herzeleid
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Deutschland über allen
Ü b e r h e b l i c h , ü b e r l e g e n , ü b e r n e h m e n
Ü b e r g e b e n , ü b e r r a s c h e n , ü b e r f a l l e n
Ü b e r h e b l i c h , ü b e r l e g e n , ü b e r n e h m e n
Ü b e r g e b e n , ü b e r r a s c h e n , ü b e r f a l l e n
LORD ARMAGEDDON + HERZELEID
LORD ARMAGEDDON + HERZELEID
LORD ARMAGEDDON + HERZELEID
LORD ARMAGEDDON + HERZELEID
LORD ARMAGEDDON + HERZELEID
LORD ARMAGEDDON + HERZELEID
LORD ARMAGEDDON + HERZELEID
LORD ARMAGEDDON + HERZELEID
LORD ARMAGEDDON + HERZELEID
lord armageddon
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
————————————————————————————————————
j o h a n n k o n s t a n t i n s c h n e i d e r | 37 jahre alt | 14.11
die ehefrau und zwei söhne | munich, deutschland | hauptmann | abteilung III
gruppe III f: abwehr im ausland | blonde haare | blaue augen | 180 cm
————————————————————————————————————
S C H E N K M I R W O R T E I C H E R T R I N K I M S C H W E I G E N
L A S S M I C H D E I N E W E L T V E R S T E H E N - V E R S T E H N
G E H N I C H T F O R T L A S S M I C H N I C H T L Ä N G E R L E I D E N
U N D U M D E I N E G N A D E F L E H E N
herzeleid
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
ERIK WERNER EBERHARDT. 35 JAHRE ALT. SS-STURMBANNFÜHRER.
SOHN VON HEINRICH UND ANNELIESE. LIESELS EHEMANN. MITZIS VATER.
BRAUNE HAARE. BLAUE AUGEN. 1,85 METER GROß.
m e i l e n w e i t .
lord armageddon
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
6 kwietnia, 1941
Nad Warszawą wisiała ponura, gęsta mgła.
Spowijała wszystko. Nawet blady blask reflektorów mercedesa 170VK nie był w stanie się przez nią przebić. Całości dopełniał kierowca, który co parę minut pozwalał sobie na ciche przekleństwo, próbując sobie przypomnieć, w którą ulicę należało skręcić, aby dojechać do dzielnicy niemieckiej z dworca głównego.
W międzyczasie siedzący z tyłu mężczyzna rozglądał się z widocznym w oczach zainteresowaniem po okolicy. Co prawda ledwie było widać drogę, a co dopiero całe miasto, ale to nie zniechęciło Hauptmanna Schneidera. Nawet malujące się wśród mgły widoczne zarysy kamienic wzbudzały w nim ciekawość, która wyjątkowo nie była tylko popychana jego profesją.
Poprawił płaszcz. Kwiecień nie był zbyt ciepłym miesiącem, a już zwłaszcza rano. Odsłonięty dach mercedesa sprawiał, że zdawało się jeszcze zimniej.
Pierwszy raz widział to miasto na oczy. Od Berlina różniło się nieporównywalnie, lecz czy było gorsze? Niewątpliwie atmosfera nie sprzyjała. Liczył na to, że niebawem mgła opadnie, chciałby ujrzeć je w świetle dnia. Może tak naprawdę było odrażające, a może...
— Verdammt! — warknął głośniej niż wcześniej kierowca, co wyrwało z zamyślenia mężczyznę i posłał swojemu adiutantowi, Markusowi Wintersteinowi pytające spojrzenie. Tamten się lekko zmieszał i przełknął ślinę. — Przepraszam panie kapitanie, ta przeklęta mgła...
— Nie szkodzi — odpowiedział Johann, którego naprawdę w tym momencie nie interesowały przeprosiny adiutanta. Jazda była przyjemna, skoro się wydłużyła, należało z tego korzystać. — Jesteśmy blisko?
— Za chwilę będziemy, panie kapitanie. Właśnie — zgrzytnął zębami — Minęliśmy skręt. Muszę zawrócić.
Johann nie skomentował tego ani słowem, jednak w głowie zrobił sobie małą notatkę, by później nakazać młodemu oficerowi wyuczyć się mapy całego miasta. Chociaż nie mógł narzekać. Chłopak o wyjeździe do Warszawy dowiedział się parę godzin po nim, a i tak dobrze sobie radził w terenie.
Ostatecznie udało się wjechać na teren Strasse der Polizei i zająć odpowiednie miejsce, a Johann mógł w końcu opuścić samochód. Wysiadając, wziął swoją czapkę oraz aktówkę, ale nie było to wszystko, co przywiózł z Berlina. Odszukał wzrokiem Wintersteina i przywołał go do siebie.
— Zawieź moje rzeczy do mieszkania, które mi przydzielili. Tu masz adres. — Wyciągnął z kieszeni zapisany kawałek papieru i wręczył go mężczyźnie.
— Tak jest panie kapitanie!
— No leć już. — Johann uśmiechnął się do Wintersteina, który zaraz ponownie uruchomił silnik samochodu.
Sam kapitan skierował swoje kroki ku głównemu gmachowi, skąd miał odebrać kolejne rozkazy.
* * *
— Kapitan Johann Schneider. Oddelegowano mnie tutaj.
— Awizowano pańskie przybycie — Wysoki, dość sztywno stojący mężczyzna o siwych włosach mierzył go przez chwilę czujnym spojrzeniem, po czym wyciągnął dłoń, którą zaraz Johann uścisnął. — Standartenführer Wolfgang von Meyer. To ze mną i moimi ludźmi będzie Pan teraz pracował. Świetnie się składa, że jest Pan wcześniej, za chwilę mamy naradę gdzie wydam nowe instrukcje dotyczące prowadzonych przez nas operacji. Jak się Panu podoba gabinet?
— Bardzo przyjemny. Nie wiedziałem, że to Pan odpowiada za jego przydział.
— Zwykle się tym nie zajmuję — Meyer machnął dłonią niedbale i wyciągnął papierosy z kieszeni munduru. — Pali Pan?
— Na razie podziękuję.
Mężczyzna wyciągnął papierosa i wsunął sobie do ust.
— Proszę mnie nie zrozumieć źle Schneider. Nie mam nic przeciwko Abwehrze, zastanawia mnie jedynie, dlaczego przysłano kogoś aż z Berlina...
— Nie moją rolą jest kwestionować rozkazy moich przełożonych, Herr Meyer — odparł Johann z lekkim uśmiechem, który jednak nie przysłaniał wyczuwalnej w głosie nuty ostrzeżenia. — Pana zapewne też nie.
Mężczyzna przyjrzał mu się uważnie, po czym powoli wypuścił dym z ust, a na jego twarzy również pojawił się uśmiech, tylko wyjątkowo chłodny.
— Niech Pan się nie zapomina. Prawdziwy wróg jest poza murami tego budynku. Proszę o tym pamiętać.
Esesman przyglądał mu się dłuższą chwilę, jakby chciał wyczytać coś z twarzy kapitana, doszukać się jakichś słabości, podejrzeń. Najwyraźniej nie znalazł nic, co mogłoby go zainteresować, bo dopalił papierosa i klasnął w dłonie.
— Dobrze. Nie traćmy czasu. Zapraszam do mojego gabinetu. Tam przekażę Panu i reszcie współpracowników odpowiednie wytyczne.
Johann pokiwał głową i udał się z von Meyerem przez długi korytarz i na drugie piętro, gdzie znajdował się gabinet oficera. Szli w milczeniu, wsłuchując się w charakterystyczny stukot podbitych obcasów oficerek. Trwało to jednak może niecałe dwie minuty, bo zaraz byli już na miejscu. Mężczyzna wpuścił Johanna do środka i zamknął za nimi drzwi.
— Panowie, mamy dziś gościa. Hauptmann Schneider z Abwehry — przedstawił go znudzonym tonem Standartenführer, zupełnie jakby co tydzień musiał robić to samo. Nie było to wykluczone, aczkolwiek to zwykle SD próbowało wchodzić w kompetencje kontrwywiadu. — Abwehra postanowiła wspierać nas w operacjach przeciwko partyzantom w Warszawie. Bardzo ładnie z ich strony.
Tu i ówdzie pojawiło się parę rozbawionych min. Johann zasalutował reszcie oficerów zgromadzonym w pomieszczeniu i zajął miejsce na fotelu bardziej na uboczu, skąd miał dobry widok i na Standartenführera i na esesmanów. Jeden z nich szczególnie się wyróżniał, ponieważ poza dowódcą również miał na sobie czarny, elegancki mundur, na którym wyraźnie odznaczał się umiejscowiony na piersi krzyż żelazny. Musiał być zdecydowanie kimś ważniejszym niż otaczających go trzech kolegów. Johann kątem oka zerknął na patki od munduru. Sturmbannführer. Miał wyjątkowo zobojętniały wyraz twarzy, jakby nieszczególnie go interesowało co się obecnie dzieje.
Dźwięk rozsuwanej mapy na ścianie przyciągnął uwagę kapitana i pozostałych zgromadzonych w gabinecie. Narada się rozpoczęła.
— Oto mapa działania bandyckich grup dywersyjnych. — Standartenführer von Meyer pokazał wskaźnikiem na mapę dystryktu warszawskiego, na której nakreślone były czerwone okręgi. — Aktywizację zaobserwowano w kwadratach A2, C4, H7 oraz w D6 i E3 gdzie dotąd nie notowano żadnych incydentów. — Meyer spojrzał na słuchające go towarzystwo i ustawił się do niego przodem, zaciskając dłonie w skórzanych rękawiczkach na srebrnym wskaźniku. - Sprawa jest jasna. Pobłażliwość rozzuchwala. Toteż najbliższe tygodnie poświęcimy akcji oczyszczania naszego zaplecza. Dzisiejsze zebranie to omówienie najlepszych metod służących do wykonania zadania postawionego przed policją i służbą bezpieczeństwa naszego dystryktu. Doniesienia naszych agentów potwierdzają przypuszczenia naszej radiolokacji, że na terenie tego powiatu działają dwie bądź trzy stacje szpiegowsko-dywersyjne. — Niespodziewanie oficer uśmiechnął się, choć przecież w tej wiadomości nie było nic, co mogłoby go zadowolić. Dopiero po odczekaniu stosownej chwili był skłonny podzielić się z resztą oficerów w pokoju pozytywną informacją. — Jedną udało się nam zlokalizować...
Johann nie spuszczał wzroku z mężczyzny od początku jego wykładu, a gdy usłyszał o pomyślnym wykonaniu zadania, wyprostował się. Tymczasem Meyer ciągnął dalej.
— Jeśli nie likwidujemy jej natychmiast, to tylko dlatego, aby umożliwić naszemu agentowi rozpracowanie grupy i nazwisk oraz kontaktów.
To ciekawe. Gestapo musiało robić całkiem dobrą robotę na terenie miasta, ale Johann nie zamierzał powiedzieć tego na głos. Zamiast tego cicho odchrząknął, czym ściągnął na siebie uwagę dowódcy.
— Jakieś pytania?
— Ja. Z tego co Pan powiedział, Herr Standartenführer, rozumiem, że SD dysponuje agentem wewnątrz grupy?
Na twarzy mężczyzny pojawił się pobłażliwy uśmiech.
— Niekiedy i nam się coś udaje. Nie tylko Abwehrze, Schneider.
W pomieszczeniu rozbrzmiał głośny śmiech, a siedzący w czarnym mundurze esesman odpalił papierosa, przez co pokój wypełnił się jeszcze bardziej duszącym dymem. Johann, słysząc te śmiechy, również pozwolił sobie na uśmiech, choć potwierdzenie informacji przez Standartenführera wcale go nie ucieszyło. A jego szef będzie jeszcze mniej zadowolony.
— Z gratulacjami wstrzymam się do czasu zakończenia akcji — odpowiedział spokojnym tonem, gdy towarzystwo się uspokoiło.
— Tylko bez partykularyzmu, moi panowie. — mruknął ciszej Meyer, przeciągając nieznacznie głoski. W Berlinie wszyscy zdawali sobie sprawę z wyraźnych podziałów między Abwehrą a SD, najwyraźniej na terenach okupowanych te podziały stawały się jeszcze bardziej widoczne.
Dowódca rozejrzał się po zgromadzonych, a następnie podszedł do swojego biurka i wziął do ręki opakowanie papierosów. Wsadził sobie jednego do ust i odpalił od zapałki, którą następnie wrzucił do kryształowej popielniczki, leżącej tuż obok paczki.
— Wracając — Meyer chcąc na powrót przykuć uwagę współpracowników, stuknął kilka razy wskaźnikiem w blat biurka. — Waszym zadaniem jest rozpracowanie siatki agentów wroga działających w naszym dystrykcie. Skoncentrujcie siły przede wszystkim na powiecie warszawskim — Zaciągnął się dymem i wypuścił go powoli. — To wszystko panowie. Dziękuję.
Opuścił gabinet Standartenführera i już miał zamiar udać się do swojego, gdy dostrzegł tego samego esesmana w czarnym mundurze, który był obecny podczas narady. Stał spokojnie, jakby kogoś oczekiwał. A może po prostu nie spieszyło mu się do pracy.
Powiedzieć, że Johann miał niezbyt pozytywne zdanie na temat SS, to byłby przesadzony eufemizm. Tolerował ich jedynie ze względu na Rzeszę i niezbędną konieczność. Zwykle bezpośrednio unikał współpracy z nimi, ale teraz nie miał większego wyboru, rozkazy należało wypełnić jak najlepiej. Poza tym był na ich terenie. Tutaj wszystkim rządziło SD i Gestapo pod czujnym okiem RSHA. Nie chciał stać się ofiarą ich paranoicznych gierek i niezdrowych ambicji.
Dlatego podszedł do mężczyzny i podniósł wyprostowaną prawą dłoń, tak, by widoczny stał się jej spód.
— Heil Hitler.
Dopiero teraz mógł zauważyć, że tamten był od niego co najmniej parę centymetrów wyższy. Głęboka czerń munduru idealnie kontrastowała ze śnieżnobiałą koszulą, perfekcyjnie wyprasowaną. Nie sposób było jednak nie zauważyć ciemnych włosów wystających spod czapki, które delikatnie psuły aryjską postawę Sturmbannführera. Dość niecodzienne u kogoś z tak reprezentatywnej organizacji, jaką były szeregi Schutzstaffel.
— Johann Schneider. Nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać, Herr...?
Spowijała wszystko. Nawet blady blask reflektorów mercedesa 170VK nie był w stanie się przez nią przebić. Całości dopełniał kierowca, który co parę minut pozwalał sobie na ciche przekleństwo, próbując sobie przypomnieć, w którą ulicę należało skręcić, aby dojechać do dzielnicy niemieckiej z dworca głównego.
W międzyczasie siedzący z tyłu mężczyzna rozglądał się z widocznym w oczach zainteresowaniem po okolicy. Co prawda ledwie było widać drogę, a co dopiero całe miasto, ale to nie zniechęciło Hauptmanna Schneidera. Nawet malujące się wśród mgły widoczne zarysy kamienic wzbudzały w nim ciekawość, która wyjątkowo nie była tylko popychana jego profesją.
Poprawił płaszcz. Kwiecień nie był zbyt ciepłym miesiącem, a już zwłaszcza rano. Odsłonięty dach mercedesa sprawiał, że zdawało się jeszcze zimniej.
Pierwszy raz widział to miasto na oczy. Od Berlina różniło się nieporównywalnie, lecz czy było gorsze? Niewątpliwie atmosfera nie sprzyjała. Liczył na to, że niebawem mgła opadnie, chciałby ujrzeć je w świetle dnia. Może tak naprawdę było odrażające, a może...
— Verdammt! — warknął głośniej niż wcześniej kierowca, co wyrwało z zamyślenia mężczyznę i posłał swojemu adiutantowi, Markusowi Wintersteinowi pytające spojrzenie. Tamten się lekko zmieszał i przełknął ślinę. — Przepraszam panie kapitanie, ta przeklęta mgła...
— Nie szkodzi — odpowiedział Johann, którego naprawdę w tym momencie nie interesowały przeprosiny adiutanta. Jazda była przyjemna, skoro się wydłużyła, należało z tego korzystać. — Jesteśmy blisko?
— Za chwilę będziemy, panie kapitanie. Właśnie — zgrzytnął zębami — Minęliśmy skręt. Muszę zawrócić.
Johann nie skomentował tego ani słowem, jednak w głowie zrobił sobie małą notatkę, by później nakazać młodemu oficerowi wyuczyć się mapy całego miasta. Chociaż nie mógł narzekać. Chłopak o wyjeździe do Warszawy dowiedział się parę godzin po nim, a i tak dobrze sobie radził w terenie.
Ostatecznie udało się wjechać na teren Strasse der Polizei i zająć odpowiednie miejsce, a Johann mógł w końcu opuścić samochód. Wysiadając, wziął swoją czapkę oraz aktówkę, ale nie było to wszystko, co przywiózł z Berlina. Odszukał wzrokiem Wintersteina i przywołał go do siebie.
— Zawieź moje rzeczy do mieszkania, które mi przydzielili. Tu masz adres. — Wyciągnął z kieszeni zapisany kawałek papieru i wręczył go mężczyźnie.
— Tak jest panie kapitanie!
— No leć już. — Johann uśmiechnął się do Wintersteina, który zaraz ponownie uruchomił silnik samochodu.
Sam kapitan skierował swoje kroki ku głównemu gmachowi, skąd miał odebrać kolejne rozkazy.
* * *
— Kapitan Johann Schneider. Oddelegowano mnie tutaj.
— Awizowano pańskie przybycie — Wysoki, dość sztywno stojący mężczyzna o siwych włosach mierzył go przez chwilę czujnym spojrzeniem, po czym wyciągnął dłoń, którą zaraz Johann uścisnął. — Standartenführer Wolfgang von Meyer. To ze mną i moimi ludźmi będzie Pan teraz pracował. Świetnie się składa, że jest Pan wcześniej, za chwilę mamy naradę gdzie wydam nowe instrukcje dotyczące prowadzonych przez nas operacji. Jak się Panu podoba gabinet?
— Bardzo przyjemny. Nie wiedziałem, że to Pan odpowiada za jego przydział.
— Zwykle się tym nie zajmuję — Meyer machnął dłonią niedbale i wyciągnął papierosy z kieszeni munduru. — Pali Pan?
— Na razie podziękuję.
Mężczyzna wyciągnął papierosa i wsunął sobie do ust.
— Proszę mnie nie zrozumieć źle Schneider. Nie mam nic przeciwko Abwehrze, zastanawia mnie jedynie, dlaczego przysłano kogoś aż z Berlina...
— Nie moją rolą jest kwestionować rozkazy moich przełożonych, Herr Meyer — odparł Johann z lekkim uśmiechem, który jednak nie przysłaniał wyczuwalnej w głosie nuty ostrzeżenia. — Pana zapewne też nie.
Mężczyzna przyjrzał mu się uważnie, po czym powoli wypuścił dym z ust, a na jego twarzy również pojawił się uśmiech, tylko wyjątkowo chłodny.
— Niech Pan się nie zapomina. Prawdziwy wróg jest poza murami tego budynku. Proszę o tym pamiętać.
Esesman przyglądał mu się dłuższą chwilę, jakby chciał wyczytać coś z twarzy kapitana, doszukać się jakichś słabości, podejrzeń. Najwyraźniej nie znalazł nic, co mogłoby go zainteresować, bo dopalił papierosa i klasnął w dłonie.
— Dobrze. Nie traćmy czasu. Zapraszam do mojego gabinetu. Tam przekażę Panu i reszcie współpracowników odpowiednie wytyczne.
Johann pokiwał głową i udał się z von Meyerem przez długi korytarz i na drugie piętro, gdzie znajdował się gabinet oficera. Szli w milczeniu, wsłuchując się w charakterystyczny stukot podbitych obcasów oficerek. Trwało to jednak może niecałe dwie minuty, bo zaraz byli już na miejscu. Mężczyzna wpuścił Johanna do środka i zamknął za nimi drzwi.
— Panowie, mamy dziś gościa. Hauptmann Schneider z Abwehry — przedstawił go znudzonym tonem Standartenführer, zupełnie jakby co tydzień musiał robić to samo. Nie było to wykluczone, aczkolwiek to zwykle SD próbowało wchodzić w kompetencje kontrwywiadu. — Abwehra postanowiła wspierać nas w operacjach przeciwko partyzantom w Warszawie. Bardzo ładnie z ich strony.
Tu i ówdzie pojawiło się parę rozbawionych min. Johann zasalutował reszcie oficerów zgromadzonym w pomieszczeniu i zajął miejsce na fotelu bardziej na uboczu, skąd miał dobry widok i na Standartenführera i na esesmanów. Jeden z nich szczególnie się wyróżniał, ponieważ poza dowódcą również miał na sobie czarny, elegancki mundur, na którym wyraźnie odznaczał się umiejscowiony na piersi krzyż żelazny. Musiał być zdecydowanie kimś ważniejszym niż otaczających go trzech kolegów. Johann kątem oka zerknął na patki od munduru. Sturmbannführer. Miał wyjątkowo zobojętniały wyraz twarzy, jakby nieszczególnie go interesowało co się obecnie dzieje.
Dźwięk rozsuwanej mapy na ścianie przyciągnął uwagę kapitana i pozostałych zgromadzonych w gabinecie. Narada się rozpoczęła.
— Oto mapa działania bandyckich grup dywersyjnych. — Standartenführer von Meyer pokazał wskaźnikiem na mapę dystryktu warszawskiego, na której nakreślone były czerwone okręgi. — Aktywizację zaobserwowano w kwadratach A2, C4, H7 oraz w D6 i E3 gdzie dotąd nie notowano żadnych incydentów. — Meyer spojrzał na słuchające go towarzystwo i ustawił się do niego przodem, zaciskając dłonie w skórzanych rękawiczkach na srebrnym wskaźniku. - Sprawa jest jasna. Pobłażliwość rozzuchwala. Toteż najbliższe tygodnie poświęcimy akcji oczyszczania naszego zaplecza. Dzisiejsze zebranie to omówienie najlepszych metod służących do wykonania zadania postawionego przed policją i służbą bezpieczeństwa naszego dystryktu. Doniesienia naszych agentów potwierdzają przypuszczenia naszej radiolokacji, że na terenie tego powiatu działają dwie bądź trzy stacje szpiegowsko-dywersyjne. — Niespodziewanie oficer uśmiechnął się, choć przecież w tej wiadomości nie było nic, co mogłoby go zadowolić. Dopiero po odczekaniu stosownej chwili był skłonny podzielić się z resztą oficerów w pokoju pozytywną informacją. — Jedną udało się nam zlokalizować...
Johann nie spuszczał wzroku z mężczyzny od początku jego wykładu, a gdy usłyszał o pomyślnym wykonaniu zadania, wyprostował się. Tymczasem Meyer ciągnął dalej.
— Jeśli nie likwidujemy jej natychmiast, to tylko dlatego, aby umożliwić naszemu agentowi rozpracowanie grupy i nazwisk oraz kontaktów.
To ciekawe. Gestapo musiało robić całkiem dobrą robotę na terenie miasta, ale Johann nie zamierzał powiedzieć tego na głos. Zamiast tego cicho odchrząknął, czym ściągnął na siebie uwagę dowódcy.
— Jakieś pytania?
— Ja. Z tego co Pan powiedział, Herr Standartenführer, rozumiem, że SD dysponuje agentem wewnątrz grupy?
Na twarzy mężczyzny pojawił się pobłażliwy uśmiech.
— Niekiedy i nam się coś udaje. Nie tylko Abwehrze, Schneider.
W pomieszczeniu rozbrzmiał głośny śmiech, a siedzący w czarnym mundurze esesman odpalił papierosa, przez co pokój wypełnił się jeszcze bardziej duszącym dymem. Johann, słysząc te śmiechy, również pozwolił sobie na uśmiech, choć potwierdzenie informacji przez Standartenführera wcale go nie ucieszyło. A jego szef będzie jeszcze mniej zadowolony.
— Z gratulacjami wstrzymam się do czasu zakończenia akcji — odpowiedział spokojnym tonem, gdy towarzystwo się uspokoiło.
— Tylko bez partykularyzmu, moi panowie. — mruknął ciszej Meyer, przeciągając nieznacznie głoski. W Berlinie wszyscy zdawali sobie sprawę z wyraźnych podziałów między Abwehrą a SD, najwyraźniej na terenach okupowanych te podziały stawały się jeszcze bardziej widoczne.
Dowódca rozejrzał się po zgromadzonych, a następnie podszedł do swojego biurka i wziął do ręki opakowanie papierosów. Wsadził sobie jednego do ust i odpalił od zapałki, którą następnie wrzucił do kryształowej popielniczki, leżącej tuż obok paczki.
— Wracając — Meyer chcąc na powrót przykuć uwagę współpracowników, stuknął kilka razy wskaźnikiem w blat biurka. — Waszym zadaniem jest rozpracowanie siatki agentów wroga działających w naszym dystrykcie. Skoncentrujcie siły przede wszystkim na powiecie warszawskim — Zaciągnął się dymem i wypuścił go powoli. — To wszystko panowie. Dziękuję.
Opuścił gabinet Standartenführera i już miał zamiar udać się do swojego, gdy dostrzegł tego samego esesmana w czarnym mundurze, który był obecny podczas narady. Stał spokojnie, jakby kogoś oczekiwał. A może po prostu nie spieszyło mu się do pracy.
Powiedzieć, że Johann miał niezbyt pozytywne zdanie na temat SS, to byłby przesadzony eufemizm. Tolerował ich jedynie ze względu na Rzeszę i niezbędną konieczność. Zwykle bezpośrednio unikał współpracy z nimi, ale teraz nie miał większego wyboru, rozkazy należało wypełnić jak najlepiej. Poza tym był na ich terenie. Tutaj wszystkim rządziło SD i Gestapo pod czujnym okiem RSHA. Nie chciał stać się ofiarą ich paranoicznych gierek i niezdrowych ambicji.
Dlatego podszedł do mężczyzny i podniósł wyprostowaną prawą dłoń, tak, by widoczny stał się jej spód.
— Heil Hitler.
Dopiero teraz mógł zauważyć, że tamten był od niego co najmniej parę centymetrów wyższy. Głęboka czerń munduru idealnie kontrastowała ze śnieżnobiałą koszulą, perfekcyjnie wyprasowaną. Nie sposób było jednak nie zauważyć ciemnych włosów wystających spod czapki, które delikatnie psuły aryjską postawę Sturmbannführera. Dość niecodzienne u kogoś z tak reprezentatywnej organizacji, jaką były szeregi Schutzstaffel.
— Johann Schneider. Nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać, Herr...?
herzeleid
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
——— MEINE EHRE HEIßT TREUE ———
.
SS-STURMBANNFÜHRER E R I K EBERHARDT
—————————————————
Mała Polka, jak zwykł nazywać ją w myślach, klęczała na podłodze w korytarzu, płacząc bezgłośnie. Wiedział, że miała piętnaście lat, lecz była tak chuda i zahukana, że dałby jej co najwyżej trzynaście. Przyglądał jej się przez minutę, zanim go zauważyła i wstrząsnął nią spazm przerażenia. Najpierw przestraszyła się ciemnej sylwetki mężczyzny w drzwiach salonu, potem przelękła się jeszcze bardziej, kiedy rozpoznała, że to Erik Eberhardt.
Ukląkł obok niej i źródła jej rozpaczy — brudnych oficerek.
— Nein. Źle. Cholewa na koniec. I trzymaj szczotkę pod kątem. — Chwycił ją za nadgarstek, a ona wzdrygnęła się gwałtownie, lecz nie miała śmiałości wyszarpnąć ręki. Spojrzał na nią z namysłem, po czym cofnął dłoń.
Świetlik w drzwiach przepuszczał poranne promienie słońca, oblekając wszystko w zimny, sterylny blask, rozświetlający jasne oczy Erika i łzy na twarzy Hausmädchen. W tym oświetleniu mógł doskonale dostrzec, że buty nie błyszczały tak jakby sobie tego życzył.
Mimo że ich dotychczasowa gosposia, milcząca i sumienna, wróciła do Berlina, Erik do tej pory nie chciał w domu nikogo z Arbeitsamt, zbywając nalegania żony. Niestety, Liesel udowodniła, że jest całkowicie niekompetentna w prowadzeniu domu, więc ostatecznie jej uległ — to znaczy przestał jej odpowiadać, kiedy poruszała ten temat i ignorował pokojówkę przez większość czasu od kiedy się zjawiła. Do tej pory nie miał zastrzeżeń do jej pracy.
— Jeśli nie umiesz posługiwać się szczotką, następnym razem będziesz je wylizywać — poinformował ją i wstał, otrzepując kolana i poklepał się po kieszeniach.
— Musiałem zostawić w salonie — powiedział do siebie, po czym obrócił się na pięcie, nie poświęcając dziewczynie więcej uwagi. Jego myśli zaprzątała srebrna papierośnica i rzeczywiście; zostawił ją na stoliku kawowym.
— Erik?
Mówi się, że córka odbiera matce część urody i tak było w tym przypadku — Liesel, zaledwie dwudziestoośmioletnia, miała ciemne cienie pod oczami i pierwsze siwe włosy, choć nawet w stanie błogosławionym zachowała swoją smukłą, dziewczęcą figurę, za co Erik był wdzięczny losowi. Mimo jej niedoskonałości nadal przyciągała spojrzenia innych oficerów, a on lubił kiedy mu zazdroszczono.
— Komm — rozkazał krótko.
Posłusznie podeszła, a on położył rękę na jej brzuchu, w delikatnym, jakby tkliwym geście, który zadziwił Liesel tak bardzo, że chwyciła go za nadgarstek obiema dłońmi, nie chcąc, żeby zabrał ze sobą to niespotykane ciepło. On spojrzał na nią z przyjemnym, bezosobowym uśmiechem, jakby zaskoczony jej obecnością.
— Może tym razem donosisz — powiedział, a ona skurczyła się w sobie; zgarbiła ramiona, pochyliła głowę, a jej ręce opadły bezwładnie.
— Papa!
Słysząc głos córki zupełnie stracił zainteresowanie Liesel.
— Mitzi, moje kochanie! — Wyciągnął ręce do dziewczynki, uśmiechając się czule, a ona wpadła w jego ramiona z ufnością właściwą tylko dzieciom. — Jak się czujesz? — Odgarnął jej włosy z twarzy, ciemnoblond po matce.
Mitzi ostentacyjnie pociągnęła nosem.
— Es geht.
Erik roześmiał się szczerze i ucałował ją w czoło. Pachniała syropem na kaszel, dziecięcym potem i miętówkami.
Jego żona patrzyła na to w milczeniu. Wszystkie słowa, uśmiechy i pocałunki były dla Mitzi, dla Liesel nic nie zostało.
— Chodź, skarbie, tata niedługo wychodzi — odezwała się w końcu.
Hauptsturmführerowi Bergmannowi urodziły się bliźnięta. Tak, Britta czuje się lepiej; nie, poród trwał zaskakująco krótko, bo tylko sześć godzin; tak, dwóch chłopców. I tak dalej, i tak dalej.
Erik kiwał głową, wpatrując się w nogę biurka Meyera — jasny orzech bez połysku. Nie w jego guście.
— Eberhardt. Heute nach Adria? — To Untersturmführer Wittich, widocznie równie niezainteresowany sytuacją rodzinną kolegi.
— Vielleicht. A co, Lina dała ci przepustkę na wyjście? Następna za miesiąc?
Wittich posłał mu żartobliwego kuksańca; najmłodszy w tym gronie, miał jeszcze dziwnie młodzieńczą tendencję do łatwego zawstydzania się, co Erik chętnie prowokował. Teraz roześmiał się cicho, zwracając na siebie uwagę pozostałych mężczyzn.
— Dobrze, dobrze. Pójdziemy. Sam pewnie nie odnalazłbyś po pijaku drogi do domu i co byśmy bez ciebie zrobili?
W tym momencie usłyszeli kroki, więc porzucili rozmowę, a Wittich wyprostował się i poprawił mundur — doprawdy było w nim coś z pilnego gimnazjalisty.
Otworzono drzwi, lecz zamiast Standartenführera stanął w nich ktoś nieznajomy. Erik omiótł wzrokiem nowo przybyłego mężczyznę — jasne włosy i oczy, neutralny wyraz twarzy, mundur Wehrmachtu. Po chwili znalazł się i Meyer, jak zawsze niewzruszony.
— Panowie, mamy dziś gościa. Hauptmann Schneider z Abwehry. Abwehra postanowiła wspierać nas w operacjach przeciwko partyzantom w Warszawie. Bardzo ładnie z ich strony.
Rzeczywiście, bardzo ładnie. Eberhardt rzucił ostatnie spojrzenie w stronę nieznajomego, Hauptmanna Schneidera, po czym dyskretnie odwrócił się do Witticha, którego jasne oczy lśniły od rozbawienia. On sam przybrał obojętny wyraz twarzy, bo oto Meyer podszedł do mapy, by rozpocząć naradę. Erik obserwował wskaźnik, najpierw skierowany na mapę, potem zaciśnięty w dłoniach Standartenführera. Słuchając jego monologu, Sturmbannführer miał wrażenie, że wydarzyło się coś pożądanego, choć po Meyerze próżno byłoby oczekiwać ekscytacji.
Nie mylił się. Dramatyczna pauza i powściągliwy uśmiech były prologiem do dobrej nowiny — udało się zlokalizować jedną ze stacji. Kątem oka Erik dostrzegł, jak kapitan z Abwehry prostuje plecy, przygotowując się do zadania pytania. Kiedy mówił, spojrzenia wszystkich mężczyzn w pokoju były w niego wbite jak sztylety, lecz on zdawał się tego nie zauważać lub niewiele go to obchodziło. Erik musiał przyznać sam przed sobą, że podoba mu się jego zrównoważone usposobienie, którego zachwiać nie umiał nawet cięty język Meyera.
Kilku mężczyzn się roześmiało, Eberhardt jedynie uśmiechnął się pod nosem i odpalił papierosa, zachowując milczenie. Dowiedział się co należy zrobić i niewiele poza tym go interesowało — nie mógł nic poradzić na obecność Abwehry, więc nie zamierzał się tym przejmować, dopóki nie utrudniano mu wykonywania obowiązków.
Standartenführer zakończył spotkanie, lecz Erik nie spieszył się szczególnie. Nie zauważył, kiedy zgasł mu papieros, więc teraz stojąc przed gabinetem sięgnął po pudełko zapałek, żeby odpalić go ponownie. Widząc jego indyferentny wyraz twarzy można by pomyśleć, że dostrzegł kapitana Schneidera w ostatniej chwili.
— Heil Hitler! — Odwzajemnił powitanie, unosząc rękę z pewną subtelną dozą niedbałości, nadal trzymając papierosa między dwoma palcami. Wydało mu się to dość zabawne, lecz przecież nie mógł go przełożyć do lewej dłoni — w niej trzymał zapałki i papierośnicę. Ostatecznie włożył niezapalonego papierosa do ust.
— Eberhardt — dokończył gładkim głosem i wyciągnął rękę, by uścisnąć dłoń kapitana.
Rzadko przedstawiał się imieniem, zwłaszcza iż nawet jego przyjaciele mówili do niego po nazwisku. Tylko Liesel nazywała go Erikiem, choć bezpośrednio do niego nie odnosiła się wcale, jeśli tylko mogła tego uniknąć. Do innych mówiła o nim “mój mąż”.
— Eine Zigarette? — Wysunął papierośnicę w jego stronę, a potem uważnie obserwował wędrówkę papierosa spomiędzy długich palców mężczyzny do jego ust.
— Bitte. — Potarł zapałkę o draskę w swoją stronę, w taki sposób, żeby żaden odprysk nie wylądował na szarym mundurze i odpalił papierosa. Nachylając się, żeby to zrobić, z osobliwą przyjemnością zauważył, że jest wyższy od drugiego mężczyzny. — Pozwoli pan, że zapytam — kiedy przyjechał pan do Warszawy? Miał pan już okazję zobaczyć miasto? — Odpalił własnego papierosa. Nie uważał, żeby Warszawa była szczególnie godna uwagi, jednak nie było bezpieczniejszego pytania na rozpoczęcie rozmowy.
Ukląkł obok niej i źródła jej rozpaczy — brudnych oficerek.
— Nein. Źle. Cholewa na koniec. I trzymaj szczotkę pod kątem. — Chwycił ją za nadgarstek, a ona wzdrygnęła się gwałtownie, lecz nie miała śmiałości wyszarpnąć ręki. Spojrzał na nią z namysłem, po czym cofnął dłoń.
Świetlik w drzwiach przepuszczał poranne promienie słońca, oblekając wszystko w zimny, sterylny blask, rozświetlający jasne oczy Erika i łzy na twarzy Hausmädchen. W tym oświetleniu mógł doskonale dostrzec, że buty nie błyszczały tak jakby sobie tego życzył.
Mimo że ich dotychczasowa gosposia, milcząca i sumienna, wróciła do Berlina, Erik do tej pory nie chciał w domu nikogo z Arbeitsamt, zbywając nalegania żony. Niestety, Liesel udowodniła, że jest całkowicie niekompetentna w prowadzeniu domu, więc ostatecznie jej uległ — to znaczy przestał jej odpowiadać, kiedy poruszała ten temat i ignorował pokojówkę przez większość czasu od kiedy się zjawiła. Do tej pory nie miał zastrzeżeń do jej pracy.
— Jeśli nie umiesz posługiwać się szczotką, następnym razem będziesz je wylizywać — poinformował ją i wstał, otrzepując kolana i poklepał się po kieszeniach.
— Musiałem zostawić w salonie — powiedział do siebie, po czym obrócił się na pięcie, nie poświęcając dziewczynie więcej uwagi. Jego myśli zaprzątała srebrna papierośnica i rzeczywiście; zostawił ją na stoliku kawowym.
— Erik?
Mówi się, że córka odbiera matce część urody i tak było w tym przypadku — Liesel, zaledwie dwudziestoośmioletnia, miała ciemne cienie pod oczami i pierwsze siwe włosy, choć nawet w stanie błogosławionym zachowała swoją smukłą, dziewczęcą figurę, za co Erik był wdzięczny losowi. Mimo jej niedoskonałości nadal przyciągała spojrzenia innych oficerów, a on lubił kiedy mu zazdroszczono.
— Komm — rozkazał krótko.
Posłusznie podeszła, a on położył rękę na jej brzuchu, w delikatnym, jakby tkliwym geście, który zadziwił Liesel tak bardzo, że chwyciła go za nadgarstek obiema dłońmi, nie chcąc, żeby zabrał ze sobą to niespotykane ciepło. On spojrzał na nią z przyjemnym, bezosobowym uśmiechem, jakby zaskoczony jej obecnością.
— Może tym razem donosisz — powiedział, a ona skurczyła się w sobie; zgarbiła ramiona, pochyliła głowę, a jej ręce opadły bezwładnie.
— Papa!
Słysząc głos córki zupełnie stracił zainteresowanie Liesel.
— Mitzi, moje kochanie! — Wyciągnął ręce do dziewczynki, uśmiechając się czule, a ona wpadła w jego ramiona z ufnością właściwą tylko dzieciom. — Jak się czujesz? — Odgarnął jej włosy z twarzy, ciemnoblond po matce.
Mitzi ostentacyjnie pociągnęła nosem.
— Es geht.
Erik roześmiał się szczerze i ucałował ją w czoło. Pachniała syropem na kaszel, dziecięcym potem i miętówkami.
Jego żona patrzyła na to w milczeniu. Wszystkie słowa, uśmiechy i pocałunki były dla Mitzi, dla Liesel nic nie zostało.
— Chodź, skarbie, tata niedługo wychodzi — odezwała się w końcu.
...
Hauptsturmführerowi Bergmannowi urodziły się bliźnięta. Tak, Britta czuje się lepiej; nie, poród trwał zaskakująco krótko, bo tylko sześć godzin; tak, dwóch chłopców. I tak dalej, i tak dalej.
Erik kiwał głową, wpatrując się w nogę biurka Meyera — jasny orzech bez połysku. Nie w jego guście.
— Eberhardt. Heute nach Adria? — To Untersturmführer Wittich, widocznie równie niezainteresowany sytuacją rodzinną kolegi.
— Vielleicht. A co, Lina dała ci przepustkę na wyjście? Następna za miesiąc?
Wittich posłał mu żartobliwego kuksańca; najmłodszy w tym gronie, miał jeszcze dziwnie młodzieńczą tendencję do łatwego zawstydzania się, co Erik chętnie prowokował. Teraz roześmiał się cicho, zwracając na siebie uwagę pozostałych mężczyzn.
— Dobrze, dobrze. Pójdziemy. Sam pewnie nie odnalazłbyś po pijaku drogi do domu i co byśmy bez ciebie zrobili?
W tym momencie usłyszeli kroki, więc porzucili rozmowę, a Wittich wyprostował się i poprawił mundur — doprawdy było w nim coś z pilnego gimnazjalisty.
Otworzono drzwi, lecz zamiast Standartenführera stanął w nich ktoś nieznajomy. Erik omiótł wzrokiem nowo przybyłego mężczyznę — jasne włosy i oczy, neutralny wyraz twarzy, mundur Wehrmachtu. Po chwili znalazł się i Meyer, jak zawsze niewzruszony.
— Panowie, mamy dziś gościa. Hauptmann Schneider z Abwehry. Abwehra postanowiła wspierać nas w operacjach przeciwko partyzantom w Warszawie. Bardzo ładnie z ich strony.
Rzeczywiście, bardzo ładnie. Eberhardt rzucił ostatnie spojrzenie w stronę nieznajomego, Hauptmanna Schneidera, po czym dyskretnie odwrócił się do Witticha, którego jasne oczy lśniły od rozbawienia. On sam przybrał obojętny wyraz twarzy, bo oto Meyer podszedł do mapy, by rozpocząć naradę. Erik obserwował wskaźnik, najpierw skierowany na mapę, potem zaciśnięty w dłoniach Standartenführera. Słuchając jego monologu, Sturmbannführer miał wrażenie, że wydarzyło się coś pożądanego, choć po Meyerze próżno byłoby oczekiwać ekscytacji.
Nie mylił się. Dramatyczna pauza i powściągliwy uśmiech były prologiem do dobrej nowiny — udało się zlokalizować jedną ze stacji. Kątem oka Erik dostrzegł, jak kapitan z Abwehry prostuje plecy, przygotowując się do zadania pytania. Kiedy mówił, spojrzenia wszystkich mężczyzn w pokoju były w niego wbite jak sztylety, lecz on zdawał się tego nie zauważać lub niewiele go to obchodziło. Erik musiał przyznać sam przed sobą, że podoba mu się jego zrównoważone usposobienie, którego zachwiać nie umiał nawet cięty język Meyera.
Kilku mężczyzn się roześmiało, Eberhardt jedynie uśmiechnął się pod nosem i odpalił papierosa, zachowując milczenie. Dowiedział się co należy zrobić i niewiele poza tym go interesowało — nie mógł nic poradzić na obecność Abwehry, więc nie zamierzał się tym przejmować, dopóki nie utrudniano mu wykonywania obowiązków.
Standartenführer zakończył spotkanie, lecz Erik nie spieszył się szczególnie. Nie zauważył, kiedy zgasł mu papieros, więc teraz stojąc przed gabinetem sięgnął po pudełko zapałek, żeby odpalić go ponownie. Widząc jego indyferentny wyraz twarzy można by pomyśleć, że dostrzegł kapitana Schneidera w ostatniej chwili.
— Heil Hitler! — Odwzajemnił powitanie, unosząc rękę z pewną subtelną dozą niedbałości, nadal trzymając papierosa między dwoma palcami. Wydało mu się to dość zabawne, lecz przecież nie mógł go przełożyć do lewej dłoni — w niej trzymał zapałki i papierośnicę. Ostatecznie włożył niezapalonego papierosa do ust.
— Eberhardt — dokończył gładkim głosem i wyciągnął rękę, by uścisnąć dłoń kapitana.
Rzadko przedstawiał się imieniem, zwłaszcza iż nawet jego przyjaciele mówili do niego po nazwisku. Tylko Liesel nazywała go Erikiem, choć bezpośrednio do niego nie odnosiła się wcale, jeśli tylko mogła tego uniknąć. Do innych mówiła o nim “mój mąż”.
— Eine Zigarette? — Wysunął papierośnicę w jego stronę, a potem uważnie obserwował wędrówkę papierosa spomiędzy długich palców mężczyzny do jego ust.
— Bitte. — Potarł zapałkę o draskę w swoją stronę, w taki sposób, żeby żaden odprysk nie wylądował na szarym mundurze i odpalił papierosa. Nachylając się, żeby to zrobić, z osobliwą przyjemnością zauważył, że jest wyższy od drugiego mężczyzny. — Pozwoli pan, że zapytam — kiedy przyjechał pan do Warszawy? Miał pan już okazję zobaczyć miasto? — Odpalił własnego papierosa. Nie uważał, żeby Warszawa była szczególnie godna uwagi, jednak nie było bezpieczniejszego pytania na rozpoczęcie rozmowy.
lord armageddon
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Esesman, który wzbudził jego ciekawość, również uniósł dłoń w powitalnym salucie, choć sprawiał on wrażenie dość lekceważące poprzez umieszczonego papierosa między dwoma palcami. Johann nie wiedział, jak bardzo przywiązywano tu wagę do takich szczegółów, ale znał osoby, które były gotowe urządzić awanturę z powodu takiej błahostki. Szczęśliwie, on się do takich nie zaliczał.
Pokiwał głową z przyjaznym wyrazem twarzy, gdy rozmówca mu się przedstawił.
— Es freut mich, Sie kennenzulernen. Będziemy teraz spędzać ze sobą całkiem sporo czasu.
Czuł wewnętrzną potrzebę zaznaczenia tego faktu. Ostatecznie pomimo wszelkich przeciwieństw, będą musieli ze sobą współpracować, a Johann nie chciał aby esesmani cały ten czas odbierali to jako “mieszanie się Abwehry w nie swoje sprawy”.
Eberhardt (Johann nie wiedział, czy celowo pominął imię, czy też nie), zaoferował mu papierosa i tym razem Hauptmann przyjął propozycję. Nie należał do wybitnych zwolenników palenia, ale też nie gardził tym; to właśnie dzięki takim drobnym czynnościom, zyskiwało się najwięcej.
— Danke schön — podziękował uprzejmie i sięgnął dłonią do połyskującej srebrzystym blaskiem papierośnicy. Wyciągnął jednego papierosa, którego następnie umieścił w ustach. Sturmbannführer był tak miły i użyczył mu ognia jako pierwszemu, w międzyczasie pytając o Warszawę, na co Johann niemalże od razu udzielił odpowiedzi. — Przyjechałem dziś rano. Jeszcze nie miałem okazji zwiedzić miasta, ale na pewno prędzej czy później to się stanie, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. — Powoli zaciągnął się papierosem i zaśmiał się cicho, po czym spojrzał na swojego towarzysza. — Sugeruje Pan, że jest tu co oglądać?
Wysunął papierosa z ust i chwilę obracał go między palcami, jednocześnie wsłuchując się w odpowiedź. Johann nie kłamał, naprawdę chciał zobaczyć Warszawę i jak ona prosperowała pod protektoratem Rzeszy. O faktycznym zarządcy Generalnej Guberni Hansie Franku wypowiadano się w większości w superlatywach, choć ostatnimi czasy na hitlerowskim dworze nieliczni donosili, jakoby mężczyzna powoli tracił przychylność Führera. Jednakże Hans Frank rezydował w Krakowie, a stricte Warszawą zajmował się w tej chwili… Ludwig… Keist? Leist! Ludwig Leist. Ledwie przypomniał sobie to imię, komisarycznych prezydentów Warszawy wymieniano chyba co roku. Zresztą to byli wszystko polityczni figuranci. Prawdziwa władza w tym mieście tkwiła w rękach SS.
— Długo Pan tu stacjonuje, jeśli wolno spytać? — Spojrzał w bladoniebieskie oczy Eberhardta, które zdawały się zimne i odpychające. Widział już taki wzrok. Na froncie, u żołnierzy, którzy po kilku dniach walk wyzbywali się wszelkich emocji i przypominali bardziej maszyny do zabijania niżeli ludzi. Ich umysły, nad którymi kontrolę przejął Pervitin, nakazywały im przeć wciąż naprzód i naprzód, nie ulegając emocjom i mordując wszystko co Soldaten napotkali na swojej drodze. Głównodowodzący nie zwracali na to uwagi. Dla nich liczył się końcowy efekt, którym było zwycięstwo. Wspaniałe uroki wojny. Hauptmann gardził sobą, że musiał być jej częścią i przykładać rękę do jej rozwoju.
Możliwe, że umysł stojącego przed nim esesmana również lubował się w zabijaniu. Opowieści o haniebnych wyczynach Schutzstaffel krążyły od dawna wśród oficerów Wehrmachtu, od czasu wymordowania SA, choć to akurat powitano z pewną dozą ulgi. Sami członkowie SS wydawali się dumni z tego, co robią, a jakikolwiek sprzeciw wobec ich działań mógłby zostać surowo ukarany.
Sturmbannführer Eberhardt sprawiał wrażenie takiej osoby, która potrafiła z niewzruszonym wyrazem twarzy spoglądać na cierpienie słabszych i gorszych jednostek, jak i takiej, dla której przystawienie pistoletu do głowy niewinnego człowieka nie sprawiało najmniejszej trudności.
Podczas gdy Johann zawsze szukał zrozumienia dla tych czynów, Eberhardt mógł uznawać to za coś zwyczajnego.
Jednak były to tylko domysły, stek defetystycznych przemyśleń bez podparcia. Drapieżna, aczkolwiek również i leniwa postawa Eberhardta nie napawała optymizmem, ale może Johann się mylił? Nie powinien oceniać go po wyglądzie, może esesman był tak naprawdę kimś zgoła innym, zdarzały się takie sytuacje, jako agent musiał być otwarty na wszystkie możliwości. Dlatego kapitan odnotował sobie w myślach, by później zapytać przełożonego lub zdobyć parę informacji na temat tajemniczego mężczyzny.
— Podczas narady Standartenführer Meyer mówił coś o akcjach dywersyjnych… Polacy nie są tak spokojni, jak Czesi, czyż nie? — Johann odsunął na bok swoje, łagodnie mówiąc, niezbyt pogodne myśli i zamiast tego zaczął sprowadzać rozmowę na nieco inny tor. Niewątpliwie w biurze już czekały na niego dokumenty dotyczące spraw, które zostały poruszone podczas narady, ale inaczej przedstawiały się pewne fakty w pismach, a inaczej w mowie. Plotki choć często głupkowate i bezpodstawne stanowiły źródło naprawdę ważnych informacji. — Od dawna macie z nimi problem?
Po minie esesmana zrozumiał, że zbyt szybko przeszedł do tak bezpośredniego pytania, jednak nie pozwolił się zbić z tropu i pozwolił sobie na nieco zaczepny uśmiech, jakby chciał sprowokować rozmówcę. Wszystkiego by się dowiedział w swoim czasie, ale Johann z jakiegoś niezrozumiałego powodu uznał, że może sobie pozwolić na taką zagrywkę. Co prawda nie oznaczało to, że tamten zaraz zacznie skarżyć się na możliwe braki kompetencyjne w kadrze SS i Gestapo, ale może kiedyś…
Na szczęście nim Eberhardt zdążył znacznie bardziej skomentować jego zachowanie, dołączył do nich jeden z jego kolegów, który również był z nimi na spotkaniu. Młody mężczyzna skinął Johannowi głową na przywitanie, jakby ledwo go dostrzegając, natomiast Eberhardta klepnął mocno w ramię, szczerząc przy tym zęby w szczeniackim uśmiechu. Johann mało się nie wzdrygnął; jakoś podświadomie zakwalifikował esesmana zupełnie do innej kategorii i przez to wydawało mu się, że ten zaraz uderzy nowo przybyłego za tak bezpośrednie zachowanie.
To się jednak nie stało. Sposób, w jaki Sturmbannführer pozwalał ledwie Untersturmführerowi się traktować i to bądź co bądź przy innych oficerach, wzbudził w kapitanie konsternację. Intrygujące. Eberhardt z pogodnym wyrazem twarzy, który sięgnął nawet jego nieczułego spojrzenia, wyglądał… Inaczej.
Johann szybko zorientował się, że chwilę zbyt długo wpatrywał się w mężczyznę i wzrok przekierował na dogasający papieros w jego dłoni. To go uświadomiło, że nie miał w pobliżu żadnej popielniczki, gdzie mógłby go zostawić, dlatego na ten moment postanowił nie wypuszczać niedopałka spomiędzy palców i zaczął po raz kolejny obracać nim między palcami, czując się nieco niezręcznie.
— Herr Hauptmann Schneider, ja?
Mężczyzna szybko skierował spojrzenie na porucznika, który na chwilę przerwał rozmowę z Eberhardtem i przyglądał mu się z ciekawością młodego chłopca, którzy tak często nie potrafili oderwać wzroku od maszerujących żołnierzy, jednocześnie wyobrażając sobie siebie na ich miejscach.
— Jawohl.
— Jestem Untersturmführer Hans Wittich — Napuszył się lekko młodzieniec, zupełnie jakby był kimś niezwykle ważnym. Johann uniósł brew w odpowiedzi, co chyba lekko zmieszało mężczyznę, ale twardo się w niego wpatrywał. — To prawda co mówił szef? Abwehra będzie nadzorować nasze działania?
— Nie nadzorować, tylko w nich uczestniczyć. Bez powodu się tu nie pojawiłem, Wittich. To chyba zostało wyjaśnione podczas spotkania.
W przeciwieństwie do Eberhardta, Johann postanowił traktować młodszego esesmana łagodnie, aczkolwiek z pewną dozą wyczuwalnej rezerwy. Młodzi funkcjonariusze SS, ale również i wojskowi mieli niewygodny zwyczaj zbytnio gloryfikować swoje zadania oraz naiwnie wierzyć we wszystko co słyszeli od swoich przełożonych. Johann nie wiedział czy Wittich również się do nich zaliczał, ale na wszelki wypadek postanowił się o tym nie przekonywać.
herzeleid
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
——— MEINE EHRE HEIßT TREUE ———
.
SS-STURMBANNFÜHRER E R I K EBERHARDT
—————————————————
Johann Schneider miał bardzo przyjemny sposób bycia. Erik przechylił lekko głowę; niczym pies, który co prawda jeszcze nie zwęszył tropu, jednak bardzo się niecierpliwi.
Ku jego rozczarowaniu śmiech kapitana nie był z gatunku nerwowych.
— Jest kilka przyzwoitych miejsc — odpowiedział enigmatycznie na pytanie o miasto. Prawdą było, że Erik w wolnym czasie bywał głównie w popularnych lokalach, mieszkaniach przyjaciół i burdelach, tak jak miał to w zwyczaju również w Berlinie. Plany Warszawy znał na pamięć, ponieważ tego wymagała od niego praca, jednak sam nigdy nie przejawiał zainteresowania zwiedzaniem miasta.
— Stacjonuję w Warszawie od roku. — Mógłby dodać coś o okolicy, w której mieszka, o swojej rodzinie... Niektórzy ludzie mają potrzebę wypełniania ciszy, by uniknąć niezręczności lub by przekonać do siebie rozmówcę. Nie Erik, więc tylko zaciągnął się papierosem i w milczeniu wbił swoje intensywne spojrzenie w kapitana, który nie wyglądał na speszonego w najmniejszym stopniu.
Wręcz przeciwnie, Eberhardt właśnie zorientował się, że to on jest przesłuchiwany. Przez sekundę przetwarzał ostatnie pytanie, po czym kącik jego ust drgnął, jakby po raz pierwszy od rozpoczęcia tej rozmowy miał się uśmiechnąć lub unieść górną wargę w pogardliwym grymasie. Mówienie głośno, że SS ma problem z czymkolwiek było wybitnie nietaktowne. Elegancka linia ust Schneidera rozciągnięta była w zadziornym półuśmiechu, ponieważ doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Erik już miał mu odpowiedzieć, zbyć go bardziej lub mniej uprzejmie, gdy usłyszał kroki Witticha, drobne i mocno akcentowane jak zawsze. Untersturmführer ograniczył się do skinienia głową Schneiderowi, po czym we właściwej sobie manierze klepnął Eberhardta w ramię, ukazując w szerokim uśmiechu garnitur białych zębów. Erik pomyślał, że gdyby Hans miał ogon, nie omieszkałby nim zamerdać.
— Rozmawiałem z Hauptsturmführerem Bergmannem. Powiedział, że pójdzie z nami do Adrii, ale koniecznie musimy wypić za Berta i Fritza — oznajmił Untersturmführer, wpatrując się w Erika z uwagą.
— Bert und Fritz?
Wittich zamrugał i przez sekundę obaj patrzyli na siebie skonsternowani.
— Tak nazwał bliźniaki — wyjaśnił w końcu niepewnie, jakby naprawdę uważał, że Eberhardt powinien to wiedzieć.
— Porażający wybór imion — usłyszał w odpowiedzi.
Erik włożył prawie dopalonego papierosa między zęby i z powrotem wbił spojrzenie w Hauptmanna Schneidera. Wittich, czujny jak zawsze na kaprysy Sturmbannführera niczym oddana, neurotyczna żona, podążył za jego spojrzeniem.
Eberhardt podejrzewał, że gdyby młody podporucznik był sam, nie odważyłby się odezwać do kapitana, jednak przy nim zawsze nabierał śmiałości. Dlatego teraz to w Schneidera wpatrywał się swoimi wielkimi niebieskimi oczami, lecz na tamtym widocznie nie zrobiło to żadnego wrażenia — do biednego Hansa odnosił się w zupełnie innym tonie niż do Erika.
— Dokładnie, Wittich. Pan kapitan jest tutaj po to, żeby nas wspierać i razem z nami uczestniczyć. Nas nie trzeba nadzorować — powiedział lekkim tonem. — Chyba że ciebie w Adrii — dodał, na co niezadowolony Untersturmführer ściągnął swoje jasne brwi. Jego największą bolączką było to, że nikt nie brał go na poważnie, nawet nowo poznany kapitan Abwehry.
Erik w końcu się uśmiechnął i nagle coś przyszło mu do głowy.
— Czy kapitan Schneider ma czas i ochotę się z nami wybrać? Pytał pan wcześniej czy jest co oglądać w Warszawie… — Nie dokończył zdania, pozwalając, by sugestia zawisła w powietrzu. Jeśli Schneider chciał z nimi pracować, nie powinien ich unikać.
Wittich wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, lecz Erik tylko poklepał go po ramieniu.
— Pora wracać do sensownych zajęć. Ty, Wittich, możesz zacząć od znalezienia popielniczki — polecił i wręczył mu swój niedopałek.
Neon z nazwą lokalu rzucał słabe, pomarańczowo-czerwone światło, w wieczornej mgle zmieniając postacie mężczyzn w dziwnie psie sylwetki — ich czapki rzucały głębokie cienie, ukrywając całe ich twarze, prócz uśmiechniętych ust. Z profilu wyglądało to tak, jakby mieli głowy psów; długie pyski i obnażone kły. Śmiech Bergmanna rzeczywiście brzmiał jak szczekanie.
Wejście do Adrii umieszczone było w prawym boku fasady gmachu Riunione Adriatica di Sicurta. Drzwi, zrobione z kryształowego szkła, prowadziły do niskiego, w całości wyłożonego szklanymi taflami przedsionka, który łączył hall z barem amerykańskim i salą kawiarnianą. Towarzystwo Eberhardta nie rozglądało się zbytnio, może poza kapitanem Schneiderem, który jako jedyny był tutaj po raz pierwszy. Erik miał dość dobre zdanie o tym lokalu, choć — jak zwykle niewrażliwy na wszystkie formy sztuki — nie poświęcił wystrojowi więcej niż jednej myśli. W jego głowie istniały dwie kategorie: “akceptowalne” i “do ulepszenia”.
Spojrzał na kapitana. Jego niebieskie oczy i blond włosy wydawały się jeszcze jaśniejsze w sztucznych światłach lokalu. Akceptowalne.
Pozwolili Wittichowi prowadzić, podśmiewając się z niego za jego plecami. Zarówno bar, jak i sala taneczna znajdowały się w podziemiach, do których prowadziły schody bez oparcia — w tę stronę łatwo było je pokonać i Wittich niemalże po nich zbiegł.
Z zatłoczonej sali tanecznej kilka stopni oświetlonych spod spodu prowadziło do baru otoczonego ciemną boazerią i lustrami. Bergmann usiadł, zapalił papierosa i zamówił pierwszą kolejkę. Skórzane płaszcze powieszone na oparciach krzeseł i gęsty dym papierosowy unoszący się wokół jak zawsze były znakiem rozpoznawczym ich stolika.
— Bergmann — zaczął Erik grobowym tonem.
— Eberhardt. — Hauptsturmführer spojrzał na niego podejrzliwie.
— Kto wymyślił te imiona?
Bergmann przez sekundę zupełnie nie wiedział o co chodzi, potem westchnął ciężko.
— Britta i jej matka, nie dały się namówić na nic innego. Ja chciałem Hansa i Heinricha - wyjaśnił i wzruszył ramionami.
Wittich, słysząc to, cały się rozpromienił.
— Na moją cześć?
— Nein. A pan ma dzieci, kapitanie?
Uśmiech Witticha zwarzył się w ciągu sekundy, a spojrzenie spoczęło na Schneiderze. Erik uśmiechnął się i ścisnął przedramię niepocieszonego podporucznika.
— Ty i Lina się staracie? — zapytał niskim głosem, tak, żeby nikt inny nie dosłyszał. Bycie dyskretnym było proste; o tej godzinie w Adrii panował zgiełk, zagłuszający wszystko cichsze od rubasznego śmiechu Bergmanna.
Wittich spłonił się jak panienka. Erik bawił się wyśmienicie.
— Jeszcze nie. Może —
— Eberhardt!
Z tarapatów uratował go Gilbert Stegmann, fabrykant, przyjaciel SS i stały bywalec Adrii. Dziwniejszym byłoby go spotkać poza lokalem, więc Erik nie był bardzo zaskoczony, kiedy mężczyzna podszedł do ich stolika wraz z dwoma młodymi kobietami.
Stegmann był bardzo wysokim, szczupłym mężczyzną i czasem zdawało się, że składa się jedynie z długich kończyn i błyszczących oczu, nasuwając na myśl nieokreślony gatunek insekta. Wrażenie potęgowało się, kiedy był pijany — dosłownie przewracał się o własne zbyt długie nogi.
Sturmbannführer wyciągnął do niego ręce, żeby pomóc go podtrzymywać i uśmiechnął się szeroko. Z bliska czuć było od Stegmanna mieszankę wszystkich dostępnych w lokalu alkoholi.
— Gilbert! Widzę, że stoczyłeś się ostatecznie — powitał go wesoło.
— Na pewno nie ostatecznie, zaraz idziemy na górę z Martą i Kristi.
Obaj zaśmiali się głośno. Kobiety uwieszone na ramionach Gilberta miały jasne włosy, mocne makijaże i ciężkie powieki. Erik nie pytał która z nich ma na imię Marta, a która Kristi. Właściwie nie poświęcił im więcej niż jednego spojrzenia; Stegmann też nie zamierzał ich przedstawiać.
Jego uwagę przykuł siedzący obok Eberhardta kapitan.
— Pana nie znam! A ja znam całe towarzystwo. — Mówiąc “towarzystwo” miał na myśli oficerów SS. Był zbyt pijany, żeby przyjrzeć się mundurowi Schneidera. — Gilbert Stegmann. — Wyplątał się z wężowego uścisku Marty/Kristi, by móc uścisnąć dłoń nowo poznanego mężczyzny. Erik był pewien, że Gilbert następnego dnia nie będzie pamiętał ani słowa z tej interakcji.
Ku jego rozczarowaniu śmiech kapitana nie był z gatunku nerwowych.
— Jest kilka przyzwoitych miejsc — odpowiedział enigmatycznie na pytanie o miasto. Prawdą było, że Erik w wolnym czasie bywał głównie w popularnych lokalach, mieszkaniach przyjaciół i burdelach, tak jak miał to w zwyczaju również w Berlinie. Plany Warszawy znał na pamięć, ponieważ tego wymagała od niego praca, jednak sam nigdy nie przejawiał zainteresowania zwiedzaniem miasta.
— Stacjonuję w Warszawie od roku. — Mógłby dodać coś o okolicy, w której mieszka, o swojej rodzinie... Niektórzy ludzie mają potrzebę wypełniania ciszy, by uniknąć niezręczności lub by przekonać do siebie rozmówcę. Nie Erik, więc tylko zaciągnął się papierosem i w milczeniu wbił swoje intensywne spojrzenie w kapitana, który nie wyglądał na speszonego w najmniejszym stopniu.
Wręcz przeciwnie, Eberhardt właśnie zorientował się, że to on jest przesłuchiwany. Przez sekundę przetwarzał ostatnie pytanie, po czym kącik jego ust drgnął, jakby po raz pierwszy od rozpoczęcia tej rozmowy miał się uśmiechnąć lub unieść górną wargę w pogardliwym grymasie. Mówienie głośno, że SS ma problem z czymkolwiek było wybitnie nietaktowne. Elegancka linia ust Schneidera rozciągnięta była w zadziornym półuśmiechu, ponieważ doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Erik już miał mu odpowiedzieć, zbyć go bardziej lub mniej uprzejmie, gdy usłyszał kroki Witticha, drobne i mocno akcentowane jak zawsze. Untersturmführer ograniczył się do skinienia głową Schneiderowi, po czym we właściwej sobie manierze klepnął Eberhardta w ramię, ukazując w szerokim uśmiechu garnitur białych zębów. Erik pomyślał, że gdyby Hans miał ogon, nie omieszkałby nim zamerdać.
— Rozmawiałem z Hauptsturmführerem Bergmannem. Powiedział, że pójdzie z nami do Adrii, ale koniecznie musimy wypić za Berta i Fritza — oznajmił Untersturmführer, wpatrując się w Erika z uwagą.
— Bert und Fritz?
Wittich zamrugał i przez sekundę obaj patrzyli na siebie skonsternowani.
— Tak nazwał bliźniaki — wyjaśnił w końcu niepewnie, jakby naprawdę uważał, że Eberhardt powinien to wiedzieć.
— Porażający wybór imion — usłyszał w odpowiedzi.
Erik włożył prawie dopalonego papierosa między zęby i z powrotem wbił spojrzenie w Hauptmanna Schneidera. Wittich, czujny jak zawsze na kaprysy Sturmbannführera niczym oddana, neurotyczna żona, podążył za jego spojrzeniem.
Eberhardt podejrzewał, że gdyby młody podporucznik był sam, nie odważyłby się odezwać do kapitana, jednak przy nim zawsze nabierał śmiałości. Dlatego teraz to w Schneidera wpatrywał się swoimi wielkimi niebieskimi oczami, lecz na tamtym widocznie nie zrobiło to żadnego wrażenia — do biednego Hansa odnosił się w zupełnie innym tonie niż do Erika.
— Dokładnie, Wittich. Pan kapitan jest tutaj po to, żeby nas wspierać i razem z nami uczestniczyć. Nas nie trzeba nadzorować — powiedział lekkim tonem. — Chyba że ciebie w Adrii — dodał, na co niezadowolony Untersturmführer ściągnął swoje jasne brwi. Jego największą bolączką było to, że nikt nie brał go na poważnie, nawet nowo poznany kapitan Abwehry.
Erik w końcu się uśmiechnął i nagle coś przyszło mu do głowy.
— Czy kapitan Schneider ma czas i ochotę się z nami wybrać? Pytał pan wcześniej czy jest co oglądać w Warszawie… — Nie dokończył zdania, pozwalając, by sugestia zawisła w powietrzu. Jeśli Schneider chciał z nimi pracować, nie powinien ich unikać.
Wittich wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, lecz Erik tylko poklepał go po ramieniu.
— Pora wracać do sensownych zajęć. Ty, Wittich, możesz zacząć od znalezienia popielniczki — polecił i wręczył mu swój niedopałek.
...
Neon z nazwą lokalu rzucał słabe, pomarańczowo-czerwone światło, w wieczornej mgle zmieniając postacie mężczyzn w dziwnie psie sylwetki — ich czapki rzucały głębokie cienie, ukrywając całe ich twarze, prócz uśmiechniętych ust. Z profilu wyglądało to tak, jakby mieli głowy psów; długie pyski i obnażone kły. Śmiech Bergmanna rzeczywiście brzmiał jak szczekanie.
Wejście do Adrii umieszczone było w prawym boku fasady gmachu Riunione Adriatica di Sicurta. Drzwi, zrobione z kryształowego szkła, prowadziły do niskiego, w całości wyłożonego szklanymi taflami przedsionka, który łączył hall z barem amerykańskim i salą kawiarnianą. Towarzystwo Eberhardta nie rozglądało się zbytnio, może poza kapitanem Schneiderem, który jako jedyny był tutaj po raz pierwszy. Erik miał dość dobre zdanie o tym lokalu, choć — jak zwykle niewrażliwy na wszystkie formy sztuki — nie poświęcił wystrojowi więcej niż jednej myśli. W jego głowie istniały dwie kategorie: “akceptowalne” i “do ulepszenia”.
Spojrzał na kapitana. Jego niebieskie oczy i blond włosy wydawały się jeszcze jaśniejsze w sztucznych światłach lokalu. Akceptowalne.
Pozwolili Wittichowi prowadzić, podśmiewając się z niego za jego plecami. Zarówno bar, jak i sala taneczna znajdowały się w podziemiach, do których prowadziły schody bez oparcia — w tę stronę łatwo było je pokonać i Wittich niemalże po nich zbiegł.
Z zatłoczonej sali tanecznej kilka stopni oświetlonych spod spodu prowadziło do baru otoczonego ciemną boazerią i lustrami. Bergmann usiadł, zapalił papierosa i zamówił pierwszą kolejkę. Skórzane płaszcze powieszone na oparciach krzeseł i gęsty dym papierosowy unoszący się wokół jak zawsze były znakiem rozpoznawczym ich stolika.
— Bergmann — zaczął Erik grobowym tonem.
— Eberhardt. — Hauptsturmführer spojrzał na niego podejrzliwie.
— Kto wymyślił te imiona?
Bergmann przez sekundę zupełnie nie wiedział o co chodzi, potem westchnął ciężko.
— Britta i jej matka, nie dały się namówić na nic innego. Ja chciałem Hansa i Heinricha - wyjaśnił i wzruszył ramionami.
Wittich, słysząc to, cały się rozpromienił.
— Na moją cześć?
— Nein. A pan ma dzieci, kapitanie?
Uśmiech Witticha zwarzył się w ciągu sekundy, a spojrzenie spoczęło na Schneiderze. Erik uśmiechnął się i ścisnął przedramię niepocieszonego podporucznika.
— Ty i Lina się staracie? — zapytał niskim głosem, tak, żeby nikt inny nie dosłyszał. Bycie dyskretnym było proste; o tej godzinie w Adrii panował zgiełk, zagłuszający wszystko cichsze od rubasznego śmiechu Bergmanna.
Wittich spłonił się jak panienka. Erik bawił się wyśmienicie.
— Jeszcze nie. Może —
— Eberhardt!
Z tarapatów uratował go Gilbert Stegmann, fabrykant, przyjaciel SS i stały bywalec Adrii. Dziwniejszym byłoby go spotkać poza lokalem, więc Erik nie był bardzo zaskoczony, kiedy mężczyzna podszedł do ich stolika wraz z dwoma młodymi kobietami.
Stegmann był bardzo wysokim, szczupłym mężczyzną i czasem zdawało się, że składa się jedynie z długich kończyn i błyszczących oczu, nasuwając na myśl nieokreślony gatunek insekta. Wrażenie potęgowało się, kiedy był pijany — dosłownie przewracał się o własne zbyt długie nogi.
Sturmbannführer wyciągnął do niego ręce, żeby pomóc go podtrzymywać i uśmiechnął się szeroko. Z bliska czuć było od Stegmanna mieszankę wszystkich dostępnych w lokalu alkoholi.
— Gilbert! Widzę, że stoczyłeś się ostatecznie — powitał go wesoło.
— Na pewno nie ostatecznie, zaraz idziemy na górę z Martą i Kristi.
Obaj zaśmiali się głośno. Kobiety uwieszone na ramionach Gilberta miały jasne włosy, mocne makijaże i ciężkie powieki. Erik nie pytał która z nich ma na imię Marta, a która Kristi. Właściwie nie poświęcił im więcej niż jednego spojrzenia; Stegmann też nie zamierzał ich przedstawiać.
Jego uwagę przykuł siedzący obok Eberhardta kapitan.
— Pana nie znam! A ja znam całe towarzystwo. — Mówiąc “towarzystwo” miał na myśli oficerów SS. Był zbyt pijany, żeby przyjrzeć się mundurowi Schneidera. — Gilbert Stegmann. — Wyplątał się z wężowego uścisku Marty/Kristi, by móc uścisnąć dłoń nowo poznanego mężczyzny. Erik był pewien, że Gilbert następnego dnia nie będzie pamiętał ani słowa z tej interakcji.
Sponsored content
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach