim były ciała: łącznie z rozkładem i ruchliwością na poziomie wysokiego zaawansowania, nie miał wątpliwości. Mieli towarzystwo kogoś kto bawił się w nekromancję, a przynajmniej… tak myślał do momentu wybuchu mężczyzny.
- Nie ma? – Upewnił się po czym wyciągnął ręce przed siebie, skierowane otwartymi dłońmi w dół, później przeniósł je na boki swojego ciała, dłońmi skierowanymi w górę i biorąc głęboki wdech oblizał usta.
- Silna magia pierwotna. – Stwierdził kontrolnie rzucając mu spojrzenie. – Ma charakterystyczny, słodki smak. – Dodał w gwoli argumentu po czym kucnął kładąc dłonie na ziemi.
- Teren przecina żyła, dlatego zbudowano niedaleko portal. Ten musi być napędzany odpowiednio silną energią dającą możliwość podróży istotą o niskim opanowaniu magicznym. – Błądził palcami tak długo aż wydał z siebie ciche „och”. – Wybrzuszenie. – Oświadczył w końcu, mocno zestresowany poddaniem go takiemu prostemu testowi. Stąd cały ten słowotok i tłumaczenie najmniejszego swojego ruchu. Czy słuszne? Twarz maga pozostająca w obojętności nie dała mu krzty odpowiedzi na co on podniósł się i wskazał kierunek.
- Sugerując skąd wybiegły zombie, zwłoki musiały znaleźć się w miejscu bezpośredniego kontaktu z magią, a jako puste naczynie zostały skutecznie napełnione. Niszczenie lasu i złość demona może być sprawiona przesyceniem magicznym co objawia się w gwałtownym próchnieniu drzew i nieświeżym powietrzem. – Dodał, a widząc lekką irytację na twarzy maga sam się delikatnie zdenerwował. Czego on od niego oczekiwał?! Miał wiedzę i ją pokazywał ale widocznie gdy gadał za dużo było źle! Tylko, że on był zestresowany, po prostu mówił! I tak błędne koło się zamykało.
Dlatego też zdecydował się ruszyć w odpowiednim kierunku, zamknąć żyłę co było proste aczkolwiek należało też do zadań męczących energetycznie, a później wrócić do spokojnej podróży w siodle z niezwykle silnym blondynem, który – czy chciał czy nie – zaczynał go fascynować.
Pojawienie się demona na którego konie zareagowały bardzo nerwowo w pierwszej kolejności sprawiło, że zainteresował się mocno swoim otoczeniem. Szybko jednak to zainteresowanie stracił widząc tak niską rangę stworzenia, nawet nie wykształconego w formę bardziej ludzką. Machnął więc obojętnie ręką i przyglądając się to leszemu to Edenowi nadal się głupiutko uśmiechał i sprawiał wrażenie bardzo beztroskiego. Przynajmniej do momentu aż sytuacja nie rozwinęła się w sposób całkowicie przez niego nieoczekiwany, a liczba przeciwników z gatunku tych mniej pewnych w kwestiach jego bezpieczeństwa gwałtownie nie wzrosła.
Początkowo przyglądał się zaciekawiony temu co raczyło wypełznąć na drogę przed nimi. Widząc jednak jak gwałtownie wszyscy zaczęli z tymi stworzeniami walczyć wziął hałst powietrza i nieco panicznie, próbował przedostać się w bliskie otoczenie swojego symbionta. Pech chciał, że stał na tyle daleko w nieco rozpierzchniętej kolumnie, że zarówno stanowił idealny, samotny cel jak i nie miał pod ręką nikogo kto by chciał go obronić. Dlatego poświęcając w pierwszej kolejności konia – sic! W ogóle nie były zainteresowane! – zeskoczył z siodła i zbliżając się nieco bardziej w stronę Juliana i Ismaila, liczył na to że uda się mu dostać pod ich protekcję. Szczególnie, że obydwaj pewni w swoich ruchach wydawali się wiedzieć co robią!
W swojej wędrówce w stronę potencjalnych bohaterów nie przewidział jednak, że zostanie tak szybko celem jednego z umarlaków na co pisnął cicho chociaż głos przede wszystkich utknął mu gdzieś w gardle. Wydostał się natomiast gdy stworzenie padło jak długie, przebite sztyletem, a on stojąc jak słup soli patrzył oczami szczeniaczka na Fenrira.
- Dziękuję. Przepraszam. Polecam się. – Jęknął zdecydowanie za wysokim tonem próbując żartować, a gdy otrzymał w dłonie sztylet przez chwilę patrzył na niego jakby po raz pierwszy w życiu widział takie narzędzie. Gorączkowo przy tym myślał co miałby z tym zrobić skoro jedyną umiejętność jaką posiadał, a jaka wiązała się z używaniem ostrych krawędzi to podstawy gotowania, nie chciał jednak tego wspominać na głos. Podobnie jak odpowiadać na pytanie dotyczące broni: tą mieli, gdzieś tam przy siodłach, całkowicie bezużyteczną i chyba tylko żeby nie wzbudzać podejrzeń. Milczeniem obdarzył też kwestia uporania się z zombie. Jak miał, czym walić w łeb?! Chwila, chwila! Instrukcje są niejasne! To ostatnie prawie za Fenrirem krzyknął jednak nie miał już więcej czasu na dywagacje, czas było brać nogi za pas!
W momencie znalezienia się w zasięgu głosu Edena, ominięcia leszego i odetchnięcia z wyraźną ulgą, schował skrzętnie posiadany sztylet przy pasie po czym spojrzał na starszego demona ze słodkim uśmiechem. Ten stopniał tak szybko jak brunet polecił mu zdobycie ludzkiej krwi na co on miał czarne myśli. A później jeszcze kazał oddać esencję! Wtedy to miał minę jakby ktoś chciał mu odebrać najcenniejszy skarb na świecie.
- Wiesz ile ja to zbierałem?! Musiałem pójść do burd***! A ja tak nie lubię tam chodzić! – Oznajmij na swoją obronę, na obronę esencji! Nic jednak to nie poskutkowało, a nieugięty demon nadal wyciągał do niego rękę czekając na przekazanie wszystkich potrzebnych składników. Tym samym Mae został sprowokowany do psioczenia pod nosem na brak szacunku dla jego ciężkiej pracy, wysyłanie go pomiędzy mordercze zombie i jeszcze podpuszczanie do skrzywdzenia któregoś z tych niezwykle fascynujących mężczyzn! Na to ostatnie marudził do momentu gdy zobaczył jak Fenrir wkłada buteleczkę szkarłatnej cieczy do kieszeni na co – jedynie na to! – odetchnął z ulgą. Nikogo nie będzie krzywdził, przynajmniej tyle.
Skradając się za plecy łowcy pochylił się nad nim, odchrząknął mu zaraz nad uchem, a gdy oczy przypominające płynne srebro utkwiły w tych jego soczyście zielonych, uśmiechnął się do niego pięknie.
- Dziękuję za ratunek. – Zaczął, a schodząc ręką na jego pośladek, ścisnął go bezczelnie. – Odwdzięczę się. W naturze. – Zapewnił uroczo trzepocząc rzęsami po czym dłoń przełożył na drugi pośladek gdzie zamiast ścisnąć zgarnął fiolkę. – Z ogromną przyjemnością pomogę Ci ją ponownie uzupełnić! Ale obecnie pożyczam! Uważaj na siebie! – Zaśmiał się radośnie po czym ruszył radosnym krokiem przez dróżkę pozbawioną już zombie z powrotem do Edena.
- Wymyśliłeś coś zamiast esencji? Może upolujesz wilka i go poświęcisz? Taka ofiara dobrze by leszemu zrobiła… – Przyznał smyrając go po przedramieniu, mając oczy małego szczeniaczka które kompletnie nic nie dały. Eden wziął od niego dwa szklane naczynia i zaczął mieszać, a on stojąc nieco zbyt mocno naburmuszony niedaleko lasu zerkał na kruki które licznie zgromadziły się na jednym z drzew.
- Eden, one się gaaapią! – Poskarżył się podchodząc jednak bliżej swojego przyjaciela po czym zajrzał mu przez ramię na to co robił. Mieszanka zaczynała przypominać breję, kisiel, a leszy jak wcześniej ewidentnie miał chrapkę na tyłek Juliana tak teraz gwałtownie zainteresował się nimi. Tempo jednak z jakim zmierzał w ich kierunku było bardzo leniwie. – To nie jest jego las, prawda? Stąd te ptaki i te pretensje. Myślisz wypłoszyli go czy się zgubił? – Zapytał nagle łącząc wątki tego, że ptaki niekoniecznie musiały oznaczać współpracę z demonem, a mogły próbować go przepłoszyć z terenów zajętych przez innego demona tej rasy. Kruki przywiązywały się na całe życie do jednego leszego i jednemu służyły, innych przepędzały bądź stanowiły realne ostrzeżenie, ostatnią drogę odwrotu.
- Musimy mu pomóc, pewnie jest daleko od domu… – Objął Edena na wysokości piersi i patrząc na niego błyszczącymi oczami dostrzegał dokładnie tą samą motywację. Jego przyjaciel był najcudowniejszą osobą na świecie! Nie dawał się wykorzystywać, a jego poczucie obowiązku było bardzo zdrowe. Przy tym nie można było mu umniejszać empatii czy troski. I właśnie za to dostał całusa w policzek ale również, przestrzeń do rozwiązania problemu.
[justify]
Pogardliwy ton Juliana jakim obdarował go na słowa o spokoju sprawiły, że wychylił się delikatnie w siodle w bok i patrząc na niego tak ciepło ale i tak mocno tajemniczo, uśmiechnął się uroczo.
- A Ty nie? – Zapytał zaczepnie, a widząc jak niebieskie oczy przewracają się w teatralnym geście zaśmiał się pod nosem. Owszem, uciekałby gdzie pieprz rośnie ale leszy nie był jak matka z młodymi. Nim targały inne potrzeby, a w założeniu – oni mieli wsparcie demonów. Wywoływanie więc niepotrzebnej paniki mogłoby się skończyć o wiele gorzej niż właśnie próby utrzymania spokoju.
Zasadniczo, chciał dodać coś jeszcze, nie czuł się kompletnie komfortowo i może odrobina ironicznej rozmowy nieco poprawiłaby jego kondycję psychiczną ale po chwili ich koń spłoszył się zdecydowanie bardziej niżeli by początkowo zakładał. Musiał mocno chwycić się Juliana żeby nie spaść, dodatkowo został przez niego chwycony, a i tak miał ogromne problemy z utrzymaniem się w siodle. Po chwili szczęśliwie wierzganie ustało, a koń jedynie przebierając nerwowo kopytami dawał im jasno do zrozumienia, że to nie był dobry dzień na takie ekscesy.
- ”Tylko wilki”? – Uśmiechnął się półgębkiem korzystając z pomocy zejścia z siodła po czym zrobił mało inteligentną minę na ilość siły i kilka wyraźnych mięśni jakie pojawiły się na szczupłym ciele blondyna. Tak, biceps był dokładnie widoczny spod ubrania, a on patrzył w to miejsce zdecydowanie chwilę za dłużej. Dopiero w momencie gdy został puszczony opamiętał się i nieco zbyt zmieszany spojrzał w stronę Volanta który gwałtownie użył magii ziemi. Uderzenie fali energii aż musnęło go po twarzy na co w jego oczach ponownie wymalował się niedowierzanie. W ciele arcymaga były złoża energii które jemu się nawet nie śniły, a technika dopracowana do mistrzowskiego poziomu sprawiała, że osoby postronne nie powinny się krępować oklaskom.
- Niesamowita ilość posiadanej energii i takie szczątkowe jej zużycie… – Mruknął na komentarz łowcy nadal zafascynowany widokiem jaki miał przed oczami. Ba! Spektakl trwał i po chwili malutki blondyn zaczął tak niesamowicie posługiwać się mieczem dwuręcznym, że jego usta nieelegancko się uchyliły. Z kim on wyruszył w podróż?! Dwójka demonów która karmiła leszego z jakiejś dziwnie świecącej fiolki i gwałtownie zmniejszała objętość jego ciała, dwóch łowców przy czym obydwaj na takim poziomie wyćwiczenia, że jego ciało chyba w ogóle nie było zdolne do takich wyczynów, a wisienkę na torcie stanowił arcymag który magią posługiwał się z taką lekkością jakby oddychał, w pełni naturalnie.
Apropo maga, przywołany do niego natychmiast do niego podbiegł, a czując kolejne zaklęcie które przeszło przez ciała wszystkich zgromadzonych spojrzał po okolicy. Nie wiedział początkowo czego Volant szukał chociaż po przyjrzeniu się stanu w jakim były ciała: łącznie z rozkładem i ruchliwością na poziomie wysokiego zaawansowania, nie miał wątpliwości. Mieli towarzystwo kogoś kto bawił się w nekromancję, a przynajmniej… tak myślał do momentu wybuchu mężczyzny.
- Nie ma? – Upewnił się po czym wyciągnął ręce przed siebie, skierowane otwartymi dłońmi w dół, później przeniósł je na boki swojego ciała, dłońmi skierowanymi w górę i biorąc głęboki wdech oblizał usta.
- Silna magia pierwotna. – Stwierdził kontrolnie rzucając mu spojrzenie. – Ma charakterystyczny, słodki smak. – Dodał w gwoli argumentu po czym kucnął kładąc dłonie na ziemi.
- Teren przecina żyła, dlatego zbudowano niedaleko portal. Ten musi być napędzany odpowiednio silną energią dającą możliwość podróży istotą o niskim opanowaniu magicznym. – Błądził palcami tak długo aż wydał z siebie ciche „och”. – Wybrzuszenie. – Oświadczył w końcu, mocno zestresowany poddaniem go takiemu prostemu testowi. Stąd cały ten słowotok i tłumaczenie najmniejszego swojego ruchu. Czy słuszne? Twarz maga pozostająca w obojętności nie dała mu krzty odpowiedzi na co on podniósł się i wskazał kierunek.
- Sugerując skąd wybiegły zombie, zwłoki musiały znaleźć się w miejscu bezpośredniego kontaktu z magią, a jako puste naczynie zostały skutecznie napełnione. Niszczenie lasu i złość demona może być sprawiona przesyceniem magicznym co objawia się w gwałtownym próchnieniu drzew i nieświeżym powietrzem. – Dodał, a widząc lekką irytację na twarzy maga sam się delikatnie zdenerwował. Czego on od niego oczekiwał?! Miał wiedzę i ją pokazywał ale widocznie gdy gadał za dużo było źle! Tylko, że on był zestresowany, po prostu mówił! I tak błędne koło się zamykało.
Dlatego też zdecydował się ruszyć w odpowiednim kierunku, zamknąć żyłę co było proste aczkolwiek należało też do zadań męczących energetycznie, a później wrócić do spokojnej podróży w siodle z niezwykle silnym blondynem, który – czy chciał czy nie – zaczynał go fascynować.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Kiedy miało się za sobą plecy kogoś takiego jak Fenrir, nie sposób było się nie uśmiechać, ani nie czuć podekscytowania na myśl o walce. Julian od kiedy tylko dojrzał kilka lat temu walczącego Łowcę, zapragnął stać się kimś takim jak on. Przed długi czas mężczyzna był dla niego wzorem do naśladowania, aż któregoś pięknego dnia stał się partnerem, przyjacielem, najlepszą tarczą i najostrzejszym mieczem. Julian i Fenrir. Nie było walki, której by nie wygrali, ani kłótni, której by nie przekrzyczeli, kiedy mieli siebie nawzajem. Znali się jak dwa łyse konie i tak samo dobrze dogadywali, choć nie do prześcignięcia był status ich obojga, czy różnice charakterów. Julian kochał Fena. Uwielbiał walczyć u jego boku. I ufał mu jak nikomu innemu na świecie. Dlatego też, kiedy tylko poczuł plecy przyjaciela opierające się o jego łopatki, szeroki, pełen pasji uśmiech rozświetlił jego arystokratyczną twarz, podczas gdy ostrze szybko przecinało powietrze i zgniłe kończyny, napełniając powietrze słodkawą wonią rozkładu i czymś co kiedyś mogło być krzykiem, a teraz kiedy struny głosowe stworów już dawno przestały spełniać swoją funkcję, potępieńcze jęki, które doprowadzały Juliana do szału. Nienawidził zombie!
- Jaka wydra? – zdziwił się, nie usłyszawszy dokładnie o co mu chodziło, zmarszczył brwi, siekąc trupa przed sobą.
Bazyliszek? I jakaś wydra? Czy Fenrir zdążył się czegoś opić i mu nie powiedział? Nie zaprosił, łajdak jeden, a teraz świetnie się bawił samemu?! Słysząc jednak drugą część wypowiedzi przyjaciela, musiał się powstrzymać, żeby nie palnąć się w czoło. Wyrwa! Już pamiętał, jak skurczybyka tydzień szukali, bo wybił wszystkie kurczaki w pobliżu Rote i musieli ukraść jakiegoś z Kali, żeby używając go jak psa gończego wytropić go i wykurzyć z nory.
- Się da zrobić! – zapewnił rozbawiony, ciekaw jaki przyjaciel miał niby plan. Uwielbiał być jego przynętą. Zawsze miał potem co opowiadać, jak w ten dzień kiedy przebrani za pasterki czekali w szczerym polu na Południcę.
Pozostawiony samemu, Julian podwoił wysiłki, by żaden z truposzy nie przedostał się przez niego w kierunku całej reszty, która nie wiadomo co robiła, ale na pewno mu nie pomagała, co przyjmował z głębokim prychnięciem i przewróceniem oczami. I po co mu była ta kretyńska wyprawa?! A tak, bo chciał zwiedzić świat… Słysząc krzyk przyjaciela, obrócił się zwinnie i w locie złapał nieco mokrą, pokrytą krwią szmatkę.
- NIE CHCĘ wiedzieć, skąd to masz – stwierdził chłopak z obrzydzeniem, ale zgodnie z życzeniem pomachał materiałem przed resztkami twarzy umarlaków, kręcąc przy tym zachęcająco tyłkiem i robiąc zabawne miny.
- No co? Chcecie trochę krwi i kości? Chcecie? To mnie dorwijcie! – parsknął, uciekając niczym rącza sarenka pomiędzy krzaki, wycinając przy tym drogę trupom do wspomnianego wcześniej przez Fenrira wykrotu, który był tak głęboki, że normalny człowiek miałby problem by wydostać się z niego bez pomocy drugiej osoby, a co dopiero takie niemyślące ścierwo. W pierwszej chwili, Julian po prostu przeskoczył dziurę, machając chusteczką nad przepaścią, parskając śmiechem, kiedy co najmniej dwa truposze dały się nabrać na tę tanią sztuczkę i tylko gapiły się na niego nierozumiejącym wzrokiem z dna rowu.
- Głupole – stwierdził chłopak rozbawiony, ani na chwilę nie przejmując się, nawet kiedy reszta ogarnęła, że w ten sposób nie dostanie ani człowieka, ani krwi i zaczęła uskuteczniać obchodzenie dołu. Wystarczyło kilka kopów i podciętych kolan, by wszystkie znalazły się na dnie.
- Szkoda, że nie mamy żadnej kiełbasy – stwierdził podobnym tonem Julian, odbierając od przyjaciela jedną butelkę, by polać nią solidnie trupy w dole, oblizując przy tym niegrzecznie wargi. – Chociaż… wydaje mi się, że w tamtym towarzystwie mamy ich aż cztery i że jedna szczególnie zwróciła na siebie twoją uwagę, Fen – zauważył dwuznacznie, spoglądając bystro w oczy przyjaciela, które błyszczały tak jak jego uśmiech, szczerze i bez jego wkurzającej maski.
Zaproponowanemu alkoholowi nie odmówił, aczkolwiek tylko zamoczył wargi, nie mając ochoty by od początku podróży cuchnąć wódką, choć miał wrażenie, że było już odrobinę za późno… No cóż, mówi się trudno, jak stwierdził wylewając resztkę na łeb jednego ze stworów.
- Z wielką przyjemnością, przyjacielu! – westchnął z mściwą uciechą Julian wyjmując z kieszeni krzesiwo.
Po chwili z wielkiego dołu dało się słyszeć trzask płomieni i głośniejsze, pełne wściekłości jęki palonych trupów. Julian odsunął się od dołu czym prędzej, nie mając ochoty by do jego nozdrzy dotarł smród palonych ciał, zostawiając tę wątpliwą przyjemność Fenrirowi, gdyby chciał tam jeszcze zajrzeć. On nie czuł takiej potrzeby. Zgarnął puste butelki po spirytusie i chusteczkę nasączoną krwią, oddając zaraz fanty wyższemu mężczyźnie.
- Nie minęło nawet pół godziny, a ja już zdążyłem się zmachać i spocić… Myślisz, że są przewidziane jakieś postoje na kąpiel? – zapytał, wąchając z rezerwą swoje pachy… - Cóż, ujdzie… - stwierdził ostatecznie, choć lepiej by się czuł gdyby miał chwilę na opłukanie się, miał wrażenie, że przesiąkł zapachem trupa…
- Zombie nie ma, nie musicie dziękować na kolanach, choć nie przeczę że taka forma wdzięczności byłaby mile widziana – oświadczył kiedy wynurzyli się z lasu i zastali całą resztę, gotową do drogi, wyglądającą jakby nic się nie stało! Czysta bezczelność, ot co!
Volant nie należał do ludzi niecierpliwych, wbrew pozorom. Był bardzo cierpliwy, jeśli dało mu się podwody by cierpliwość okazać. Błędy były takim powodem, choć jak sam mag uważał, były ich dwa typy, błędy, które wynikały z niepewności, z braku wiedzy, czy umiejętności i te od zawsze wybaczał, tłumaczył sto razy jedną rzecz jeśli trzeba było, w zależności od poziomu starania się ucznia. Były też błędy drugiego rodzaju, tak zwane przez niego „głupie” błędy wynikające z zadufania, arogancji, pośpiechu, czy zwykłego olewania sprawy i tych z kolei mag nie wybaczał nigdy. Przyglądając się Ismailowi nie widział błędów drugiego rodzaju, pierwszych jak na razie też nie, choć miał wrażenie, że jego ruchy, gdy próbował odnaleźć przyczynę sytuacji w jakiej się znalazły nie należały do tych, którymi posłużyłby się sam Volant. Niemniej, wniosek pozostał prawidłowy. Mężczyzna kiwnął głową, powstrzymując się od komentarza, że argumentacja nie była potrzebna. Potrafił poznać, kiedy ktoś wiedział, a kiedy strzelał, licząc na łut szczęścia, wtedy dopytywał.
Nie powiedział jak na razie nic, wpatrując się w poczynania młodego maga i słuchając tego co paplał, choć jak na jego gust mniej gadania, więcej robienia było zdecydowanie lepsze, ale nadal nie komentował, starając się mimo wszystko ograniczać swoje zwyczajowe zirytowanie zanim poznał szczeniaka na tyle, by wiedzieć, kiedy było to potrzebne jemu, a kiedy Volantowi. Był też ciekaw, co pchała takim jak on Akademia do głowy, choć jak zauważył, to co Ismail mówił, było niemal recytowaniem z podręcznika, co niekoniecznie mu się podobało. Jego twarz od zawsze odzwierciedlała każdy jego stan ducha, więc i tym razem lekkie zirytowanie pojawiło się na jego twarzy, choć nie miało tym razem nic wspólnego z tym, co białowłosy powiedział. Był raczej zły na Akademię, że tak pojętne umysły napychali jedynie książkową wiedzą, tak odmienną przecież od praktyki.
Kiedy chłopak ruszył w poprawnym kierunku, Volant podążył za nim, zastanawiając się, jak problem rozwiązać. Niby proste, niby szybkie, a jednak więcej z tym było zachodu niż można się było tego spodziewać. No i nie chciał, by to Ismail zajął się tą męczącą częścią. Jeszcze nie doszedł do siebie po wczorajszym czarowaniu, co tylko napawało maga niepokojem o stan jego magii i ciała. Co oni im robili, że tak proste zaklęcia pozostawiały na ich aurze takie znaki? Musiał koniecznie dowiedzieć się jak do tej pory szczeniak żył i czarował. Miał tylko nadzieję, że dało się to wszystko odkręcić…
- Zaczekaj – powiedział sucho, kiedy dotarłszy do miejsca, gdzie pod stopami wyczuwał wyraźnie anomalię w postaci wybrzuszenia żyły mocy, Ismail uniósł ręce jak gdyby to on miał zamiar to zrobić. Wbrew pozorom, Volant doceniał starania, wysiłki i inicjatywę. Nie chciał jedynie by chłopak resztę podróży spędził śpiąc, czy wręcz będąc nieprzytomnym z wyczerpania.
- Nie powiedziałem ci tego wczoraj, bo nie chciałem cię martwić, ale sugeruję byś na razie nie używał magii. Twoja aura jest dziwna, niepokoi mnie. Chciałbym ją zbadać, kiedy zatrzymamy się na postój i spróbować ją naprawić, jednak do tego czasu, nie szkodź sobie bardziej niż już to zrobiłeś – powiedział, posyłając mu poważne spojrzenie czarnych oczu. Nie mówił tego z czystej złośliwości, bo do bycia złośliwcem też było mu daleko. Nie chciał raczej zobaczyć tak dobrze zapowiadającego się adepta magii rozerwanego gdzieś w trakcie drogi nadmiarem, lub wręcz przeciwnie niedoborem energii.
Zaraz jednak odchrząknął, siadając na ziemi, dokładnie z jednej strony wybrzuszenia, wskazując chłopakowi miejsce po drugiej stronie, a kiedy to zrobił, wsunął palce w trawę, maczając palce w czystej, złotej energii, która przelała się przez jego palce, unosząc odrobinę szare kosmyki jego włosów do góry.
- Zapewne naczytałeś się o tych żyłach, wiesz więc że oplatają cały świat i dzięki nim nawet pozbawiony energii mag może czarować. Nie polecałbym jednak tego bez ostateczności, to czysta, nieprzetworzona energia, niedostosowana do nikogo i niczego, tym bardziej do ludzkiego, kruchego ciała. Widziałeś co robi z umarłymi, z żywymi jest podobnie, choć kiedy panujesz nad sobą i potrafisz przerwać napływ energii, nic ci się nie stanie. Mniej więcej to samo musimy zrobić tutaj. Jeśli poszukasz głębiej, znajdziesz prawdziwą żyłę, której ta anomalia jest częścią, ale taką, bez której sobie poradzi w przeciwieństwie do tego kawałka. Odetniemy go od głównego nurtu i przelejemy na otaczające nas drzewa. Nie przestrasz się kiedy to się stanie, taka magia bywa gwałtowna, ale nie zrobi nam krzywdy. Ah i pod żadnym pozorem nie próbuj z niej czerpać. Rozerwie cię. Roślin to nie dotyczy, one cały czas korzystają z tego źródła – wyjaśnił, choć podejrzewał, że nie musiał. Wolał jednak się upewnić, że Ismail wiedział na co się porywał i choć Volant nie kazał mu czarować, to było co innego. Miał zamiar wykorzystać jego i siebie jako katalizator dla energii, a ta, jeśli tylko nie spróbują napełnić nią swojego źródła, nie powinna zrobić im krzywdy.
- Daj mi rękę – powiedział, wyciągając swoją dłoń, by spleść ich palce ze sobą. – W ten sposób jeśli któremuś z nas coś się stanie, drugi będzie mógł zerwać połączenie z żyłą – wyjaśnił, choć nie dodał, że to było raczej zabezpieczenie dla samego Ismaila niż dla niego. Wyczułby, gdyby choćby przez przypadek chłopak zaczął czerpać z żyły i byłby w stanie oddzielić jego energię od tej należącej do natury. Ale potrzebował kontaktu by być w stanie to zrobić.
- Gotowy? – zapytał cicho, a nie słysząc sprzeciwu, ich złączone dłonie przytknął do ziemi, posyłając w głąb żyły myśl, by odnaleźć miejsce, w którym łączyła się z jej głównym nurtem i siłą woli otoczyć ją swoją mocą i zaciskać ją wokół żyły coraz bardziej i bardziej, aż całkowicie oddzielił ją, pozwalając rzece płynąć dalej spokojnym nurtem.
Kiedy Isamil zrobił to samo i zostało im tylko rozładowanie tej cząstki, uniósł wolną rękę, przesuwając palcami po źdźbłach otaczającej ich trawy, patrząc na drzewa i pozwalając by dzika, czysta energia przepłynęła przez jego ciało, wtłaczając się w otaczający ich las, napełniając go słodką wonią. Drzewa wokół nich zatrzeszczały, trawa zaszeleściła, kiedy pnie nagle zrobiły się dwa razy grubsze, gałęzie wystrzeliły w niebo, a krzewy obrosły pękami ciężkich kwiatów. Trwało to zaledwie chwilę, a otaczający ich kawałek lasu wyglądał jakby miał co najmniej dwieście lat więcej, piękny, dziki i majestatyczny. Volant odetchnął, a nikły uśmieszek uniósł kąciki jego ust do góry.
- W porządku? – zapytał, podnosząc się z trawy, która teraz sięgała mu do pasa, pomagając przy tym białowłosemu podnieść się z ziemi, przyglądał się przy tym uważnie jego twarzy, szukając w niej oznak czegokolwiek niepokojącego. A kiedy niczego takiego nie dostrzegł, kiwnął głową z uznaniem.
- Dobrze – powiedział jedynie, puszczając jego dłoń i otrzepując się z ziemi, wrócili na ścieżkę.[/quote]
- Jaka wydra? – zdziwił się, nie usłyszawszy dokładnie o co mu chodziło, zmarszczył brwi, siekąc trupa przed sobą.
Bazyliszek? I jakaś wydra? Czy Fenrir zdążył się czegoś opić i mu nie powiedział? Nie zaprosił, łajdak jeden, a teraz świetnie się bawił samemu?! Słysząc jednak drugą część wypowiedzi przyjaciela, musiał się powstrzymać, żeby nie palnąć się w czoło. Wyrwa! Już pamiętał, jak skurczybyka tydzień szukali, bo wybił wszystkie kurczaki w pobliżu Rote i musieli ukraść jakiegoś z Kali, żeby używając go jak psa gończego wytropić go i wykurzyć z nory.
- Się da zrobić! – zapewnił rozbawiony, ciekaw jaki przyjaciel miał niby plan. Uwielbiał być jego przynętą. Zawsze miał potem co opowiadać, jak w ten dzień kiedy przebrani za pasterki czekali w szczerym polu na Południcę.
Pozostawiony samemu, Julian podwoił wysiłki, by żaden z truposzy nie przedostał się przez niego w kierunku całej reszty, która nie wiadomo co robiła, ale na pewno mu nie pomagała, co przyjmował z głębokim prychnięciem i przewróceniem oczami. I po co mu była ta kretyńska wyprawa?! A tak, bo chciał zwiedzić świat… Słysząc krzyk przyjaciela, obrócił się zwinnie i w locie złapał nieco mokrą, pokrytą krwią szmatkę.
- NIE CHCĘ wiedzieć, skąd to masz – stwierdził chłopak z obrzydzeniem, ale zgodnie z życzeniem pomachał materiałem przed resztkami twarzy umarlaków, kręcąc przy tym zachęcająco tyłkiem i robiąc zabawne miny.
- No co? Chcecie trochę krwi i kości? Chcecie? To mnie dorwijcie! – parsknął, uciekając niczym rącza sarenka pomiędzy krzaki, wycinając przy tym drogę trupom do wspomnianego wcześniej przez Fenrira wykrotu, który był tak głęboki, że normalny człowiek miałby problem by wydostać się z niego bez pomocy drugiej osoby, a co dopiero takie niemyślące ścierwo. W pierwszej chwili, Julian po prostu przeskoczył dziurę, machając chusteczką nad przepaścią, parskając śmiechem, kiedy co najmniej dwa truposze dały się nabrać na tę tanią sztuczkę i tylko gapiły się na niego nierozumiejącym wzrokiem z dna rowu.
- Głupole – stwierdził chłopak rozbawiony, ani na chwilę nie przejmując się, nawet kiedy reszta ogarnęła, że w ten sposób nie dostanie ani człowieka, ani krwi i zaczęła uskuteczniać obchodzenie dołu. Wystarczyło kilka kopów i podciętych kolan, by wszystkie znalazły się na dnie.
- Szkoda, że nie mamy żadnej kiełbasy – stwierdził podobnym tonem Julian, odbierając od przyjaciela jedną butelkę, by polać nią solidnie trupy w dole, oblizując przy tym niegrzecznie wargi. – Chociaż… wydaje mi się, że w tamtym towarzystwie mamy ich aż cztery i że jedna szczególnie zwróciła na siebie twoją uwagę, Fen – zauważył dwuznacznie, spoglądając bystro w oczy przyjaciela, które błyszczały tak jak jego uśmiech, szczerze i bez jego wkurzającej maski.
Zaproponowanemu alkoholowi nie odmówił, aczkolwiek tylko zamoczył wargi, nie mając ochoty by od początku podróży cuchnąć wódką, choć miał wrażenie, że było już odrobinę za późno… No cóż, mówi się trudno, jak stwierdził wylewając resztkę na łeb jednego ze stworów.
- Z wielką przyjemnością, przyjacielu! – westchnął z mściwą uciechą Julian wyjmując z kieszeni krzesiwo.
Po chwili z wielkiego dołu dało się słyszeć trzask płomieni i głośniejsze, pełne wściekłości jęki palonych trupów. Julian odsunął się od dołu czym prędzej, nie mając ochoty by do jego nozdrzy dotarł smród palonych ciał, zostawiając tę wątpliwą przyjemność Fenrirowi, gdyby chciał tam jeszcze zajrzeć. On nie czuł takiej potrzeby. Zgarnął puste butelki po spirytusie i chusteczkę nasączoną krwią, oddając zaraz fanty wyższemu mężczyźnie.
- Nie minęło nawet pół godziny, a ja już zdążyłem się zmachać i spocić… Myślisz, że są przewidziane jakieś postoje na kąpiel? – zapytał, wąchając z rezerwą swoje pachy… - Cóż, ujdzie… - stwierdził ostatecznie, choć lepiej by się czuł gdyby miał chwilę na opłukanie się, miał wrażenie, że przesiąkł zapachem trupa…
- Zombie nie ma, nie musicie dziękować na kolanach, choć nie przeczę że taka forma wdzięczności byłaby mile widziana – oświadczył kiedy wynurzyli się z lasu i zastali całą resztę, gotową do drogi, wyglądającą jakby nic się nie stało! Czysta bezczelność, ot co!
Volant nie należał do ludzi niecierpliwych, wbrew pozorom. Był bardzo cierpliwy, jeśli dało mu się podwody by cierpliwość okazać. Błędy były takim powodem, choć jak sam mag uważał, były ich dwa typy, błędy, które wynikały z niepewności, z braku wiedzy, czy umiejętności i te od zawsze wybaczał, tłumaczył sto razy jedną rzecz jeśli trzeba było, w zależności od poziomu starania się ucznia. Były też błędy drugiego rodzaju, tak zwane przez niego „głupie” błędy wynikające z zadufania, arogancji, pośpiechu, czy zwykłego olewania sprawy i tych z kolei mag nie wybaczał nigdy. Przyglądając się Ismailowi nie widział błędów drugiego rodzaju, pierwszych jak na razie też nie, choć miał wrażenie, że jego ruchy, gdy próbował odnaleźć przyczynę sytuacji w jakiej się znalazły nie należały do tych, którymi posłużyłby się sam Volant. Niemniej, wniosek pozostał prawidłowy. Mężczyzna kiwnął głową, powstrzymując się od komentarza, że argumentacja nie była potrzebna. Potrafił poznać, kiedy ktoś wiedział, a kiedy strzelał, licząc na łut szczęścia, wtedy dopytywał.
Nie powiedział jak na razie nic, wpatrując się w poczynania młodego maga i słuchając tego co paplał, choć jak na jego gust mniej gadania, więcej robienia było zdecydowanie lepsze, ale nadal nie komentował, starając się mimo wszystko ograniczać swoje zwyczajowe zirytowanie zanim poznał szczeniaka na tyle, by wiedzieć, kiedy było to potrzebne jemu, a kiedy Volantowi. Był też ciekaw, co pchała takim jak on Akademia do głowy, choć jak zauważył, to co Ismail mówił, było niemal recytowaniem z podręcznika, co niekoniecznie mu się podobało. Jego twarz od zawsze odzwierciedlała każdy jego stan ducha, więc i tym razem lekkie zirytowanie pojawiło się na jego twarzy, choć nie miało tym razem nic wspólnego z tym, co białowłosy powiedział. Był raczej zły na Akademię, że tak pojętne umysły napychali jedynie książkową wiedzą, tak odmienną przecież od praktyki.
Kiedy chłopak ruszył w poprawnym kierunku, Volant podążył za nim, zastanawiając się, jak problem rozwiązać. Niby proste, niby szybkie, a jednak więcej z tym było zachodu niż można się było tego spodziewać. No i nie chciał, by to Ismail zajął się tą męczącą częścią. Jeszcze nie doszedł do siebie po wczorajszym czarowaniu, co tylko napawało maga niepokojem o stan jego magii i ciała. Co oni im robili, że tak proste zaklęcia pozostawiały na ich aurze takie znaki? Musiał koniecznie dowiedzieć się jak do tej pory szczeniak żył i czarował. Miał tylko nadzieję, że dało się to wszystko odkręcić…
- Zaczekaj – powiedział sucho, kiedy dotarłszy do miejsca, gdzie pod stopami wyczuwał wyraźnie anomalię w postaci wybrzuszenia żyły mocy, Ismail uniósł ręce jak gdyby to on miał zamiar to zrobić. Wbrew pozorom, Volant doceniał starania, wysiłki i inicjatywę. Nie chciał jedynie by chłopak resztę podróży spędził śpiąc, czy wręcz będąc nieprzytomnym z wyczerpania.
- Nie powiedziałem ci tego wczoraj, bo nie chciałem cię martwić, ale sugeruję byś na razie nie używał magii. Twoja aura jest dziwna, niepokoi mnie. Chciałbym ją zbadać, kiedy zatrzymamy się na postój i spróbować ją naprawić, jednak do tego czasu, nie szkodź sobie bardziej niż już to zrobiłeś – powiedział, posyłając mu poważne spojrzenie czarnych oczu. Nie mówił tego z czystej złośliwości, bo do bycia złośliwcem też było mu daleko. Nie chciał raczej zobaczyć tak dobrze zapowiadającego się adepta magii rozerwanego gdzieś w trakcie drogi nadmiarem, lub wręcz przeciwnie niedoborem energii.
Zaraz jednak odchrząknął, siadając na ziemi, dokładnie z jednej strony wybrzuszenia, wskazując chłopakowi miejsce po drugiej stronie, a kiedy to zrobił, wsunął palce w trawę, maczając palce w czystej, złotej energii, która przelała się przez jego palce, unosząc odrobinę szare kosmyki jego włosów do góry.
- Zapewne naczytałeś się o tych żyłach, wiesz więc że oplatają cały świat i dzięki nim nawet pozbawiony energii mag może czarować. Nie polecałbym jednak tego bez ostateczności, to czysta, nieprzetworzona energia, niedostosowana do nikogo i niczego, tym bardziej do ludzkiego, kruchego ciała. Widziałeś co robi z umarłymi, z żywymi jest podobnie, choć kiedy panujesz nad sobą i potrafisz przerwać napływ energii, nic ci się nie stanie. Mniej więcej to samo musimy zrobić tutaj. Jeśli poszukasz głębiej, znajdziesz prawdziwą żyłę, której ta anomalia jest częścią, ale taką, bez której sobie poradzi w przeciwieństwie do tego kawałka. Odetniemy go od głównego nurtu i przelejemy na otaczające nas drzewa. Nie przestrasz się kiedy to się stanie, taka magia bywa gwałtowna, ale nie zrobi nam krzywdy. Ah i pod żadnym pozorem nie próbuj z niej czerpać. Rozerwie cię. Roślin to nie dotyczy, one cały czas korzystają z tego źródła – wyjaśnił, choć podejrzewał, że nie musiał. Wolał jednak się upewnić, że Ismail wiedział na co się porywał i choć Volant nie kazał mu czarować, to było co innego. Miał zamiar wykorzystać jego i siebie jako katalizator dla energii, a ta, jeśli tylko nie spróbują napełnić nią swojego źródła, nie powinna zrobić im krzywdy.
- Daj mi rękę – powiedział, wyciągając swoją dłoń, by spleść ich palce ze sobą. – W ten sposób jeśli któremuś z nas coś się stanie, drugi będzie mógł zerwać połączenie z żyłą – wyjaśnił, choć nie dodał, że to było raczej zabezpieczenie dla samego Ismaila niż dla niego. Wyczułby, gdyby choćby przez przypadek chłopak zaczął czerpać z żyły i byłby w stanie oddzielić jego energię od tej należącej do natury. Ale potrzebował kontaktu by być w stanie to zrobić.
- Gotowy? – zapytał cicho, a nie słysząc sprzeciwu, ich złączone dłonie przytknął do ziemi, posyłając w głąb żyły myśl, by odnaleźć miejsce, w którym łączyła się z jej głównym nurtem i siłą woli otoczyć ją swoją mocą i zaciskać ją wokół żyły coraz bardziej i bardziej, aż całkowicie oddzielił ją, pozwalając rzece płynąć dalej spokojnym nurtem.
Kiedy Isamil zrobił to samo i zostało im tylko rozładowanie tej cząstki, uniósł wolną rękę, przesuwając palcami po źdźbłach otaczającej ich trawy, patrząc na drzewa i pozwalając by dzika, czysta energia przepłynęła przez jego ciało, wtłaczając się w otaczający ich las, napełniając go słodką wonią. Drzewa wokół nich zatrzeszczały, trawa zaszeleściła, kiedy pnie nagle zrobiły się dwa razy grubsze, gałęzie wystrzeliły w niebo, a krzewy obrosły pękami ciężkich kwiatów. Trwało to zaledwie chwilę, a otaczający ich kawałek lasu wyglądał jakby miał co najmniej dwieście lat więcej, piękny, dziki i majestatyczny. Volant odetchnął, a nikły uśmieszek uniósł kąciki jego ust do góry.
- W porządku? – zapytał, podnosząc się z trawy, która teraz sięgała mu do pasa, pomagając przy tym białowłosemu podnieść się z ziemi, przyglądał się przy tym uważnie jego twarzy, szukając w niej oznak czegokolwiek niepokojącego. A kiedy niczego takiego nie dostrzegł, kiwnął głową z uznaniem.
- Dobrze – powiedział jedynie, puszczając jego dłoń i otrzepując się z ziemi, wrócili na ścieżkę.[/quote]
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Eden zdawał sobie sprawę jak cenny budulcem energii była dla niego esencja. Nigdy nie zgodziłby się na jej bezpodstawne marnowanie, tym bardziej że wiedział, ile trudu włożył Mae by odłożyć ją na zaś. W końcu żaden z nich nie był w stanie przewidzieć, ile zajmie im czasu, dotarcie do Akademii. Nikt też nie gwarantował dłuższych postojów w miastach, gdzie mogliby uzupełnić ewentualne braki. Eden przechodził bowiem głód na zupełnie innych warunkach niż ludzie czy niższej rangi demony. Ten zaś stanowił zagrożenie nie tylko dla niego samego, ale także osób będących w zasięgu wygłodniałego demona.
Oceniwszy sytuację, ostatecznie i tak zgodził się na poświęcenie jednej buteleczki w ramach zaspokojenia głodu leszego. Rósł w nim poziom empatii na widok spragnionego, leśnego demona, który niedługo sam nie będzie już w stanie nic upolować. Głód nie pozwoli mu jednak od razu zakończyć swojego żywota. Wpierw bowiem ścianki jego żołądka zaczną się skurczać, a sam organizm z chęcią walki o przeżycie, zacznie wyniszczać i zjadać siebie od środka. Eden nie miał serca by do tego dopuścić, ponaglając tylko Mae by przyniósł mu potrzebne składniki.
— Nie będziemy zabijać zwierząt, Mae. Leszy jest powiązany z lasem. Rozgniewamy go tym jeszcze bardziej —wytłumaczył, gdy tylko jego przyjaciel wrócił z powrotem, tym razem z buteleczką esencji i małą fiolką czerwonej cieczy. Rozumiał jego niechęć do tego, co zamierzał zrobić, bo w końcu sam wpajał mu i podkreślał jak ważna dla niego do przeżycia jest esencja. Nie mógł nie rozczulić się na widok tych maślanych oczu, z którymi na szczęście nauczył się już radzić. Pogłaskał go zaraz uspokajająco po włosach, po czym zabrał się za przygotowywanie kleistej brei składającej się z krwi jakiegoś nieszczęśnika i uczuć ukradzionych innej biedaczynie. Gdy tylko świeży zapach dostał się do nozdrzy zwierzęcia, natychmiast zwrócił się w ich stronę, człapiąc powoli w kierunku Edena.
Przelał sobie odrobine mikstury do ręki i nadstawił ją w stronę bestii, zupełnie nie zważając, że ten mógł w każdej chwili odgryźć mu ją całą, skuszony smakiem gęstego, krwistego kiślu. Zwierzę wcisnęło pysk w dłoń demona, zlizując ciecz z jego ręki, podczas gdy drugą Eden wtopił w futro niedźwiedzia, z czułością przeczesując sierść palcami.
— Masz rację. Myślę, że coś go przepędziło z jego lasu i szuka nowego. Ten jednak jest już zajęty i nie powinien zostawać dłużej w tym miejscu — myślał głośno, zgadzając się co do tego, że kruki prawdopodobnie starały się jedynie wygonić intruza z zajętego już terenu. Eden przez chwile zastanawiał się co z tym fantem zrobić, zerkając co jakiś czas w stronę leszego, który najedzony, wydawał się już dużo spokojniejszy i gotowy odpocząć sobie pod pieniem jakiegoś drzewa. Starszy wyczuł ręce obejmujące go nagle wokół klatki piersiowej. I nawet jeśli jeszcze przed chwilą miał jakiś moment zawahania, czy powinien brać odpowiedzialność za leśnego demona, jego przyjaciel błyskawicznie rozwiał wszelkie jego wątpliwości.
— Dobrze, no już dobrze — zgodził się, przekręcając lekko oczami, kiedy pod wpływem napływu szczęścia, Mae pocałował jego policzek. Pokręcił z niedowierzaniem głową na to, jak przekupny stawał się przy mniejszym demonie, który wywierał coraz większy wpływ na decyzje Edena. Zawsze brał jego zdanie pod uwagę, choć tym razem sam zdawał sobie sprawę, że powinni temu leszemu pomóc.
Jeszcze raz przeczesał sierść zwierzęcia, zamykając przy tym oczy, skupiwszy się na by zamienić go w coś, co było nieco bardziej poręczne i mniej zauważalne niż ogromny niedźwiedź człapiący za podróżującymi. Już po chwili leszy pod wpływem woli Edena wkradającego się do zakamarków jego umysłów, narzucił mu zmianę formy. Ten zaś skurczył się do wielkości małej piąstki i ledwie dało się go zauważyć w gęstej trawie. Najedzonego, małego leśnego stworka starszy demon wziął do ręki po czym wręczył go Mae.
— Zaopiekujesz się nim do czasu aż nie znajdziemy mu nowego domu. Tylko proszę Mae, nie chwal się nim przed nowymi znajomymi — zmarszczył brwi, dostrzegłszy dwójkę łowców, która najwyraźniej wróciła już po uporaniu się z trupami. Mimo wszystko, wolał pozostać czujnym przy dwójce ludzi, których intencje dalej nie były mu znane.
— Co z wybrzuszeniem? — zwrócił się do starszego maga, który po dłuższej nieobecności, wrócił wraz z Ismailem z lasu. Wszystko wskazywało na to, że udało im się uporać zarówno z leszym, jaki i trupami, a przede wszystkim zaradzić temu, co niszczyło i zatruwało las.
Współpracowanie z Julianem było czystą przyjemnością szczególnie, że obaj dogadywali się lepiej niż stare małżeństwo. Ciężko było o bardziej wiernego i zaufanego towarzysza podróży, który nie dość, że nigdy nie poskąpił Fenrirowi jego pomysłów, to jeszcze zawsze wiernie odwzorowywał to, o co starszy go prosił. Choćby nie wiem jak abstrakcyjne rozwiązania chodziły po jego głowie, zawsze mógł liczyć na dozgonne wsparcie blondyna. Dlatego właśnie wybrał jego, bo nie wyobrażał sobie by z kimś innym miał przemierzać góry i doliny, napotykać na swojej drodze parszywe stwory i palić ogniska z trupich ciał umarlaków. A bawił się przy tym lepiej niż z kimkolwiek innym w stajni czy w łóżku! Już dawno nie czuł takiej adrenaliny.
— Już kiełbasek ci się zachciało? Ledwie dobrnęliśmy do południa — zaśmiał się, zdając sobie sprawę, że mieli dokładnie te samo poczucie humoru, a dwuznaczność ich wypowiedzi rozumieli tylko oni sami. Spojrzał zaraz zdezorientowany na Juliana, przez chwilę udając, że zupełnie nie wie o czym jasnowłosy mówi i kogo takiego ma na myśli. Sam nie przyznałby się do dbania o bezpieczeństwo zupełnie obcych mu osób, z którymi miał podróżować. Bo co mu niby szkodziło, gdyby jednego z nich miał użreć jakiś trup?
— Damom w opałach się nie odmawia — stwierdził po chwili z uśmiechem, którym starał się przykryć swoją wcale nie tak ogromną bezuczuciowość. Fenrir miał w sobie więcej dobroduszności niż jej ukazywał, szczególnie w sytuacjach, które wymagały od niego szybkich działań. Zawsze podejmował tę bezpieczniejszą decyzję. Wracając jednak myślami do ciemnowłosego, któremu oddał swój sztylet, a który wykorzystał jego nieuwagę do zgarnięcia z kieszeni jego spodni fiolki, nie mógł powstrzymać rozbawienia cisnącego mu się na usta. Dał się podejść na ładne oczy i odrobinę dotyku w miejscu, które sam nie uznałby za święte, toteż nawet nie przejął się, że ktoś bezczelnie zmacał mu tyłek. Przynajmniej miał miłe w dotyku łapki! Bardziej po jego głowie krążyła myśl, ż Maellosu w jakiś sposób na niego wpłynął. Ujął go swoim urokiem, nie musząc przy tym zbyt wiele robić. Cóż, Fenrir nie mógł puścić tego płazem szczególnie, że coś mu zdążył już obiecać.
Przez chwile stał jeszcze przed padłem, z którego czuć było zapach unoszącej się siarki, spirytusu i okropnego odoru padliny, który mógł wydawać się nie do zniesienia dla osób o bardziej wrażliwym węchu. Ogień pożerał trupy jakby były nic nieznaczącym dla niego przeciwnikiem. Fenrir nie mógł odmówić sobie tego widoku do momentu, gdy nie zauważył, że jego przyjaciel zaczyna się zbierać, aby wrócić do reszty.
— Zmachać i spocić i to niestety nie w sposób, jaki byśmy chcieli! — dogonił go zaraz w podskokach, beztrosko zarzucając ramię na szyję blondyna, żeby zwolnił nieco tempo i zaczekał na niego. Alkohol przyjemnie rozchodził się w jego żyłach i czuł się wyjątkowo zrelaksowany. Bez problemu poradzili sobie z gromadą trupów, tak na dobry początek dnia. — Hm myślę, że da się coś załatwić. A dasz mi umyć sobie plecki? — rzucił zaczepnie, na co zaraz otrzymał solidne uderzenie w łokcia w żebra i razem w akompaniamencie żartów wrócili do całej reszty, która szykowała się już do drogi. Najwyraźniej nie tylko oni tak sprawnie poradzili sobie z truposzami, bo po co dziwnym, leśnym stworze także nie było już śladu. Nic nie wskazywało też by mieli dłużej zwlekać z wyruszeniem w dalszą podróż.
Fenrir odsunął się więc wreszcie od Julka, kątem oka zerkając tylko na ciemnowłosego który, jak gdyby nigdy nic wpakował się już na konia, najwyraźniej nie spiesząc się z oddaniem mu broni. Aż prychnął z rozbawienia, samemu zbierajac swoje rzeczy i upychając je w wolne miejsca przy siodle. Dobrze, w takim razie załatwią to na innych warunkach i o innym czasie, ale na pewno nie miał zamiaru puścić mu tego w niepamięć. Buteleczki z krwią były tak samo ważne jak jego sztylet i dziwnym trafem... wszystko zagarnął dla siebie ten jeden, młody osobnik, w którym do tej pory Fen widział tylko szczerzący się uśmiech i rozbawione spojrzenie.
Dalsza podróż minęła już bez większych trudności na drodze, a kiedy wyszli z lasu, słońce był u samego szczytu nieba, nieprzyjemnie oślepiając ich w oczy i grzejąc skórę pod grubą warstwą ubrań. Natrafili na naprawdę sprzyjającą pogodę, ale robił się ukrop w samo południe, a konie domagały się nawodnienia.
Widząc, że nikt nie odzywa się ani słowem, Fenrir westchnął ciężko, samemu wysuwając się lekko na przód, żeby zabrać głos. Mimo wszystko zdawał sobie sprawę, że cały dzień w podróży wcale nie przyniesie im tyle korzyści i nie nadrobią straconego czasu, a jedynie jeszcze bardziej wymęczą organizm, odwodnią się i kolejny dzień spędzą na spaniu do samego południa.
— Niedaleko stąd jest Kali więc jeśli ktoś zapomniał zaopatrzyć się w dodatkową parę majtek na zmianę, to jest to ostatni dzwonek na odwiedzenie targu — odparł, kiwnięciem głowy wskazując na zachód skąd dość blisko do niedużej mieściny położonej u podnóża Rote, która szczyciła się w handlu zwierzyną i wyrobami ze skór. Sam miał również tam pewną sprawę do załatwienia, chociaż wolał się z nią jednak nie wychylać, czekając aż koś pierwszy zgłosi się z chęcią zahaczenia o targ.
— Potrzebujecie drugiego konia? Julianie, weźmiesz te nasze do strumyka? —zauważył, zerkając przy tym na Ismaila, który jako jedyny nie posiadał własnego wierzchowca i skazany był na łaskawość jego przyjaciela. Samemu zszedł z siodła, a gdy magowie doszli wreszcie do porozumienia odnoście kupna dodatkowe zwierzęcia, od razu zgłosił się z chęcią zaprowadzenia na targ. Zerknął zaraz z wyraźnym zadowoleniem na starszego maga, ciesząc się akurat na jego towarzystwo.
— Widzę, że już ci lepiej. Dobrze widzieć cię w lepszej kondycji niż ostatnim razem — zagadnął niejasno, gdy tylko oddalili się od pozostałej grupki idąc w stronę targu. Był ciekaw jak dobrą pamięć ma Volant i czy tamtego wieczoru zapamiętał coś więcej poza łzami, które popłynęły jak rzeka po jego zarumienionych policzkach, a których Fenrir był świadkiem.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[justify]
Niechęć z jaką podchodził do dzielenia się cenną esencją nie wzięła się znikąd. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego co taki głodny demon piątego stopnia sobą reprezentował i wolał żeby ta wiedza do jego osoby się ograniczała. Ba! Poza wrednym charakterem i nieobliczalnym usposobieniem nienajedzonego Edena pozostawała kwestia jeszcze jego głodu. Wtedy on też robił się markotny i chociaż raczej z sił opadał niżeli je kumulował aby w formie złości z siebie zrzucać, nadal nie był to widok ani przyjemny ani zachęcający. Z tego też powodu początkowo trzymał pełną buteleczkę esencji przy swoim ciepłym serduszku i patrząc na swojego przyjaciela wyczekująco liczył na to, że ten od tego pomysłu odejdzie.
Niestety, Eden uparcie wpatrywał się w jego oczy oczekując od niego wszystkich potrzebnych składników na co on ostatecznie westchnął i wszystko oddał. Nie chciał się kłócić, tym bardziej w towarzystwie całkowicie obcych osób które nie powinny rozumieć i wiedzieć pewnych kwestii. Zamiast tego zajął się swoim małym otoczeniem, wysuwaniem wniosków które wypowiadał na głos i cieszeniem się delikatnym dotykiem jakim został obdarowany. Ostatecznie jednak spojrzał na to co robi Eden, a widząc jak stworzenie gwałtownie zaczyna się zmniejszać, podniósł brew zaskoczony. Ostatecznie w jego dłoniach został złożony mały… patyczak? Dziecko enta? Stworzonko z korzonkami w ramach rączek i nóżek, z wielkimi czarnymi paciorkami jako oczami i potworną szczęką rozwartą w uśmiechu. Aż uchylił usta w podziwie.
- To Ty tak umiesz?! – Zaskoczył się po czym spojrzał ponownie w oczka Leszek i na Edena. – Też mogę być taki kieszonkowy?! – Otworzył ponownie usta w geście podziwu po czym zaczął głaskać malucha między Różkami dwoma palcami.
- Jaki słodki! Dam mu imię! – Oświadczył dumnie chowając go do zewnętrzne kieszonki płaszcza z której stworzonko mogło mieć widok na drogę ale nie powinno przykuć niczyjej uwagi. Przynajmniej nie w kwestii zwyczajnych osób, co do bystrości swoich towarzyszy najpewniej przekona się w najbliższym czasie. Niemniej, budowa kieszeni która była zasłonięta również od góry, zakładana materiałem, powinna mu wiele ułatwić.
W momencie gdy w ich otoczeniu pojawili się najpierw łowcy, a później też magowie, poklepał delikatnie kieszeń czując jak leszy jeszcze chwilę się wierci po czym wzdycha cicho i idzie najpewniej spać po sytym posiłku. Jednocześnie zabrał od Edena swoją fiolkę na esencję dmuchaną ze specjalnego szkła i tą należącą do Fenrira którą wypadałoby napełnić krwią. Zanim jednak wolał ją trochę przemyć żeby nie zaczęło się za szybko tężeć. Na pytające spojrzenie demona lekko się obruszył tłumacząc mu, że nie jest złodziejem, tylko pożyczył i miał do zwrócenia cały zestaw po czym podszedł do swojego i Edena konia żeby je nieco uspokoić.
Krótka rozmowa jaka wywiązała się nie dotyczyła bezpośrednio jego. Nagle spochmurniał i martwiąc się poważnie o ich zapasy zastanawiał się kiedy i czy trafią na jakieś miasteczko w którym mógłby pozbierać chociaż pół flakonika. Nie było to wiele ale zawsze zapewniało pewien zapas. Słysząc więc o fakcie, że będą przejeżdżać niedaleko pewnej mieściny odetchnął cicho z ulgą. Ruszy w nocy żeby szukać pijaków, ewentualnych lunatyków czy osoby targane koszmarami. Pozbiera co się będzie dało i chociaż nie będzie to najsmaczniejsza z jego kompozycji, wiedział że Eden nie miał maniery narzekać.
Powrót do podróży przebiegł dość gładko i z ogromnym powściąganiem od komentarzy z jego strony. Ismail ponownie w siodle z Julianem od którego odsuwał się obecnie nie tylko z powodu dyskomfortu ale również swądu spalonych ciał, oni wszyscy na grzbietach swoich wierzchowców i trzymający się raczej w znajomym otoczeniu. On jechał koło swojego przyjaciela i rozglądając się z ciekawością przegryzał jabłko które ze sobą wziął. Nie zagadywał już widząc, że wszyscy siedzą w ciszy i skupieniu, poza tym obiecał że nie będzie się za bardzo zaznajamiał. Niemniej, brunet z którym zdążył już nawiązać tą cienką nić zaczepek nagle wyszedł naprzód i z propozycją która nakłoniła go do zastanowienia się nad sobą. Spojrzał na swój płaszcz, spodnie. Fuj! Wszędzie krew zombie.
- Pójdę z Tobą, muszę się trochę opłukać. – Zaproponował do Juliana i po tym jak rozbili obóz – za sprawą magii było to zarówno wybornym widowiskiem jak i łatwizną – i rozsiodłali konie, ruszył trzymając troje zwierząt w celu zaprowadzenia do wodopoju.
Droga do kryształowo lśniącej rzeczki była malownicza, szerokim szlakiem przez las, i nie oddalona specjalnie daleko od całego ich dobytku. W tym czasie Mae obserwował ukradkiem blondyna dokładnie badając jego sylwetkę, wzrost, szukając potencjalnej broni schowanej w dziwnych miejscach o których by nie pomyślał. Ostatecznie przygryzł delikatnie wnętrze policzka i uśmiechając się przyjaźnie odchrząknął.
- Wpadliśmy w pewien paradoks, prawda? – Zagaił, a gdy skrzące się lazurowe oczy spojrzały w jego stronę, on nadal się słodko uśmiechał. – Łowca będący w podróży z demonem, który dodatkowo przypadkiem uratował mu życie? Nieco zabawne, można by na tej podstawie napisać niezłą balladę.
[justify]
Strefa anomalii wyglądała trochę jak inny świat. Krążąca w powietrzu, niestabilna magia sprawiała trudności w oddychaniu, a jednocześnie wkradając się do oczu sprawiała, że kolory wyglądały na intensywniejsze, a każdy nieprzewidziany ruch w oddali przykuwał spojrzenie. Podobnie było ze zmysłem węchu który wariował od omamów tego co dana, poszczególna osoba uwielbiała. Jemu pachniało pysznymi babeczkami z kawałkami czekolady albo jabłecznikiem! Kochał dobrze wypieczone ciasta, kochał wszystko co wyrabiane było w piecu i co po wyjęciu sprawiało, że ślinka ciekła. O! Właśnie poczuł świeżą chałkę!
Oblizał się czując nagle wzrastającą ochotę na przekąszenie czegoś gdy niespodziewanie, bardzo suchym tonem, naprostował go Volant. Od razu się wyprostował i przenosząc na niego oczy czekał na reprymendę? Tak to brzmiało, jakby miał do niego jakieś pretensje, a on tylko cieszył się tym nierealnym marzeniem o dobrej bułeczce! Niemniej, kolejne zdanie sprawiło, że przekręcił głowę niczym zdziwiony szczeniak po czym spojrzał na swoje dłonie i ponownie w oczy mistrza.
- Co oznacza „dziwna”? Owszem, wczoraj w sposób nieprzemyślany użyłem magii ziemi ale dzisiaj czuje się już całkowicie normalnie. – Zapewnił chociaż… jakby się nad tym zastanowił to zjadłby bułeczkę! Na pewno od tego by się mu humor poprawił, a i energii by miał więcej! Odpowiedzi jednak nie otrzymał, oblizał się jedynie w nieco nerwowym geście po czym zgodnie z instrukcjami maga, zajął miejsce naprzeciwko niego. W tym czasie zaczął z lubością obserwować leniwie płynącą mu przed oczami magię, która niemiłosiernie kusiła żeby zanurzyć w niej rękę. Zastanawiał się jaka była. Bardziej szorstka czy miękka jak puch? Lodowata czy gorąca? Przelewała się przez palce czy osadzała na opuszkach? Nie chciał poznawać odpowiedzi na te pytania w obawie przed zawałem serca, niemniej ciekawe pole do dyskusji!
Przyglądając się poczynaniom maga rozejrzał się dookoła siebie. On również siedział w magicznym osadzie. To nie to samo co wartki strumień ale dawało pewien obraz… zanurzył delikatnie jeden palec i z pewnością odpowiedział sobie na dwa pytania: szorstka i osadzająca się. Fascynowała go! Czuł również, że jego kosmyki zaczynając się unosić co lekko zaczęło go łaskotać, nie umiał w pewnym momencie zdusić w sobie delikatnego uśmiechu i podrapania się po karku. Nie, nigdy nie był przy żyle, to był definitywnie pierwszy raz i było dokładnie tak jakby sobie to wyobrażał! Fascynująco!
- Chwilka! – Stwierdził po pierwszych kilku słowach na które tylko przytakiwał. – Chcesz żebym dotknął żyły? A to nie jest niedozwolone? – Dopytał się mocno zdziwiony bo w Akademii kategorycznie zakazywano im zbliżania się do tych pokładów energii ze względu na ich nieobliczalność. Podobno rozrywało każdego maga który z zachłanności czy zwykłej ciekawości próbował dotknąć tego co nie należało nigdy do niego, a czemu on powinien podlegać.
Zaskoczenie na jego twarzy dorównało temu w oczach Volanta, a on jeszcze raz słuchając, dokładnie zapisując w pamięci fakt, że MOŻNA dotykać żył, odchylił się nieco do tyłu mocno skonsternowany. Jak wiele nauki… było fikcją? I po co w ogóle ta istniała?
- Przepraszam. Nie spodziewałem się. – Odchrząknął w momencie gdy się już nieco z nowymi informacjami oswoił po czym wrócił do uważnego słuchania. Ba! On był przeświadczony, że dopiero teraz poznał prawdę i miał zamiar kategorycznie tego spróbować! A może magia ta jest lodowata niczym tafla zamarzniętego jeziora! Musiał to sprawdzić.
- Przepuścić magię, zamknąć przebieg, wygaśnie. Nie czerpać, pełne opanowanie. Zrozumiano. – Przytaknął po czym nieco niepewnie podał mu rękę. Pewny uścisk sprawił, że podobny odwzajemnił po czym wziął spokojny i głęboki oddech.
Gwałtownie rozpoczęty proces sprawił jednak, że całe powietrze z płuc uciekło mu szybko przez usta, a nabranie kolejnego, pełnego oddechu stało się skomplikowane. Jego oczy zalśniły intensywnie gdy wpatrywał się w ziemię, a gdy oczy podniósł nagle zobaczył. Aury, żyły, przesmyki mocy! Cały świat tętniący magią i dopiero teraz nabrał spokojnie powietrza.
W kolejnej chwili jednak zrobiło się ponownie źle. Połączenie się z żyłą wprawiło jego serce w szybkie drżenie, a on kuląc się nieco próbował jakby osłonić się przed magią. Nic mu to nie dało i tylko silny ucisk palców, szeptane słowa „spokojnie, przepuść” nie pozwalało mu nagle się zatracić, zaczerpać całą tą magię która bez problemu wypełniłaby pustkę odczuwaną przez niego od zawsze.
Uczucie przepływu było cudownie energetyzujące. Po chwili pełnego skupienia, zawalczenia z pokusą i odzyskania pełnej kontroli mógł wypełniać kolejne polecenia które chociaż między nimi nie padały głośno, wiedział że gdzieś tam wiszą. Ostatecznie udało się im wtłoczyć magię z powrotem pod ziemie, a gdy zostali oswobodzeni padł do tyłu dysząc ciężko.
- Niesamowite. – Przyznał pocierając policzki i czoło, przeczesując nieco mokrą grzywkę do tyłu. – Rozumiem dlaczego mówią, że nie powinniśmy ale dlaczego zakazują… – Mruknął bardziej do siebie, splatając ręce na piersi i przyglądając się gęstym koronom drzew nagle opamiętał się, że wyglądało tu nieco inaczej. Zdziwił się, podniósł i rozglądając dookoła uśmiechnął.
Chętnie skorzystał z pomocy przy wstaniu po czym otrzepując się z potencjalnego piasku czy kurzu spojrzał w zaniepokojone spojrzenie Volanta. Na ten fakt pomacał twarz sprawdzając czy nie urwało mu policzka, a słysząc komentarz odnośnie swojego stanu, skłonił się lekko puszczając Volanta przodem. Sam chętnie wdychał rześkie powietrze i z przyjemnością wychodząc ponownie na szlak odkrył, że zarówno po zombie jak i po leszym nie było już śladu. Jedyne więc na co musiał poczekać to jego współjeździec i ruszyć dalej w drogę!
To czego nie spodziewał się poczuć po tej gamie cudownych zapachów to swąd palonego, ludzkiego ciała który otulał blondyna. W pierwszej kolejności go zemdliło, później się nieco przyzwyczaił, później znowu był zielony i miał ochotę iść pieszo. Za jakie grzechy?! Jedyne co było pocieszające to sama mina blondyna, który nie wydawał się zadowolony z przebiegu sytuacji. Dla nich obydwojga więc propozycja Fenrira okazała się wybawieniem, a gdy znaleźli miejsce na obóz, zeskoczył na trawę czując paskudne dreszcze na plecach.
- Rozłożę obozowisko, a później sam pójdę się wykąpać. – Oświadczył chociaż miał na myśli balię z gorącą wodą i różane mydło niżeli jezioro. Dlatego też tak chętnie, nie potrzebując instrukcji, rozkładał dwa magiczne namioty i ani się obejrzał, a został sam na sam z demonem. Zdziwiony rozejrzał się po pobliskiej okolicy, a natrafiając spojrzeniem na żeliwny kociołek i rozpalające się ogniska, podrapał się po policzku.
- Rozumiem, że zostaliśmy postawieni przed faktem przygotowania posiłku? – Zapytał nieco retorycznie aczkolwiek cichy pomruk niechęci upewnił go w tej sugestii.
- Sam jestem głodny aczkolwiek nie grzeszę odpowiednimi umiejętnościami… – Nie wiedział do końca czy robił to świadomie czy nie ale unikał budowania takich zdań, pytań czy stwierdzeń które kazałyby mu jakoś się zwrócić do demona. Per pan? Czy jaśnie demonie? Czy może w ogóle nie powinien? Ale żeby tak po imieniu? Miał z tym podobnie duży problem jak z rozeznaniem się jak przyrządzić potrawkę z zająca. Tak, Fen upolował po drodze zwierzaki, mieli zapas korzonków i jakieś warzywa. Nic tylko korzystać!
Pytanie: jak?!
Niechęć z jaką podchodził do dzielenia się cenną esencją nie wzięła się znikąd. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego co taki głodny demon piątego stopnia sobą reprezentował i wolał żeby ta wiedza do jego osoby się ograniczała. Ba! Poza wrednym charakterem i nieobliczalnym usposobieniem nienajedzonego Edena pozostawała kwestia jeszcze jego głodu. Wtedy on też robił się markotny i chociaż raczej z sił opadał niżeli je kumulował aby w formie złości z siebie zrzucać, nadal nie był to widok ani przyjemny ani zachęcający. Z tego też powodu początkowo trzymał pełną buteleczkę esencji przy swoim ciepłym serduszku i patrząc na swojego przyjaciela wyczekująco liczył na to, że ten od tego pomysłu odejdzie.
Niestety, Eden uparcie wpatrywał się w jego oczy oczekując od niego wszystkich potrzebnych składników na co on ostatecznie westchnął i wszystko oddał. Nie chciał się kłócić, tym bardziej w towarzystwie całkowicie obcych osób które nie powinny rozumieć i wiedzieć pewnych kwestii. Zamiast tego zajął się swoim małym otoczeniem, wysuwaniem wniosków które wypowiadał na głos i cieszeniem się delikatnym dotykiem jakim został obdarowany. Ostatecznie jednak spojrzał na to co robi Eden, a widząc jak stworzenie gwałtownie zaczyna się zmniejszać, podniósł brew zaskoczony. Ostatecznie w jego dłoniach został złożony mały… patyczak? Dziecko enta? Stworzonko z korzonkami w ramach rączek i nóżek, z wielkimi czarnymi paciorkami jako oczami i potworną szczęką rozwartą w uśmiechu. Aż uchylił usta w podziwie.
- To Ty tak umiesz?! – Zaskoczył się po czym spojrzał ponownie w oczka Leszek i na Edena. – Też mogę być taki kieszonkowy?! – Otworzył ponownie usta w geście podziwu po czym zaczął głaskać malucha między Różkami dwoma palcami.
- Jaki słodki! Dam mu imię! – Oświadczył dumnie chowając go do zewnętrzne kieszonki płaszcza z której stworzonko mogło mieć widok na drogę ale nie powinno przykuć niczyjej uwagi. Przynajmniej nie w kwestii zwyczajnych osób, co do bystrości swoich towarzyszy najpewniej przekona się w najbliższym czasie. Niemniej, budowa kieszeni która była zasłonięta również od góry, zakładana materiałem, powinna mu wiele ułatwić.
W momencie gdy w ich otoczeniu pojawili się najpierw łowcy, a później też magowie, poklepał delikatnie kieszeń czując jak leszy jeszcze chwilę się wierci po czym wzdycha cicho i idzie najpewniej spać po sytym posiłku. Jednocześnie zabrał od Edena swoją fiolkę na esencję dmuchaną ze specjalnego szkła i tą należącą do Fenrira którą wypadałoby napełnić krwią. Zanim jednak wolał ją trochę przemyć żeby nie zaczęło się za szybko tężeć. Na pytające spojrzenie demona lekko się obruszył tłumacząc mu, że nie jest złodziejem, tylko pożyczył i miał do zwrócenia cały zestaw po czym podszedł do swojego i Edena konia żeby je nieco uspokoić.
Krótka rozmowa jaka wywiązała się nie dotyczyła bezpośrednio jego. Nagle spochmurniał i martwiąc się poważnie o ich zapasy zastanawiał się kiedy i czy trafią na jakieś miasteczko w którym mógłby pozbierać chociaż pół flakonika. Nie było to wiele ale zawsze zapewniało pewien zapas. Słysząc więc o fakcie, że będą przejeżdżać niedaleko pewnej mieściny odetchnął cicho z ulgą. Ruszy w nocy żeby szukać pijaków, ewentualnych lunatyków czy osoby targane koszmarami. Pozbiera co się będzie dało i chociaż nie będzie to najsmaczniejsza z jego kompozycji, wiedział że Eden nie miał maniery narzekać.
Powrót do podróży przebiegł dość gładko i z ogromnym powściąganiem od komentarzy z jego strony. Ismail ponownie w siodle z Julianem od którego odsuwał się obecnie nie tylko z powodu dyskomfortu ale również swądu spalonych ciał, oni wszyscy na grzbietach swoich wierzchowców i trzymający się raczej w znajomym otoczeniu. On jechał koło swojego przyjaciela i rozglądając się z ciekawością przegryzał jabłko które ze sobą wziął. Nie zagadywał już widząc, że wszyscy siedzą w ciszy i skupieniu, poza tym obiecał że nie będzie się za bardzo zaznajamiał. Niemniej, brunet z którym zdążył już nawiązać tą cienką nić zaczepek nagle wyszedł naprzód i z propozycją która nakłoniła go do zastanowienia się nad sobą. Spojrzał na swój płaszcz, spodnie. Fuj! Wszędzie krew zombie.
- Pójdę z Tobą, muszę się trochę opłukać. – Zaproponował do Juliana i po tym jak rozbili obóz – za sprawą magii było to zarówno wybornym widowiskiem jak i łatwizną – i rozsiodłali konie, ruszył trzymając troje zwierząt w celu zaprowadzenia do wodopoju.
Droga do kryształowo lśniącej rzeczki była malownicza, szerokim szlakiem przez las, i nie oddalona specjalnie daleko od całego ich dobytku. W tym czasie Mae obserwował ukradkiem blondyna dokładnie badając jego sylwetkę, wzrost, szukając potencjalnej broni schowanej w dziwnych miejscach o których by nie pomyślał. Ostatecznie przygryzł delikatnie wnętrze policzka i uśmiechając się przyjaźnie odchrząknął.
- Wpadliśmy w pewien paradoks, prawda? – Zagaił, a gdy skrzące się lazurowe oczy spojrzały w jego stronę, on nadal się słodko uśmiechał. – Łowca będący w podróży z demonem, który dodatkowo przypadkiem uratował mu życie? Nieco zabawne, można by na tej podstawie napisać niezłą balladę.
[justify]
Strefa anomalii wyglądała trochę jak inny świat. Krążąca w powietrzu, niestabilna magia sprawiała trudności w oddychaniu, a jednocześnie wkradając się do oczu sprawiała, że kolory wyglądały na intensywniejsze, a każdy nieprzewidziany ruch w oddali przykuwał spojrzenie. Podobnie było ze zmysłem węchu który wariował od omamów tego co dana, poszczególna osoba uwielbiała. Jemu pachniało pysznymi babeczkami z kawałkami czekolady albo jabłecznikiem! Kochał dobrze wypieczone ciasta, kochał wszystko co wyrabiane było w piecu i co po wyjęciu sprawiało, że ślinka ciekła. O! Właśnie poczuł świeżą chałkę!
Oblizał się czując nagle wzrastającą ochotę na przekąszenie czegoś gdy niespodziewanie, bardzo suchym tonem, naprostował go Volant. Od razu się wyprostował i przenosząc na niego oczy czekał na reprymendę? Tak to brzmiało, jakby miał do niego jakieś pretensje, a on tylko cieszył się tym nierealnym marzeniem o dobrej bułeczce! Niemniej, kolejne zdanie sprawiło, że przekręcił głowę niczym zdziwiony szczeniak po czym spojrzał na swoje dłonie i ponownie w oczy mistrza.
- Co oznacza „dziwna”? Owszem, wczoraj w sposób nieprzemyślany użyłem magii ziemi ale dzisiaj czuje się już całkowicie normalnie. – Zapewnił chociaż… jakby się nad tym zastanowił to zjadłby bułeczkę! Na pewno od tego by się mu humor poprawił, a i energii by miał więcej! Odpowiedzi jednak nie otrzymał, oblizał się jedynie w nieco nerwowym geście po czym zgodnie z instrukcjami maga, zajął miejsce naprzeciwko niego. W tym czasie zaczął z lubością obserwować leniwie płynącą mu przed oczami magię, która niemiłosiernie kusiła żeby zanurzyć w niej rękę. Zastanawiał się jaka była. Bardziej szorstka czy miękka jak puch? Lodowata czy gorąca? Przelewała się przez palce czy osadzała na opuszkach? Nie chciał poznawać odpowiedzi na te pytania w obawie przed zawałem serca, niemniej ciekawe pole do dyskusji!
Przyglądając się poczynaniom maga rozejrzał się dookoła siebie. On również siedział w magicznym osadzie. To nie to samo co wartki strumień ale dawało pewien obraz… zanurzył delikatnie jeden palec i z pewnością odpowiedział sobie na dwa pytania: szorstka i osadzająca się. Fascynowała go! Czuł również, że jego kosmyki zaczynając się unosić co lekko zaczęło go łaskotać, nie umiał w pewnym momencie zdusić w sobie delikatnego uśmiechu i podrapania się po karku. Nie, nigdy nie był przy żyle, to był definitywnie pierwszy raz i było dokładnie tak jakby sobie to wyobrażał! Fascynująco!
- Chwilka! – Stwierdził po pierwszych kilku słowach na które tylko przytakiwał. – Chcesz żebym dotknął żyły? A to nie jest niedozwolone? – Dopytał się mocno zdziwiony bo w Akademii kategorycznie zakazywano im zbliżania się do tych pokładów energii ze względu na ich nieobliczalność. Podobno rozrywało każdego maga który z zachłanności czy zwykłej ciekawości próbował dotknąć tego co nie należało nigdy do niego, a czemu on powinien podlegać.
Zaskoczenie na jego twarzy dorównało temu w oczach Volanta, a on jeszcze raz słuchając, dokładnie zapisując w pamięci fakt, że MOŻNA dotykać żył, odchylił się nieco do tyłu mocno skonsternowany. Jak wiele nauki… było fikcją? I po co w ogóle ta istniała?
- Przepraszam. Nie spodziewałem się. – Odchrząknął w momencie gdy się już nieco z nowymi informacjami oswoił po czym wrócił do uważnego słuchania. Ba! On był przeświadczony, że dopiero teraz poznał prawdę i miał zamiar kategorycznie tego spróbować! A może magia ta jest lodowata niczym tafla zamarzniętego jeziora! Musiał to sprawdzić.
- Przepuścić magię, zamknąć przebieg, wygaśnie. Nie czerpać, pełne opanowanie. Zrozumiano. – Przytaknął po czym nieco niepewnie podał mu rękę. Pewny uścisk sprawił, że podobny odwzajemnił po czym wziął spokojny i głęboki oddech.
Gwałtownie rozpoczęty proces sprawił jednak, że całe powietrze z płuc uciekło mu szybko przez usta, a nabranie kolejnego, pełnego oddechu stało się skomplikowane. Jego oczy zalśniły intensywnie gdy wpatrywał się w ziemię, a gdy oczy podniósł nagle zobaczył. Aury, żyły, przesmyki mocy! Cały świat tętniący magią i dopiero teraz nabrał spokojnie powietrza.
W kolejnej chwili jednak zrobiło się ponownie źle. Połączenie się z żyłą wprawiło jego serce w szybkie drżenie, a on kuląc się nieco próbował jakby osłonić się przed magią. Nic mu to nie dało i tylko silny ucisk palców, szeptane słowa „spokojnie, przepuść” nie pozwalało mu nagle się zatracić, zaczerpać całą tą magię która bez problemu wypełniłaby pustkę odczuwaną przez niego od zawsze.
Uczucie przepływu było cudownie energetyzujące. Po chwili pełnego skupienia, zawalczenia z pokusą i odzyskania pełnej kontroli mógł wypełniać kolejne polecenia które chociaż między nimi nie padały głośno, wiedział że gdzieś tam wiszą. Ostatecznie udało się im wtłoczyć magię z powrotem pod ziemie, a gdy zostali oswobodzeni padł do tyłu dysząc ciężko.
- Niesamowite. – Przyznał pocierając policzki i czoło, przeczesując nieco mokrą grzywkę do tyłu. – Rozumiem dlaczego mówią, że nie powinniśmy ale dlaczego zakazują… – Mruknął bardziej do siebie, splatając ręce na piersi i przyglądając się gęstym koronom drzew nagle opamiętał się, że wyglądało tu nieco inaczej. Zdziwił się, podniósł i rozglądając dookoła uśmiechnął.
Chętnie skorzystał z pomocy przy wstaniu po czym otrzepując się z potencjalnego piasku czy kurzu spojrzał w zaniepokojone spojrzenie Volanta. Na ten fakt pomacał twarz sprawdzając czy nie urwało mu policzka, a słysząc komentarz odnośnie swojego stanu, skłonił się lekko puszczając Volanta przodem. Sam chętnie wdychał rześkie powietrze i z przyjemnością wychodząc ponownie na szlak odkrył, że zarówno po zombie jak i po leszym nie było już śladu. Jedyne więc na co musiał poczekać to jego współjeździec i ruszyć dalej w drogę!
To czego nie spodziewał się poczuć po tej gamie cudownych zapachów to swąd palonego, ludzkiego ciała który otulał blondyna. W pierwszej kolejności go zemdliło, później się nieco przyzwyczaił, później znowu był zielony i miał ochotę iść pieszo. Za jakie grzechy?! Jedyne co było pocieszające to sama mina blondyna, który nie wydawał się zadowolony z przebiegu sytuacji. Dla nich obydwojga więc propozycja Fenrira okazała się wybawieniem, a gdy znaleźli miejsce na obóz, zeskoczył na trawę czując paskudne dreszcze na plecach.
- Rozłożę obozowisko, a później sam pójdę się wykąpać. – Oświadczył chociaż miał na myśli balię z gorącą wodą i różane mydło niżeli jezioro. Dlatego też tak chętnie, nie potrzebując instrukcji, rozkładał dwa magiczne namioty i ani się obejrzał, a został sam na sam z demonem. Zdziwiony rozejrzał się po pobliskiej okolicy, a natrafiając spojrzeniem na żeliwny kociołek i rozpalające się ogniska, podrapał się po policzku.
- Rozumiem, że zostaliśmy postawieni przed faktem przygotowania posiłku? – Zapytał nieco retorycznie aczkolwiek cichy pomruk niechęci upewnił go w tej sugestii.
- Sam jestem głodny aczkolwiek nie grzeszę odpowiednimi umiejętnościami… – Nie wiedział do końca czy robił to świadomie czy nie ale unikał budowania takich zdań, pytań czy stwierdzeń które kazałyby mu jakoś się zwrócić do demona. Per pan? Czy jaśnie demonie? Czy może w ogóle nie powinien? Ale żeby tak po imieniu? Miał z tym podobnie duży problem jak z rozeznaniem się jak przyrządzić potrawkę z zająca. Tak, Fen upolował po drodze zwierzaki, mieli zapas korzonków i jakieś warzywa. Nic tylko korzystać!
Pytanie: jak?!
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Propozycja odwiedzenia pobliskiej wioski i jej dobrze zaopatrzonego targu wydawała się Volantowi rozsądna na tyle, że sam w pierwszym momencie zgłosił się, by udać się tam i zaopatrzyć Ismaila w konia. Nie podejrzewał, by chłopak miał tyle pieniędzy by być samemu w stanie kupić sobie wierzchowca, a on groszem nie śmierdział. Dlatego po krótkiej rozmowie, oraz decyzji, że rozbiją obóz, a on z Fenrirem pójdą do miasta, dał chłopakowi swoje dwa namioty, wierząc że poradzi sobie z nimi. W końcu to nie było wcale trudne i nie wymagało specjalnych zaklęć. Wystarczyło tylko trochę energii i pstryknięcie palcami, by dwa całkiem wygodne, nie zdradzające swojej przestronności namioty stanęły na polanie.
Volant był w gruncie rzeczy zadowolony z przechadzki. Nie przywykł do długiego spędzania czasu w siodle, a ich wyprawa zakładała, że zostanie w nich długie tygodnie, tym bardziej korzystał z każdej okazji by odciążyć obijane twardym siedziskiem pośladki. Słońce prażyło mocno, kiedy on i Fenrir zmierzali w kierunku wioski, już z daleka słysząc typowe dla osad ludzkich odgłosy, takie jak krzyki, śmiech, dźwięki wydawane przez szerokie pióra wiatraka młyna, przecinające powietrze, czy odgłosy młota bijącego w metal przywodzące na myśl kuźnie. Mag opatulony był od szyi po nadgarstki, po kostki, ale nie wydawał się zwracać uwagi na gorące promienie słońca. W rzeczywistości jego eleganckie szaty choć wydawały się wykonane z grubego materiału, były bardzo lekkie i przewiewne, sprowadzone z dalekiej krainy, której Volant już nawet nie pamiętał nazwy.
Podążając ścieżką, przyglądał się kątem oka towarzyszącemu mu mężczyźnie, dostrzegając w nim coraz więcej szczegółów, które przypominały mu o pewnym wieczorze, cztery lata temu, o którym kiedyś wolał zapomnieć, a teraz… cóż, nadal odrobinę wstydził się tego, co się wydarzyło, ale głównie tej mniej chlubnej części okraszonej jego rzewnymi łzami. Dziwnie mu było jednak zdać sobie sprawę z tego, że podczas gdy on prawie w ogóle się nie zmienił, bo jedynie jego włosy po zaklęciu utrzymującym jego ciało w młodym stanie, stały się kompletnie siwe, mężczyzna kroczący tuż obok wyglądał zupełnie inaczej. Jedynie włosy tak ciemne, przywodzące na myśl heban były takie same, może trochę dłuższe, tak poza tym jego sylwetka stała się mężniejsza, mięśnie szersze, a krok bardziej sprężysty, pewny siebie, niemal arogancki. Tak samo jego mina, kiedyś pełna współczucia, jakby mężczyzna doskonale go rozumiał i szczerze mu współczuł zmieniła się w pełną arogancji maskę.
- Minęły cztery lata – zauważył, starając się brzmieć tak spokojnie jak tylko się dało, ukrywając że najchętniej zakopałby mężczyznę tysiąc metrów pod ziemią, byle tylko nikt nigdy nie dowiedział się o jego wątpliwym stanie tamtego wieczora. – Nie mam w zwyczaju użalać się nad sobą dłużej niż kilka godzin – prychnął godnie, chcąc zamazać tamten wizerunek przybitego, zmęczonego życiem człowieka. W końcu… jego smutek wcale nie cieszyłby straconego przyjaciela.
Słysząc jednak odpowiedź mężczyzny, przypominając mu tym samym o tym, co jeszcze wydarzyło się tamtego wieczora, Volant w momencie poczuł wstępujące mu na policzki rumieńce, tak samo zażenowania co i wściekłości. W jednej sekundzie przestał udawać, że był spokojny, posyłając mężczyźnie spojrzenie pełne najszczerszych chęci czystego mordu. Magia zatrzeszczała wokół niego fioletowymi iskrami, kiedy wściekły ciskał w niego garściami źdźbeł trawy potraktowanych tym samym zaklęciem co list, który wczorajszego dnia przyniósł mu Ismail.
- Nie. Waż. Się. O. Tym. Wspominać! – oświadczył twardo, czując się tak okropnie obdartym z intymności. To był jego pierwszy pocałunek! Oczywiście, że nie mógł wymazać go z pamięci, choć bardzo chciał, mimo że nie należał do nieprzyjemnych, wręcz przeciwnie, był tak doskonały jak tylko mógł okraszony jego słonymi łzami i nutą alkoholu.
Rzucał w niego trawą, małymi kamykami i wszystkim co nawinęło mu się pod ręce, nie zwracając uwagi, czy fatycznie trafiał, czy nie, dopóki nie poczuł się kompletnie wyczerpany. Nie chciał go tak naprawdę skrzywdzić, jedynie wyrazić swoją frustrację i zażenowanie jakie czuł na myśl o tamtym wieczorze. Zwłaszcza gdy w jego myślach ten mężczyzna miał tak pokrzepiającą minę, sprawiającą że załamany wtedy Volant poczuł się jakby spotkał bratnią duszę, a ten bezczelny gnój, który teraz szczerzył się do niego w niczym nie przypominał tamtego pełnego empatii człowieka. Nie wiedział już, czy jego wspomnienia były prawdziwe, czy może był wtedy tak zdesperowany, że uwaga każdego wystarczyła mu by w jednym z niewielu momentów swojego życia obnażył przed nim swoje serce i zaufał mu, jak nie ufał nikomu.
Uspokoił się w końcu, ale nie podniósł się, chowając twarz pomiędzy kolanami, czując się niemal tak, jakby został zdradzony. Jeśli nie przez Fenrira, to przez siebie.
- Co było prawdą? – zapytał w końcu, nie mogąc znieść tej niepewności. – Twoje współczucie tamtego wieczora, czy złośliwość, którą mnie teraz częstujesz? – dodał, gwoli wyjaśnienia, nie wiedząc jak zachowałby się, gdyby druga opcja okazała się prawdą.
- Śmierdzę! No po prostu śmierdzę! Przepraszam, cię Ismail, nie chciałem cię na to skazywać, możesz się przesiąść, albo iść pieszo, albo ja pójdę pieszo, żeby ciebie i was nie skazywać, na to coś! – marudził chłopak, kiedy podążali ścieżką, kierując się w stronę Kali.
Na szczęście przewidziany postój nastał szybciej niż się Julian spodziewał, ale wcale nie narzekał, wiedząc, że w tym upale cuchnął jeszcze bardziej i wiedział, że tak było, słyszał jak siedzący za nim mężczyzna krztusił się i siłą powstrzymywał odruch wymiotny. O i on go miał, nienawidził trupów i ich zapaszku, który zawsze, ale to zawsze do blondyna lgnął, kiedy tylko wybierali się na jakąkolwiek misję. Nie wiedział, czym to było spowodowane, bo Fen na ten przykład zawsze pachniał jak łąka na wiosnę, choćby się wytarzali w najgorszym bagnie. Zazdrościł mu i to jeszcze jak!
- Kup mi coś dobrego! – zawołał za oddalającym się przyjacielem, ciągnąc jego konia za uzdę w kierunku szumiącej w pobliżu rzeki. Obóz zostawił pod okiem demona i maga, ale raczej nie przewidywał katastrofy…
- Oh, pewnie, chodź, tu niedaleko powinna być plaża – uśmiechnął się do Mae, ciesząc się na towarzystwo. Nie spodziewał się spotkać demona tyle lat po wydarzeniach z przeszłości, kiedy jeszcze był słabym i niezbyt ogarniętym dzieciakiem. Teraz oczywiście był znacznie mądrzejszy i silniejszy niż wtedy, ale nadal zawdzięczał mu życie.
Odnalazłszy łagodny brzeg rzeki z żółtym, sypkim piaskiem, podprowadził konie do wody, pozwalając im napić się w spokoju, a sam zaczął się nieskrępowanie rozbierać z ubrań, pozostając jedynie w bieliźnie. Nie miał się w końcu czego wstydzić! Był młodym, przystojnym mężczyzną!
- Mówisz? Czy w takim wypadku ty i ja bylibyśmy parą kochanków, która odnalazła się po latach? – zapytał, puszczając do chłopaka oczko, kiedy podszedł do swojego konia by wśród juków odnaleźć kostkę pachnącego mydła.
- Hmm… całkiem by mi to pasowało, taka romantyczna historia ze szczęśliwym zakończeniem! – westchnął zachwycony, podnosząc z ziemi swoje ubrania, by razem z nimi wejść do wody i zanim zaczął myć siebie, porządnie je przeprał, pozbywając ich odoru zombiaków.
- Ale skoro masz ochotę na romans ze mną, to co cię łączy z… Edenem? – zapytał, przez chwilę nie będąc pewnym czy może sobie pozwolić na taką bezpośredniość w stosunku do starszego mężczyzny. Przy nim na pewno nie tytułowałby go tak niefrasobliwie, ale skoro nie było go w pobliżu… - To twój rodzic, trochę się tak zachowuje? – dodał gwoli wyjaśnienia, nie mając na myśli nic złego, był po prostu ciekaw.[/quote]
Volant był w gruncie rzeczy zadowolony z przechadzki. Nie przywykł do długiego spędzania czasu w siodle, a ich wyprawa zakładała, że zostanie w nich długie tygodnie, tym bardziej korzystał z każdej okazji by odciążyć obijane twardym siedziskiem pośladki. Słońce prażyło mocno, kiedy on i Fenrir zmierzali w kierunku wioski, już z daleka słysząc typowe dla osad ludzkich odgłosy, takie jak krzyki, śmiech, dźwięki wydawane przez szerokie pióra wiatraka młyna, przecinające powietrze, czy odgłosy młota bijącego w metal przywodzące na myśl kuźnie. Mag opatulony był od szyi po nadgarstki, po kostki, ale nie wydawał się zwracać uwagi na gorące promienie słońca. W rzeczywistości jego eleganckie szaty choć wydawały się wykonane z grubego materiału, były bardzo lekkie i przewiewne, sprowadzone z dalekiej krainy, której Volant już nawet nie pamiętał nazwy.
Podążając ścieżką, przyglądał się kątem oka towarzyszącemu mu mężczyźnie, dostrzegając w nim coraz więcej szczegółów, które przypominały mu o pewnym wieczorze, cztery lata temu, o którym kiedyś wolał zapomnieć, a teraz… cóż, nadal odrobinę wstydził się tego, co się wydarzyło, ale głównie tej mniej chlubnej części okraszonej jego rzewnymi łzami. Dziwnie mu było jednak zdać sobie sprawę z tego, że podczas gdy on prawie w ogóle się nie zmienił, bo jedynie jego włosy po zaklęciu utrzymującym jego ciało w młodym stanie, stały się kompletnie siwe, mężczyzna kroczący tuż obok wyglądał zupełnie inaczej. Jedynie włosy tak ciemne, przywodzące na myśl heban były takie same, może trochę dłuższe, tak poza tym jego sylwetka stała się mężniejsza, mięśnie szersze, a krok bardziej sprężysty, pewny siebie, niemal arogancki. Tak samo jego mina, kiedyś pełna współczucia, jakby mężczyzna doskonale go rozumiał i szczerze mu współczuł zmieniła się w pełną arogancji maskę.
- Minęły cztery lata – zauważył, starając się brzmieć tak spokojnie jak tylko się dało, ukrywając że najchętniej zakopałby mężczyznę tysiąc metrów pod ziemią, byle tylko nikt nigdy nie dowiedział się o jego wątpliwym stanie tamtego wieczora. – Nie mam w zwyczaju użalać się nad sobą dłużej niż kilka godzin – prychnął godnie, chcąc zamazać tamten wizerunek przybitego, zmęczonego życiem człowieka. W końcu… jego smutek wcale nie cieszyłby straconego przyjaciela.
Słysząc jednak odpowiedź mężczyzny, przypominając mu tym samym o tym, co jeszcze wydarzyło się tamtego wieczora, Volant w momencie poczuł wstępujące mu na policzki rumieńce, tak samo zażenowania co i wściekłości. W jednej sekundzie przestał udawać, że był spokojny, posyłając mężczyźnie spojrzenie pełne najszczerszych chęci czystego mordu. Magia zatrzeszczała wokół niego fioletowymi iskrami, kiedy wściekły ciskał w niego garściami źdźbeł trawy potraktowanych tym samym zaklęciem co list, który wczorajszego dnia przyniósł mu Ismail.
- Nie. Waż. Się. O. Tym. Wspominać! – oświadczył twardo, czując się tak okropnie obdartym z intymności. To był jego pierwszy pocałunek! Oczywiście, że nie mógł wymazać go z pamięci, choć bardzo chciał, mimo że nie należał do nieprzyjemnych, wręcz przeciwnie, był tak doskonały jak tylko mógł okraszony jego słonymi łzami i nutą alkoholu.
Rzucał w niego trawą, małymi kamykami i wszystkim co nawinęło mu się pod ręce, nie zwracając uwagi, czy fatycznie trafiał, czy nie, dopóki nie poczuł się kompletnie wyczerpany. Nie chciał go tak naprawdę skrzywdzić, jedynie wyrazić swoją frustrację i zażenowanie jakie czuł na myśl o tamtym wieczorze. Zwłaszcza gdy w jego myślach ten mężczyzna miał tak pokrzepiającą minę, sprawiającą że załamany wtedy Volant poczuł się jakby spotkał bratnią duszę, a ten bezczelny gnój, który teraz szczerzył się do niego w niczym nie przypominał tamtego pełnego empatii człowieka. Nie wiedział już, czy jego wspomnienia były prawdziwe, czy może był wtedy tak zdesperowany, że uwaga każdego wystarczyła mu by w jednym z niewielu momentów swojego życia obnażył przed nim swoje serce i zaufał mu, jak nie ufał nikomu.
Uspokoił się w końcu, ale nie podniósł się, chowając twarz pomiędzy kolanami, czując się niemal tak, jakby został zdradzony. Jeśli nie przez Fenrira, to przez siebie.
- Co było prawdą? – zapytał w końcu, nie mogąc znieść tej niepewności. – Twoje współczucie tamtego wieczora, czy złośliwość, którą mnie teraz częstujesz? – dodał, gwoli wyjaśnienia, nie wiedząc jak zachowałby się, gdyby druga opcja okazała się prawdą.
- Śmierdzę! No po prostu śmierdzę! Przepraszam, cię Ismail, nie chciałem cię na to skazywać, możesz się przesiąść, albo iść pieszo, albo ja pójdę pieszo, żeby ciebie i was nie skazywać, na to coś! – marudził chłopak, kiedy podążali ścieżką, kierując się w stronę Kali.
Na szczęście przewidziany postój nastał szybciej niż się Julian spodziewał, ale wcale nie narzekał, wiedząc, że w tym upale cuchnął jeszcze bardziej i wiedział, że tak było, słyszał jak siedzący za nim mężczyzna krztusił się i siłą powstrzymywał odruch wymiotny. O i on go miał, nienawidził trupów i ich zapaszku, który zawsze, ale to zawsze do blondyna lgnął, kiedy tylko wybierali się na jakąkolwiek misję. Nie wiedział, czym to było spowodowane, bo Fen na ten przykład zawsze pachniał jak łąka na wiosnę, choćby się wytarzali w najgorszym bagnie. Zazdrościł mu i to jeszcze jak!
- Kup mi coś dobrego! – zawołał za oddalającym się przyjacielem, ciągnąc jego konia za uzdę w kierunku szumiącej w pobliżu rzeki. Obóz zostawił pod okiem demona i maga, ale raczej nie przewidywał katastrofy…
- Oh, pewnie, chodź, tu niedaleko powinna być plaża – uśmiechnął się do Mae, ciesząc się na towarzystwo. Nie spodziewał się spotkać demona tyle lat po wydarzeniach z przeszłości, kiedy jeszcze był słabym i niezbyt ogarniętym dzieciakiem. Teraz oczywiście był znacznie mądrzejszy i silniejszy niż wtedy, ale nadal zawdzięczał mu życie.
Odnalazłszy łagodny brzeg rzeki z żółtym, sypkim piaskiem, podprowadził konie do wody, pozwalając im napić się w spokoju, a sam zaczął się nieskrępowanie rozbierać z ubrań, pozostając jedynie w bieliźnie. Nie miał się w końcu czego wstydzić! Był młodym, przystojnym mężczyzną!
- Mówisz? Czy w takim wypadku ty i ja bylibyśmy parą kochanków, która odnalazła się po latach? – zapytał, puszczając do chłopaka oczko, kiedy podszedł do swojego konia by wśród juków odnaleźć kostkę pachnącego mydła.
- Hmm… całkiem by mi to pasowało, taka romantyczna historia ze szczęśliwym zakończeniem! – westchnął zachwycony, podnosząc z ziemi swoje ubrania, by razem z nimi wejść do wody i zanim zaczął myć siebie, porządnie je przeprał, pozbywając ich odoru zombiaków.
- Ale skoro masz ochotę na romans ze mną, to co cię łączy z… Edenem? – zapytał, przez chwilę nie będąc pewnym czy może sobie pozwolić na taką bezpośredniość w stosunku do starszego mężczyzny. Przy nim na pewno nie tytułowałby go tak niefrasobliwie, ale skoro nie było go w pobliżu… - To twój rodzic, trochę się tak zachowuje? – dodał gwoli wyjaśnienia, nie mając na myśli nic złego, był po prostu ciekaw.[/quote]
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Czas uciekał tak szybko chociaż on nawet tego nie zauważał. Dopiero gdy mężczyzna uświadomił go, że od ich ostatniego spotkania minęły już prawie cztery lata, Fenrir zaczął mocniej się nad tym zastanawiać. Wcale nie czuł jakby nie widzieli się przez tak długi okres czasu może dlatego, że ich drogi tylko na moment splotły się ze sobą, przywodząc jednorazowe spotkanie. Te zaś poparte było nadmiarem emocji, które wtedy towarzyszyły magowi, a które udzieliły się także i jemu. Ciężko było wyrzucić z głowy te burzliwe spotkanie szczególnie, że Fenrir naprawdę rzadko kiedy dawał się ponieść aż tylu odczuciom. On potrafił być empatyczny, ale nie do pierwszej lepszej spotkanej na swojej drodze osoby. Do tych podchodził z wiele większym dystansem, a jednak tamtego wieczoru... kiedy pili razem i Volant dawał upust swojemu żalu i złości, młodszy okazał mu coś więcej niż współczucie. Potrafił go wysłuchać i zrozumieć, jakby kiedyś sam stracił coś wystarczająco cennego, by wiedzieć jak bardzo musiało to boleć.
Wiele jednak od tamtego czasu się zmieniło, a widząc, że mag trzyma się już o wiele lepiej, nie chciał ponownie rozdrapywać tego, co tak bardzo bolało jeszcze kilka lat temu. Rozpoznał go za to niemal od razu... w końcu Volant nie zmienił się na tyle, by nie potrafił połączyć kilku faktów, a kiedy jeszcze przedstawił się, Fenrir był już pewien, że jest to ta sama osoba.
— A szkoda, liczyłem na powtórkę z rozrywki — uśmiechnął się bezczelnie, przywodząc na myśl coś jeszcze poza tymi rzewnymi łzami i pocieszających ramionach, których wtedy mu użyczył. Czy teraz zdobyłby się na podobny wyczyn? Był młody, niedoświadczony i o wiele łatwiej było poruszyć jego niewinne jeszcze serce. Ale po takim odstępie czasu, jego charakter uległ znacznej zmianie, a okazanie wsparcia innym, przestało mieć dla niego większe znaczenie, toteż Fenrir wolał podkreślić, że jedyne co zapamiętał z tamtego spotkania, to gorące usta maga, które tak przyjemnie się całowało.
Nie przewidział, że tymi słowami doprowadzi do wybuchu złości mężczyzny, który jasno da mu do zrozumienia, że przegiął. W pierwszej chwili, aż zamrugał ze zdziwieniem, kiedy źdźbła trawy, drobinki pasku i kamyków, zawirowały w powietrzu, a zaraz potem rzuciły się w jego stronę. Fenrir aż odskoczył do tyłu, starają się zrobić unik. Ostatecznie jednak podmuch był tak silny, że zachwiał się, lądując tyłkiem na ziemi. Dopiero wtedy magia ustała, a on z przekąsem zaczął przecierać oczy, żeby pozbyć się drobinek piasku.
Kurz wreszcie opadł, a kiedy Fenrir uniósł wzrok z powrotem na maga, widząc go również siedzącego na ziemi, z głową ukrytą pomiędzy kolanami. Zabrakło mu słów w gębie i w pierwszej chwili, nie miał pojęcia co ma odpowiedzieć. Naprawdę nie spodziewał się, że Volant aż tak się wścieknie. No przecież tylko sobie żartował! Jeden, głupi pocałunek niewiele znaczył, tym bardziej po takim czasie. To dlaczego nie umiał teraz przywdziać swojej maski?
— Oba były i są prawdziwe — przegryzł wnętrze własnego policzka, ostrożnie ważąc każde słowo. Nie chciał powiedzieć zbyt wiele, pokazać zbyt dużo, a jednocześnie nie potrafił zachować tej samej maski złośliwości, którą częstował wszystkich. Zastanawiał się tylko, jak Volant mógł zwątpić wtedy w jego szczerość i współczucie.
— Ludzie po tylu latach się zmieniają... ale przynajmniej nie robią tego sami — podniósł się wreszcie z ziemi, luźno otrzepując dłonie o swoje spodnie, wyraźnie unikając spojrzenia maga. Nie przywykł do wymądrzania się... i do prawienia innym własnych myśli, ale z Volantem od początku rozmawiało mu się inaczej. Czy to nie po tym jednym spotkaniu nagle wydoroślał? — To inni ludzie robią z nas kogoś innego, a my nie mamy wpływu na to, jacy się staniemy — zbliżył się do mężczyzny, wyciągając w jego stronę rękę, żeby zachęcić go do podniesienia się z ziemi, a kiedy mag rzeczywiście to uczynił, Fenrir przytrzymał jeszcze przez chwilę jego przedramię, przyglądając mu się z bliska. Gdyby ich drogi nie rozeszły się tak szybko, to może nigdy nie musiałby zakładać tej cholernej maski?
— Powiedziałbym, że ty z kolei nie zmieniłeś się wcale. Mocno musiałeś stronić od towarzystwa, co więc skłoniło cię do tej nagłej zmiany? Podróże na stare lata... i to w dodatku w gronie obcych? — westchnął z przekąsem, puszczając wreszcie maga by luźno spleść ręce na karku i ruszyć dalszą drogą w stronę targu. Nawet jego osobę można było nazwać za obcą. Niemniej wciąż była w nim jakaś mała cząstka, dawnego Fenrira, która na widok Volanta trochę mocniej dawała o sobie znać.
— Naprawdę miło cię znowu spotkać, Volant. Nie oczekuję, że cokolwiek to zmieni. Ja też już dawno zostawiłem wszystko za sobą — stwierdził w gwoli ścisłości, nie chcąc by między nimi zaistniały jakieś nieporozumienia.
Po niedługim czasie obaj dotarli do niewielkiej mieściny, którą główną atrakcją był rynek zbytu, gdzie było można zaopatrzyć się praktycznie we wszystko, co tylko odwiedzający podróżni mogli potrzebować. Jak to zwykle w takich miejscach, panował ogromny tłok, rumor i hałas, a cały targ tętnił życiem obfitując w najróżniejszej dobroci. Fenrir zagadał przypadkiem do jakiejś młodej kobiety, sprzedającej owoce na jednym ze straganów. Posłał jej piękny uśmiech, na który widok topniały wszystkie kobiece serca. Zaśmiał się, zagadał, rzucił kilka banalnych komplementów i takim sposobem, udało mu się wycyganić całkiem za darmo, siatkę pełną jabłek. Zaraz potem podszedł do stoiska z butelkami alkoholu, a jego tęczówki aż zaświeciły na widok tylu dobroci. Musiał przecież uzupełnić swoje zapasy, skoro dopiero co się ich pozbył!
— Volant, nalewka ze śliwek czy wiśni? A może dzikiej róży? Tym razem nie pozwolę ci się tak schlać! — zaśmiał się, kątem oka zerkając na maga, żeby upewnić się, że nie stracił go z oczu w całym tym tłumie. Niby dopiero co obiecał nie wracać do starych dziejów, ale musieli opić ich ponowne spotkanie! I to, że wyszli cało z rąk tych paskudnych trupów. Poza tym nic tak nie rozwiązywało języków, jak wspólna biesiada przy ognisku i dobry trunek w ustach.
— Hej, no zaczekaj! Im szybciej zaopatrzymy się w alkohol, tym szybciej będziemy mogli wybrać ci tego konia!
Demony nie potrzebowały odpoczynku... praktycznie w ogóle. Sam sen niewiele im dawał, a jedynym sposobem na odnowienie energii w jego przypadku, było napojenie się esencją z ludzkich emocji. Jako że, przed samą podróżą zdążył dostatecznie dobrze się najeść, wciąż miał wystarczająco dużo sił by spędzić na koniu choćby i następną noc. Gdyby podróżował sam bądź w towarzystwie Mae, zapewne w ogóle nie robiliby sobie przerwy. Musiał jednak brać pod uwagę, że w jego grupie byli w większości śmiertelnicy, ludzie bądź magowie, którzy nie posiadali aż takiej wytrzymałości fizycznej jak demony. Eden przyjął więc zarządzony postój łagodnie, nie chcąc zwracać na siebie większej uwagi łowców.
W mgnieniu oka, większość osób rozeszła się, każdy w celu załatwienia jakiejś inne sprawy czy to z chęcią zakupu konia na targu, czy umycia się w pobliskiej rzece. Demon zerknął jedynie na oddalającego się Mae, samemu postanawiając zostać jednak w ich prowizorycznym obozie. Chwilę później jego wzrok spoczął na białowłosym magu, który jako jedyny, z własnej bądź przymuszonej woli, miał zamiar dotrzymać mu towarzystwa. Eden nie narzekał, dopóki nie skazywano go na obecność z ludźmi.
— Posiłku? Cóż... szkoda, że nie dostaliśmy prawa głosu. W takim razie oni też nie będą mieli prawa wybrzydzać — uśmiechnął się zawadiacko, ruszając w stronę bagażu, który mieli ze sobą, żeby znaleźć wśród wszystkich tych rzeczy, jakiś ostry nóż. Z płóciennego worka wyciągnął także za uszy upolowanego królika po czym zerknął pytająco na maga, jakby chciał zaproponować mu czy może nie ma ochoty zająć się zwierzyną. Widząc jednak jak uparcie Ismail kręci głową, starając się wymigać z tego pomysłu, ostatecznie wręczył mu siatkę warzyw do obrania i pokrojenia.
— Postaraj się nie uciąć sobie palców, dobrze? Lepiej, żeby marchewki były grubo pokrojone niż ty z jednym palcem mniej u ręki — zażartował, ściągając z siebie płaszcz z głębokim kapturem, który utrudniałby mu tylko gotowanie. Podkasał rękawy białej koszuli, eksponując tym samym silnie zbudowane przedramiona. Zaraz potem podszedł do maga i bez słowa zabrał się za podwijanie także jego rękawów od szaty by niczego sobie nie pobrudził.
— Hm, więc Ismairze od jak dawna uczysz się w Akademii? — zagadnął, starając się podłapać jakiś temat do rozmowy by nie musieli przebywać ze sobą w całkowitej ciszy. Na pierwszy rzut oka, przebywanie w towarzystwie samego demona dla wielu osób mogło wydawać się rzeczywiście niezręczne, chociaż im dłużej poznawało się Edena, tym podłapywało się swobodę do rozmowy, którą miał w sobie starszy.
Gdy ognisko dobrze się rozpaliło, naleli do kociołka trochę czystej wody rzeczy się zagotowała, a sami zabrali się za przygotowywanie posiłku.
— Myślę, że powinieneś odwrócić głowę, ponieważ to nie będzie zbyt przyjemny widok — posłał młodemu chłopakowi promienny uśmiech, kiedy sam zamachał się z nożem nad biednym ciałkiem królika. Nie obrzydzała go krew chociaż wolał nie skazywać Ismaila na patrzenie, jak dokładnie przygotowywane jest mięso pod potrawkę. Eden wyglądał przy tym na naprawdę wprawionego, jakby dokładnie wiedział co robi i samo gotowanie miał w małym paluszku. I może rzeczywiście miał... ale nigdy nie korzystał z tej wierzy w praktyce. Ta zwyczajnie nie była mu potrzebna, bo nie potrzebował przygotowywać sobie posiłków. Zresztą to zwykle Mae bawił się w przygotowywanie im różnych specjałów od ludzi, żeby chociaż połaskotali swoje kubki smakowe.
Wspólnymi siłami udało mu się przygotować potrawkę do końca, która teraz jedynie dogotowywała się w kociołku. Znad pokrywki ulatywał z kolei przyjemny zapach świeżego mięsa i gotowanych warzyw. Kiedy Eden kucnął nad paleniskiem i nabrał odrobinę potrawy na łyżkę... z jego ust wydobył się jedynie cichy pomruk. Trudno powiedzieć czy był to zachwyt, zdziwienie czy zwyczajne przytaknięcie. Mięso było miękkie, warzywa ugotowane więc chyba wszystko wyszło im idealnie.
— Ocenisz? — podstawił Ismailowi do ust napełnioną po brzegi łyżkę, żeby sam sprawdził, jak tak naprawdę wyszedł im ten obiad. I wszystko zapowiadało się idealnie, gdyby nie to, że kubki smakowe Edena praktycznie nie istniały, a sama potrawka wyszła tak ostra, jakby wrzucił do niej co najmniej kilogram pieprzu. Cóż, wydawało mu się, że tak powinno właśnie smakować.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
[justify]
Dotarcie nad rzekę, konkretnie na piaszczysty brzeg o łagodnym zejściu, sprawiło że nabrał pełne płuca powietrza i wyciągając twarz do słońca uśmiechnął się szeroko do siebie. Dopiero trącony w plecy przez jednego z koni, ewidentnie go pospieszającego, przewrócił oczami klepiąc zwierzę po boku pyska na co ponownie stworzenie rozemocjonowane zaczęło ruszać wielką głową co sprawiło, że patrzył na nie z niedowierzaniem.
- Charakterny. – Zaśmiał się chociaż lekko niepewnie. Szczególnie gdy w momencie schodzenia na plażę zwierzę zaczęło tupać w miejscu, jakby próbowało dreptać na palcach i kierując się w stronę wody sprawiło, że Mae wszedł do niej do pół łydki. Dobrze, że buty były odpowiednio zaimpregnowane i nie przemakały ale nadal!
- Och no spokojnie! – Poprosił klepiąc konia po boku szyi po czym wyszedł z powrotem na piasek i podchodząc do jednego drzewa z równolegle do plaży wygiętymi gałęziami, zaczął rozpinać płaszcz który chciał tam rzucić.
- Jak się wypierzesz to rozwiesimy to tutaj, powinno szybko wyschnąć. – Rzucił do niego widząc jak Julek z ogromną wprawą myje się po raz pierwszy, na razie z ubraniami. Sam po chwili został w luźnych spodniach o granatowym zabawieniu spiętych szerokim pasem i koszulce mocno specyficznej bo jej składała się tylko na długie rękawy nachodzące na palce i kawałek materiału pod szyją i na łopatkach łączących je. Na materiale miał skórzane naramienniki chroniące go przed ponoszeniem w tym obszarze obrażeń. Poza tym łańcuszek na szyi i całe ciało pokryte pięknymi czerwono zielonymi tatuażami.
Tak przygotowany zaczął mocować się z butami, a gdy je zrzucił pozbył się całej reszty ubrań zostając w bokserkach. Spięte włosy zawinął w schludny kok po czym wszedł do wody siadając przy brzegu tak żeby zasłoniło go do ramion. Na chłód wody zadrżał lekko po czym zaczął się namaczać żeby paskudny zapaszek lepiej odszedł.
Słysząc kontynuację swojego pomysłu z balladą uchylił jedną powiekę i bezczelnie lustrując jego ciało wzrokiem uśmiechnął się szeroko.
- Szczęśliwe zakończenie? Akcja, ucieczka, dramaty, przygody i namiętny seks! To by była porządna ballada. – Prychnął jakby Julek był naiwnym dzieciaczkiem pragnącym stabilności i dziesiątki dzieci. Chociaż… to też by była dziwna przygoda na myśl o której spojrzał w stronę swojego płaszcza. Był ciekaw czy leszy nadal śpi?
- Nie lubisz w trójkącie? – Dopytał jakby machinalnie nadal szukając jakiś oznak poruszającego się w ubraniach stworzenia i dopiero gdy ich nie dostrzegł wrócił spojrzeniem na Juliana, uśmiechniętego w łobuzerski sposób i ze lśniącymi oczami. Na ten widok parsknął radośnie śmiechem po czym pokręcił przecząco głową.
- Nie do końca ale coś w tym rodzaju. Eden mnie wychowuje już od wielu lat i chociaż nie jest moim ojcem to tak go traktuję. – Przyznał, a łapiąc rzucone w niego mydło chętnie zaczął sam z siebie zmywać ten podły zapach.
- Chociaż to też przyjaciel, nauczyciel, mama i kat. – Dodał po zastanowieniu się, uśmiechając jak głupi do sera na te tysiące dziwnych sytuacji które stanęły mu przed oczami. Tak opiekuńczość jak i dziwna zasadność Edena sprawiały, że jego serce robiło fikołki w piersi. Kochał go i mógł to powiedzieć z pełną szczerością i na cały głos.
- Jak sobie radzisz? Skoro się spotkaliśmy w takich okolicznościach rozumiem, że bajecznie ukończyłeś szkolenie. – Przyznał patrząc w jedno miejsce na swoich żebrach gdzie przysiągłby jeszcze ostatnio nie kwitł ten kwiat. Eden mu coś wspominał, że jego tatuaże będą się zmieniać ale bez przesady! Tam był pączek!
- Wiesz z czego najbardziej się cieszę i jestem ogromnie wdzięczny? – Zagaił go nagle gdy był już wypłukany, czysty i do wzięcia. – Że mimo wszystko wtedy mogłeś wykorzystać tą wiedzę przeciwko mnie, a jednak zachowałeś to dla siebie. – Uśmiechnął się do niego promiennie. – Za co Ci bardzo dziękuję. Nawet! Jeżeli zostanę teraz Twoim ulubionym celem!
[justify]
Chwila spokoju pozwalająca mu na ułożenie w głowie wszystkiego co się ostatnio wydarzyło była dokładnie tym czego potrzebował. W trakcie potencjalnego przygotowania posiłku dla wszystkich mógłby spokojnie skupić się na analizie wydarzeń, które doprowadziły go do tego heh, śmiesznego punktu. Inaczej bowiem nie mógł nazwać przyłączenia się do tej radosnej bandy zmierzającej do Akademii, w dodatku przysposobienia przez mistrza i zostawienia go ostatecznie z demonem tak silnym, że jego spokojna aura łaskotała jego żołądek. Trochę jakby los sobie zadrwił, strzelił go w nos i ostatecznie pokazał mu część życia którą nie sądził, że kiedyś pozna.
W momencie gdy jeszcze Julian marudził, gdy jeszcze byli wszyscy razem na jego ustach nie błąkało się nic poza niepokojem i obrzydzeniem. Nawet jeżeli chciałby jakoś zawalczyć o dobrą minę, wysoką kulturę osobistą i przyjazny uśmiech, blondyn miał rację. Śmierdział niemiłosiernie, a jego żołądek robił już któryś obrót dookoła własnej osi zapętlając się we wszystkie jelitka i inne bebechy. Dlatego z taką ulgą przyjął opuszczenie obozu przez niego i młodszego demona, a sam ściągając część szat rozwiesił je tak żeby wywietrzały. Później chciał je przeprać, razem z całym sobą ale na razie musiał złapać spokojny i głęboki oddech.
Kwestia przygotowania posiłku, a raczej tego że nie miał odpowiednich umiejętności, okazywała się z chwili na chwilę coraz bardziej problematyczna. Niemniej, nie pozostawienie go z tym samego, spokojny ton Edena oświadczającego mu, że zrobią to razem albo wcale w dodatku po swojemu, wywołał na jego twarzy cień uśmiechu. Liczył na instrukcje, pomoc i ostatecznie ciepły posiłek który wspólnymi siłami by zrobili. Idealne rozwiązanie po tej ciężkiej przeprawie przy podróży i po tym jak dziwnie ta się dla nich rozpoczęła.
Pierwsza przeszkoda na którą natrafił to mięso. Tak, ono nie brało się już gotowe ze straganów i nie lądowało ugotowane czy smażone na pięknym talerzu. Mięso miało nogi, futerko i słodki pyszczek którego trzeba było go pozbyć. Momentalnie na tą myśl zrobił się blady, a gdy Eden podniósł królika i pokazał mu te słodkie łapki i mały ogonek, resztka krwi odpłynęła mu z głowy, a mu przed oczami zaczęło ciemnieć. Musiałby… zdjąć skórę… oczyścić… ta ilość krwi… Gwałtowne zrezygnowanie z tego pomysłu sprawiło mu ogrom ulgi! A jednocześnie, czy właśnie zaprzepaszczał sobie swój własny obraz w oczach mężczyzny? On naprawdę nie miał pojęcia jak to się robi. Nie miał również pojęcia jakby to zniósł, jakby zareagował.
Słowa dotyczące warzyw w pierwszej chwili do niego nie trafiły. Dopiero gdy w jego rękach wylądował ciężki worek spojrzał na jego zawartość z ulgą widząc kształty pozbawione pustych oczu. Chociaż kolejna śmieszna rzecz, nie wszystkie potrafił nazwać chociaż szedł o zakład, że ich smak znał! Nie protestował jednak, zaraz chciał usiąść i się nimi zająć gdy demon niespiesznie do niego podszedł. Drgnął na to niespokojnie ale widząc jak ten podwija mu rękawy białej koszulki poczuł jak całe jego uszy stają się paląco czerwone. No tak, o tym pewnie też by pomyślał dopiero gdyby się ubrudził co nie oznaczało, że nie wstydził się swojej nieporadności. Z ledwością spojrzał w spokojne, złote oczy, samemu robiąc minę małej sarenki, a z ulgą odetchnął dopiero gdy nie zauważył krzty kpiny. Po prostu rozumiał, że wszystkiego trzeba się nauczyć, a fakt że nie udało się mu wcześniej wcale nie oznaczał, że był czemuś winny. Po prostu w taki, a nie inny sposób potoczyło się jego życie.
Zajmując miejsce przy wyznaczonym pieńku wziął średniej wielkości nóż który również musiano mu podarować po czym zaczął się zastanawiać co ma robić. Rozpoczął od oczyszczenia i ewentualnego wycięcia wszystkich tych miejsce które nie wyglądały normalnie. Następnie zaczął kroić w dość sporą i krzywą kostkę mocno przy tym marszcząc nos albo brwi. Nie podobało się mu to jak wykonywał swoje zadanie chociaż nadal nie słysząc słowa krytyki, przynajmniej nie denerwował się aż tak. Ba! Nawet zaczynał być coraz spokojniejszy w swojej nieporadności w momencie gdy Eden cały czas mówił do niego tym spokojnym i pełnym ciepła tonem. Jakby czuł jakąś odpowiedzialność za jego brak doświadczenia albo chociaż, te niepotrzebne nerwy. Doceniał to i chętnie dał się wciągnąć w rozmowę chociaż zgodnie z jego radą nie patrzył jak ten patroszy królika.
- Od zawsze. – Przyznał na temat Akademii, a czując na sobie pytające spojrzenie uśmiechnął się delikatnie. – Nie pamiętam co się stało przed dołączeniem do szkoły. Byłem mały i podobno przyprowadził mnie tam jakiś demon, który znalazł mnie w lesie. Niestety, nie umiem określić nic poza tym co mi kiedyś powiedziano. – Dodał w gwoli wyjaśnienia na co dostrzegł lekkie kiwnięcie głową przyjęcia tych informacji do wiadomości.
- Rozumiem, że nie chcecie się ujawniać przed ludźmi ale bardzo mnie interesuje jakie macie rangi i jak bardzo wiekowi jesteście, Pan i Mae. – Mruknął rzucając mu ostrożne spojrzenie kontrolne, upewniając się czy czasem mu nie podpadł swoim pytaniem. Pojęcia nie miał jak ma się zwracać do tego demona, wydawał się taki dojrzały i niezwykle szlachetny, w przeciwieństwie do Mae który właśnie nazwany z odpowiednim szacunkiem mógłby się oburzyć.
Uzyskując interesującą go odpowiedź oraz dalsze instrukcje co powinien z kociołkiem robić, wrzucił mięso, warzywa, zalał wodą i odpowiednio doprawił. Później zainteresował się mocno pochodzeniem demona, a słysząc, że ich pieczara rzeczywiście znajduje się w okolicach Rote zamrugał zdziwiony.
- Czyli to nie była legenda? Ale jest Pan świadomy, że wasza obecność urosła do wielkości krwawych rytuałów i strachu o wychodzenie po zmierzchu? – Zapytał rozbawiony kompletnie nie rozumiejąc takiego podejścia. Liczne książki które miał na swoim koncie zawsze traktowały demony jeszcze lepiej niż chociażby elfy czy wróżki. One były bowiem istotami o najszczerszych intencjach i spokojnych usposobieniach, gotowe do pomocy i racjonalnego rozstrzygania problemów. Okraszone ogromną inteligencją i empatią stanowiły rasę która nie wykorzystywała i nie dawała się wykorzystywać chcąc żyć w spokoju.
- Tak jakby demony stanowiły największe zagrożenie. – Pokręcił przecząco głową z niedowierzaniem. On mniej pewnie czuł się w mieście niż teraz, w jego obecności.
W momencie gdy w całym obozie zaczynało coraz intensywniej pachnieć, a Eden nie żałował sobie ziół i przypraw, jemu coraz mocniej zaczynało burczeć w brzuchu. Ostatecznie siedząc skulony wpatrywał się w leniwie liżące kociołek płomienie i czekał, zniecierpliwiony, jak małe dziecko. Ucieszył się więc ogromnie gdy wreszcie Eden stwierdził, że jest gotowe i podchodząc natychmiast do niego spojrzał na zaproponowaną mu łyżkę. Złapał ją ostrożnie oburącz, podmuchał żeby się nie poparzyć po czym spróbował… tego ognia piekielnego! Przełknął, z grzeczności. Po chwili jednak jego policzki zaczęły robić się coraz bardziej i bardziej czerwone, a on ostatecznie wędrując w stronę manierki z wodą wypił prawie całą na raz.
- Ale ostre. – Jęknął ścierając dwie zabłąkane łezki.- Chyba trochę przesadziliśmy. – Dodał pociągając nosem i uśmiechając się do niego przyjaźnie. – Ale jak już wypali język, dobre!
Dotarcie nad rzekę, konkretnie na piaszczysty brzeg o łagodnym zejściu, sprawiło że nabrał pełne płuca powietrza i wyciągając twarz do słońca uśmiechnął się szeroko do siebie. Dopiero trącony w plecy przez jednego z koni, ewidentnie go pospieszającego, przewrócił oczami klepiąc zwierzę po boku pyska na co ponownie stworzenie rozemocjonowane zaczęło ruszać wielką głową co sprawiło, że patrzył na nie z niedowierzaniem.
- Charakterny. – Zaśmiał się chociaż lekko niepewnie. Szczególnie gdy w momencie schodzenia na plażę zwierzę zaczęło tupać w miejscu, jakby próbowało dreptać na palcach i kierując się w stronę wody sprawiło, że Mae wszedł do niej do pół łydki. Dobrze, że buty były odpowiednio zaimpregnowane i nie przemakały ale nadal!
- Och no spokojnie! – Poprosił klepiąc konia po boku szyi po czym wyszedł z powrotem na piasek i podchodząc do jednego drzewa z równolegle do plaży wygiętymi gałęziami, zaczął rozpinać płaszcz który chciał tam rzucić.
- Jak się wypierzesz to rozwiesimy to tutaj, powinno szybko wyschnąć. – Rzucił do niego widząc jak Julek z ogromną wprawą myje się po raz pierwszy, na razie z ubraniami. Sam po chwili został w luźnych spodniach o granatowym zabawieniu spiętych szerokim pasem i koszulce mocno specyficznej bo jej składała się tylko na długie rękawy nachodzące na palce i kawałek materiału pod szyją i na łopatkach łączących je. Na materiale miał skórzane naramienniki chroniące go przed ponoszeniem w tym obszarze obrażeń. Poza tym łańcuszek na szyi i całe ciało pokryte pięknymi czerwono zielonymi tatuażami.
Tak przygotowany zaczął mocować się z butami, a gdy je zrzucił pozbył się całej reszty ubrań zostając w bokserkach. Spięte włosy zawinął w schludny kok po czym wszedł do wody siadając przy brzegu tak żeby zasłoniło go do ramion. Na chłód wody zadrżał lekko po czym zaczął się namaczać żeby paskudny zapaszek lepiej odszedł.
Słysząc kontynuację swojego pomysłu z balladą uchylił jedną powiekę i bezczelnie lustrując jego ciało wzrokiem uśmiechnął się szeroko.
- Szczęśliwe zakończenie? Akcja, ucieczka, dramaty, przygody i namiętny seks! To by była porządna ballada. – Prychnął jakby Julek był naiwnym dzieciaczkiem pragnącym stabilności i dziesiątki dzieci. Chociaż… to też by była dziwna przygoda na myśl o której spojrzał w stronę swojego płaszcza. Był ciekaw czy leszy nadal śpi?
- Nie lubisz w trójkącie? – Dopytał jakby machinalnie nadal szukając jakiś oznak poruszającego się w ubraniach stworzenia i dopiero gdy ich nie dostrzegł wrócił spojrzeniem na Juliana, uśmiechniętego w łobuzerski sposób i ze lśniącymi oczami. Na ten widok parsknął radośnie śmiechem po czym pokręcił przecząco głową.
- Nie do końca ale coś w tym rodzaju. Eden mnie wychowuje już od wielu lat i chociaż nie jest moim ojcem to tak go traktuję. – Przyznał, a łapiąc rzucone w niego mydło chętnie zaczął sam z siebie zmywać ten podły zapach.
- Chociaż to też przyjaciel, nauczyciel, mama i kat. – Dodał po zastanowieniu się, uśmiechając jak głupi do sera na te tysiące dziwnych sytuacji które stanęły mu przed oczami. Tak opiekuńczość jak i dziwna zasadność Edena sprawiały, że jego serce robiło fikołki w piersi. Kochał go i mógł to powiedzieć z pełną szczerością i na cały głos.
- Jak sobie radzisz? Skoro się spotkaliśmy w takich okolicznościach rozumiem, że bajecznie ukończyłeś szkolenie. – Przyznał patrząc w jedno miejsce na swoich żebrach gdzie przysiągłby jeszcze ostatnio nie kwitł ten kwiat. Eden mu coś wspominał, że jego tatuaże będą się zmieniać ale bez przesady! Tam był pączek!
- Wiesz z czego najbardziej się cieszę i jestem ogromnie wdzięczny? – Zagaił go nagle gdy był już wypłukany, czysty i do wzięcia. – Że mimo wszystko wtedy mogłeś wykorzystać tą wiedzę przeciwko mnie, a jednak zachowałeś to dla siebie. – Uśmiechnął się do niego promiennie. – Za co Ci bardzo dziękuję. Nawet! Jeżeli zostanę teraz Twoim ulubionym celem!
[justify]
Chwila spokoju pozwalająca mu na ułożenie w głowie wszystkiego co się ostatnio wydarzyło była dokładnie tym czego potrzebował. W trakcie potencjalnego przygotowania posiłku dla wszystkich mógłby spokojnie skupić się na analizie wydarzeń, które doprowadziły go do tego heh, śmiesznego punktu. Inaczej bowiem nie mógł nazwać przyłączenia się do tej radosnej bandy zmierzającej do Akademii, w dodatku przysposobienia przez mistrza i zostawienia go ostatecznie z demonem tak silnym, że jego spokojna aura łaskotała jego żołądek. Trochę jakby los sobie zadrwił, strzelił go w nos i ostatecznie pokazał mu część życia którą nie sądził, że kiedyś pozna.
W momencie gdy jeszcze Julian marudził, gdy jeszcze byli wszyscy razem na jego ustach nie błąkało się nic poza niepokojem i obrzydzeniem. Nawet jeżeli chciałby jakoś zawalczyć o dobrą minę, wysoką kulturę osobistą i przyjazny uśmiech, blondyn miał rację. Śmierdział niemiłosiernie, a jego żołądek robił już któryś obrót dookoła własnej osi zapętlając się we wszystkie jelitka i inne bebechy. Dlatego z taką ulgą przyjął opuszczenie obozu przez niego i młodszego demona, a sam ściągając część szat rozwiesił je tak żeby wywietrzały. Później chciał je przeprać, razem z całym sobą ale na razie musiał złapać spokojny i głęboki oddech.
Kwestia przygotowania posiłku, a raczej tego że nie miał odpowiednich umiejętności, okazywała się z chwili na chwilę coraz bardziej problematyczna. Niemniej, nie pozostawienie go z tym samego, spokojny ton Edena oświadczającego mu, że zrobią to razem albo wcale w dodatku po swojemu, wywołał na jego twarzy cień uśmiechu. Liczył na instrukcje, pomoc i ostatecznie ciepły posiłek który wspólnymi siłami by zrobili. Idealne rozwiązanie po tej ciężkiej przeprawie przy podróży i po tym jak dziwnie ta się dla nich rozpoczęła.
Pierwsza przeszkoda na którą natrafił to mięso. Tak, ono nie brało się już gotowe ze straganów i nie lądowało ugotowane czy smażone na pięknym talerzu. Mięso miało nogi, futerko i słodki pyszczek którego trzeba było go pozbyć. Momentalnie na tą myśl zrobił się blady, a gdy Eden podniósł królika i pokazał mu te słodkie łapki i mały ogonek, resztka krwi odpłynęła mu z głowy, a mu przed oczami zaczęło ciemnieć. Musiałby… zdjąć skórę… oczyścić… ta ilość krwi… Gwałtowne zrezygnowanie z tego pomysłu sprawiło mu ogrom ulgi! A jednocześnie, czy właśnie zaprzepaszczał sobie swój własny obraz w oczach mężczyzny? On naprawdę nie miał pojęcia jak to się robi. Nie miał również pojęcia jakby to zniósł, jakby zareagował.
Słowa dotyczące warzyw w pierwszej chwili do niego nie trafiły. Dopiero gdy w jego rękach wylądował ciężki worek spojrzał na jego zawartość z ulgą widząc kształty pozbawione pustych oczu. Chociaż kolejna śmieszna rzecz, nie wszystkie potrafił nazwać chociaż szedł o zakład, że ich smak znał! Nie protestował jednak, zaraz chciał usiąść i się nimi zająć gdy demon niespiesznie do niego podszedł. Drgnął na to niespokojnie ale widząc jak ten podwija mu rękawy białej koszulki poczuł jak całe jego uszy stają się paląco czerwone. No tak, o tym pewnie też by pomyślał dopiero gdyby się ubrudził co nie oznaczało, że nie wstydził się swojej nieporadności. Z ledwością spojrzał w spokojne, złote oczy, samemu robiąc minę małej sarenki, a z ulgą odetchnął dopiero gdy nie zauważył krzty kpiny. Po prostu rozumiał, że wszystkiego trzeba się nauczyć, a fakt że nie udało się mu wcześniej wcale nie oznaczał, że był czemuś winny. Po prostu w taki, a nie inny sposób potoczyło się jego życie.
Zajmując miejsce przy wyznaczonym pieńku wziął średniej wielkości nóż który również musiano mu podarować po czym zaczął się zastanawiać co ma robić. Rozpoczął od oczyszczenia i ewentualnego wycięcia wszystkich tych miejsce które nie wyglądały normalnie. Następnie zaczął kroić w dość sporą i krzywą kostkę mocno przy tym marszcząc nos albo brwi. Nie podobało się mu to jak wykonywał swoje zadanie chociaż nadal nie słysząc słowa krytyki, przynajmniej nie denerwował się aż tak. Ba! Nawet zaczynał być coraz spokojniejszy w swojej nieporadności w momencie gdy Eden cały czas mówił do niego tym spokojnym i pełnym ciepła tonem. Jakby czuł jakąś odpowiedzialność za jego brak doświadczenia albo chociaż, te niepotrzebne nerwy. Doceniał to i chętnie dał się wciągnąć w rozmowę chociaż zgodnie z jego radą nie patrzył jak ten patroszy królika.
- Od zawsze. – Przyznał na temat Akademii, a czując na sobie pytające spojrzenie uśmiechnął się delikatnie. – Nie pamiętam co się stało przed dołączeniem do szkoły. Byłem mały i podobno przyprowadził mnie tam jakiś demon, który znalazł mnie w lesie. Niestety, nie umiem określić nic poza tym co mi kiedyś powiedziano. – Dodał w gwoli wyjaśnienia na co dostrzegł lekkie kiwnięcie głową przyjęcia tych informacji do wiadomości.
- Rozumiem, że nie chcecie się ujawniać przed ludźmi ale bardzo mnie interesuje jakie macie rangi i jak bardzo wiekowi jesteście, Pan i Mae. – Mruknął rzucając mu ostrożne spojrzenie kontrolne, upewniając się czy czasem mu nie podpadł swoim pytaniem. Pojęcia nie miał jak ma się zwracać do tego demona, wydawał się taki dojrzały i niezwykle szlachetny, w przeciwieństwie do Mae który właśnie nazwany z odpowiednim szacunkiem mógłby się oburzyć.
Uzyskując interesującą go odpowiedź oraz dalsze instrukcje co powinien z kociołkiem robić, wrzucił mięso, warzywa, zalał wodą i odpowiednio doprawił. Później zainteresował się mocno pochodzeniem demona, a słysząc, że ich pieczara rzeczywiście znajduje się w okolicach Rote zamrugał zdziwiony.
- Czyli to nie była legenda? Ale jest Pan świadomy, że wasza obecność urosła do wielkości krwawych rytuałów i strachu o wychodzenie po zmierzchu? – Zapytał rozbawiony kompletnie nie rozumiejąc takiego podejścia. Liczne książki które miał na swoim koncie zawsze traktowały demony jeszcze lepiej niż chociażby elfy czy wróżki. One były bowiem istotami o najszczerszych intencjach i spokojnych usposobieniach, gotowe do pomocy i racjonalnego rozstrzygania problemów. Okraszone ogromną inteligencją i empatią stanowiły rasę która nie wykorzystywała i nie dawała się wykorzystywać chcąc żyć w spokoju.
- Tak jakby demony stanowiły największe zagrożenie. – Pokręcił przecząco głową z niedowierzaniem. On mniej pewnie czuł się w mieście niż teraz, w jego obecności.
W momencie gdy w całym obozie zaczynało coraz intensywniej pachnieć, a Eden nie żałował sobie ziół i przypraw, jemu coraz mocniej zaczynało burczeć w brzuchu. Ostatecznie siedząc skulony wpatrywał się w leniwie liżące kociołek płomienie i czekał, zniecierpliwiony, jak małe dziecko. Ucieszył się więc ogromnie gdy wreszcie Eden stwierdził, że jest gotowe i podchodząc natychmiast do niego spojrzał na zaproponowaną mu łyżkę. Złapał ją ostrożnie oburącz, podmuchał żeby się nie poparzyć po czym spróbował… tego ognia piekielnego! Przełknął, z grzeczności. Po chwili jednak jego policzki zaczęły robić się coraz bardziej i bardziej czerwone, a on ostatecznie wędrując w stronę manierki z wodą wypił prawie całą na raz.
- Ale ostre. – Jęknął ścierając dwie zabłąkane łezki.- Chyba trochę przesadziliśmy. – Dodał pociągając nosem i uśmiechając się do niego przyjaźnie. – Ale jak już wypali język, dobre!
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
W końcu ktoś, kto odpowiadał na jego zaczepki podobnym tonem, albo jeszcze ostrzej, bo kiedy on sam wolał raczej swój romantyczny koniec, bo mimo wszystko był zwolennikiem miłości i uczuć, Maellosu wydawał się mieć podobne poglądy co Fenrir, co odrobinę go zdumiało. Nie miał jednak zamiaru narzekać, w końcu mógł sobie pożartować i nie spotykał się ze zdegustowaniem, albo natychmiastowym przyjęciem wyimaginowanych oświadczyn.
- Oh, więc ballada z przesłaniem matematycznym, wiesz że czworokąty to też ciekawe figury geometryczne? – zapytał, unosząc wielkopańsko jedną brewkę, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Uwielbiał, no uwielbiał takie żarciki i aluzje, a niestety jedna osoba do tej pory, która całkowicie go rozumiała właśnie dreptała w kierunku miasta z pewnym starym, marudnym magiem.
Słysząc odpowiedź na swoje pytanie pokiwał głową na znak, że doskonale rozumiał to, o czym demon mu mówił. To było całkiem słodkie, zważywszy na to, że jak podejrzewał starszy demon miał znacznie wyższą rangę od Mae. Nie wiedział tego oczywiście tak na sto procent, niemniej aura Edena była tak onieśmielająca, że i zwykły człowiek pokroju Juliana mógł ją wyczuć. To samo tyczyło się z resztą i Volanta. On i Eden mieli w swoim zachowaniu, ruchach w sposobie w jaki się wypowiadali coś, co sprawiało, że blondyn czuł ciarki na plecach, a umysł podpowiadał mu, że nie byli osobami, które warto było lekceważyć. Oboje wyglądali na niewiele więcej starszych od Fenrira, a jednak w porównaniu do przyjaciela czuł do nich przede wszystkim ogromny respekt.
- Brzmi to całkiem miło, nawet ten kat – zauważył uśmiechając się, podczas gdy stwierdzając że był już wystarczająco namydlony, rzucił kostkę siedzącemu przy brzegu demonowi.
Kiedy rozmowa zeszła na niego, nieco się skrzywił, ale nie zamierzał kłamać, tak długo jak Maellosu nie przekroczyłby cienkiej linii prywatności Juliana. W końcu on mu o sobie opowiedział i choć chłopak nie czuł się zmuszony odpowiedzieć mu równie szczerze, chciał to zrobić.
- Cóż, nie jest najgorzej jak możesz zauważyć – parsknął, wskazując swoje wytrenowane ciało, które samo w sobie stanowiło niebezpieczną broń. – I tak, jestem pełnoprawnym Łowcą, choć jak pewnie się domyślasz, szczegółów szkolenia nie wypada mi zdradzać – dodał, puszczając mężczyźnie filuterne oczko.
Przy następnej kwestii, Julian zawahał się. Owszem nie zdradził go teraz, ani nie powiedział o nim nikomu innemu, choć będąc Łowcą miał taki obowiązek. Była jednak jedna rzecz, która od tamtego czasu nie dawała mu spokoju, a była to wdzięczność i całkowite zdumienie. Od dziecka ludziom wpajano, że demony to krwiożercze istoty, bezrozumne i złe. A tamtego dnia dowiedział się, że nie tylko wyglądają jak ludzie, a również mówią, czują, boją się i są litościwe, czasem nawet bardziej niż ludzie, których Julian spotkał na swojej drodze.
- Nie jesteś moim celem, Mae – powiedział całkiem poważnie, rzucając mu bystre spojrzenie błękitnych oczu. – Nigdy nie polowałem na demony, które nie zrobiły niczego złego i to głównie twoja zasługa. Więc tak długo jak nie krzywdzisz, nie ranisz i nie czerpiesz satysfakcji z dręczenia innych istot, nie ma powodu byś był moim celem – dodał wyjawiając to, o czym chyba nawet sam Fenrir nie wiedział. Nie przyjmował zleceń na demony, które ktoś gdzieś kiedyś widział i zakładał, że mogłyby zrobić coś złego, albo przyjmował takie zlecenia i ich nie wykonywał, ludziom mówiąc, że sprawa była rozwiązana, a duchy i inne nieszkodliwe stworzenia przepędzając z miejsc, które mogli odwiedzać ludzie. Odkąd Mae go uratował, zaczął uważniej czytać księgi i sięgać po te, których nie napisali jego pobratymcy, a magowie. Od razu zauważył czające się między wierszami różnice i zaczął odróżniać dobre duchy od tych, które stanowiły poważne zagrożenie. Dla tych drugich nie miał litości. Ale te pierwsze… tych było mu po prostu żal.
- AUA! – wrzasnął nagle, czując jak coś okropnie ostrego i upierdliwego wbiło mu się małymi, ale cholernie ostrymi ząbkami w łydkę. Sięgnął po to coś i złapawszy za ogon dziwną rybę, która w rękach została mu tylko dlatego, że czuł pod palcami nie łuski a ości, wyjął ją z wody.
- To najpaskudniejsza ryba jaką w życiu widziałem – stwierdził z obrzydzeniem, przyglądając się przegniłym łuskom, niedomykającej się paszczy ostrych ząbków i połowie ogona, który zwisał na kilku paskach mięśni. Co było jednak najdziwniejsze, do tych skrawków kiedyś żywego stworzenia przyczepiona była butelka z listem.
Julian zaskoczony, odwiązał butelkę, a potem zamachnąwszy się z dziką satysfakcją posłał żywe truchło na drugą stronę rzeki, gdzie upadła na ziemie, przyciągając zainteresowanie kilku wron.
- Masz to, na co zasłużyłaś, wredna paszczo – prychnął chłopak, czując dotkliwy ból w łydce.
Wrócił na brzeg, padając zaraz na piach i przywołując demona dłonią do siebie, spojrzał najpierw na swoją nogę, a dostrzegając paskudny, poszarpany kształt w jaki układały się zęby, zmarszczył nieprzyjemnie nos. Rana krwawiła, a wokół niej powstał szybko ciemniejący siniak.
- Myślisz, że dostanę zakażenia? – zapytał nieco zaniepokojony, dotykając opuszką palca łydki. Syknął zaraz z bólu, ale poza samym zranionym miejscem nic go nie bolało, więc stwierdził, że na chwilę wytrzyma, a wypływająca z ran krew zabierze ze sobą ewentualny jad jaki stworzenie mogło mieć w zębach, pozwolił jej więc płynąć, zwracając większą uwagę na dziwną buteleczkę.
Spojrzał na Mae, a potem odkorkował naczynie, wysuwając z niej zwinięty w rulon kawałek pergaminu. Jednak już pierwsze słowa sprawiły, że oczy rozszerzyły się do wielkości spodków i nie śmiał przeczytać dalszej treści listu. Zwinął go szybko, a potem oddał czarnowłosemu, przełykając ślinę.
- Zaadresowany „do Wielkiego Demona Rote”, myślę że nie powinienem tego czytać – wyjaśnił, podnosząc się z ziemi. Czas im było wracać do obozu, ubrania równie dobrze mogły im wyschnąć przy namiotach.
Chłopak wyjął z juków swojego konia luźną białą koszulę i szerokie, bardzo wygodne spodnie i podwinął je do kolan, by materiał nie drażnił rany zadanej mu przez dziwną rybę, stwierdzając że opatrzy ją już w obozie, więc ubrawszy się pokuśtykał z Mae z powrotem, ciągnąc za lejce wierzchowca swojego i Fena.
Odpowiedź, którą dostał nie była taka jakiej się spodziewał, ale też Volant nie należał raczej do skomplikowanych osób i czasem zapominał, że inni byli bardziej złożeni od niego. Dla niego nie było szarości, coś było dobre, albo złe, zrobić, nie zrobić, nie przyjmował żadnych półśrodków i między innymi dlatego był taki trudny. I dlatego słysząc tak skomplikowaną odpowiedź, jedyne co wyrwało mu się z ust to głośne prychnięcie. A kolejne słowa Fenrira tylko utwierdzały go w przekonaniu, że zdecydowanie musiał tamtego wieczora uderzyć się w głowę. Nie widział już w nim tylu podobieństw do siebie i albo mężczyzna tak dobrze je ukrywał, albo nigdy tak naprawdę ich nie było… Dlaczego Volant tak uważał? Bo ani trochę nie kupował tej śpiewki o wpływie innych, a przynajmniej nie w aż takim stopniu. Poza tym, kiedy podnosił się z pomocą silnej dłoni mężczyzny przypomniał sobie, że przecież nie minęło tak dużo czasu… Choć kiedy przyglądał się tej dorosłej już twarzy, zagryzł wargi zdając sobie sprawę z tego, że cztery lata to było krótko dla niego, dla Fenrira, dla każdego innego człowieka to był szmat czasu, w którym mogło zmienić się wszystko… Ale nawet jeśli, nie kupował tego tak do końca.
- Hympf! Jak dla mnie to tylko wymówki, jeśli wiesz kim jesteś i kim być powinieneś to nie ma takiej siły, która mogłaby to zmienić poza tobą samym – powiedział, wyswobadzając się z uścisku jego dłoni, by ruszyć dumnie przed siebie. Właśnie taki był on sam, nie zmieniał się tylko dlatego, że ktoś uważał że powinien. Był świadomy tego, że jego charakter był paskudny, a jego zachowanie jeszcze gorsze, ale to dzięki nim był kim był i osiągnął to, czego od zawsze chciał. I to był tylko jego wybór.
- Oh, czyżby? – zapytał z sarkazmem, łypiąc na mężczyznę spod boku. – A mnie się wydaje, że niczego nie zostawiłeś… Chyba że swój urok osobisty, tego faktycznie ci teraz brakuje – dodał już bardziej żartem, choć nadal brzmiał śmiertelnie poważnie.
Droga do wioski nie była długa, więc już po chwili przemieszczali się pomiędzy całkiem sporym tłumem, którego mag się spodziewał. Kali była raczej małą wioską, choć jak zdążył się zorientować całkiem ważną pod względem handlowym. Mieszkańcy mieli wiele talentów, począwszy od kowalstwa, na pędzeniu różnego rodzaju alkoholu, który jak Volant z westchnieniem i przewróceniem oczu zauważył, niemal od razu zainteresował Fenrira. W ogóle mag miał wrażenie, jakby miał obok siebie bardzo dużego i rozentuzjazmowanego szczeniaka. Naprawdę! Fen podchodził do dosłownie każdego stoiska, zagadywał co i rusz nowego sprzedawcę i jeszcze wciskał wszystkim te swoje bajery, które w mężczyźnie wywoływały jedynie niesmak. Co za prostactwo! A jeszcze bardziej bezwstydne były te kobiety, które wdzięczyły się do Łowcy, trzepocząc zalotnie rzęsami i układając sobie włosy na jednym ramieniu, uwodząc go słodkimi słówkami i uśmiechami, które według maga nie miały w sobie za grosz wdzięku! Oczywiste, bezwstydne i kompletnie niepoważne!
- Nie mam zamiaru z tobą pić – oświadczył obrażonym tonem, chcąc odejść, słysząc jednak, że Łowca miał zamiar wybierać trunki cały dzień jeśli mu nie pomoże, prychnął, ale podszedł bliżej, zaciekawiony przyglądając się butelkom kryjącym w sobie kolorowe nalewki. Wódka nie była dla niego, po winie czuł się okropnie i nie mógł czarować przez dwa dni, nalewki były więc wyborem idealnym, a było ich tyle, że mag sam miał problem z tym co wybrać. W końcu większości nawet nie próbował.
- Hmpf… Lipa brzmi ciekawie, a z tych popularniejszych malinowa wydaje się w porządku – oświadczył ostatecznie, pozwalając by to mężczyzna zapłacił za wybrane butelki, stwierdzając, że skoro to on chciał pić i on mógł zapłacić. Również za niego.
- Chodźmy po tego konia – westchnął potem, nie czekając aż Fenrir znalazłby kolejny arcyciekawy stragan, przy którym mógłby wydać fortunę na niewarte złamanego grosza głupoty, których oferowano całkiem sporo.
Odnaleźli całkiem sporą stajnię, gdzie w boksach na kupno czekały cztery ogiery i jedna prześliczna klacz o jasnym umaszczeniu z ciemną łatą ciągnącą się przez jej pysk na wysokości orzechowych, bardzo mądrych oczu, upodabniając ją do zamaskowanej damy na balu.
- Ile za tego konia, gospodarzu? – zapytał Volant wskazując kciukiem klacz, która niemal od razu przypadła mu do gustu. Wyglądała na silną i łagodną, a do tego niezwykle inteligentną. Podobała mu się.
- Za nasza Lady? To będzie dwieście złotych Mora – oświadczył mężczyzna, a Volant zmarszczył niezadowolony brwi. To nie tak, że nie miał tyle pieniędzy, jedynie wydawało mu się, że nawet w samym Rote nie usłyszałby tak dużo za konia, nawet jeśli byłby to rasowy koń.
- A mogę wiedzieć, skąd taka cena? – zapytał, zaplatając ręce na piersi.
- To bardzo dobry koń! – wykrzyknął mężczyzna zachęcając Volanta by podszedł bliżej, przyjrzeć się lśniącej sierści zwierzęcia, jego pięknej niesplątanej grzywie i zdrowym zębom. – Wygrała już dwa wyścigi, a ścigała się z nie byle kim, bo samym Wichrem z królewskiej stajni! – oświadczył, ale to i tak było za dużo, nawet jeśli ścigałaby się z samym panem Rote i ośmieliła się z nim wygrać.
- To nadal nie tłumaczy dlaczego za konia, nawet bardzo dobrego konia życzy pan sobie jak za całe lenno z grodem! – zauważył Volant, śledząc go uważnym spojrzeniem czarnych oczu, dopóki nie zauważył potu spływającego po skroni mężczyzny. – Na co wam tyle pieniędzy? – zapytał ostro, splatając ręce na piersi, bo nie wierzył, by takie ceny z kosmosu pojawiły się przypadkiem. Ludzie w miejscach takich jak to nie potrzebowali zwykle tyle pieniędzy, dóbr było dużo, zbytek jeszcze lepszy. Jeśli ktoś potrzebował fortuny, wystarczyło poczekać miesiąc, a uzbierałaby się sama.
Stajenny aż sapnął z zaskoczenia, ale nagle załamany wyraz pojawił się na jego twarzy a on sam zmęczony przysunął sobie jakieś wiadro i odwróciwszy je dnem do góry, usiadł na nim ciężko, ocierając twarz rękawem koszuli.
- Bieda panie, bieda mnie czeka. Dwa miesiące temu wichura przewróciła drzewa, zwalając je na nasze spichlerze, wszystkie uprawy, wszystkie zapasy wpadły do rzeki. Odbudowa jeszcze się nawet nie zaczęła, nie mamy za co, jedzenie nam kupować codziennie trzeba, a jeszcze córka od pół roku w Akademii siedzi, czesne trzeba płacić, bo magowie nie chcą inaczej uczyć ludzi z nieco lepszych rodzin, wyrzucą ją, a ja nawet jak po nią jechać taki kawał nie mam – wyjaśnił załamany, podpierając głowę na rękach.
Volant zagryzł wargę. Tragedia, naprawdę tragedia, rozumiał to dobrze, nie rozumiał jedynie, dlaczego ci ludzie potrzebowali płacić za naukę magii. W końcu od zawsze Akademia radziła sobie jedynie tym co sama zarobiła na handlu magicznymi przedmiotami, swoimi usługami i ewentualnie wspomagani przez władców. Czemu więc nagle zaczęli zdzierać czesne, które jak wierzył, wcale nie było potrzebne by wyżywić wszystkich uczniów i zapewnić im dobre warunki do nauki. Co tam się działo?
- Gdzie ten spichlerz? – zapytał, a mężczyzna spojrzał na niego dziwnie, ale bez słowa podniósł się z cebra, by zaprowadzić maga i Łowcę za całkiem ładny, dwupiętrowy domek otoczony ślicznym ogródkiem, w którym widać było wprawną kobiecą rękę. Za nim, wzdłuż rzeki ciągnęły się drzewa i budynki, a raczej coś co kiedyś nimi było, teraz były to jedynie kupy gruzu i kamieni, powalone przez ogromne drzewa, które sięgały korzeniami w głąb podwórka.
- Tu, panie. Ale teraz to trudno to nazwać choćby połową spichlerza – westchnął nie wiedząc, co mężczyzna chciał osiągnąć przez zobaczenie tego pobojowiska.
- Hympf! Czy jeśli naprawię dla ciebie te spichlerze, sprzedasz mi konia za dwadzieścia Mora? – zapytał mag, sięgając do torby po jeden z małych, ale bardzo pomocnych magicznych przedmiotów. Ten, przypominający fioletową kulę sprawiał, że grawitacja we wskazanym przez maga obszarze przestawała działać.
Mężczyzna zamrugał zaskoczony powiekami gapiąc się na Volanta jak na dziwne dzikie zwierzę.
- S-s-słucham?! – zdziwił się, a mag jedynie odgarnął zbłąkany kosmyk szarych włosów z twarzy nonszalanckim gestem.
- Dwadzieścia Mora za konia i te budynki będą jak nowe – powtórzył wolniej, a nikły, bardzo nikły uśmieszek uniósł kąciki jego ust ku górze.
Gospodarz upadł na kolana, gapiąc się na mężczyznę jak na bóstwo.
-Rozumiem, że się zgadzasz. Cudownie – rzucił zgryźliwie, przenosząc wzrok na gapiącego się Fenrira.
- Dla ciebie też znajdzie się zadanie, jeśli masz ochotę się wykazać. Będę potrzebował drzewek z lasu. Takich średniej wielkości, jestem pewien, że gospodarz znajdzie dla ciebie jakąś odpowiednią siekierę – rzucił całkiem złośliwie, posyłając Łowcy zadziorne spojrzenie.[/quote]
- Oh, więc ballada z przesłaniem matematycznym, wiesz że czworokąty to też ciekawe figury geometryczne? – zapytał, unosząc wielkopańsko jedną brewkę, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Uwielbiał, no uwielbiał takie żarciki i aluzje, a niestety jedna osoba do tej pory, która całkowicie go rozumiała właśnie dreptała w kierunku miasta z pewnym starym, marudnym magiem.
Słysząc odpowiedź na swoje pytanie pokiwał głową na znak, że doskonale rozumiał to, o czym demon mu mówił. To było całkiem słodkie, zważywszy na to, że jak podejrzewał starszy demon miał znacznie wyższą rangę od Mae. Nie wiedział tego oczywiście tak na sto procent, niemniej aura Edena była tak onieśmielająca, że i zwykły człowiek pokroju Juliana mógł ją wyczuć. To samo tyczyło się z resztą i Volanta. On i Eden mieli w swoim zachowaniu, ruchach w sposobie w jaki się wypowiadali coś, co sprawiało, że blondyn czuł ciarki na plecach, a umysł podpowiadał mu, że nie byli osobami, które warto było lekceważyć. Oboje wyglądali na niewiele więcej starszych od Fenrira, a jednak w porównaniu do przyjaciela czuł do nich przede wszystkim ogromny respekt.
- Brzmi to całkiem miło, nawet ten kat – zauważył uśmiechając się, podczas gdy stwierdzając że był już wystarczająco namydlony, rzucił kostkę siedzącemu przy brzegu demonowi.
Kiedy rozmowa zeszła na niego, nieco się skrzywił, ale nie zamierzał kłamać, tak długo jak Maellosu nie przekroczyłby cienkiej linii prywatności Juliana. W końcu on mu o sobie opowiedział i choć chłopak nie czuł się zmuszony odpowiedzieć mu równie szczerze, chciał to zrobić.
- Cóż, nie jest najgorzej jak możesz zauważyć – parsknął, wskazując swoje wytrenowane ciało, które samo w sobie stanowiło niebezpieczną broń. – I tak, jestem pełnoprawnym Łowcą, choć jak pewnie się domyślasz, szczegółów szkolenia nie wypada mi zdradzać – dodał, puszczając mężczyźnie filuterne oczko.
Przy następnej kwestii, Julian zawahał się. Owszem nie zdradził go teraz, ani nie powiedział o nim nikomu innemu, choć będąc Łowcą miał taki obowiązek. Była jednak jedna rzecz, która od tamtego czasu nie dawała mu spokoju, a była to wdzięczność i całkowite zdumienie. Od dziecka ludziom wpajano, że demony to krwiożercze istoty, bezrozumne i złe. A tamtego dnia dowiedział się, że nie tylko wyglądają jak ludzie, a również mówią, czują, boją się i są litościwe, czasem nawet bardziej niż ludzie, których Julian spotkał na swojej drodze.
- Nie jesteś moim celem, Mae – powiedział całkiem poważnie, rzucając mu bystre spojrzenie błękitnych oczu. – Nigdy nie polowałem na demony, które nie zrobiły niczego złego i to głównie twoja zasługa. Więc tak długo jak nie krzywdzisz, nie ranisz i nie czerpiesz satysfakcji z dręczenia innych istot, nie ma powodu byś był moim celem – dodał wyjawiając to, o czym chyba nawet sam Fenrir nie wiedział. Nie przyjmował zleceń na demony, które ktoś gdzieś kiedyś widział i zakładał, że mogłyby zrobić coś złego, albo przyjmował takie zlecenia i ich nie wykonywał, ludziom mówiąc, że sprawa była rozwiązana, a duchy i inne nieszkodliwe stworzenia przepędzając z miejsc, które mogli odwiedzać ludzie. Odkąd Mae go uratował, zaczął uważniej czytać księgi i sięgać po te, których nie napisali jego pobratymcy, a magowie. Od razu zauważył czające się między wierszami różnice i zaczął odróżniać dobre duchy od tych, które stanowiły poważne zagrożenie. Dla tych drugich nie miał litości. Ale te pierwsze… tych było mu po prostu żal.
- AUA! – wrzasnął nagle, czując jak coś okropnie ostrego i upierdliwego wbiło mu się małymi, ale cholernie ostrymi ząbkami w łydkę. Sięgnął po to coś i złapawszy za ogon dziwną rybę, która w rękach została mu tylko dlatego, że czuł pod palcami nie łuski a ości, wyjął ją z wody.
- To najpaskudniejsza ryba jaką w życiu widziałem – stwierdził z obrzydzeniem, przyglądając się przegniłym łuskom, niedomykającej się paszczy ostrych ząbków i połowie ogona, który zwisał na kilku paskach mięśni. Co było jednak najdziwniejsze, do tych skrawków kiedyś żywego stworzenia przyczepiona była butelka z listem.
Julian zaskoczony, odwiązał butelkę, a potem zamachnąwszy się z dziką satysfakcją posłał żywe truchło na drugą stronę rzeki, gdzie upadła na ziemie, przyciągając zainteresowanie kilku wron.
- Masz to, na co zasłużyłaś, wredna paszczo – prychnął chłopak, czując dotkliwy ból w łydce.
Wrócił na brzeg, padając zaraz na piach i przywołując demona dłonią do siebie, spojrzał najpierw na swoją nogę, a dostrzegając paskudny, poszarpany kształt w jaki układały się zęby, zmarszczył nieprzyjemnie nos. Rana krwawiła, a wokół niej powstał szybko ciemniejący siniak.
- Myślisz, że dostanę zakażenia? – zapytał nieco zaniepokojony, dotykając opuszką palca łydki. Syknął zaraz z bólu, ale poza samym zranionym miejscem nic go nie bolało, więc stwierdził, że na chwilę wytrzyma, a wypływająca z ran krew zabierze ze sobą ewentualny jad jaki stworzenie mogło mieć w zębach, pozwolił jej więc płynąć, zwracając większą uwagę na dziwną buteleczkę.
Spojrzał na Mae, a potem odkorkował naczynie, wysuwając z niej zwinięty w rulon kawałek pergaminu. Jednak już pierwsze słowa sprawiły, że oczy rozszerzyły się do wielkości spodków i nie śmiał przeczytać dalszej treści listu. Zwinął go szybko, a potem oddał czarnowłosemu, przełykając ślinę.
- Zaadresowany „do Wielkiego Demona Rote”, myślę że nie powinienem tego czytać – wyjaśnił, podnosząc się z ziemi. Czas im było wracać do obozu, ubrania równie dobrze mogły im wyschnąć przy namiotach.
Chłopak wyjął z juków swojego konia luźną białą koszulę i szerokie, bardzo wygodne spodnie i podwinął je do kolan, by materiał nie drażnił rany zadanej mu przez dziwną rybę, stwierdzając że opatrzy ją już w obozie, więc ubrawszy się pokuśtykał z Mae z powrotem, ciągnąc za lejce wierzchowca swojego i Fena.
Odpowiedź, którą dostał nie była taka jakiej się spodziewał, ale też Volant nie należał raczej do skomplikowanych osób i czasem zapominał, że inni byli bardziej złożeni od niego. Dla niego nie było szarości, coś było dobre, albo złe, zrobić, nie zrobić, nie przyjmował żadnych półśrodków i między innymi dlatego był taki trudny. I dlatego słysząc tak skomplikowaną odpowiedź, jedyne co wyrwało mu się z ust to głośne prychnięcie. A kolejne słowa Fenrira tylko utwierdzały go w przekonaniu, że zdecydowanie musiał tamtego wieczora uderzyć się w głowę. Nie widział już w nim tylu podobieństw do siebie i albo mężczyzna tak dobrze je ukrywał, albo nigdy tak naprawdę ich nie było… Dlaczego Volant tak uważał? Bo ani trochę nie kupował tej śpiewki o wpływie innych, a przynajmniej nie w aż takim stopniu. Poza tym, kiedy podnosił się z pomocą silnej dłoni mężczyzny przypomniał sobie, że przecież nie minęło tak dużo czasu… Choć kiedy przyglądał się tej dorosłej już twarzy, zagryzł wargi zdając sobie sprawę z tego, że cztery lata to było krótko dla niego, dla Fenrira, dla każdego innego człowieka to był szmat czasu, w którym mogło zmienić się wszystko… Ale nawet jeśli, nie kupował tego tak do końca.
- Hympf! Jak dla mnie to tylko wymówki, jeśli wiesz kim jesteś i kim być powinieneś to nie ma takiej siły, która mogłaby to zmienić poza tobą samym – powiedział, wyswobadzając się z uścisku jego dłoni, by ruszyć dumnie przed siebie. Właśnie taki był on sam, nie zmieniał się tylko dlatego, że ktoś uważał że powinien. Był świadomy tego, że jego charakter był paskudny, a jego zachowanie jeszcze gorsze, ale to dzięki nim był kim był i osiągnął to, czego od zawsze chciał. I to był tylko jego wybór.
- Oh, czyżby? – zapytał z sarkazmem, łypiąc na mężczyznę spod boku. – A mnie się wydaje, że niczego nie zostawiłeś… Chyba że swój urok osobisty, tego faktycznie ci teraz brakuje – dodał już bardziej żartem, choć nadal brzmiał śmiertelnie poważnie.
Droga do wioski nie była długa, więc już po chwili przemieszczali się pomiędzy całkiem sporym tłumem, którego mag się spodziewał. Kali była raczej małą wioską, choć jak zdążył się zorientować całkiem ważną pod względem handlowym. Mieszkańcy mieli wiele talentów, począwszy od kowalstwa, na pędzeniu różnego rodzaju alkoholu, który jak Volant z westchnieniem i przewróceniem oczu zauważył, niemal od razu zainteresował Fenrira. W ogóle mag miał wrażenie, jakby miał obok siebie bardzo dużego i rozentuzjazmowanego szczeniaka. Naprawdę! Fen podchodził do dosłownie każdego stoiska, zagadywał co i rusz nowego sprzedawcę i jeszcze wciskał wszystkim te swoje bajery, które w mężczyźnie wywoływały jedynie niesmak. Co za prostactwo! A jeszcze bardziej bezwstydne były te kobiety, które wdzięczyły się do Łowcy, trzepocząc zalotnie rzęsami i układając sobie włosy na jednym ramieniu, uwodząc go słodkimi słówkami i uśmiechami, które według maga nie miały w sobie za grosz wdzięku! Oczywiste, bezwstydne i kompletnie niepoważne!
- Nie mam zamiaru z tobą pić – oświadczył obrażonym tonem, chcąc odejść, słysząc jednak, że Łowca miał zamiar wybierać trunki cały dzień jeśli mu nie pomoże, prychnął, ale podszedł bliżej, zaciekawiony przyglądając się butelkom kryjącym w sobie kolorowe nalewki. Wódka nie była dla niego, po winie czuł się okropnie i nie mógł czarować przez dwa dni, nalewki były więc wyborem idealnym, a było ich tyle, że mag sam miał problem z tym co wybrać. W końcu większości nawet nie próbował.
- Hmpf… Lipa brzmi ciekawie, a z tych popularniejszych malinowa wydaje się w porządku – oświadczył ostatecznie, pozwalając by to mężczyzna zapłacił za wybrane butelki, stwierdzając, że skoro to on chciał pić i on mógł zapłacić. Również za niego.
- Chodźmy po tego konia – westchnął potem, nie czekając aż Fenrir znalazłby kolejny arcyciekawy stragan, przy którym mógłby wydać fortunę na niewarte złamanego grosza głupoty, których oferowano całkiem sporo.
Odnaleźli całkiem sporą stajnię, gdzie w boksach na kupno czekały cztery ogiery i jedna prześliczna klacz o jasnym umaszczeniu z ciemną łatą ciągnącą się przez jej pysk na wysokości orzechowych, bardzo mądrych oczu, upodabniając ją do zamaskowanej damy na balu.
- Ile za tego konia, gospodarzu? – zapytał Volant wskazując kciukiem klacz, która niemal od razu przypadła mu do gustu. Wyglądała na silną i łagodną, a do tego niezwykle inteligentną. Podobała mu się.
- Za nasza Lady? To będzie dwieście złotych Mora – oświadczył mężczyzna, a Volant zmarszczył niezadowolony brwi. To nie tak, że nie miał tyle pieniędzy, jedynie wydawało mu się, że nawet w samym Rote nie usłyszałby tak dużo za konia, nawet jeśli byłby to rasowy koń.
- A mogę wiedzieć, skąd taka cena? – zapytał, zaplatając ręce na piersi.
- To bardzo dobry koń! – wykrzyknął mężczyzna zachęcając Volanta by podszedł bliżej, przyjrzeć się lśniącej sierści zwierzęcia, jego pięknej niesplątanej grzywie i zdrowym zębom. – Wygrała już dwa wyścigi, a ścigała się z nie byle kim, bo samym Wichrem z królewskiej stajni! – oświadczył, ale to i tak było za dużo, nawet jeśli ścigałaby się z samym panem Rote i ośmieliła się z nim wygrać.
- To nadal nie tłumaczy dlaczego za konia, nawet bardzo dobrego konia życzy pan sobie jak za całe lenno z grodem! – zauważył Volant, śledząc go uważnym spojrzeniem czarnych oczu, dopóki nie zauważył potu spływającego po skroni mężczyzny. – Na co wam tyle pieniędzy? – zapytał ostro, splatając ręce na piersi, bo nie wierzył, by takie ceny z kosmosu pojawiły się przypadkiem. Ludzie w miejscach takich jak to nie potrzebowali zwykle tyle pieniędzy, dóbr było dużo, zbytek jeszcze lepszy. Jeśli ktoś potrzebował fortuny, wystarczyło poczekać miesiąc, a uzbierałaby się sama.
Stajenny aż sapnął z zaskoczenia, ale nagle załamany wyraz pojawił się na jego twarzy a on sam zmęczony przysunął sobie jakieś wiadro i odwróciwszy je dnem do góry, usiadł na nim ciężko, ocierając twarz rękawem koszuli.
- Bieda panie, bieda mnie czeka. Dwa miesiące temu wichura przewróciła drzewa, zwalając je na nasze spichlerze, wszystkie uprawy, wszystkie zapasy wpadły do rzeki. Odbudowa jeszcze się nawet nie zaczęła, nie mamy za co, jedzenie nam kupować codziennie trzeba, a jeszcze córka od pół roku w Akademii siedzi, czesne trzeba płacić, bo magowie nie chcą inaczej uczyć ludzi z nieco lepszych rodzin, wyrzucą ją, a ja nawet jak po nią jechać taki kawał nie mam – wyjaśnił załamany, podpierając głowę na rękach.
Volant zagryzł wargę. Tragedia, naprawdę tragedia, rozumiał to dobrze, nie rozumiał jedynie, dlaczego ci ludzie potrzebowali płacić za naukę magii. W końcu od zawsze Akademia radziła sobie jedynie tym co sama zarobiła na handlu magicznymi przedmiotami, swoimi usługami i ewentualnie wspomagani przez władców. Czemu więc nagle zaczęli zdzierać czesne, które jak wierzył, wcale nie było potrzebne by wyżywić wszystkich uczniów i zapewnić im dobre warunki do nauki. Co tam się działo?
- Gdzie ten spichlerz? – zapytał, a mężczyzna spojrzał na niego dziwnie, ale bez słowa podniósł się z cebra, by zaprowadzić maga i Łowcę za całkiem ładny, dwupiętrowy domek otoczony ślicznym ogródkiem, w którym widać było wprawną kobiecą rękę. Za nim, wzdłuż rzeki ciągnęły się drzewa i budynki, a raczej coś co kiedyś nimi było, teraz były to jedynie kupy gruzu i kamieni, powalone przez ogromne drzewa, które sięgały korzeniami w głąb podwórka.
- Tu, panie. Ale teraz to trudno to nazwać choćby połową spichlerza – westchnął nie wiedząc, co mężczyzna chciał osiągnąć przez zobaczenie tego pobojowiska.
- Hympf! Czy jeśli naprawię dla ciebie te spichlerze, sprzedasz mi konia za dwadzieścia Mora? – zapytał mag, sięgając do torby po jeden z małych, ale bardzo pomocnych magicznych przedmiotów. Ten, przypominający fioletową kulę sprawiał, że grawitacja we wskazanym przez maga obszarze przestawała działać.
Mężczyzna zamrugał zaskoczony powiekami gapiąc się na Volanta jak na dziwne dzikie zwierzę.
- S-s-słucham?! – zdziwił się, a mag jedynie odgarnął zbłąkany kosmyk szarych włosów z twarzy nonszalanckim gestem.
- Dwadzieścia Mora za konia i te budynki będą jak nowe – powtórzył wolniej, a nikły, bardzo nikły uśmieszek uniósł kąciki jego ust ku górze.
Gospodarz upadł na kolana, gapiąc się na mężczyznę jak na bóstwo.
-Rozumiem, że się zgadzasz. Cudownie – rzucił zgryźliwie, przenosząc wzrok na gapiącego się Fenrira.
- Dla ciebie też znajdzie się zadanie, jeśli masz ochotę się wykazać. Będę potrzebował drzewek z lasu. Takich średniej wielkości, jestem pewien, że gospodarz znajdzie dla ciebie jakąś odpowiednią siekierę – rzucił całkiem złośliwie, posyłając Łowcy zadziorne spojrzenie.[/quote]
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Nie spodziewał się, że Ismail w jakiś sposób go zaskoczy, a jednak, kiedy zeszło na temat tego, skąd pochodzi, zupełnie nie przewidziałby, że usłyszy od niego tego typu słowa. Przede wszystkim zainteresował go fakt o demonie, za którego pomocą białowłosy ostatecznie znalazł się w Akademii. Ile lat temu to musiało się wydarzyć? Zakładał, że na pewno nie tak dawno by całkowicie wyleciało mu to z pamięci, a jednak niektóre wydarzenia z czasem zaczynały się zamazywać niknąc w jego umyśle. Tego małego chłopca nie sposób było mu jednak zapomnieć, szczególnie że po tym czasie nie miał już okazji zaglądać do szkoły magów. Czy to możliwe, żeby tym uratowanym sprzed kilkudziesięciu laty dzieciakiem, był właśnie Ismail?
Eden nie chciał pytać, nie próbował też bardziej rozdrabniać jego pochodzenia, bo sam mag widocznie też wiedział tyle, co przekazali mu inni, sam będąc zbyt małym by cokolwiek pamiętać. Gdy z kolei białowłosy odbił piłeczkę, demon nie musiał zastanawiać się zbyt długo by wyjawić mu odrobinę o nim i Mae. Starał się zawsze odwdzięczać szczerością za szczerość, zresztą młodszy nie wyglądał na osobę, która miałaby fakt ich rangi czy pochodzenia wykorzystać przeciwko nim.
— Wystarczy bez „Pan”, nie zasługuję sobie aż na takie uznanie — sprostował na początku, śmiejąc się cicho w duszy na to, jaki mag potrafił być pocieszny. Wyraźnie ważył każde słowo by niczym mu nie podpaść i nie urazić... a przecież Eden naprawdę nie miał za co się obrazić!
— Maellosu jest... zatrważająco utalentowanym demonem drugiego stopnia. Przygarnąłem go, kiedy był malutki... chociaż przez te kilka lat zdążyło mu się trochę podrosnąć — zmrużył wesoło oczy, samemu nigdy nie spodziewając się, że ten wyrostek go przerośnie i zmężnieje. — Jeżeli chodzi o mnie... masz w pełni rację. Rzeczywiście jestem tym wiekowym demonem piątego stopnia, ale nie zagłębiajmy się w szczegóły. Wiek to tylko... i aż liczby — dodał po chwili. Nigdy nie widział powodu by chwalić się swoją rangą, a już tym bardziej nie uważał by czyniła go lepszego od innych. To był tylko dowód na to, ile trudu musiał włożyć by dojść tak wysoko. To za to wiązało się z konsekwencjami coraz większego zainteresowania ze strony łowców i chęci ściągnięcia tego wiekowego demona z piedestału. Taka cenna nagroda. Taki łup. Tym teraz był dla większości ludzi.
— Osiedliliśmy się pod murami Rote. Pod ziemią są ogromne kompleksy jaskiń, których szkoda było nie wykorzystać — wyjaśnił i w takiej atmosferze luźnych rozmów, żartów i gotującej się potrawki, spędzili następne kilkanaście minut. Przyjemnie rozmawiało mu się z magiem szczególnie, że już na pierwszy rzut oka, Ismail wydawał się mieć głowę pełną wiedzy. Tak młoda osoba musiała prędzej zaczerpnąć ją z książek niż z własnych, życiowych doświadczeń, ale Edenowi naprawdę miło słuchało się tego, co białowłosy miał do powiedzenia i co myślał o samych demonach.
Wreszcie przyszedł czas na skosztowanie ich dania, na którym mimo wszystko, całkiem sporo się napracowali. Wszystko to, aby zaspokoić głodne podniebienia ich towarzyszy. Eden był z kolei świecie przekonany, że wyszło naprawdę dobre jednak wyraz twarzy Ismaila, który po wsadzeniu porządnej łychy do buzi, zrobił się czerwony jak dojrzały pomidor, zasiał w nim pewne wątpliwości.
— Za ostre? Hm, to dziwne — trudno było powiedzieć, czy wydawał się bardziej zaskoczony czy zmartwiony stanem Ismaila. Spojrzał zaraz na młodszego, który dopadł do swojej manierki z wodą i długo nie mógł odkleić od niej ust. Eden z kolei wciąż przyglądał się kociołkowi z potrawką. Nie wydawał się jakiś zły, bardziej niedowierzał, że naprawdę wyszło aż tak ostre. Może mag miał delikatne podniebienie?
Nie wiedząc co dokładnie powinien z tym fantem zrobić, bo takiej wiedzy nie udzielały mu żadne książki, sięgnął po garść przypraw, chcąc doprawić to, o zgrozo, piekielne jedzenie, jeszcze dodatkową porcją ziół. Może gorycz zabije te ostrość? Za nim jednak zdążył cokolwiek ulepszyć w swoim daniu, jego uwagę zwróciła pozostała dwójka wracająca akurat z końmi znad strumienia.
Eden spiorunował wzrokiem blondyna, który siedział na plecach Mea mając kostkę uniesioną w górze. Kropelki czerwonej cieczy skapywały na piasek, kiedy zbliżyli się do obozu. Zapach krwi. Otwarta rana. Demon patrzył na to wszystko z lekkim powątpieniem. Przynajmniej nie wyglądało aż tak poważnie tylko Mae... Mae zawsze przejmował się wszystkim dwa razy bardziej niż powinien, ale podziwiał w nim tę troskę o innych.
— Co się stało? — zagadnął, woląc upewnić się co do tego, co sam zdążył już przenalizować. Zerknął mimowolnie na łydkę Juliana, choć co mógł więcej powiedzieć? O zranieniach i ewentualnym opatrywaniu ran wiedział tyle, co o przyrządzeniu potrawki z królika. — Coś było w tych wodach? — dopytał, a kiedy wskazano mu zwinięty w rulon list wyciągnięty z butelki, demon natychmiast się nim zainteresował, na moment zapominając o krwawiącej ranie blondyna i swojej nieudane potrawce...
— Mae, przygotowaliśmy obiad. Ciut ostry. Częstujcie się — mruknął gładko, tak jakby zbyt ostre danie wcale nie robiło na nim większego wrażenia. Przysiadł na jednym ze ściętych pnu drzewa, żeby w spokoju doczytać list.
Zupełnie nie zrażał go charakter Volanta, może dlatego, że sam nie należał do najłatwiejszych w obyciu osób. I mimo, że nie mieli do końca tego samego zdania, ich poglądy różniły się, a sytuacja zaogniała przez zupełnie inny charakter... mieli też ze sobą coś wspólnego. Jakaś nić porozumienia albo chociaż zrozumienia musiała między nimi zaistnieć czego możliwe, że nawet sami nie byli w stanie przyznać.
Fenrir przyjął komentarz na temat jego uroku osobistego z szerokim uśmiechem i zatrważającą lekkością, jakby potraktował go co najmniej jako komplement. Bo tak właśnie było! Sam fakt, że mag zwrócił uwagę na zmianę w jego wyglądzie był odpowiednim powodem do uśmiechu, a kiedy zdał sobie sprawę, że osoba pokroju Volanta, nigdy nie powiedziałaby tego typu rzeczy wprost, roześmiał się jeszcze bardziej.
Kiedy wspólnymi siłami udało mu się wreszcie wybrać odpowiednie nalewki z lipy i z malin, dokładnie takie jak Volant mu polecił, mogli wreszcie ruszyć po zakup konia. Młodszy obłożony dwiema butelkami, siatką jabłek zarzuconą przez ramię, zatrzymał się za magiem, dając mu pierwszeństwo w wyborze konia. Postanowił nie wtrącać się w same ubicie targu, przysłuchując się tylko z boku, kiedy Volant dopytywał gospodarza skąd tak holendernie drogie ceny za zwykłego konia. Nie spodziewał się usłyszeć szczerej prawdy z ust mężczyzny, którego dopadła zwyczajna niesprawiedliwość i nieszczęście. Fen sam wydawał się nieco zaskoczony faktem, że Akademia ściągała czesne od prostych ludzi. Coraz gorszy słuch rozchodził się o szkole dla magów, która stawiała przed młodymi coraz większe wymogi. To jednak nie było nigdy głównym zainteresowaniem Fenrira, bo co go obchodzili sami magowie?
Zauważywszy jednak wyraźne zainteresowanie u swojego towarzysza, który już po chwili zdecydował się zobaczyć zniszczony spichlerz, westchnął jedynie markotnie.
— Przecież możemy poszukać gdzieś tańszego konia — zaproponował zwyczajnie nie chcąc marnować czasu na tragedie innych. Każdy miał jakieś problemy, każdego czasem dopadał kryzys, a oni nie byli święci, żeby pomagać przypadkowym osobom. Nie spodziewał się, że mag w ogóle zainteresuje się losem tego człowieka. W zamian został jedynie bezczelnie zignorowany i ostatecznie młodszy poczłapał niechętnie za dwójką mężczyzn.
— Co chcesz zrobić? Volaaaant, nie mamy na to czasu — jęknął marudnie na wzmiankę o naprawieniu spichlerza. Po co było zawracać sobie tym głowę? Mieli zająć się tylko kupnem konia, a nie naprawianiem czyjej biedy.
— Dobroduszny Volant. Jak pięknie — skwitował, śmiejąc się cicho z zachowania maga. — A niby taki wredny, taki nieczuły i bezduszny — wypowiedział na głos, obserwując poczynienia mężczyzny, który wyciągnął ze skórzanej torby jakiś dziwny przedmiot owiany magią. Zaraz potem sam został sprowokowany do tego by nie grzać tyłka na trawie i pomóc w odbudowie budynku.
Widząc ten zadziorny uśmiech maga, który był dla niego niczym wyzwanie, nie musiał długo się zastanawiać. Nonszalancko, za to przynajmniej trzymając buzię na kłódkę, jeśli chodzi o dalsze docinki, zwrócił się do gospodarza.
— Przyniesie mi tę siekierę — polecił, samemu w między czasie rozpinając górną część ubrań. Robiło się gorąco, słońce prażyło niemiłosiernie i byłby się ugotował pod tym grubym odzieniem, gdyby przyszło mu w nim pracować. Odłożył kurtkę na trawę, zresztą tak samo jak swoje drogocenne zapasy nalewek. Zostając w samym podkoszulku, jego silne ramiona były całkowicie odkryte, obsiane małymi bliznami, jedna obok drugiej. Blizna na bliźnie przecinała jasną skórę, nakładała się jedna na drugą jakby ktoś bestialsko potraktował go ostrym narzędziem szpecąc całe ramiona i ręce. Mógłby przysiąc, że jeszcze niespełna kilka lat temu ich tu nie było...
Zgarnął przyniesioną mu siekierę i opierając ją sobie na ramię, ruszył w stronę małego zagajnika. W między czasie mag za pomocą oszukanej grawitacji zajął się usuwaniem szkód, powalonych drzew czy resztek desek pozostałych po spichlerzu. Uporanie się z tym na pewno było o wiele bardziej męczące niż zakładano na pierwszy rzut oka, a jednak każdego z nich musiał kosztować to odrobinę wysiłku. Magia męczyła równie mocno co sama praca fizyczna, dlatego Fenrir wcale nie czuł, że zaharowuje się przy magu. Zresztą nigdy nie stronił od ciężkiej pracy, bo sam nie wyrósł w książęcemu łożu by nie musieć nigdy pracować. Wszystko, co do tej pory udało mu się osiągnąć podlegało je nieustępliwości i ciężkiej pracy.
Zrobił kilka tur w to i z powrotem, znosząc magowi ścięte drzewka, a kiedy tych było już ich pod dostatkiem, sam zaoferował się, że poznosi wszystkie worki ze zbożem do budynku, który coraz bardziej przypominał spichlerz niż jakąś ruderę.
Przetarł dłonią kropelki potu z czoła, odstawiając ostatni worek. Chwilę później zerknął na Volanta, który w skupieniu dokańczał budowę dachu. Wyglądał tak wyniośle... i w jednej chwili Fen poczuł chęć wyprowadzenia tego śmiertelnie poważnego maga z równowagi. Przyglądał się mu uporczywie do momentu aż mężczyzna nie wyczuł na sobie jego spojrzenia. A kiedy tylko ich wzrok się spotkał, Fenrir uśmiechnął się kokieteryjnie, puszczając mężczyźnie oczko.
Spodziewał się właściwie... wszystkiego. Wszystkiego, ale na pewno nie tego, że belka, którą właśnie unosił mag, spadnie mu nagle na plecy, przyciskając okrutnie do ziemi. Łowca aż sapnął z zaskoczenia, czując okropny ból w kościach, jakby co najmniej pękło mu któreś żebro.
— Volant! Nic nie zrobiłem — skrzywił się, tłumacząc niemal natychmiast. W gruncie rzeczy... nic nie zrobił. Niczego nie dało mu się udowodnić, a z drugiej strony, nie miał pojęcia czy mag zrobił to celowo, czy rzeczywiście aż tak zachwiał jego magią, samemu na tym ucierpiawszy.[/quote]
Sponsored content
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach