Strona 1 z 2 • 1, 2
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Krótka opowieść o tym jak zrządzenie losu i głupota jednej osoby doprowadziły do chaosu wśród całej rasy ludzkiej. A cała nadzieja spadła na barki niedoświadczonego Widzącego i wiecznie głodnego Strażnika.
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
William | "Liam" | Larsen | 21 lat
Czarne włosy | Niebieskie oczy | 175 cm | Student
Leworęczny | Wychowywany przez matę | Nie zna ojca
- cool student:
"Ten wazon był aż tak ważny? ... Nie no, ogarniemy to jakoś!"
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Leraje Sajr – Strażnik bram zaświatów
Ale ostatnio polubił imię Leo
Powołany na stanowisko trzy tysiące osiemset siedemdziesiąt pięć lat temu
Wyglądem podchodzi pod trzydziestkę
Szczupły, 185 cm wzrostu
Ciemna karnacja
Złote tęczówki
Ciemnobrązowe włosy z białym pasemkiem
Duże okulary na nosie
Ciemna karnacja
Złote tęczówki
Ciemnobrązowe włosy z białym pasemkiem
Duże okulary na nosie
- Słuchaj no...:
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Hellow~Uciekał.
Płuca paliły go żywym ogniem, a zdarte od upadku kolana raz po raz przypominały o sobie, gdy przedzierał się przez krzewy.
- Zaczeeekaaaaaj! - krzyczał za nim kobiecy głos. - Widziaaaaałeś! Widziaaaaałeś!
- Nie! Nie widziałem - wzbraniał się przerażony, nie zwalniając.
Dlaczego to właśnie jemu się przytrafiało? Dlaczego tylko on mógł je dostrzec? Odkąd pamiętał, zawsze sprawiały mu kłopoty. Ganiały go, straszyły, a czasem nawet atakowały. Sprawiły, że całe jego życie było piekłem. Miał ich dość. W nadziei, że uda mu się zacząć nowy rozdział, wyprowadził się z dala od rodziny, zrywając wszystkie kontakty — nie, żeby było ich wiele. Zaczął wynajmować maleńką kawalerkę od poczciwej staruszki. Cena była podejrzanie niska, to prawda, ale kobieta uspokoiła go, tłumacząc, że nie ma siły zajmować się dwoma domami naraz. Po tym, jak wyprowadził się jej syn, lokator spadł jej z nieba. Prosząc, aby w ramach zapłaty odwiedzał ją i pomagał w domowych obowiązkach, przekonała go, że być może nie powinien darowanemu koniu patrzeć w zęby. Szczególnie że bał się, iż kobieta może ich już nie mieć…
Tak też w nowym miejscu zaczynało mu się układać. Uważając, by nie dać po sobie poznać, że “widzi”, zakolegował się nawet z kilkoma osobami z roku. Na ten moment rozmawiali jedynie o rzeczach związanych ze studiami czy trywialnych tematach, ale nawet to dla kogoś takiego, jak on, było osiągnięciem. Dlaczego więc? Dlaczego, gdy zaczynało być dobrze, te dziwne zjawy znów musiały mieszać mu w życiu?
Zaczęło się od tego, że zauważył, jak ktoś grzebie w jego śmieciach. Myśląc, że to jakieś zwierzę, próbował je przegonić miotłą, gdy nagle okazało się, że… cóż. Mimo iż duch przypominał zwierzę — wcale nim nie był. Krzycząc o tym, że go widział, założył maskę i zaczął go gonić. Nie chciał, by istota wiedziała, że tam mieszka, więc nie pozostało mu nic innego niż ucieczka. Przeprowadzając się, przestudiował kilka map i w miarę kojarzył, gdzie znajdują się stare świątynie. Nauczył się już, że większość duchów unikała podobnych miejsc, więc jako dziecko już chował się w nich, czekając, aż potwory odejdą.
- !!!
Patrzył akurat w tył, chcąc mieć pewność, że od kobiety dzieli go duża odległość, gdy na coś wpadł. Zatrzymał się, dysząc ciężko i łapiąc równowagę. Huh? Sznur…? Gruby, w wielu miejscach przewiązany białym materiałem i dziwnymi talizmanami, leżał teraz przerwany na ziemi.
- Gdzieee jeeeesteeeeś?
- Cholera.
Nie miał czasu się tym przejmować. Widząc przed sobą małą kapliczkę, szarpnął za przesuwne drzwi. Nie ustąpiły od razu, stawiając podejrzanie silny opór. Nie miały jednak z nim szans. Dźwięk drącego się papieru przeszył powietrze, by następnie ustąpić łoskotowi.
Oddychał głęboko, siedząc na chłodnych deskach i zaciskając oczy. Dłuższą chwilę zajęło mu dojście do siebie. W środku panował półmrok, który przecinały jedynie zachodzące promienie słońca, wpadające przez małe otwory przy suficie. Tyle jednak wystarczyło, aby dostrzec niespotykany wystrój. Na drewnianych ścianach ktoś przymocował talizmany ochronne, zaklejąjąc niemalże całą powierzchnię. Trudno powiedzieć, co było na nich zapisane, jednak w jakiś sposób sprawiało, że ciemnowłosy uspokajał się. Wstał, chcąc przyjrzeć się im z bliska. Dalej, prawie pod ścianą, znajdował się mały ołtarzyk. Ktoś niedawno zapalił kadzidełka, które teraz dymiły niespiesznie, drapiąc go w nos. Poza nimi stała tam też misa na ofiary i dziwna waza. Było w niej coś… coś hipnotyzującego. Piękne złote zdobienia zawijały się, tworząc dziwne wzory. Te zaś poruszały się, jakby chciały opowiedzieć swoją historię: stawały się żurawiem, który szykował się do lotu, to zaraz żabą, gotową do skoku, to znów smokiem, by ostatecznie tańczyć przed błękitnymi oczami, kusząc i wołając. Zrobił krok w ich kierunku. Kolejny. Zdawało mu się, że słyszy dziwne szepty, ale równie dobrze mógł to być wiatr. I akurat w chwili, gdy wyciągał rękę, coś trzasnęło. Drzwi otworzyły się.
- Aaaa, nie jedz mnie, nie jedz!
Obawiając się, że to znów ten sam duch, złapał za miskę ofiarną. Nie spodziewał się jednak, że będzie tak ciężka! Zamachnął się, chcąc go odgonić. Kto mógł wiedzieć, że straci równowagę i upadnie na stół ofiarny?
!!!
W ostatniej chwili złapał dziwną wazę, chroniąc ją przed roztrzaskaniem się. Odetchnął, unosząc wzrok na gościa, który… chyba widział go po raz pierwszy w życiu. Co prawda mógł dostrzec jedynie sylwetkę, oślepiony nagłym światłem, ale był pewien, że to nie on go ścigał. Ten był wyższy od niego i miał okulary. Nie można też zapomnieć o bardzo, ale to bardzo staromodnym i brzydkim płaszczu, który przywodził na myśl ten należący do Draculi. Co za bezguście.
- Wszystko gra - oznajmił z nerwowym śmiechem. - Wazie, ołtarzowi, ani mi nic nie jest. Ktoś mnie gonił, więc uznałem, że się tu schowam. Ale już chyba poszedł, więc ja też powi…
Poczuł dym. Coś ewidentnie się paliło. Gdzieś z lewej… O BOŻE TO ON SIĘ PALIŁ!!!
Zamachał rękami, widząc, że szara poświata unosi się nad jego ubraniem. Iskry z kadzidła musiały jakimś cudem podpalić mu sweter.
Trzask.
Wyrzucona w powietrze waza, którą chwilę temu ocalił, roztrzaskała się na kawałeczki, wyrzucając w powietrze tony dymu i przywołując dziwny wiatr. Padł na ziemię, kaszląc niekontrolowanie.
- Dziękuję za uwolnienie, ludzkie dziecię - usłyszał dziwny głos. - W ramach wdzięczności nie pożrę cię... jeszcze.
Zacisnął oczy, starając się złapać oddech. Nie miał pojęcia, co się dzieje. Czy on... umrze tutaj?
Płuca paliły go żywym ogniem, a zdarte od upadku kolana raz po raz przypominały o sobie, gdy przedzierał się przez krzewy.
- Zaczeeekaaaaaj! - krzyczał za nim kobiecy głos. - Widziaaaaałeś! Widziaaaaałeś!
- Nie! Nie widziałem - wzbraniał się przerażony, nie zwalniając.
Dlaczego to właśnie jemu się przytrafiało? Dlaczego tylko on mógł je dostrzec? Odkąd pamiętał, zawsze sprawiały mu kłopoty. Ganiały go, straszyły, a czasem nawet atakowały. Sprawiły, że całe jego życie było piekłem. Miał ich dość. W nadziei, że uda mu się zacząć nowy rozdział, wyprowadził się z dala od rodziny, zrywając wszystkie kontakty — nie, żeby było ich wiele. Zaczął wynajmować maleńką kawalerkę od poczciwej staruszki. Cena była podejrzanie niska, to prawda, ale kobieta uspokoiła go, tłumacząc, że nie ma siły zajmować się dwoma domami naraz. Po tym, jak wyprowadził się jej syn, lokator spadł jej z nieba. Prosząc, aby w ramach zapłaty odwiedzał ją i pomagał w domowych obowiązkach, przekonała go, że być może nie powinien darowanemu koniu patrzeć w zęby. Szczególnie że bał się, iż kobieta może ich już nie mieć…
Tak też w nowym miejscu zaczynało mu się układać. Uważając, by nie dać po sobie poznać, że “widzi”, zakolegował się nawet z kilkoma osobami z roku. Na ten moment rozmawiali jedynie o rzeczach związanych ze studiami czy trywialnych tematach, ale nawet to dla kogoś takiego, jak on, było osiągnięciem. Dlaczego więc? Dlaczego, gdy zaczynało być dobrze, te dziwne zjawy znów musiały mieszać mu w życiu?
Zaczęło się od tego, że zauważył, jak ktoś grzebie w jego śmieciach. Myśląc, że to jakieś zwierzę, próbował je przegonić miotłą, gdy nagle okazało się, że… cóż. Mimo iż duch przypominał zwierzę — wcale nim nie był. Krzycząc o tym, że go widział, założył maskę i zaczął go gonić. Nie chciał, by istota wiedziała, że tam mieszka, więc nie pozostało mu nic innego niż ucieczka. Przeprowadzając się, przestudiował kilka map i w miarę kojarzył, gdzie znajdują się stare świątynie. Nauczył się już, że większość duchów unikała podobnych miejsc, więc jako dziecko już chował się w nich, czekając, aż potwory odejdą.
- !!!
Patrzył akurat w tył, chcąc mieć pewność, że od kobiety dzieli go duża odległość, gdy na coś wpadł. Zatrzymał się, dysząc ciężko i łapiąc równowagę. Huh? Sznur…? Gruby, w wielu miejscach przewiązany białym materiałem i dziwnymi talizmanami, leżał teraz przerwany na ziemi.
- Gdzieee jeeeesteeeeś?
- Cholera.
Nie miał czasu się tym przejmować. Widząc przed sobą małą kapliczkę, szarpnął za przesuwne drzwi. Nie ustąpiły od razu, stawiając podejrzanie silny opór. Nie miały jednak z nim szans. Dźwięk drącego się papieru przeszył powietrze, by następnie ustąpić łoskotowi.
Oddychał głęboko, siedząc na chłodnych deskach i zaciskając oczy. Dłuższą chwilę zajęło mu dojście do siebie. W środku panował półmrok, który przecinały jedynie zachodzące promienie słońca, wpadające przez małe otwory przy suficie. Tyle jednak wystarczyło, aby dostrzec niespotykany wystrój. Na drewnianych ścianach ktoś przymocował talizmany ochronne, zaklejąjąc niemalże całą powierzchnię. Trudno powiedzieć, co było na nich zapisane, jednak w jakiś sposób sprawiało, że ciemnowłosy uspokajał się. Wstał, chcąc przyjrzeć się im z bliska. Dalej, prawie pod ścianą, znajdował się mały ołtarzyk. Ktoś niedawno zapalił kadzidełka, które teraz dymiły niespiesznie, drapiąc go w nos. Poza nimi stała tam też misa na ofiary i dziwna waza. Było w niej coś… coś hipnotyzującego. Piękne złote zdobienia zawijały się, tworząc dziwne wzory. Te zaś poruszały się, jakby chciały opowiedzieć swoją historię: stawały się żurawiem, który szykował się do lotu, to zaraz żabą, gotową do skoku, to znów smokiem, by ostatecznie tańczyć przed błękitnymi oczami, kusząc i wołając. Zrobił krok w ich kierunku. Kolejny. Zdawało mu się, że słyszy dziwne szepty, ale równie dobrze mógł to być wiatr. I akurat w chwili, gdy wyciągał rękę, coś trzasnęło. Drzwi otworzyły się.
- Aaaa, nie jedz mnie, nie jedz!
Obawiając się, że to znów ten sam duch, złapał za miskę ofiarną. Nie spodziewał się jednak, że będzie tak ciężka! Zamachnął się, chcąc go odgonić. Kto mógł wiedzieć, że straci równowagę i upadnie na stół ofiarny?
!!!
W ostatniej chwili złapał dziwną wazę, chroniąc ją przed roztrzaskaniem się. Odetchnął, unosząc wzrok na gościa, który… chyba widział go po raz pierwszy w życiu. Co prawda mógł dostrzec jedynie sylwetkę, oślepiony nagłym światłem, ale był pewien, że to nie on go ścigał. Ten był wyższy od niego i miał okulary. Nie można też zapomnieć o bardzo, ale to bardzo staromodnym i brzydkim płaszczu, który przywodził na myśl ten należący do Draculi. Co za bezguście.
- Wszystko gra - oznajmił z nerwowym śmiechem. - Wazie, ołtarzowi, ani mi nic nie jest. Ktoś mnie gonił, więc uznałem, że się tu schowam. Ale już chyba poszedł, więc ja też powi…
Poczuł dym. Coś ewidentnie się paliło. Gdzieś z lewej… O BOŻE TO ON SIĘ PALIŁ!!!
Zamachał rękami, widząc, że szara poświata unosi się nad jego ubraniem. Iskry z kadzidła musiały jakimś cudem podpalić mu sweter.
Trzask.
Wyrzucona w powietrze waza, którą chwilę temu ocalił, roztrzaskała się na kawałeczki, wyrzucając w powietrze tony dymu i przywołując dziwny wiatr. Padł na ziemię, kaszląc niekontrolowanie.
- Dziękuję za uwolnienie, ludzkie dziecię - usłyszał dziwny głos. - W ramach wdzięczności nie pożrę cię... jeszcze.
Zacisnął oczy, starając się złapać oddech. Nie miał pojęcia, co się dzieje. Czy on... umrze tutaj?
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Wieczność trwająca jeden dzień i dzień trwający wieczność. Każda kolejna uciekająca sekunda którą otaczający go świat wyciskał jak cytrynę. On natomiast z powierzonym mu zadaniem siedział, obserwował i czekał. Zachody zaczęły zlewać się ze wschodami słońca. Podążał za urną której był strażnikiem aż trafił w to miejsce. Zapomniane i skryte, nieodwiedzane i odsunięte sprzed oczu ciekawskich spojrzeń. Drzemał, był aktywny. Oddalał się i wracał. Tak było i tego dnia, tak było i w tych czasach.
Postęp jakiego dokonali ludzie bardzo często go fascynował, zaskakiwał! Uwielbiał patrzeć na technologię, na wynalazki sprawiające, że coraz bardziej rozleniwione społeczeństwo miało coraz mniej czasu na rzeczy ważne. Spieszyli się nie doceniając tego jak otaczająca ich wygoda otwiera przed nimi ogrom możliwości. Osobiście nie oceniał, starał się być tylko bystrym obserwatorem tego jak zmieniały się czasy. Starał się ale ciekawość była silniejsza. Od kiedy mógł obcować z tym wszystkim co narzucała globalizacja, sam łapał się na tym, że coraz to częściej przywdziewał ludzką powłokę i odchodził od urny. Nie na długo! Raz po kawę, raz odkrył nieziemski wynalazek w postaci sernika z galaretką. Innym razem z ciekawością przeglądał Internet w poszukiwaniu informacji które w czasach które on pamiętał jako złoty wiek swojego istnienia były dostępne dla wybranych – teraz natomiast wystarczyło wpisać odpowiednią frazę w magiczne pudełko. Chodził po mieście obserwując przecinające chmury budowle ze szkła, z radością żegnał słońce odbijające się od tysięcy luster. A później wracał, chował się i spał śniąc o tym wszystkim co widział.
Tego dnia było podobnie.
Wychodząc wieczorem obiecał sobie, że to tylko na chwilę. Jego żołądek z którego wydobywały się śpiewy godowe waleni domagał się jedzenia. Ostatnio przeginał z tą ludzką powłoką czego właśnie czuł efekty. Musiał coś zjeść, a tym czymś bezsprzecznie był kubełek z kebabem i masą bardzo słonych frytek.
- I wszystko zaleje sosem czosnkowym… – Snuł plany pod nosem uśmiechając się nieco idiotycznie do siebie. Ale co mógł na to poradzić, że fast food był jego głównym grzechem. Dobrze, że nie tył bo wałeczku tłuszczu widoczne byłyby również w postaci duchowej.
Po zakupieniu jedzenia na widok którego się niebotycznie ślinił, spacerowym krokiem i specjalnie zahaczając o park który wydłużał jego drogę o co najmniej kwadrans, zaczął przeżuwać. Przy tym jego wzrok uciekał za mijanymi zwierzętami, kilkukrotnie kiwnął głową do duchów które miały pozwolenie przebywać na ziemi w ramach powitania, z jednym z nich nawet zamienił dwa zdania o samopoczuciu. Było to niezwykle urocze z ich strony, że z takim poważaniem ale i spokojem traktowały Strażnika, że w momencie gdy przekroczył bramę nekropolii będącej jego obecnym domem, uśmiechał się pod nosem. Przynajmniej, do momentu aż aura tego miejsca nie zmąciła jego spokoju.
Wyrzucił opakowanie, otrzepał dłonie i przetarł kąciki ust. Zmrużył oczy, a światło odbite w jego okularach chwilowo przysłoniło jego tęczówki. Duch, silny, bez dokumentów? Podkasał rękawy i strzelił na palcach chcąc zrobić z nim porządek. Powstrzymał go jednak alarm. Ktoś dotknął urny bez jego pozwolenia. Ktoś przenosił groźna naczynie bez jego obecności. Jego serce oszalało z niepokoju i ruszając galopem napędzało jego kroki. Te szybko przeszły w bieg, a gdy był już kilka metrów przed grobowcem, koło niego śmignął pierwszy zodiak.
- Nie… – Zaskamlał niczym pobity pies starając się złapać uwięzione duchy. Nie wyszło mu i tylko mu się w nos dostało. Ruszył więc w stronę krypty żeby zamknąć drzwi, uwięzić w środku te które jeszcze się nie opamiętały i wtedy jego wzrok skrzyżował się z osobą odpowiedzialną za chaos i problemy jakie teraz będzie miał.
Jego oczy cisnęły piorunami mrużąc się niebezpiecznie. Miał ochotę go rozerwać żeby jego mięso stanowiło ofiarę dla zmęczonych więzieniem duchów. Ba! Był już gotów rzucić się na niego gdy dostrzegł to. Jego wzrok. Był tak dziwny, tak bystry. Podążał za ostatnim duchem który pozostał w pomieszczeniu, który śmignął nad jego ramieniem krzycząc niczym umęczony niewolnik o upragnionej wolności. Pal licho, że debil skończony sam się podpalił i sprowadził na ziemię ogromne zniszczenie, ból i nienawiść. Coś było w nim…
- Przerobię Cię na szaszłyk. – Oświadczył bardzo spokojnym i zrównoważonym tonem obserwując jak gaszący się mężczyzna zaczyna taktycznie go mijać. Tyle wystarczyło żeby i on się odwrócił, w idealnym momencie aby obserwować chaos. Duchy harcowały w najlepsze po cmentarzu. Niszczyły nagrobki, przewracały znicze i kwiaty. Trzask szkła, huki spadających fragmentów marmuru. Jego usta zacisnęły się w wąską linię, zerknął na niego z wyższością mrużąc ponownie oczy w geście zastanowienia. Nieznajomy wydawał się widzieć to co on. Widzieć duchy, widzieć sprawców zniszczenia. Ale zanim w ogóle zdążył go zapytać, dostał przyjaznego kuksańca w ramię i oświadczenie, że „Nie no, mogło być gorzej co nie? Żyjemy i w ogóle... No, ale poradzisz sobie już, co nie?”. Aż mu brew drgnęła w niebezpiecznym geście gdy odprowadzał go spojrzeniem.
Gdy został sam wrócił do krypty spoglądając na rozbite naczynie. Westchnął ciężko delikatnie zbierając każdy fragment. Musiał go skleić, musiał znaleźć zodiaki. Usiadł nieco zrezygnowany masując sobie kark. Do czego on doprowadził? On i jego bezmyślność! Był wściekły. A mógł dzieciaka przerobić na szyneczkę. Uderzył pięścią w posadzkę której jednak płytka pękła pod naporem jego siły. Po tym jednak wziął uspokajający uśmiech, przetarł twarz w geście zmęczenia po czym z rękawa wyciągnął podłużną karteczkę zapisaną czarnym tuszem.
- Znajdź mi Widzącego na tyle silnego, że pomoże mi ponownie zamknąć zodiaki.
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Hellow~ Gdyby ktoś go teraz zapytał, Liam nie byłby w stanie zrelacjonować swojej drugi do domu. Nie wiedział nawet, kiedy uciekł z miejsca zdarzenia, bądź ile od tego minęło. Spanikował, to pewne - jak przez mgłę kojarzył bestie, które niszczyły jakieś dziwne kamienie, groźbę i swój szaleńczy bieg, podczas którego… chyba na coś wpadł? Albo coś wpadło na niego? Zupełnie nie skojarzył, że przecież powiedział coś jeszcze do nieznajomego mężczyzny, który pojawił się w drzwiach świątyni.
Natychmiast zakluczył za sobą drzwi. Już w progu dostrzegł, że coś jest nie tak.
- Co to… - zapytał sam siebie, przeglądając się w lustrze na przesuwanych drzwiach szafy. Chyba coś przyczepiło mu się do koszulki.
Diabelski papierek zaczął uciekać przed jego dłońmi, ostatecznie zmieniając się w dziwną obrożę. Ta otoczyła jego szyję, zabarwiając się na czarno i przypominając tatuaż.
- Złaź! - zdenerwował się, zaczynając drapać tamto miejsce, ale… równie dobrze mógłby próbować pozbyć się gołymi rękami tuszu spod skóry - nie było mocy, która by mu to umożliwiła.
Miał dość. Ten dzień był tak okropny, a teraz jeszcze przyczepiło się do niego jakieś duchowe paskudztwo. Nawet nie był pewien, czy wszyscy je widzą. Jak miałby to wytłumaczyć? Kto normalny tatuuje sobie szyję?
Przesiedział tak dłuższą chwilę, trzymając głowę między ramionami i gapiąc się w podłogę. Jedyna konkluzja, do której mógł jednak dojść, to… Cóż no… stało się. Nie miał już wpływu na to, że zbił ten dziwny wazon, z którego coś wyskoczyło, czy też że zostawił swój ukochany sweter w zburzonej już świątyni w środku lasu. Pozostało mu kupić nowe odzienie i spróbować dowiedzieć się, czy inni także widzą tę tajemniczą… obrożę? Znamię? Co to w ogóle było? I znaleźć sposób, żeby się jej pozbyć. Jeśli mu się nie uda… coś wymyśli, prawda?
Z nowym postanowieniem wyjął pierwsze lepsze bokserki i skierował się ku łazience. Gorąca kąpiel to było to, czego w tej chwili potrzebował. Zatopienie we wrzątku w pewien sposób uspokoiło go i przywróciło mu trzeźwość myślenia. Opracował plan działania, który zakładał nieprzejmowanie się tym, na co nie miał wpływu i przygotowanie na kolację tostów francuskich. Tak. Nie pozwoli sobie zepsuć nadchodzącego weekendu. W końcu czy to pierwszy raz naraził się jakiemuś demonowi? Do tej pory dobrze sobie z nimi radził, w razie czego konfrontując się lub je ignorując, póki nie odpuściły. Teraz też nie miał wokół osób, które nadprzyrodzona istota mogłaby wziąć za zakładników, co w pewien sposób go uspokajało. Poza tym nie przypominał sobie, by coś go goniło.
Gdy po dwudziestu minutach wszedł do sypialni, o mało nie zemdlał z przerażenia.
Coś.
Siedziało.
Na.
Jego.
Łóżku.
I to nie byle jakie coś - to był ten demon z wcześniej!!!
Szybko analizując opcje, które miał, postanowił postawić na zgrywanie głupa. Udając, że o czymś sobie przypomniał, wrócił na korytarz, natychmiast chowając się przed spojrzeniem duchowych oczu.
Cholera. Cholera. Cholera…
Pospiesznie włożył na siebie dresy i koszulkę. Nie no będzie go ignorował, bo co ma zrobić? Przecież nikt mu nie udowodni, że go widzi, prawda? Jeśli będzie zgrywał głupa, to może typ pomyśli, że się pomylił i mu odpuści. O! Tak! Będzie udawał, że to ktoś wyglądający identycznie to zrobił, a nie on.
Gratulując sobie planu, wrócił do pomieszczenia, natychmiast podchodząc do czajnika i wstawiając wodę na herbatę. Kurczaku pieczony w panierce! Ten typ do niego MÓWIŁ. Ignoruj. Ignoruj. Ignoruj.
Włączył radio, jak to zawsze robił, gdy planował gotować. Chcąc nadać swoim ruchom swego rodzaju swobody i naturalności, pokiwał się kilka razu w rytm ostatnich nutek. Wyciągnął z lodówki jajka i zaczął je rozbijać do talerza, planując w dłuższej perspektywie rozbełtać je i opanierować nimi chleb. Co robi ten typ? Dalej się gapi? Poszedł sobie? Bał się sprawdzić. Radio chyba działało, bo nie słyszał go przez moment. Czując się zbyt pewnie, zaczął nucić wraz z Frankiem Sinatrą “My way”.
Natychmiast zakluczył za sobą drzwi. Już w progu dostrzegł, że coś jest nie tak.
- Co to… - zapytał sam siebie, przeglądając się w lustrze na przesuwanych drzwiach szafy. Chyba coś przyczepiło mu się do koszulki.
Diabelski papierek zaczął uciekać przed jego dłońmi, ostatecznie zmieniając się w dziwną obrożę. Ta otoczyła jego szyję, zabarwiając się na czarno i przypominając tatuaż.
- Złaź! - zdenerwował się, zaczynając drapać tamto miejsce, ale… równie dobrze mógłby próbować pozbyć się gołymi rękami tuszu spod skóry - nie było mocy, która by mu to umożliwiła.
Miał dość. Ten dzień był tak okropny, a teraz jeszcze przyczepiło się do niego jakieś duchowe paskudztwo. Nawet nie był pewien, czy wszyscy je widzą. Jak miałby to wytłumaczyć? Kto normalny tatuuje sobie szyję?
Przesiedział tak dłuższą chwilę, trzymając głowę między ramionami i gapiąc się w podłogę. Jedyna konkluzja, do której mógł jednak dojść, to… Cóż no… stało się. Nie miał już wpływu na to, że zbił ten dziwny wazon, z którego coś wyskoczyło, czy też że zostawił swój ukochany sweter w zburzonej już świątyni w środku lasu. Pozostało mu kupić nowe odzienie i spróbować dowiedzieć się, czy inni także widzą tę tajemniczą… obrożę? Znamię? Co to w ogóle było? I znaleźć sposób, żeby się jej pozbyć. Jeśli mu się nie uda… coś wymyśli, prawda?
Z nowym postanowieniem wyjął pierwsze lepsze bokserki i skierował się ku łazience. Gorąca kąpiel to było to, czego w tej chwili potrzebował. Zatopienie we wrzątku w pewien sposób uspokoiło go i przywróciło mu trzeźwość myślenia. Opracował plan działania, który zakładał nieprzejmowanie się tym, na co nie miał wpływu i przygotowanie na kolację tostów francuskich. Tak. Nie pozwoli sobie zepsuć nadchodzącego weekendu. W końcu czy to pierwszy raz naraził się jakiemuś demonowi? Do tej pory dobrze sobie z nimi radził, w razie czego konfrontując się lub je ignorując, póki nie odpuściły. Teraz też nie miał wokół osób, które nadprzyrodzona istota mogłaby wziąć za zakładników, co w pewien sposób go uspokajało. Poza tym nie przypominał sobie, by coś go goniło.
Gdy po dwudziestu minutach wszedł do sypialni, o mało nie zemdlał z przerażenia.
Coś.
Siedziało.
Na.
Jego.
Łóżku.
I to nie byle jakie coś - to był ten demon z wcześniej!!!
Szybko analizując opcje, które miał, postanowił postawić na zgrywanie głupa. Udając, że o czymś sobie przypomniał, wrócił na korytarz, natychmiast chowając się przed spojrzeniem duchowych oczu.
Cholera. Cholera. Cholera…
Pospiesznie włożył na siebie dresy i koszulkę. Nie no będzie go ignorował, bo co ma zrobić? Przecież nikt mu nie udowodni, że go widzi, prawda? Jeśli będzie zgrywał głupa, to może typ pomyśli, że się pomylił i mu odpuści. O! Tak! Będzie udawał, że to ktoś wyglądający identycznie to zrobił, a nie on.
Gratulując sobie planu, wrócił do pomieszczenia, natychmiast podchodząc do czajnika i wstawiając wodę na herbatę. Kurczaku pieczony w panierce! Ten typ do niego MÓWIŁ. Ignoruj. Ignoruj. Ignoruj.
Włączył radio, jak to zawsze robił, gdy planował gotować. Chcąc nadać swoim ruchom swego rodzaju swobody i naturalności, pokiwał się kilka razu w rytm ostatnich nutek. Wyciągnął z lodówki jajka i zaczął je rozbijać do talerza, planując w dłuższej perspektywie rozbełtać je i opanierować nimi chleb. Co robi ten typ? Dalej się gapi? Poszedł sobie? Bał się sprawdzić. Radio chyba działało, bo nie słyszał go przez moment. Czując się zbyt pewnie, zaczął nucić wraz z Frankiem Sinatrą “My way”.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Przemierzając ulice na których zwolna zapalały się latarnie gorączkowo zastanawiał się co go czeka. Strażnik o kant dupy rozbić, będzie miał pewnie w najbliższym czasie poważną rozmowę ze swoim przełożonym chyba, że… zdąży wszystko naprawić zanim zło jakie niosą za sobą tak silne duchy zapuści korzenie tak głęboko żeby ktoś się zorientował. Zależnie od tego na jakich ludzi trafią mogło to się odbyć szybciej albo wolniej. Jego wewnętrzny optymista liczył na to, że zdecydowanie wolniej. Będąc jednak dość dobrze poinformowanym w kształcie obecnego społeczeństwa – realistycznie czuł, że będzie to proces błyskawiczny.
Drugim wyjściem więc był Widzący do którego właśnie zmierzał. Znak jarzył się w jego oczach przyjemnie niebieskim światłem, a on śledząc szlak którym go prowadziło w głowie układał już sobie monolog jakim zacznie pertraktacje. Oni przecież nie pracowali za darmo, on szczęśliwie jednak miał swoje finanse w dobrach materialnych. Dogadają się. Szczególnie w momencie gdy chciał go okłamać co do siły zodiaków. Przecież nie musiał wiedzieć z czym walczy dopóki pewnym było, że ich siła była na poziomie standardowej poczwary. Dopiero gdy te zaczną nabierać na sile, magii i konszachtach uchyli rąbka tajemnicy.
Zaprowadzony pod ładną starą kamienicę spojrzał w okno z którego dochodził go blask amuletu. Przymknął oczy i zmieniając na chwilę swoją postać przeniknął przez ściany niczym czarny dym, po to by na ludzkich nogach stanąć na środku małej kawalerki. Urocza. Pokój oświetlony ciepłym światłem lampki przy kanapie i tej w kredensie, mały aneks kuchenny utrzymany w ogromnym porządku, do tego samo mieszkanie również błyszczało czystością co go rozluźniło. Czyli trafił na perfekcjonistę albo chociaż, profesjonalistę. Niemniej, nie krępował się przy okazji samodzielnie obsłużyć. Słyszał szum wody, a światełko które zgasił machnięciem dłonią dając znać, że tu jest wydobywało się ze szpary jedynych drzwi w środku mieszkania. Miał czas. Wstawił więc sobie wodę w czajniku, wyciągnął kubek który stał z tyłu więc był rzadziej używany, bez problemu znalazł kawę w pięknym ceramicznym pojemniku. Czekając na zagotowanie się wody ściągnął płaszcz który odwiesił przy wejściu zostając w białej koszuli. Napój po chwili sobie zalał po czym rozsiadł się na kanapie z nogą zarzuconą na nogę.
Jak gigantycznym było jego zdziwienie gdy z łazienki, w kłębach pary i otoczce pachnącego mydła, pojawił się jegomość odpowiedzialny za całe zamieszanie. Kubek automatycznie odsunął się od ust, wylądował na otwartej dłoni robiącej za podstawkę. Jego brwi marszczyły się i unosiły. Kilkukrotnie uchylił usta.
- Jesteś… – Widzącym! – Jak śmiałeś… – Zbić tak cenny artefakt?! – Więcej opuściło jego myśli niżeli usta. Zamilkł targany szczerym szokiem. Jak ktoś kto miał w sobie tyle sił witalnych żeby zwabić amulet mógł być takim ignorantem?! Gnojek nie szanował kodeksu!? Nie szanował zasad i miejsc?! Nie widział i nie czuł jak wiele to miejsce i ta urna znaczyły w świecie duchów?! Jak on w ogóle mógł… jak śmiał.!! I jeszcze… jego zachowanie które rozgrzało jego policzki do czerwoności.
Dzieciak ani nie spróbował się odezwać. Nie tłumaczył się, nie przepraszał i nie podejmował dialogu. Zajął się ignorowaniem go jakby go tam wcale nie było, zajął się przygotowywaniem sobie jedzenia. Aż mu dłoń zadrżała. Zwolna więc wstał, odstawił kubek na niskim stoliczku i podchodząc do niego od tyłu, wśliznął się między jego bok i lodówkę i gruchnął pięścią w blat. Gdy Widzący podskoczył jakby co najmniej wypluł przez ten gest serce i spojrzał na jego twarz z przerażeniem, on uśmiechnął się do niego pięknie i kontynuował. Złapał go za szmaty i przyciskając do ściany podniósł go na tyle żeby ledwo dotykał stopami podłogi.
- Zaczniemy od początku. „Wybacz mi o strażniku za zniszczenie Twego skarbu.” – Jego twarz, wzrok wszystko było łagodne i spokojne. Jego gesty były pewne, a siła jaką w to wkładał zrównoważona. Chociaż nie było tego widać był na niego wściekły. Mógłby go teraz roznieść ale pasek na jego szyi przykuwał raz po raz jego spojrzenie, zalewając go goryczą i niesmakiem do tego osobnika.
William miał wrażenie, że za chwilę zemdleje. Miał zawał, prawda? Na pewno ma zawał. Dzwońcie na pogotowie! I na policję, ten typ chciał go zabić! W jego własnym domu!
- Uwaaaaa - wydał z siebie niezidentyfikowany dźwięk pełen przerażenia i czegoś, co wskazywało, że jest na skraju łez. – W-w-wyb-aaaaaacz m-m-mi ooo - tu jego głos drżał jak wystawiony do lodówki sfinks – s-s-s-s-s-strażni-ni-ni-ni-ku. J-ja-ja-ja n-n-nie chciałeeeeem! Nie, nie, nie, nie, nie zabijaj mnie błagam. Przysięgam, ż-ż-że gdybym m-m-m-miał pieniądze t-t-to bym ci odkupił t-t-ten sk-k-k-k-skarb. T-t-t-to był wy-wy-wy-wy-padek. Przy-przy-przysięgam.
Przekręcił głowę jak ciekawska sowa. W drugą stronę. Co on plótł? Jak odkupić? On nie wiedział z kim, dlaczego i o czym rozmawia? Wkręcał go? Czy to była skaza na wymaganym na jego pozycji szacunku. Warknął groźnie, gardłowo i nieco demonicznie.
- Dobrze Ci radzę, nie igraj ze mną. Wypuściłem groźne demony z więzienia w którym szykowały się do przejścia na drugą stronę przez dwa tysiące lat. Co niby chcesz okupować?! Co niby było przypadkiem?! – Zapytał, a widząc łzy w jego oczach ponownie przekręcił głowę w bok. Nie. Przecież nie było już Widzących którzy nie znając swojego przeznaczenia tkwili w niewiedzy zatracając się w mroku daru który miał być ich oświeceniem. Puścił go.
- Czy Ty rozumiesz co do Ciebie mówię? – Zapytał opanowując ton. Był chłodny ale nie ział już taką bezwzględnością.
Był już totalnie na skraju łez. Chyba tylko absurd śpiewającego im w tle Franka Sinatry sprawiał, że nie rozryczał się jeszcze jak baba. Naprawdę nie miał pojęcia, co ta dziwna istota, nazywająca siebie strażnikiem, do niego mówiła. Gdy został puszczony, upadł na ziemię, odsuwając się od razu i wystawiając przed siebie rękę, jakby to miało powstrzymać nieznajomego.
- T-t-t-tak! – pisnął, chociaż w rzeczywistości mało z tego kumał. Naprawdę zniszczył coś tak cennego? Jakim cudem? Dlaczego w ogóle więzienie stało sobie niepilnowane w jakimś zwykłym budynku w środku lasu, do którego każdy mógł wejść? - A-ale... M-m-m-musiałeś mni-ni-ni-nie z kimś p-po-pomylić – jego głos wracał do normy, gdy mężczyzna nie stał już tak blisko.
Mimo to serce wciąż waliło, a szybki oddech sprawiał, że było mu słabo. Czy on drżał? Na pewno.
- J-jestem zwykłym s-s-studentem. Skoro było t-to super hiper turbo więzienie d-d-dla duchów, które wytrzymało dwa tysiące lat, t-to jak ktoś taki, jak ja, mógłby je zniszczyć? - mówił niepewnie, jakby bał się, że i za to może oberwać.
Nie łapał. Mocno czegoś nie łapał chociaż on w niego tym bardzo precyzyjnie rzucał. Zrobił więc krok w tył, później odwrócił się biorąc kubek do ręki i upił łyk nieco chłodnej już kawy. Założył przy tym ręce na piersi żeby ta oplatająca jego pierś stanowiła podpórkę dla tej w której trzymał kubek. Naczynie natomiast przystawił sobie do ust i badał go wzrokiem. Zwykły młody mężczyzna. Czy aby na pewno. Przechylił głowę i dostrzegł bardzo silną aurę. Nic dziwnego, że pod wpływem niekontrolowanego wyrzutu mocy z ciała Widzącego waza pękła. Upadek zwieńczył dzieła. Znowu zrobił łyk kawy raz marszcząc, raz unosząc brwi.
- Ty naprawdę nie rozumiesz co się dzieje. Z jakiego jesteś rodu? Dlaczego nikt Cię nie wtajemniczył? Dlaczego nie panujesz nad swoją aurą? – Zapytał już całkowicie neutralnym tonem. Ani mu nie współczuł ani się już tak nie gniewał. Obecnie był zaskoczony i zafascynowany tym do czego przyprowadził go amulet. Musiał to wyjaśnić i ruszyć dalej ale chciał… cokolwiek wiedzieć.
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Hellow~ Powrót przestrzeni osobistej, w której nie stałby żądny jego krwi bądź przynajmniej spalenia go na stosie duch, w jakiś sposób sprawiał, że nie czuł się już jak żaba przed zagotowaniem w garnku. Ostatecznie nie było to dobre porównanie, gdyż… nie zdawał sobie sprawy, ale został wmanewrowany i aktualnie faktycznie pływał we wrzątku. A dokładniej - w kłopotach, które ktoś na niego sprowadził. Być może gdyby nie niepokój o własną skórę, całkiem rozbawiłaby go pozycja, jaką przybrał nieznajomy. Nietęga mina wydłużała jego twarz i kojarzyła się Liamowi ze starym belfrem, który zawsze potrzebował długich minut, by załapać, co ktoś do niego mówi.
Jaka aura? Jakie wtajemniczenie?
- Przysięgam, ż-że nie wiem, co tu się dzieje - powtórzył. Faktycznie powoli jego głos przestawał się trząść. - N-nie wiem nawet, kto miałby mnie wtajemniczyć. Nikt nawet nie wie, że widzę potwory!
Oj.
Oj, oj, oj, oj.
Dopiero gdy te swoją opuściły jego usta, zdał sobie sprawę, że być może było to złe posunięcie.
- J-j-j-ja n-n-nie t-to m-m-m-miałem na m-m-my-śli.
Dla bezpieczeństwa skuli się trochę bardziej, wyswobadzając też drugą rękę.
Cmoknął pod nosem zirytowany młodzikiem. Chociaż powodu jego zdegustowania można by szukać w całej sytuacji niżeli w nieświadomym bycie, który wrzucony w dwa światy nie umiał się odnaleźć w żadnym z nich. Odwrócił na chwilę od niego spojrzenie, upił drobny łyk. Jego oczy wróciły na zalaną bladością twarz dopiero na słowo "potwór". Cóż, chciałby żeby był kimś tak uroczym jak potworem. Był czymś o wiele groźniejszym przez co na jego twarzy pojawił się niebezpieczny uśmiech.
- Gdybyś wiedział marzyłbyś o tym żebym był tylko potworem. - Wysyczał jadowicie przy czym zaraz po tych słowach wziął ponownie łyk kawy. Zła taktyka. - Zacznijmy od początku, z jakiego jesteś rodu? Kogo imienia? I dlaczego ten ktoś zaniedbał uświadomienie Cię, że te "potwory" które widzisz to świat duchów którego jesteś mścicielem.
Jak się spodziewał, głos ducha jasno dał mu znać, że popełnił błąd. Całe szczęście ten nie kosztował go wizyty w szpitalu lub na cmentarzu, chociaż… miał wrażenie, że nie zostanie także zapomniany. Nawet nie chciał zastanawiać się nad słowami, iż chciałby, by ten był TYLKO potworem. No jasne - ze swoim szczęściem mógł się spodziewać, że jeśli kogoś by miał urazić, to tylko jakąś bestię z czeluści piekielnych, która teraz uczyni z niego swoją przekąskę lub więźnia, żeby katować go na śmierć.
Co było jednak dziwne - nieznajomy mężczyzna o ciemnej karnacji nie zaatakował go, nie szarpnął ani nie uderzył. Po prostu stał sobie i pił… w sumie co on tam w siebie wlewa? Może jakieś środki na uspokojenie? I jeszcze zaproponował, żeby zaczęli od początku. Liam dał się ponieść naiwnej myśli, że być może… być może nie będzie tak źle?
- Nie zamierzasz mnie pobić? - wypalił niespodziewanie, raz jeszcze opuszczając ręce i zbierając się na odwagę, by nie uciec od razu wzrokiem, gdy ten tylko zauważył go na sobie. - Albo… no wiesz, pożreć?
Nie wpadło mu do głowy, że może lepiej byłoby odpowiedzieć na zadane pytania.
- A czy wyglądam na kogoś kto jest niesprawny umysłowo? - Zdziwił się na pierwsze pytanie na które jego brwi wysoko się uniosły. Jakie pobicie? Jeszcze sobie koszulę poplami! - Podejrzewam, że jesteś ciężkostrawny więc też odmówię. Odpowiedz na moje pytania. - Machnął na niego dłonią jakby odganiał bardzo uciążliwą muchę, a widząc, że dzieciak trzęsie się jak osika oraz będąc świadomym obecności amuletu przez który znajdzie go na końcu świata, zrobił kilka kroków i ponownie rozsiadł się na kanapie. Eh, kawa się kończyła. - Bądź uprzejmym włączyć czajnik. - Rozkazał dopijając to co miał, mając zamiar zrobić sobie drugą. Zapowiadało się na dłuższą pogadankę.
Nigdy nie sądził, że usłyszenie obelgi tak bardzo go ucieszy. Pozwolił sobie nawet na uniesienie na moment kącika ust, choć z pewnością nie zostało to zauważone. Tak bardzo się na tym skupił, że dopiero jakiś ruch obcego sprawił, że cały się spiął. Niby powiedział, że tego nie zrobi, ale no… skąd miał wiedzieć, że nie kłamie? Ten jednak rozsiadł się na jego łóżku jak u siebie i nawet wydał mu polecenie. Nawet myślał odmówić.
Wstał na trzęsących się nogach. Powoli sięgnął po czajnik elektryczny i włożył go pod bieżącą wodę w zlewie, a ten… z hukiem wypadł mu z rąk.
- Aaa, przepraszam! - rzucił szybko, łapiąc go i sięgając po szmatkę.
Pospiesznie go wytarł, dolał wody do pełna i wczączył, orientując się, że spód jego koszulki także był mokry. Zaczął trzeć o niego materiałem w kratkę.
- Nic nie wiem o żadnych rodach, ale jeśli pytasz mnie o nazwisko, to brzmi ono Larsen. William Larsen. - Nigdy nie zdradzi swojego imienia duchowi, obawiając się, że dzięki temu ten zyska nad nim jakąś dziwną przewagę. W tym wypadku jednak… miał dziwne przeczucie, że woli podać je grzecznie. - Moja mama ich nie widzi. W ogóle nie wierzy w jakiekolwiek duchy czy zjawy.
Nie patrzył na nieznajomego, zbyt skupiony na próbach osuszenia odzienia.
Lekko spiął się w momencie gdy czajnik z hukiem uderzył o dno zlewu. Przy tym ponownie już jego brwi powędrowały wysoko do góry - a może, wcale ich nie opuszczał? - i przyglądając się temu z jaką niedorajdą życiową przyszło mu obcować, sam nie wierzył w to co widzi. Nie komentował jednak nie zużywając niepotrzebnie energii.
- A jakieś ciasteczka masz? - Rzucił luźno słuchając tego co młody mówił o swojej rodzinie, a co jemu nic nie mówiło. A dziwne bo raczej jako strażnik na stałe przebywające od dwóch tysięcy lat na ziemi często miał styczność z Widzącymi. I to tymi znamienitymi rodami które nie raz i nie dwa ratowały jego posadę!
- Nic mi to nie mówi. A Twój ojciec? - Zapytał wstając spokojnie chcąc go teraz już z premedytacją straszyć. Zakradł się więc koło niego gdy ten skupiony był na czyszczeniu swojej koszulki po czym jak gdyby nigdy nic zaczął czyścić kubek żeby zrobić drugą porcję kawy. A gdy czajnik oznajmił, że woda się zagotowała i zalał wszystko czując się już jak u siebie, odwrócił się do niego i sprawnym acz delikatniejszym ruchem złapał go za policzki tym samym powodując, że jego usta przypominały ryby pyszczek. Przekręcił jego głowę delikatnie w prawo, później delikatnie w lewo i mrużąc oczy zmarszczył nos.
- Otwieraj usta. - Nieco rozluźnił palce które zaraz znalazły się na jego brodzie i przybliżając się pochylił się do pocałunku. Jego usta jednak zatrzymały się odrobinę przed jego wargami, a biorąc powolny oddech ustami Strażnik zassał w ten sposób aurę która Widzącego mogła wręcz wprawić w dyskomfort. Jakby odrywał mu coś wewnątrz. Trwał tak chwilę, oddech wziął spory po czym puścił go lekko odpychając do tyłu i zaczął cmokać jakby kosztował. Po tym spojrzał na niego jeszcze mocniej jak na wariata.
Mruknął do siebie niewyraźnie. Dopiero co brał prysznic, a teraz znów musiał się przebierać. Wciąż nie rozpakował części swoich rzeczy, więc zaczął się martwić, czy jak tak dalej będzie gubił lub brudził ubrania przez duchy, zostanie mu coś, co może na siebie włożyć. Przerwał na moment. Ciastka…? Chyba coś miał… tak, tak mu się zdawało.
- Ym, taa, zaraz coś znajdę - odpowiedział, na chwilę unosząc wzrok na nieznajomego. Tak kontrolnie. Całe szczęście ten ciągle siedział na kanapie. Wrócił do poprzedniego zadania.
- Zapytam go, gdy go poznam - odpowiedział, myśląc o ojcu, którego nigdy nie spotkał.
Wzdrygnął się na dźwięk płynącej wody. Kiedy on… Nie słyszał jego kroków i nie wyczuł, że się zbliża. Odsunął się odrobinę, chcąc zachować przynajmniej te pół metra odstępu, które, był pewien, dadzą mu czas, aby w razie cze-
co
Co?
CO?!
- Huh?
Jedynym, co Liam był w stanie zrobić, było otworzenie szerzej oczu. Przecież nic nie zrobił! Przecież mu odpowiedział! Nawet chciał mu oddać swoje ciastka, dlaczego więc ten duch znów go złapał i… Czyżby jednak doszedł do wniosku, że go pożre?!
Zacisnął dłonie na jego nadgarstkach, szarpiąc nimi i starając się wyswobodzić. Wyssie mu duszę? Naprawdę jest na tyle pechowy, że umrze podczas pocałunku? Gdy był mały, oglądał w telewizji taki film, gdzie zakapturzone postaci w podobnych sposób wysysały z człowieka szczęście, by ostatecznie pozostawić go zmarnowanym i przeraźliwie smutnym. Albo i zabić, gdyby ich wargi się spotkały. Niewiele z tego pamiętał, ale mama kiedyś opowiadała mu, że nabawił się traumy i przez prawie pół roku, za każdym razem, gdy dochodziło do zbliżenia między parą na ekranie, on krzyczał, żeby nie wysysać jej bądź jemu duszy (w zależności która osoba bardziej przypominała mu Dementora). Raz nawet rozdzielił parę na ulicy, na wspomnienie czego zawsze zaczynała się niekontrolowanie śmiać. Co prawda wiedział już, że tak nie jest i zwykły pocałunek nie może zabić dwójki ludzi, ale… no w tej sytuacji jednoznacznie przekonany być nie mógł. W końcu nieznajomy był duchem. Może film jednak był oparty na faktach?!
Próby wyswobodzenia nie przynosiły efektu, a on czuł się tak… dziwnie i nieprzyjemnie. Trudno było mu złapać oddech i miał wrażenie, że coś traci. Że mężczyzna tym dziwnym gestem, którego nie rozumiał, dotyka bardzo ważnej rzeczy, która powinna należeć tylko do niego i której nikt nie powinien widzieć. Zabierał mu coś. Wydzierał brutalnie.
Odepchnięty, zatoczył się odrobinę do tyłu, starając się nabrać tyle powietrza w płuca, ile tylko się dało. Dyszał jak po maratonie. W końcu uniósł wściekłe spojrzenie na mężczyznę, który był odrobinę rozmyty przez łzy, jakie zebrały mu się w oczach. Szybko pokonał dzielącą ich odległość, którą wcześniej tak usilnie chciał zachować, by… Zdzielić go po twarzy otwartą, lewą ręką (si, si, Liam jest leworęczny). To mu jednak nie wystarczyło. Prawą, w której trzymał wciąż szmatkę, zamachnął się, by i nią uderzyć mężczyznę, tym razem w pierś. Dwa razy tak dla pewności.
- Zboczeniec! - krzyknął wysokim tonem niczym nastolatka.
Zanim ten mógł zareagować, wyminął go i zamknął się w łazience.
Jaka aura? Jakie wtajemniczenie?
- Przysięgam, ż-że nie wiem, co tu się dzieje - powtórzył. Faktycznie powoli jego głos przestawał się trząść. - N-nie wiem nawet, kto miałby mnie wtajemniczyć. Nikt nawet nie wie, że widzę potwory!
Oj.
Oj, oj, oj, oj.
Dopiero gdy te swoją opuściły jego usta, zdał sobie sprawę, że być może było to złe posunięcie.
- J-j-j-ja n-n-nie t-to m-m-m-miałem na m-m-my-śli.
Dla bezpieczeństwa skuli się trochę bardziej, wyswobadzając też drugą rękę.
Cmoknął pod nosem zirytowany młodzikiem. Chociaż powodu jego zdegustowania można by szukać w całej sytuacji niżeli w nieświadomym bycie, który wrzucony w dwa światy nie umiał się odnaleźć w żadnym z nich. Odwrócił na chwilę od niego spojrzenie, upił drobny łyk. Jego oczy wróciły na zalaną bladością twarz dopiero na słowo "potwór". Cóż, chciałby żeby był kimś tak uroczym jak potworem. Był czymś o wiele groźniejszym przez co na jego twarzy pojawił się niebezpieczny uśmiech.
- Gdybyś wiedział marzyłbyś o tym żebym był tylko potworem. - Wysyczał jadowicie przy czym zaraz po tych słowach wziął ponownie łyk kawy. Zła taktyka. - Zacznijmy od początku, z jakiego jesteś rodu? Kogo imienia? I dlaczego ten ktoś zaniedbał uświadomienie Cię, że te "potwory" które widzisz to świat duchów którego jesteś mścicielem.
Jak się spodziewał, głos ducha jasno dał mu znać, że popełnił błąd. Całe szczęście ten nie kosztował go wizyty w szpitalu lub na cmentarzu, chociaż… miał wrażenie, że nie zostanie także zapomniany. Nawet nie chciał zastanawiać się nad słowami, iż chciałby, by ten był TYLKO potworem. No jasne - ze swoim szczęściem mógł się spodziewać, że jeśli kogoś by miał urazić, to tylko jakąś bestię z czeluści piekielnych, która teraz uczyni z niego swoją przekąskę lub więźnia, żeby katować go na śmierć.
Co było jednak dziwne - nieznajomy mężczyzna o ciemnej karnacji nie zaatakował go, nie szarpnął ani nie uderzył. Po prostu stał sobie i pił… w sumie co on tam w siebie wlewa? Może jakieś środki na uspokojenie? I jeszcze zaproponował, żeby zaczęli od początku. Liam dał się ponieść naiwnej myśli, że być może… być może nie będzie tak źle?
- Nie zamierzasz mnie pobić? - wypalił niespodziewanie, raz jeszcze opuszczając ręce i zbierając się na odwagę, by nie uciec od razu wzrokiem, gdy ten tylko zauważył go na sobie. - Albo… no wiesz, pożreć?
Nie wpadło mu do głowy, że może lepiej byłoby odpowiedzieć na zadane pytania.
- A czy wyglądam na kogoś kto jest niesprawny umysłowo? - Zdziwił się na pierwsze pytanie na które jego brwi wysoko się uniosły. Jakie pobicie? Jeszcze sobie koszulę poplami! - Podejrzewam, że jesteś ciężkostrawny więc też odmówię. Odpowiedz na moje pytania. - Machnął na niego dłonią jakby odganiał bardzo uciążliwą muchę, a widząc, że dzieciak trzęsie się jak osika oraz będąc świadomym obecności amuletu przez który znajdzie go na końcu świata, zrobił kilka kroków i ponownie rozsiadł się na kanapie. Eh, kawa się kończyła. - Bądź uprzejmym włączyć czajnik. - Rozkazał dopijając to co miał, mając zamiar zrobić sobie drugą. Zapowiadało się na dłuższą pogadankę.
Nigdy nie sądził, że usłyszenie obelgi tak bardzo go ucieszy. Pozwolił sobie nawet na uniesienie na moment kącika ust, choć z pewnością nie zostało to zauważone. Tak bardzo się na tym skupił, że dopiero jakiś ruch obcego sprawił, że cały się spiął. Niby powiedział, że tego nie zrobi, ale no… skąd miał wiedzieć, że nie kłamie? Ten jednak rozsiadł się na jego łóżku jak u siebie i nawet wydał mu polecenie. Nawet myślał odmówić.
Wstał na trzęsących się nogach. Powoli sięgnął po czajnik elektryczny i włożył go pod bieżącą wodę w zlewie, a ten… z hukiem wypadł mu z rąk.
- Aaa, przepraszam! - rzucił szybko, łapiąc go i sięgając po szmatkę.
Pospiesznie go wytarł, dolał wody do pełna i wczączył, orientując się, że spód jego koszulki także był mokry. Zaczął trzeć o niego materiałem w kratkę.
- Nic nie wiem o żadnych rodach, ale jeśli pytasz mnie o nazwisko, to brzmi ono Larsen. William Larsen. - Nigdy nie zdradzi swojego imienia duchowi, obawiając się, że dzięki temu ten zyska nad nim jakąś dziwną przewagę. W tym wypadku jednak… miał dziwne przeczucie, że woli podać je grzecznie. - Moja mama ich nie widzi. W ogóle nie wierzy w jakiekolwiek duchy czy zjawy.
Nie patrzył na nieznajomego, zbyt skupiony na próbach osuszenia odzienia.
Lekko spiął się w momencie gdy czajnik z hukiem uderzył o dno zlewu. Przy tym ponownie już jego brwi powędrowały wysoko do góry - a może, wcale ich nie opuszczał? - i przyglądając się temu z jaką niedorajdą życiową przyszło mu obcować, sam nie wierzył w to co widzi. Nie komentował jednak nie zużywając niepotrzebnie energii.
- A jakieś ciasteczka masz? - Rzucił luźno słuchając tego co młody mówił o swojej rodzinie, a co jemu nic nie mówiło. A dziwne bo raczej jako strażnik na stałe przebywające od dwóch tysięcy lat na ziemi często miał styczność z Widzącymi. I to tymi znamienitymi rodami które nie raz i nie dwa ratowały jego posadę!
- Nic mi to nie mówi. A Twój ojciec? - Zapytał wstając spokojnie chcąc go teraz już z premedytacją straszyć. Zakradł się więc koło niego gdy ten skupiony był na czyszczeniu swojej koszulki po czym jak gdyby nigdy nic zaczął czyścić kubek żeby zrobić drugą porcję kawy. A gdy czajnik oznajmił, że woda się zagotowała i zalał wszystko czując się już jak u siebie, odwrócił się do niego i sprawnym acz delikatniejszym ruchem złapał go za policzki tym samym powodując, że jego usta przypominały ryby pyszczek. Przekręcił jego głowę delikatnie w prawo, później delikatnie w lewo i mrużąc oczy zmarszczył nos.
- Otwieraj usta. - Nieco rozluźnił palce które zaraz znalazły się na jego brodzie i przybliżając się pochylił się do pocałunku. Jego usta jednak zatrzymały się odrobinę przed jego wargami, a biorąc powolny oddech ustami Strażnik zassał w ten sposób aurę która Widzącego mogła wręcz wprawić w dyskomfort. Jakby odrywał mu coś wewnątrz. Trwał tak chwilę, oddech wziął spory po czym puścił go lekko odpychając do tyłu i zaczął cmokać jakby kosztował. Po tym spojrzał na niego jeszcze mocniej jak na wariata.
Mruknął do siebie niewyraźnie. Dopiero co brał prysznic, a teraz znów musiał się przebierać. Wciąż nie rozpakował części swoich rzeczy, więc zaczął się martwić, czy jak tak dalej będzie gubił lub brudził ubrania przez duchy, zostanie mu coś, co może na siebie włożyć. Przerwał na moment. Ciastka…? Chyba coś miał… tak, tak mu się zdawało.
- Ym, taa, zaraz coś znajdę - odpowiedział, na chwilę unosząc wzrok na nieznajomego. Tak kontrolnie. Całe szczęście ten ciągle siedział na kanapie. Wrócił do poprzedniego zadania.
- Zapytam go, gdy go poznam - odpowiedział, myśląc o ojcu, którego nigdy nie spotkał.
Wzdrygnął się na dźwięk płynącej wody. Kiedy on… Nie słyszał jego kroków i nie wyczuł, że się zbliża. Odsunął się odrobinę, chcąc zachować przynajmniej te pół metra odstępu, które, był pewien, dadzą mu czas, aby w razie cze-
co
Co?
CO?!
- Huh?
Jedynym, co Liam był w stanie zrobić, było otworzenie szerzej oczu. Przecież nic nie zrobił! Przecież mu odpowiedział! Nawet chciał mu oddać swoje ciastka, dlaczego więc ten duch znów go złapał i… Czyżby jednak doszedł do wniosku, że go pożre?!
Zacisnął dłonie na jego nadgarstkach, szarpiąc nimi i starając się wyswobodzić. Wyssie mu duszę? Naprawdę jest na tyle pechowy, że umrze podczas pocałunku? Gdy był mały, oglądał w telewizji taki film, gdzie zakapturzone postaci w podobnych sposób wysysały z człowieka szczęście, by ostatecznie pozostawić go zmarnowanym i przeraźliwie smutnym. Albo i zabić, gdyby ich wargi się spotkały. Niewiele z tego pamiętał, ale mama kiedyś opowiadała mu, że nabawił się traumy i przez prawie pół roku, za każdym razem, gdy dochodziło do zbliżenia między parą na ekranie, on krzyczał, żeby nie wysysać jej bądź jemu duszy (w zależności która osoba bardziej przypominała mu Dementora). Raz nawet rozdzielił parę na ulicy, na wspomnienie czego zawsze zaczynała się niekontrolowanie śmiać. Co prawda wiedział już, że tak nie jest i zwykły pocałunek nie może zabić dwójki ludzi, ale… no w tej sytuacji jednoznacznie przekonany być nie mógł. W końcu nieznajomy był duchem. Może film jednak był oparty na faktach?!
Próby wyswobodzenia nie przynosiły efektu, a on czuł się tak… dziwnie i nieprzyjemnie. Trudno było mu złapać oddech i miał wrażenie, że coś traci. Że mężczyzna tym dziwnym gestem, którego nie rozumiał, dotyka bardzo ważnej rzeczy, która powinna należeć tylko do niego i której nikt nie powinien widzieć. Zabierał mu coś. Wydzierał brutalnie.
Odepchnięty, zatoczył się odrobinę do tyłu, starając się nabrać tyle powietrza w płuca, ile tylko się dało. Dyszał jak po maratonie. W końcu uniósł wściekłe spojrzenie na mężczyznę, który był odrobinę rozmyty przez łzy, jakie zebrały mu się w oczach. Szybko pokonał dzielącą ich odległość, którą wcześniej tak usilnie chciał zachować, by… Zdzielić go po twarzy otwartą, lewą ręką (si, si, Liam jest leworęczny). To mu jednak nie wystarczyło. Prawą, w której trzymał wciąż szmatkę, zamachnął się, by i nią uderzyć mężczyznę, tym razem w pierś. Dwa razy tak dla pewności.
- Zboczeniec! - krzyknął wysokim tonem niczym nastolatka.
Zanim ten mógł zareagować, wyminął go i zamknął się w łazience.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Dostał w twarz.
Normalnie został spoliczkowany co go tak nieziemsko rozbawiło, że niekontrolowany uśmiech wykwitł na jego ustach. Ba! Zaśmiał się pod nosem wygładzając białą koszulę na piersi. Co. Ale, że co?! Przy tym uświadomił sobie wiele ważnych rzeczy. Właśnie rozmawiał i zapieczętował Widzącego który pochodził ze starego, pomocnego i bardzo silnego rodu. Jego aura była niezwykle jasna, o intensywnym zapachu i smaku, i chociaż pozbawiona kontroli z łatwością mogłaby sobie podporządkować… a i jego! Przy tym został boleśnie sprowadzony na ziemię odnośnie wiedzy Williama. Porzucony przez swoich przodków został skazany na myślenie popkulturowe. Jeżeli w telewizji leciały duchy i potwory, a on takowe widział w rzeczywistości oznaczało to ni mniej ni więcej, że właśnie tym były te istoty. W ogóle nie brał pod uwagę, że jedno jego warknięcie mogłoby wiele błąkających się przodków sprowadzić na tory szacunku i kultury, że jedno jego spojrzenie i odpowiednia manipulacja aurą mogłyby siać postrach i spustoszenie co takim jak on – Strażnikom – dawało ogrom możliwości w takich właśnie… wypadkach jak ten. Nie wiedział, że przy odpowiednim szkoleniu i dzierżąc odpowiednią broń tak silne duchy jakimi były chociażby zodiaki wypuszczone z urny mogłyby z łatwością znaleźć ponownie schronienie w zapieczętowanym naczyniu. On niszczył, on naprawiał, on był uosobieniem równowagi pomiędzy dwoma stronami bram których strzegli Strażnicy. Ale nie, nic z tego. William był zwykłym śmiertelnikiem, przestraszonym i sparaliżowanym niewiedzą. Aż mu żal było bo Widzących rzeczywiście ubywało i tak cenny egzemplarz byłby na wagę złota.
- Cnotka niewydymka. – Rzucił przechylając się żeby dobrze widzieć jak ten ucieka przed nim do łazienki. Pokręcił z niedowierzaniem głową, upił łyk kawy po czym zaczął szukać tych obiecanych ciastek. Może jeszcze wyszczubi nosek ze swojej norki i z nim porozmawia, a jeżeli nie – przynajmniej zasili jego ciało odpowiednią dawką cukru.
Po tym jak upił mniej więcej pół kubka drugiej już kawy i zjadł mu pół opakowania czekoladowych ciastek, William ponownie pojawił się w drzwiach łazienki. Jego oczy błyszczały determinacją, a postawa gwałtownie się zmieniła. On przełknął zwolna to co żuł, zaciekawiony tym co Widzący teraz zrobi. Znowu go uderzy? Tym razem mu nie da. Jak wielkie było jednak jego zdziwienie gdy kategorycznie kazał się mu wynosić. „Idź stąd, nie chce mieć z Tobą nic do czynienia.” Aż poczuł ten dreszczyk odpowiedniego tonu, jak aura Widzącego wibruje! Otworzył szerzej oczy po czym, uśmiechnął się złowieszczo.
- Jak sobie życzysz, Williamie Larsen. Będzie Cię to jednak kosztować. – Wywinął nadgarstek sprawiając, że między jego palcem wskazującym a kciukiem tkwił kawałek papieru z narysowanym czarnym tuszem znakiem. – Ceną będzie Twoja przeszłość. – Oświadczył zaczynając mówić, zbliżając się do niego z taką determinacją w każdym kroku, że niejeden pewniejszy od niego Widzący by się zawahał.
Przodków swych wspominał będziesz,
W sercu drzemiące pokłady siły zrozumiesz,
Poznasz kim jesteś, gdzie Twe przeznaczenie,
Dostrzeżesz światy do których należysz.
Śnij głupcze, pamiętaj!
Niewiedza Twym wrogiem.
Śnij głupcze, przypomnij sobie!
Kim jesteś i jak służysz.
Papierek który przy ostatniej zwrotce czegoś co można by określić klątwą spłonęło w jego palcach, a czarny popiół który został mu na palcach sprawnym ruchem wtarł w jego czoło.
- Jeżeli zapragniesz mnie znaleźć, wiesz gdzie mnie szukać.
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Hellow~ Liam potrzebował trochę czasu, by się uspokoić. Ostatecznie duch nawet go nie dotknął… znaczy się no zrobił to, ale nie w taki sposób, jak sugerowała sytuacja i jak ją określił. Niemniej jednak! Wciąż czuł się nieswojo. Nieprzyjemnie. Nie miał sobie za złe, że zareagował tak… intensywnie. Miał do tego pełne prawo, zważywszy, że dziwny duch panoszył mu się po mieszkaniu, straszył go, groził, szarpał i jeszcze na koniec chciał pocałować! Nie do pomyślenia - tylko te okropne, nienależące do tego świata istoty mogły robić takie rzeczy. Miał ich dość. Nienawidził. Oddałby tak wiele, aby nie musieć ich widzieć.
Wyszedł z łazienki pewny siebie. Zauważając, że istota raz jeszcze rozsiadła się na jego łóżku, zaczął pakować swoje rzeczy. Na pewno któryś ze znajomych na studiach przenocuje go, a jeśli nie, to najwyżej uda się do właścicielki. Portfel, telefon, klucze…
chwila.
To był jego dom! Dlaczego to on musi wyjść?
Zostawił wszystko, odwracając się i marszcząc brwi. Obrzucił ducha pełnym determinacji wzrokiem. Tak. Powie mu. Wywali go stąd! Postawa prosta, pierś wypięta. Nie zdradzaj strachu. Głowa wyżej. Dobra, idealnie.
- Idź stąd. Nie chcę mieć z Tobą nic do czynienia.
Dla dodania dramaturgii - skrzyżował ramiona na piersi. Nie miał zamiaru się wycofać. Musi jasno nakreślić granice. Już nie ma 5 lat, żeby bać się duchów. Nie da sobie po raz kolejny zrujnować życia, gdy tak długo pracował na drugą szansę.
Wiedział! Po prostu czuł w środku, że nie powinien był zdradzać mu swojego imienia i co? I zrobił to - zastraszony - a teraz ten wykorzystał je przeciwko właścicielowi. Znów mu groził! On sobie nie poz...
Liam zawahał się… może lepiej będzie tej nocy spać w innym miejscu? Naprawdę nie chciał mieć z nim już nic do czynienia. Chciał tylko spokojnego życia, czy to tak wiele? Jakoś tak… stracił pewność siebie.
- Zostaw! - pisnął, gdy nie miał już gdzie uciec.
Raz jeszcze został przygwożdżony do ściany - tym razem jednak nie przez siłę fizyczną wyższego od niego bruneta, ale przez przegraną walkę spojrzeń… W tych błyszczących pewnością i groźbą złotych tęczówkach było coś takiego, że nie potrafił się nie cofać. Przełknął ślinę, zaciskając pięści. Gdy poczuł, jak ten go dotyka, zamachnął się do uderzenia. Ręka trafiła jednak w przestrzeń. Duch rozmył się, pozostawiając za sobą ten złoty błysk spojrzenia, które mówiło, że jeszcze się spotkają. Nie cieszyło go to ani trochę.
- Niedoczekanie! - zawołał więc za nim, choć głos dziwnie mu zadrżał.
Acz prawnie tamten nie mógł go już usłyszeć.
~ ~ ~ ~
Otworzył powoli oczy. Słońce nawet nie wzeszło, przez co w pomieszczeniu panował półmrok, przecinany czasem światłami przejeżdżających samochodów. Mżyło, a opony pozostawiały w powietrzu dziwny, mokry dźwięk rezonujący nawet w środku i łączący się z kapaniem. Był tak okropnie zmęczony, a mimo to wiedział, że tej nocy już nie zaśnie. Podniósł się do siadu, przyciągając kolana blisko brody. Koc zsunął się z nagiej skóry, a jego przeszedł zimny dreszcz. Rozmasował czoło, pociągając nosem, by po chwili zasłonić twarz dłońmi. Miał dość. Nie chciał już tego oglądać. Chłopaka, który był do niego tak podobny, a który dorastał w kochającej rodzinie osób widzących zjawy. Akceptowany i zrozumiany przez innych. Rodziców, którzy też mieli dar. Dziadków. Kolejne starsze pokolenia, żyjące ramię w ramię z duchami, tytułujący je jako swoich przyjaciół. Pracujący z nimi. Pijący. Bawiący się. Płaczący. Cieszący się. Świętujący. Żyjący.
Im więcej widział, tym trudniej było mu myśleć o duchach jak o czymś zupełnie złym. A chciał tego. Tak strasznie chciał ich nienawidzić - w końcu było to o wiele prostsze wyjście. Nie chciał ich rozumieć. Nie chciał myśleć o nich jak o istotach, które są w stanie obdarzyć kogoś miłością, przyjaźnią czy lojalnością.
Pociągnął nosem, starając się odgonić łzy cisnące mu się do oczu odkąd tylko się obudził. Czym sobie zasłużył, żeby musieć na to patrzeć? Zrozumiał, naprawdę. Wiedział już, że mężczyzna, którego nigdy nie poznał, pochodził z jakiejś ważnej rodziny. Że od dwóch pokoleń nie było tam osoby, która by je widziała. Że byli szanowani w swoim małym półświatku Widzących i wśród duchów. Że zawsze tak wiele ich się tam kręciło. Że jako ich potomek musiał być potężny.
I - co najważniejsze - że on nigdy nie należał do tamtej kochającej rodziny. Nikt go tam nie chciał.
~ ~ ~ ~
Był zdeterminowany, aby to zakończyć.
Szedł szybkim krokiem przez las, jakby każda chwila zatrzymania skutkować mogła wahaniem, a to zaś - wycofaniem się. Nie miał zamiaru tego zrobić! Od ponad tygodnia nie przespał normalnie nocy i miał już tego serdecznie dość. Kierował się do starej świątyni, gdzie to wszystko się zaczęło. Był gotów na konfrontację. Chciał mu pokazać, że pochodzi z potężnego rodu? Proszę bardzo. Teraz wierzył i zamierzał to wykorzystać.
We śnie podejrzał kilka dziwnych kręgów i technik. Co prawda nie miał okazji ich spróbować, ale no… skoro byli tacy niesamowici, a jakby nie patrzeć miał w sobie ich krew, to musiało mu się udać. A nawet jeśli nie, to przynajmniej go wystraszy i zmusi, żeby zdjął tę dziwną klątwę. Bo był pewien, że to przez niego widział te wszystkie wspomnienia.
- Hej! Strażniku! - zaczął nawoływać, nie będąc w stanie go zlokalizować.
Wiedział, że tam jest. Czuł go. Trudno było to wyjaśnić, ale ta dziwna, czarna obroża (której swoją drogą nikt poza nim nie widział) i znak na czole mrowiły, gdy zbliżał się do tego miejsca. Wcześniej musiał być zbyt zaaferowany, aby to zauważyć, ale nie było innego wyjaśnienia - to coś na szyi też było sprawką ducha z dziwnym kosmykiem! Zbyt idealnie zbiegło się to w czasie.
- Zdejmij tę klątwę! - Obrócił się wokół własnej osi. - Obie! Jeśli się nie pokażesz - zmuszę cię do wyjścia!
Brak odpowiedzi. Tak chciał się bawić?
Stał przed pozostałościami świątyni. Pospiesznie znalazł jakiś kij i zaczął kreślić w piasku okrąg, a następnie dzielić go na pierścienie i części, w których umieszczał narysowane na świstku papieru pieczęci i znaki. Potrzebował kilku dni, by dokładnie rozrysować na małej karteczce to, co widywał w snach. Teraz wystarczyło to przerysować. Obsypał gotowy krąg białym papierem, nałożył pożyczony przez Właścicielkę drewniany różaniec składający się z dziesięciu idealnie okrągłych koralików, po czym wyszperał jeszcze w torbie drewnianą tabliczkę z frędzelkiem. Ułożył ją przed sobą, samemu zajmując miejsce w centrum rysunku. Klasnął w dłonie, nabierając powietrza do płuc. Słowa same popłynęły:
- Ty, który mnie chronisz, przybądź na moje wezwanie. Niech czerwona nić przeznaczenia połączy twój żywot z moim.
Klasnął raz jeszcze i powtórzył te słowa. Coś zaczęło się dziać. Znów połączył dłonie, tym razem jednak jak do modlitwy.
- Ty, który mnie chronisz, przybądź na moje wezwanie. Niech czerwona nić przeznaczenia połączy twój żywot z moim. - Wypowiedział po raz trzeci - Spełnij moje żądanie. Zjaw się!
Kartki zawirowały wokół, gdy przed nim pojawił się spętany dziwną nicią duch, którego szukał. Tabliczka przed nim zalśniła, po czym wyrył się na niej tajemniczy napis “Leraje Sajr”. Coś było jednak nie w porządku… Nie tak to wyglądało w jego śnie! Dziwna wstęga oplotła i jego. Usłyszał jakieś szepty. Wiatr wzmógł się. Próbował się wyrwać, ale przywołana czerwień zaciskała się jedynie i gdy już myślał, że go udusi… wszystko ustało.
Tabliczka pękła.
Zamrugał kilka razy, nie potrafiąc zrozumieć, co się stało. Dlaczego? Przecież zrobił to samo, co chłopak we śnie! Nie powinna pęknąć. Powinno wyryć się na niej jego imię, którego przywołanie spowoduje, że zostanie zmuszony do posłuszeństwa.
- Nie rozumiem… Czemu nie zadziało?! - zapytał sam siebie gorączkowo, wpatrując się w krąg.
Przed nim leżała karteczka.
…
Chwila.
Sięgnął po nią i spojrzał na znak przed sobą. Obrócił ją w rękach, przekręcił kilka razy głowę, pomruczał do siebie i nagle coś do niego dotarło. Spojrzał na stojącego nad nim ducha, który wyglądał na mocno poturbowanego i zaśmiał się nerwowo.
- Ha. Ha. Ha… Chyba przez przypadek źle przerysowałem jeden znak… - wyznał, drapiąc się w tył głowy, by następnie zwiesić ją i przygotować się na cios.
Ta.
Miał przewalone.
I coś czuł, że tym razem nie ucieknie.
Wyszedł z łazienki pewny siebie. Zauważając, że istota raz jeszcze rozsiadła się na jego łóżku, zaczął pakować swoje rzeczy. Na pewno któryś ze znajomych na studiach przenocuje go, a jeśli nie, to najwyżej uda się do właścicielki. Portfel, telefon, klucze…
chwila.
To był jego dom! Dlaczego to on musi wyjść?
Zostawił wszystko, odwracając się i marszcząc brwi. Obrzucił ducha pełnym determinacji wzrokiem. Tak. Powie mu. Wywali go stąd! Postawa prosta, pierś wypięta. Nie zdradzaj strachu. Głowa wyżej. Dobra, idealnie.
- Idź stąd. Nie chcę mieć z Tobą nic do czynienia.
Dla dodania dramaturgii - skrzyżował ramiona na piersi. Nie miał zamiaru się wycofać. Musi jasno nakreślić granice. Już nie ma 5 lat, żeby bać się duchów. Nie da sobie po raz kolejny zrujnować życia, gdy tak długo pracował na drugą szansę.
Wiedział! Po prostu czuł w środku, że nie powinien był zdradzać mu swojego imienia i co? I zrobił to - zastraszony - a teraz ten wykorzystał je przeciwko właścicielowi. Znów mu groził! On sobie nie poz...
Liam zawahał się… może lepiej będzie tej nocy spać w innym miejscu? Naprawdę nie chciał mieć z nim już nic do czynienia. Chciał tylko spokojnego życia, czy to tak wiele? Jakoś tak… stracił pewność siebie.
- Zostaw! - pisnął, gdy nie miał już gdzie uciec.
Raz jeszcze został przygwożdżony do ściany - tym razem jednak nie przez siłę fizyczną wyższego od niego bruneta, ale przez przegraną walkę spojrzeń… W tych błyszczących pewnością i groźbą złotych tęczówkach było coś takiego, że nie potrafił się nie cofać. Przełknął ślinę, zaciskając pięści. Gdy poczuł, jak ten go dotyka, zamachnął się do uderzenia. Ręka trafiła jednak w przestrzeń. Duch rozmył się, pozostawiając za sobą ten złoty błysk spojrzenia, które mówiło, że jeszcze się spotkają. Nie cieszyło go to ani trochę.
- Niedoczekanie! - zawołał więc za nim, choć głos dziwnie mu zadrżał.
Acz prawnie tamten nie mógł go już usłyszeć.
~ ~ ~ ~
Otworzył powoli oczy. Słońce nawet nie wzeszło, przez co w pomieszczeniu panował półmrok, przecinany czasem światłami przejeżdżających samochodów. Mżyło, a opony pozostawiały w powietrzu dziwny, mokry dźwięk rezonujący nawet w środku i łączący się z kapaniem. Był tak okropnie zmęczony, a mimo to wiedział, że tej nocy już nie zaśnie. Podniósł się do siadu, przyciągając kolana blisko brody. Koc zsunął się z nagiej skóry, a jego przeszedł zimny dreszcz. Rozmasował czoło, pociągając nosem, by po chwili zasłonić twarz dłońmi. Miał dość. Nie chciał już tego oglądać. Chłopaka, który był do niego tak podobny, a który dorastał w kochającej rodzinie osób widzących zjawy. Akceptowany i zrozumiany przez innych. Rodziców, którzy też mieli dar. Dziadków. Kolejne starsze pokolenia, żyjące ramię w ramię z duchami, tytułujący je jako swoich przyjaciół. Pracujący z nimi. Pijący. Bawiący się. Płaczący. Cieszący się. Świętujący. Żyjący.
Im więcej widział, tym trudniej było mu myśleć o duchach jak o czymś zupełnie złym. A chciał tego. Tak strasznie chciał ich nienawidzić - w końcu było to o wiele prostsze wyjście. Nie chciał ich rozumieć. Nie chciał myśleć o nich jak o istotach, które są w stanie obdarzyć kogoś miłością, przyjaźnią czy lojalnością.
Pociągnął nosem, starając się odgonić łzy cisnące mu się do oczu odkąd tylko się obudził. Czym sobie zasłużył, żeby musieć na to patrzeć? Zrozumiał, naprawdę. Wiedział już, że mężczyzna, którego nigdy nie poznał, pochodził z jakiejś ważnej rodziny. Że od dwóch pokoleń nie było tam osoby, która by je widziała. Że byli szanowani w swoim małym półświatku Widzących i wśród duchów. Że zawsze tak wiele ich się tam kręciło. Że jako ich potomek musiał być potężny.
I - co najważniejsze - że on nigdy nie należał do tamtej kochającej rodziny. Nikt go tam nie chciał.
~ ~ ~ ~
Był zdeterminowany, aby to zakończyć.
Szedł szybkim krokiem przez las, jakby każda chwila zatrzymania skutkować mogła wahaniem, a to zaś - wycofaniem się. Nie miał zamiaru tego zrobić! Od ponad tygodnia nie przespał normalnie nocy i miał już tego serdecznie dość. Kierował się do starej świątyni, gdzie to wszystko się zaczęło. Był gotów na konfrontację. Chciał mu pokazać, że pochodzi z potężnego rodu? Proszę bardzo. Teraz wierzył i zamierzał to wykorzystać.
We śnie podejrzał kilka dziwnych kręgów i technik. Co prawda nie miał okazji ich spróbować, ale no… skoro byli tacy niesamowici, a jakby nie patrzeć miał w sobie ich krew, to musiało mu się udać. A nawet jeśli nie, to przynajmniej go wystraszy i zmusi, żeby zdjął tę dziwną klątwę. Bo był pewien, że to przez niego widział te wszystkie wspomnienia.
- Hej! Strażniku! - zaczął nawoływać, nie będąc w stanie go zlokalizować.
Wiedział, że tam jest. Czuł go. Trudno było to wyjaśnić, ale ta dziwna, czarna obroża (której swoją drogą nikt poza nim nie widział) i znak na czole mrowiły, gdy zbliżał się do tego miejsca. Wcześniej musiał być zbyt zaaferowany, aby to zauważyć, ale nie było innego wyjaśnienia - to coś na szyi też było sprawką ducha z dziwnym kosmykiem! Zbyt idealnie zbiegło się to w czasie.
- Zdejmij tę klątwę! - Obrócił się wokół własnej osi. - Obie! Jeśli się nie pokażesz - zmuszę cię do wyjścia!
Brak odpowiedzi. Tak chciał się bawić?
Stał przed pozostałościami świątyni. Pospiesznie znalazł jakiś kij i zaczął kreślić w piasku okrąg, a następnie dzielić go na pierścienie i części, w których umieszczał narysowane na świstku papieru pieczęci i znaki. Potrzebował kilku dni, by dokładnie rozrysować na małej karteczce to, co widywał w snach. Teraz wystarczyło to przerysować. Obsypał gotowy krąg białym papierem, nałożył pożyczony przez Właścicielkę drewniany różaniec składający się z dziesięciu idealnie okrągłych koralików, po czym wyszperał jeszcze w torbie drewnianą tabliczkę z frędzelkiem. Ułożył ją przed sobą, samemu zajmując miejsce w centrum rysunku. Klasnął w dłonie, nabierając powietrza do płuc. Słowa same popłynęły:
- Ty, który mnie chronisz, przybądź na moje wezwanie. Niech czerwona nić przeznaczenia połączy twój żywot z moim.
Klasnął raz jeszcze i powtórzył te słowa. Coś zaczęło się dziać. Znów połączył dłonie, tym razem jednak jak do modlitwy.
- Ty, który mnie chronisz, przybądź na moje wezwanie. Niech czerwona nić przeznaczenia połączy twój żywot z moim. - Wypowiedział po raz trzeci - Spełnij moje żądanie. Zjaw się!
Kartki zawirowały wokół, gdy przed nim pojawił się spętany dziwną nicią duch, którego szukał. Tabliczka przed nim zalśniła, po czym wyrył się na niej tajemniczy napis “Leraje Sajr”. Coś było jednak nie w porządku… Nie tak to wyglądało w jego śnie! Dziwna wstęga oplotła i jego. Usłyszał jakieś szepty. Wiatr wzmógł się. Próbował się wyrwać, ale przywołana czerwień zaciskała się jedynie i gdy już myślał, że go udusi… wszystko ustało.
Tabliczka pękła.
Zamrugał kilka razy, nie potrafiąc zrozumieć, co się stało. Dlaczego? Przecież zrobił to samo, co chłopak we śnie! Nie powinna pęknąć. Powinno wyryć się na niej jego imię, którego przywołanie spowoduje, że zostanie zmuszony do posłuszeństwa.
- Nie rozumiem… Czemu nie zadziało?! - zapytał sam siebie gorączkowo, wpatrując się w krąg.
Przed nim leżała karteczka.
…
Chwila.
Sięgnął po nią i spojrzał na znak przed sobą. Obrócił ją w rękach, przekręcił kilka razy głowę, pomruczał do siebie i nagle coś do niego dotarło. Spojrzał na stojącego nad nim ducha, który wyglądał na mocno poturbowanego i zaśmiał się nerwowo.
- Ha. Ha. Ha… Chyba przez przypadek źle przerysowałem jeden znak… - wyznał, drapiąc się w tył głowy, by następnie zwiesić ją i przygotować się na cios.
Ta.
Miał przewalone.
I coś czuł, że tym razem nie ucieknie.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Było minęło. Rzucenie klątwy na Widzącego, który poza tym, że był panikarą nie wniósł kompletnie nic w jego życie stało się mętnym wspomnieniem w gonitwie myśli której doświadczał. Od tygodnia który minął od nieprzemyślanego zbicia wazy miotał się niczym ryba wyciągnięta na brzeg, chcąc załagodzić sprawę zanim ta na dobre się rozniosła. I trzeba podkreślić, wybornie mu nie szło! Nie pamiętał bowiem czasów w których nie dałoby się znaleźć młodego, silnego mentalnie Widzącego, który chętnie podjąłby się współpracy. Ba, w którymś momencie obniżył swoje oczekiwania i szukał wsparcia w pomniejszych acz nadal wprawionych rodach obijając się za każdym razem od drzwi. Niedołężni już starcy, których pamiętał w kwiecie wieku, chociaż ich oczy nadal błyszczały żywiołowością z wyraźnym smutkiem tłumaczyli mu, że Widzący się już nie rodzą. Ale, przecież to było naturalnie niemożliwe! Dopóki istniały duchy, musieli istnieć Strażnicy i Widzący, a duchy istniały tak długo jak istnieli ludzie. Wszystko było więc ze sobą ściśle związane, a gdy zaczynało brakować jednego ogniwa… Nie, przecież tak nie mogło być!
Po kolejnej porażce spojrzał na swoje dłonie które z nieznanych mu jeszcze przyczyn zaczęły drżeć. Zacisnął mocno palce w pięść, rozluźnił i powtórzył, po czym podciągając odrobinę okulary wyżej, rozmasował nasadę nosa. Zamruczał przy tym nieco zdesperowany, a biorąc spokojny oddech zamknął oczy rozluźniając poszczególne partie ciała. Kilka minut dla medytacji, może wpadnie mu coś do głowy.
Podsumowując: nie rodzą się już nowi Widzący i powoli wiedza o pomaganiu duchom, o szkodliwości demonów i niebezpieczeństwie niesionym przez zodiaki zanika. Nie szkolą się już nowe pokolenia więc mentalna siła obrony wrót spada. Nie ma już nowego pokolenia więc w razie katastrofy Strażnicy pozostawieni są samym sobie. Co teraz?
Nie wiedział co teraz. Jego szef pewnie pojawi się na dniach z zapytaniem co on odkurwił z wazą, on nie będzie miał żadnego planu żeby mu przedstawić i jedyne na co mógł liczyć to nadstawianie swojego karku. Tylko, że to tak nie działało! Alianse istniały po to aby przekierowana moc Strażnika dała Widzącemu możliwość zapieczętowania silnego demona, niemniej sami Widzący wszystko niższe mogli pieczętować samodzielnie. Strażnik sam w sobie mógł jedynie przepychać tego typu istoty: przez wrota, do naczyń, w pieczęci. Sam jednak nie potrafił nakreślić tak silnego zaklęcia żeby pułapka zadziałała i nikomu nic się nie stało. Dodatkowo Strażnika dało się zmylić, duch odpowiednio zakorzeniony w przejętym ciele człowieka podatnego mógł zakłócić swój zapach, po to również istnieli Widzący aby nikt kto przedarł się przez wrota i pozostał na Ziemi bez wyraźnej zgody wrócił tam gdzie jego miejsce. Z drugiej natomiast strony sam Widzący nie mógł sprawnie interweniować z dużą grupą silnych demonów, nie czerpiąc z mocy Strażnika przez co współpraca była tak łatwa, przyjemna i częsta. Dlatego tak mocno się… bał. Zwyczajnie się bał.
Wracając do starej krypty która od lat była jego domem zaczął dreptać dookoła kwadratowego pomieszczenia. Widzącego nie znalazł, musiał radzić sobie sam. Musiał więc dorwać się do zbioru starych zwoi z zaklęciami pieczętującymi, przygotować sobie amulety i zacząć szukać licząc na to, że moc go nie rozerwie, nie popełni żadnego błędu i się nie zabije. W tym czasie również obowiązkowo powinien powiadomić swojego Szefa o problemie w jaki się wpakował z własnej głupoty, wykazać ogromną skruchę i obiecać poprawę. Achh, jakże on był zmęczony tym stresem!
Ludzka powłoka powoli zaczęła topnieć, zlewać się z niego niczym wosk ze świecy pozostawiając na środku krypty niedużą, bo zaledwie metrową istotę okrytą czarnym jak smoła pierzem. Uszy przypominające czółka, brak paszczy za to para czerwonych i świecących w ciemności ślepi. Górne kończyny zmieniły się w ptasie skrzydła, a te po chwili intensywnie trzepocząc przeniosły silne łapy zakończone trzema pazurami z przodu i jednym z tyłu na grzędę. Tam zazwyczaj odpoczywał, a mogąc skulić się w sobie, przybrać kształt nawet rozkosznej kuleczki, obecnie próbował się uspokoić, pomyśleć, zapomnieć.
Zasnął. Spał snem niespokojnym, nękającymi go wyrzutami sumienia i porażką poniesioną na swojej straży ocknął się dopiero słysząc zaklęcie.
Co.
CO?!
Nie, nie, nie! Tylko nie to!
Zleciał szybko na ziemię używając skrzydeł niczym spadochronu. Ciało ptasiego demona okryła ludzka powłoka, a on wybiegając przed kryptę spojrzał na Williama Larsena wielkimi oczami. Co on… czy on…!! Nie… on…! Zanim zdążył się zająknąć, zanim spróbował negocjować spętały go więzy zawieranego paktu. Ten jednak nie miał żadnych cech partnerskiego stawiania czoła zodiakom. Och nie, to silny i całkowicie nieprzemyślany czar, pieczęć pozwalająca dostosować go do swojej woli. Tylko najlepsi mogli go używać, a on?! On zrobił to źle!
Przed oczami zamigotała mu tabliczka bez napisanego imienia, bez nowego imienia którym William Larsen miałby go wołać kształtując do swej woli, każąc mu spełniać wszystkie swe życzenia. Dlaczego ich nie zabiło? Nie wiedział który znak został pomylony, zamiast tego jego dusza przywarła do duszy śmiertelnika, a dusza Williama przywarła do niego. Stali się jednym, stali się partnerami, stali się zależnymi w swej niezależności bytami które obecnie…
- Przez… przypadek?! – Podniósł się do siadu sapiąc jakby pół nocy biegał, blady na twarzy i z obolałą piersią. – UPS?! – Powtarzał po nim chłodnym, ostrym i nie wróżącym niczego dobrego tonem. – Zaraz wgryzę się w Twoje flaki. CZY TY WIESZ COŚ TY WŁAŚNIE NAROBIŁ?! – Zawołał głosem drżącym od zwyczajnego strachu. On… on… on nigdy nie należał do człowieka! On nigdy nie był uwięziony! Nic nigdy nie zostało w nim zakłócone, a tymczasem ten dzieciak, szczur który nie znał swojego przeznaczenia, właśnie sprawił, że na jedno jego życzenie on poświęci swoje życie w jego obronie. Aż… aż się mu łzy w oczach zebrały. Co on zrobił?!
Przed rzuceniem się na dzieciaka powstrzymał go ogień. Niebieski, łagodny płomyk który zapalił się przed jego nosem i wędrując niczym niesione wiatrem ziarno dmuchawca osiadł między nimi, w miejscu gdzie niedawno był krąg. Ten jednak się zatarł przez zrywający się gwałtownie wiatr, a gdy wzbity w górę kurz gwałtownie opadł, nad płomykiem stał barczysty i niezwykle wysoki mężczyzna w pięknej, białej szacie falującej na przecież nie poruszającym się powietrzu. Jego osobę jednak otaczała tak dziwna aura, że i ten ruch był zrozumiały.
- Leraje Sajr, usiądź. – Zwrócił się do Strażnika z którego gwałtownie opadły emocje. Usiadł po turecku i nieco się w sobie kuląc patrzył na swojego Szefa bez odwagi, nieco spode łba.
- Podejdź, dla Ciebie wystarczy. – Jego twarz odwróciła się do Williama do którego wyciągnął dłoń. A widząc wahania chłopaka siłą własnej woli przyciągnął go delikatnie do siebie, a ujmując jego rękę ściągnął obie klątwy. – Ostatniego zaklęcia ściągnąć nie potrafię. Leraje należy do Ciebie, a Ty na niego aczkolwiek brzmi to jak właściwa kara. Co się stało? Dlaczego zodiaki są na wolności? – Zapytał gładząc Liama po dłoni okrężnymi ruchami chociaż oczy zwrócone miał na swojego podwładnego. Gest ten jednak był tak przyjemny, przelewający moc na Widzącego, że nie chciało się odchodzić. – Bardzo silny ród Widzących nie wpływa pozytywnie na obraz sytuacji. Czy to skoordynowana akcja duchów? – Zapytał zerkając z ciekawością ponownie na Widzącego czekając na wyjaśnienia Leo.
- Mistrzu, ja… to… był… jakby wypadek. – Przyznał opuszczając głowę, czując napór aury na własne ciało.
- Jakby?
- Odszedłem od pieczęci, a ta została przerwana. Wszystko jest moją winą…
- Więc Ty znajdziesz wszystkie zodiaki i wraz ze swym partnerem duszy zapieczętujesz je z powrotem, idealnie. – Zaświergotał głosem chodź spokojnym tak na tyle lodowatym, że Strażnik skulił się w sobie. – Nie dam wam terminu, nie ułatwię wam również zadania. Zodiaki w trybie pilnym mają zostać zapieczętowane. Inaczej obydwaj obrócicie się w proch. Zrozumiano? – Dopytał z przyjemnością obserwując jak Leo kiwał intensywnie głową. Wtedy też stwór z porożem odwrócił się przodem do Williama któremu nadal masował dłoń i pochylając się do jego ucha wyszeptał mu: „Leraje Sajr, wezwij go tym imieniem, a będzie Ci posłuszny”. Później ponownie podniósł się pył miotany przez wiatr. A razem z wiatrem odszedł i płomyk pozostawiając ich samym sobie. Z tą różnicą, że gwałtownie ostudził ich emocje.
- Szefu:
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Hellow~ Był w stu procentach pewien, że oto nadszedł jego koniec. Pożarty przez rozwścieczonego ducha w lesie - jakiego innego końca tak marnego życia się spodziewał? Ale przecież… przecież on jeszcze nie chciał umierać. Nie zrobił jeszcze tak wielu rzeczy…! Na za tydzień miał do przygotowania pierwszy projekt, nigdy nie skończył studiów ani nie upił się do nieprzytomności. Nie obejrzał wszystkich bajek, jakie planował, nigdy nie wyjechał z kraju, nie przespał się z dziewczyną, nie zjadł sushi czy nie pojechał z przyjaciółmi pod namioty. Tak wiele ominęło go w życiu i teraz, gdy miało zacząć się układać…
Nigdy wcześniej nie umierał - choć kilka razy był bliski śmierci…. - dlatego z początku ten dziwny płomień wziął za tajemnicze “Światło” z powiedzenia, aby nie iść w jego kierunku. Coś jednak było nie tak. A może stał się duchem? Myślał, że będzie bardziej bolało… Czy to oznacza, że ten gość, który się pojawił, był… yyy, jak to się nazywało… Stwórcą? No wiecie, ten, co wierzą w niego religijni. Nie spodziewał się, że istnieje… Ale no wszystko się zgadzało - ta niesamowicie przyciągająca aura, przepiękna, proporcjonalna fizjognomia i fakt, że wystarczyło jedno jego skinienie, aby chłopak poddał się w zupełności...
…
…
…
NIE DOBRA NIC SIĘ NIE ZGADZA.
Kim był ten gość? I dlaczego było mu tak błogo, że nawet myślał się odsunąć, czując delikatny dotyk na swojej dłoni? Zodiaki. Widzący. Skoordynowana akcja duchów. No i ten partner duszy. W co on się na sto filetów z makreli wpakował?! Nic nie mówił, poddając się całej sytuacji i starając zapamiętać z niej jak najwięcej. Zapamiętać i zrozumieć.
Długo jeszcze gapił się w miejsce, w którym przed chwilą stała dziwna istota. W normalnych okolicznościach z pewnością padłby na ziemię, dziękując niebiosom, że wciąż żyje. Tym razem jednak… był aż nad wyraz opanowany. Jakby wraz z dziwnym ciepłem spływał na niego spokój. Nie odrywał spojrzenia od swojej dłoni. Musiało minąć kilka chwil, by zamrugał, jakby budząc się z letargu.
- Więc… co teraz?
Zwrócił swe oczy na wciąż siedzącego na ziemi ducha. Ten jeden raz mógł mu się przyjrzeć. Ciemna, dość rzadko spotykana w okolicy karnacja przywodząca na myśl czekoladę oraz podobnej barwy włosy. Sterczące na boki, ale nie w sposób, który mógłby uchodzić za niechlujny. Raczej… jakby ktoś celowo nakazał im stworzyć tak dokładną formę okalającą przystojną - obiektywnie! - twarz. I to jedno pasemko na które już wcześniej zwrócił uwagę - odznaczające się na ich tle i opadające falą, zasłaniając czasem jedno ze złotych oczu. Ach te tęczówki. Liam chyba jeszcze nigdy nie spotkał się z taką barwą. Co prawda z tej perspektywy trudno było dostrzec je w pełni, ale pewne wspomnienia z chwili, gdy duch znajdował się blisko, kazały sądzić, że przypominały bardziej zwierzęce aniżeli ludzkie. Nie sposób także nie wspomnieć o okularach - komicznie okrągłych i wielkich, które do złudzenia przypominały układ piór, jakim charakteryzują się sowy.
- Lejere… Lejearej… Jeralej…
Huh.
Doskonale pamiętał, jak powinno brzmieć jego imię, a jednak miał problem, by je wymówić.
- Sajir - przeciągnął zbyt długo końcówkę, próbując w drogą stronę. - Le… je… nie to było… ra… jie? Lerajie. Leraje Sarej. Sair.
Udało mu się w końcu, aczkolwiek musiał wymawiać je bardzo powoli, by język nie zaczął uprawiać yogi w jego ustach.
- W końcu wiem, jak się nazywasz.
Drgnął. Podniósł spojrzenie na pozostawionego samemu sobie Williama chociaż namaszczenie przez Szefa jeszcze chwilę biło po oczach. Niesprawiedliwe. Drgnął ponownie gdy usłyszał swoje imię i krzywiąc się jakby wpakował sobie co najmniej tuzin cytryn do ust, fuknął.
- Ani mi się waż tak do mnie zwracać. Nie masz do tego prawa. – Żachnął się niczym obrażona panienka po czym zaczął wstawać. Wydawał się przy tym jednak mocno zesztywniały, guzdrał się i ociągał zanim stanął ponownie prosto i otrzepał spodnie z niewidzialnego pyłu. – No właśnie, co teraz? Dostałeś misję, gratulacje. Ciekawe jak niby sobie poradzisz skoro gówno wiesz o tym w co się właśnie wpakowałeś. – Syczał niczym rozdrażniony wąż chociaż ani drgnął ze swojego miejsca. Nie zbliżył się do niego, a cała jego postawa wręcz krzyczała niepewnością, obawą i zażenowaniem.
Cofnął się o krok automatycznie, zanim dotarło do niego, że… aż tak się go nie obawia. Trudno było to wyjaśnić, ale widok tak ociężałego, zdecydowanie wolniejszego i jakby otępiałego ducha dodawał mu odwagi. No dobra, co on za głupoty opowiada - jedynie sprawiał, że nie wpadł w panikę, kuląc się na ziemi i przepraszając. O odwadze trudno było mówić.
- A ty masz prawo wołać mnie pełnym imieniem i nazwiskiem? - odbił piłeczkę.
Chciał wygarnąć mu nawet więcej. Cała ta kumulująca się przez ostatni tydzień złość i frustracja na nowo zaczęły w nim narastać.
- I przez kogo niby się w to wpakowałem? Gdyby nie te twoje obroże i dziwne znaki nie musiałbym cię szukać. To także twoja wina!
Widząc posłane mu spojrzenie, spuścił z tonu, zaciskając pięści i zwieszając głowę. Ta sytuacja już teraz była fatalna. Dostanie w mordę niczego nie poprawi.
- Gdybyś… wcale nie chciałem tego wszystkiego widzieć. Nie chcę angażować się w sprawy duchów - wymamrotał posyłając mu krótkie spojrzenie.
Kontrargument jakim zaszczycił go William był lekko nie na miejscu. Imiona ludzi nie posiadały bowiem takiej mocy jak te demonów więc obrażanie się było mocno nietaktowne. Niemniej, nie miał zamiaru się na niego obruszać albo dyskutować. Nie w takich warunkach gdy właśnie podduszała go więź zatapiająca się w jego ciele, łącząca go z tym pożal się Widzącym.
- Nie będę wchodził w polemikę i obrzucał się winą. Jesteś Widzącym i Twoją powinnością jest pomoc, więzienie albo odsyłanie duchów w pakcie ze Strażnikami. Ty Widzący, ja Strażnik. Poza tym słyszałeś Szefa, mamy współpracować albo zakończy nasze żywota i nie wiem jak Ty, Williamie, ale ja swój lubię i się z nim żegnać nie chcę. – Jego ton chociaż na początku pełen wyśmiania, lodu i wyższości z każdym wypowiedzianym słowem zmieniał się, topniał. Po całym monologu wziął spokojny oddech, jeden, drugi, trzeci. Nie krzycz na dziecko które nie poznało swojego dziedzictwa, złość nic tu nie da, jest pod pieczą Szefa.
- Raz. Jeden raz, mogę Ci wszystko wyjaśnić. Co się stało, do czego się przyczyniłeś i dlaczego wydarzył się łańcuch skutków. Co zrobisz z tą wiedzą, jest mi obojętne chociaż i tak masz przewalone bo Ci się zachciało zrobić ze mnie…! – Ponownie się uniósł i zanim na niego krzyknął, ponownie wypuścił powietrze z płuc żeby jęknąć żałośnie i pomasować nasadę nosa. Cholernego Chowańca ze mnie zrobiłeś, popaprańcu jeden.
– Kawy?
Dość nieoczekiwanie duch zaprzestał swoich agresywnych ruchów w jego stronę, łaskawie oferując jednorazowe wyjaśnienia. Liam nie był pewien, czy chce je znać. Jak już wcześniej wspomniał - nie miał zamiaru angażować się w sprawy duchów. Coś jednak mówiło mu, że nie stać go na luksus wyboru, gdy ciążyła nad nimi groźba… jak to było? Obrócenia się w proch?
Na propozycję kawy aż oniemiał. Bardzo rzadko zadawano mu pytanie oferujące coś, czy też zapraszające go gdzieś, dlatego prawie od razu - jak tylko szok minął - zgodził się energicznie.
- Bardzo chętnie.
Potem jednak dotarło do niego, że przecież… duch z pewnością nie miał w świątyni czegoś takiego, jak naczynia, ziarna czy inne typowo domowe elementy. Z drugiej strony nie mógł przecież iść z nim do kawiarni - nie dlatego, że trochę żal było mu pieniędzy, ale raczej… jak ludzie patrzyliby na niego, gdyby gadał z oparciem? Pozostawało jedno miejsce. Nie chciał, ale z drugiej strony… skoro i tak tam już był kiedyś…
- Może… pójdziemy do mnie? - zapytał siląc się na nonszalancję.
Tak też zrobili. Człowiek zaznaczył, że będzie lepiej, jeśli niewidoczny dla ludzi duch pójdzie w jakimś odstępie od niego.
- Może… wejdziesz drzwiami? - zaproponował, gdy zrównali się przed samym budynkiem.
Nie wyglądał obskurnie, raczej tak… zwyczajnie. Na dole był mały sklepik z antykami, który od przeprowadzki Liama stał zamknięty. Do jego kawalerki zaś wchodziło się schodami obok niego.
Samo mieszkanie zmieniło się od ostatniej wizyty kogokolwiek. Liam sprawił sobie tablicę korkową, na której poprzypinane były teraz różnego rodzaju szkice i projekty, jakimi zamierzał się sugerować przy realizacji najbliższego zadania oraz harmonogramy. Na biurku, stojącym idealnie pod nią, pojawiły się rozpakowane już do słoików ołówki różnej maści, długopisy, kilka linijek - bardziej, mniej dokładnych, przeznaczonych do skali i zaciemnionych, markery, kilka noży, klej i taśmy. A także różne inne, mniej specyficzne przedmioty jak widocznie styrane już gumki do mazania, pędzle, spinacze, temperówki i nożyki do tapet… wszystko to jednak było z pewną starannością ułożone i posegregowane, podobnie jak pliki kartek, szkicowników, plansz i mat, które miały swe miejsce w plastikowych tackach na dokumenty ułożonych na sobie, które podarowała mu Właścicielka. Ogółem wiele elementów wystroju idealnie pasowało do trybu życia i studiów, jakie prowadził. Prawie że profesjonalna lampka przymocowana do biurka, dzięki której nawet nocą był w stanie szkicować, wygodne rozmieszczenie mebli i ich ilość. Miejsce, gdzie mogły schnąć obrazy i malutka przestrzeń na projektowane w przyszłości większe i bardziej przestrzenne projekty. Liam nie mógł nadziwić się, jak niezwykły był to zbieg okoliczności.
Nie mając zbyt wiele miejsca, chłopak musiał choć odrobinę dbać o porządek. Co prawda nie miał do tego ostatnio głowy, budząc się w parszywym nastroju, dlatego też po ziemi walały się jakieś kartki, które wypadły z kosza przy miejscu pracy, na kanapę został przeniesiony kopiec rzeczy złożony z bielizny, kilku koszulek i spodni, których jeszcze nie zdążył schować do szafy, a w zlewie moczyły się kubki po kiślu i herbacie, jakie pił wczoraj oraz kilka talerzy, na których dogrzewał sobie jedzenie. Całe szczęście odwiedził wczoraj Właścicielkę, która wcisnęła mu obiadu na kilka dni, bo inaczej pewnie żywiłby się kanapkami i jakimiś szybkimi zupkami, zbyt zmęczony i zdemotywowany, by stać od rana przy garach. A skoro o nich mowa - przykryte i gotowe do odgrzania krokiety stały na blacie przy lodówce, obok pudełka na płatki. Rano zapomniał ich schować, zapewne planując zjeść ostatnie dwie sztuki po powrocie.
- Zaraz wszystko ogarnę - zapowiedział w stronę gościa, choć nie bardzo wiedział, od czego zacząć.
Włączył radio i zakasał rękawy. Wrzucił rzeczy do szafy, nie przejmując się nawet, że te w każdej chwili mogą z niej wypełznąć, nogą przesunął wszystkie karteczki w okolice biurka, wstawił wodę na obiecaną kawę i przygotował kubki, które postawił na stoliczku obok miski z resztką sezamków. Podczas gdy czajnik pracował, on skoczył szybko do łazienki, by po powrocie ogarnąć jeszcze naczynia.
- Ym… - zawahał się, zalewając swoją porcję mlekiem w proporcji niemalże 3:4, robiąc z niej coś na wzór latte a nie typowego, czarnego siekacza. - Chcesz… mleka? Cukru? Soli?
Już dziwne było to, że duch pił kawę. Kto go więc wiedział, co do niej dodaje?
- Jakiś przypraw? Nie wiem… cynamonu? Płynu do naczyń? Majeranku?
Trochę spanikował, rzucając losowymi słowami, które mogły być w postaci sypkiej lub płynnej, a które jako pierwsze przyszły mu na myśl.
- Od razu mówię, że nie mam żadnej krwi, łez czy innych dziwnych rzeczy.
W końcu ile razy już słyszał, że te się nimi żywią? Że wygląda przepysznie cały zasmarkany i zapłakany, gdy kulił się w kącie pokoju jako dzieciak?
Nigdy wcześniej nie umierał - choć kilka razy był bliski śmierci…. - dlatego z początku ten dziwny płomień wziął za tajemnicze “Światło” z powiedzenia, aby nie iść w jego kierunku. Coś jednak było nie tak. A może stał się duchem? Myślał, że będzie bardziej bolało… Czy to oznacza, że ten gość, który się pojawił, był… yyy, jak to się nazywało… Stwórcą? No wiecie, ten, co wierzą w niego religijni. Nie spodziewał się, że istnieje… Ale no wszystko się zgadzało - ta niesamowicie przyciągająca aura, przepiękna, proporcjonalna fizjognomia i fakt, że wystarczyło jedno jego skinienie, aby chłopak poddał się w zupełności...
…
…
…
NIE DOBRA NIC SIĘ NIE ZGADZA.
Kim był ten gość? I dlaczego było mu tak błogo, że nawet myślał się odsunąć, czując delikatny dotyk na swojej dłoni? Zodiaki. Widzący. Skoordynowana akcja duchów. No i ten partner duszy. W co on się na sto filetów z makreli wpakował?! Nic nie mówił, poddając się całej sytuacji i starając zapamiętać z niej jak najwięcej. Zapamiętać i zrozumieć.
Długo jeszcze gapił się w miejsce, w którym przed chwilą stała dziwna istota. W normalnych okolicznościach z pewnością padłby na ziemię, dziękując niebiosom, że wciąż żyje. Tym razem jednak… był aż nad wyraz opanowany. Jakby wraz z dziwnym ciepłem spływał na niego spokój. Nie odrywał spojrzenia od swojej dłoni. Musiało minąć kilka chwil, by zamrugał, jakby budząc się z letargu.
- Więc… co teraz?
Zwrócił swe oczy na wciąż siedzącego na ziemi ducha. Ten jeden raz mógł mu się przyjrzeć. Ciemna, dość rzadko spotykana w okolicy karnacja przywodząca na myśl czekoladę oraz podobnej barwy włosy. Sterczące na boki, ale nie w sposób, który mógłby uchodzić za niechlujny. Raczej… jakby ktoś celowo nakazał im stworzyć tak dokładną formę okalającą przystojną - obiektywnie! - twarz. I to jedno pasemko na które już wcześniej zwrócił uwagę - odznaczające się na ich tle i opadające falą, zasłaniając czasem jedno ze złotych oczu. Ach te tęczówki. Liam chyba jeszcze nigdy nie spotkał się z taką barwą. Co prawda z tej perspektywy trudno było dostrzec je w pełni, ale pewne wspomnienia z chwili, gdy duch znajdował się blisko, kazały sądzić, że przypominały bardziej zwierzęce aniżeli ludzkie. Nie sposób także nie wspomnieć o okularach - komicznie okrągłych i wielkich, które do złudzenia przypominały układ piór, jakim charakteryzują się sowy.
- Lejere… Lejearej… Jeralej…
Huh.
Doskonale pamiętał, jak powinno brzmieć jego imię, a jednak miał problem, by je wymówić.
- Sajir - przeciągnął zbyt długo końcówkę, próbując w drogą stronę. - Le… je… nie to było… ra… jie? Lerajie. Leraje Sarej. Sair.
Udało mu się w końcu, aczkolwiek musiał wymawiać je bardzo powoli, by język nie zaczął uprawiać yogi w jego ustach.
- W końcu wiem, jak się nazywasz.
Drgnął. Podniósł spojrzenie na pozostawionego samemu sobie Williama chociaż namaszczenie przez Szefa jeszcze chwilę biło po oczach. Niesprawiedliwe. Drgnął ponownie gdy usłyszał swoje imię i krzywiąc się jakby wpakował sobie co najmniej tuzin cytryn do ust, fuknął.
- Ani mi się waż tak do mnie zwracać. Nie masz do tego prawa. – Żachnął się niczym obrażona panienka po czym zaczął wstawać. Wydawał się przy tym jednak mocno zesztywniały, guzdrał się i ociągał zanim stanął ponownie prosto i otrzepał spodnie z niewidzialnego pyłu. – No właśnie, co teraz? Dostałeś misję, gratulacje. Ciekawe jak niby sobie poradzisz skoro gówno wiesz o tym w co się właśnie wpakowałeś. – Syczał niczym rozdrażniony wąż chociaż ani drgnął ze swojego miejsca. Nie zbliżył się do niego, a cała jego postawa wręcz krzyczała niepewnością, obawą i zażenowaniem.
Cofnął się o krok automatycznie, zanim dotarło do niego, że… aż tak się go nie obawia. Trudno było to wyjaśnić, ale widok tak ociężałego, zdecydowanie wolniejszego i jakby otępiałego ducha dodawał mu odwagi. No dobra, co on za głupoty opowiada - jedynie sprawiał, że nie wpadł w panikę, kuląc się na ziemi i przepraszając. O odwadze trudno było mówić.
- A ty masz prawo wołać mnie pełnym imieniem i nazwiskiem? - odbił piłeczkę.
Chciał wygarnąć mu nawet więcej. Cała ta kumulująca się przez ostatni tydzień złość i frustracja na nowo zaczęły w nim narastać.
- I przez kogo niby się w to wpakowałem? Gdyby nie te twoje obroże i dziwne znaki nie musiałbym cię szukać. To także twoja wina!
Widząc posłane mu spojrzenie, spuścił z tonu, zaciskając pięści i zwieszając głowę. Ta sytuacja już teraz była fatalna. Dostanie w mordę niczego nie poprawi.
- Gdybyś… wcale nie chciałem tego wszystkiego widzieć. Nie chcę angażować się w sprawy duchów - wymamrotał posyłając mu krótkie spojrzenie.
Kontrargument jakim zaszczycił go William był lekko nie na miejscu. Imiona ludzi nie posiadały bowiem takiej mocy jak te demonów więc obrażanie się było mocno nietaktowne. Niemniej, nie miał zamiaru się na niego obruszać albo dyskutować. Nie w takich warunkach gdy właśnie podduszała go więź zatapiająca się w jego ciele, łącząca go z tym pożal się Widzącym.
- Nie będę wchodził w polemikę i obrzucał się winą. Jesteś Widzącym i Twoją powinnością jest pomoc, więzienie albo odsyłanie duchów w pakcie ze Strażnikami. Ty Widzący, ja Strażnik. Poza tym słyszałeś Szefa, mamy współpracować albo zakończy nasze żywota i nie wiem jak Ty, Williamie, ale ja swój lubię i się z nim żegnać nie chcę. – Jego ton chociaż na początku pełen wyśmiania, lodu i wyższości z każdym wypowiedzianym słowem zmieniał się, topniał. Po całym monologu wziął spokojny oddech, jeden, drugi, trzeci. Nie krzycz na dziecko które nie poznało swojego dziedzictwa, złość nic tu nie da, jest pod pieczą Szefa.
- Raz. Jeden raz, mogę Ci wszystko wyjaśnić. Co się stało, do czego się przyczyniłeś i dlaczego wydarzył się łańcuch skutków. Co zrobisz z tą wiedzą, jest mi obojętne chociaż i tak masz przewalone bo Ci się zachciało zrobić ze mnie…! – Ponownie się uniósł i zanim na niego krzyknął, ponownie wypuścił powietrze z płuc żeby jęknąć żałośnie i pomasować nasadę nosa. Cholernego Chowańca ze mnie zrobiłeś, popaprańcu jeden.
– Kawy?
Dość nieoczekiwanie duch zaprzestał swoich agresywnych ruchów w jego stronę, łaskawie oferując jednorazowe wyjaśnienia. Liam nie był pewien, czy chce je znać. Jak już wcześniej wspomniał - nie miał zamiaru angażować się w sprawy duchów. Coś jednak mówiło mu, że nie stać go na luksus wyboru, gdy ciążyła nad nimi groźba… jak to było? Obrócenia się w proch?
Na propozycję kawy aż oniemiał. Bardzo rzadko zadawano mu pytanie oferujące coś, czy też zapraszające go gdzieś, dlatego prawie od razu - jak tylko szok minął - zgodził się energicznie.
- Bardzo chętnie.
Potem jednak dotarło do niego, że przecież… duch z pewnością nie miał w świątyni czegoś takiego, jak naczynia, ziarna czy inne typowo domowe elementy. Z drugiej strony nie mógł przecież iść z nim do kawiarni - nie dlatego, że trochę żal było mu pieniędzy, ale raczej… jak ludzie patrzyliby na niego, gdyby gadał z oparciem? Pozostawało jedno miejsce. Nie chciał, ale z drugiej strony… skoro i tak tam już był kiedyś…
- Może… pójdziemy do mnie? - zapytał siląc się na nonszalancję.
Tak też zrobili. Człowiek zaznaczył, że będzie lepiej, jeśli niewidoczny dla ludzi duch pójdzie w jakimś odstępie od niego.
- Może… wejdziesz drzwiami? - zaproponował, gdy zrównali się przed samym budynkiem.
Nie wyglądał obskurnie, raczej tak… zwyczajnie. Na dole był mały sklepik z antykami, który od przeprowadzki Liama stał zamknięty. Do jego kawalerki zaś wchodziło się schodami obok niego.
Samo mieszkanie zmieniło się od ostatniej wizyty kogokolwiek. Liam sprawił sobie tablicę korkową, na której poprzypinane były teraz różnego rodzaju szkice i projekty, jakimi zamierzał się sugerować przy realizacji najbliższego zadania oraz harmonogramy. Na biurku, stojącym idealnie pod nią, pojawiły się rozpakowane już do słoików ołówki różnej maści, długopisy, kilka linijek - bardziej, mniej dokładnych, przeznaczonych do skali i zaciemnionych, markery, kilka noży, klej i taśmy. A także różne inne, mniej specyficzne przedmioty jak widocznie styrane już gumki do mazania, pędzle, spinacze, temperówki i nożyki do tapet… wszystko to jednak było z pewną starannością ułożone i posegregowane, podobnie jak pliki kartek, szkicowników, plansz i mat, które miały swe miejsce w plastikowych tackach na dokumenty ułożonych na sobie, które podarowała mu Właścicielka. Ogółem wiele elementów wystroju idealnie pasowało do trybu życia i studiów, jakie prowadził. Prawie że profesjonalna lampka przymocowana do biurka, dzięki której nawet nocą był w stanie szkicować, wygodne rozmieszczenie mebli i ich ilość. Miejsce, gdzie mogły schnąć obrazy i malutka przestrzeń na projektowane w przyszłości większe i bardziej przestrzenne projekty. Liam nie mógł nadziwić się, jak niezwykły był to zbieg okoliczności.
Nie mając zbyt wiele miejsca, chłopak musiał choć odrobinę dbać o porządek. Co prawda nie miał do tego ostatnio głowy, budząc się w parszywym nastroju, dlatego też po ziemi walały się jakieś kartki, które wypadły z kosza przy miejscu pracy, na kanapę został przeniesiony kopiec rzeczy złożony z bielizny, kilku koszulek i spodni, których jeszcze nie zdążył schować do szafy, a w zlewie moczyły się kubki po kiślu i herbacie, jakie pił wczoraj oraz kilka talerzy, na których dogrzewał sobie jedzenie. Całe szczęście odwiedził wczoraj Właścicielkę, która wcisnęła mu obiadu na kilka dni, bo inaczej pewnie żywiłby się kanapkami i jakimiś szybkimi zupkami, zbyt zmęczony i zdemotywowany, by stać od rana przy garach. A skoro o nich mowa - przykryte i gotowe do odgrzania krokiety stały na blacie przy lodówce, obok pudełka na płatki. Rano zapomniał ich schować, zapewne planując zjeść ostatnie dwie sztuki po powrocie.
- Zaraz wszystko ogarnę - zapowiedział w stronę gościa, choć nie bardzo wiedział, od czego zacząć.
Włączył radio i zakasał rękawy. Wrzucił rzeczy do szafy, nie przejmując się nawet, że te w każdej chwili mogą z niej wypełznąć, nogą przesunął wszystkie karteczki w okolice biurka, wstawił wodę na obiecaną kawę i przygotował kubki, które postawił na stoliczku obok miski z resztką sezamków. Podczas gdy czajnik pracował, on skoczył szybko do łazienki, by po powrocie ogarnąć jeszcze naczynia.
- Ym… - zawahał się, zalewając swoją porcję mlekiem w proporcji niemalże 3:4, robiąc z niej coś na wzór latte a nie typowego, czarnego siekacza. - Chcesz… mleka? Cukru? Soli?
Już dziwne było to, że duch pił kawę. Kto go więc wiedział, co do niej dodaje?
- Jakiś przypraw? Nie wiem… cynamonu? Płynu do naczyń? Majeranku?
Trochę spanikował, rzucając losowymi słowami, które mogły być w postaci sypkiej lub płynnej, a które jako pierwsze przyszły mu na myśl.
- Od razu mówię, że nie mam żadnej krwi, łez czy innych dziwnych rzeczy.
W końcu ile razy już słyszał, że te się nimi żywią? Że wygląda przepysznie cały zasmarkany i zapłakany, gdy kulił się w kącie pokoju jako dzieciak?
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Ależ koszmar. Setki lat zakłócone przez jednego małego Widzącego. Tysiące godzin które spędził w spokoju i błogiej codzienności zawaliły się niczym domek z kart przez jedną nieodpowiedzialną decyzja. Ta, łańcuchem nieszczęść, przetoczyła się przez jego życie stawiając go właśnie tutaj. Ze wściekłym Szefem na karku, z niedopełnieniem powinności, jako Chowaniec osoby która nie chciała mieć nie wspólnego z nim i jego światem chociaż w połowie właśnie do niego należała. Ależ go żołądek bolał. Wszystko go bolało. Powoli czuł jak ludzka powłoka topi się, pragnie opuścić go pozostawiając opierzoną kuleczką rozgoryczenia i drżących z nerwów mięśni. Dostawał migreny. Jakże mocno chciał więc w tym momencie utopić się w kawie. Poprosi od razu całą wannę w której będzie mógł się wyłożyć i chłonąć cudowny napój porami.
Ilość zmęczenia jaka niedługo miała się w nim nagromadzić, w związku z trzymaniem widocznej powłoki w miejscu przepełnionym nieświadomymi bytami, miała być również gwoździem do jego trumny. Będzie potrzebował po tym snu. Długiego, może nawet tygodniowego snu który zregeneruje jego umysł. Skąd miał wiedzieć, że William Larsen wyjdzie z propozycją brzmiącą w tym momencie jak zbawienie. Aż spojrzał na niego szukając jakiejś podpuchy, jedyne co znalazł to odrobina klasycznego już zmieszania i prośba żeby szedł kawałek za nim i nie mówił do niego w trakcie drogi, żeby nikt go nie wziął za szaleńca. Wtedy owszem, otworzył usta żeby kwaśno stwierdzić, że go ludzkie oczy widzą ale nie, nie skomentował. Zamknął się i dając upust swojej chęci pozwolił by po oddaleniu się Williama jego powłoka stopniała niczym gorący wosk na świecy pozostawiając go bytem przypominającym pozbawioną dzioba sowę. Otrzepał się i zjeżył, jakby było mu zimno. Przymknął czerwone niczym rubiny ślepia i chwilowo wtulił się w swoje własne ramię szukając tam ciepła. Trwał tak moment zanim ruszył za Williamem.
Drepcząc niczym pingwin, chowając się przed podmuchami wcale nie tak chłodnego wiatru w kryzie z piór tworzącej swoisty szal, przyglądał się swojemu właścicielowi. Z jego wnętrza wydobył się skrzek chociaż stłumiony. Nie, nie mógł przeklinać bo to nic nie zmieni. Złota nitka przewieszona pomiędzy nim, a czarnowłosym Widzącym nie zniknie gdy na nią nakrzyczy. Będzie dalej radośnie dyndać pomiędzy nimi oznajmiając to co miało miejsce na cmentarzu, ten wstyd! I tak skrzeknął wyrażając swoje niezadowolenie. Późnie jednak jego wzrok natrafił ponownie na postać Widzącego. Silna, bijąca po oczach aura nad którą nie miał kontroli mieszała się z tą jego, nieco mniejszą, zdecydowanie spokojniejszą. Miał ciarki, jakby go macał! Ugh, kto to w ogóle wymyśli?! Kto dał prawo Widzącym wiązać… *skrzeek, skrzek* kolejne przekleństwo.
Dochodząc pod kamienice w której mieściło się małe mieszkanie zawalone kartonami spojrzał w górę po czym jego wzrok padł na sklep z antykami. Skrzywił się jakby zjadł cytrynę, jakby zobaczył dekapitację i krew prysnęła mu w nos. Splunął wtedy pod nosi i kołysząc się na nieco ugiętych, ptasich nóżkach okręcił się dookoła własnej osi żeby przegonić ewentualny zły urok. Nie żeby był przesądny ale w takich miejscach mogły kryć się naprawdę silne i paskudne stwory. A on wolał nie mieć z nimi nic wspólnego.
Stając koło Williama ponownie przybrał ludzką postać. Wsadził dłonie do kieszeni, poprawił na ramionach otulający go płaszcz. Nieco odpoczął w trakcie tej wędrówki co dało odzwierciedlenie w jego mimice. Jedna brew się uniosła do góry, spojrzał na kamienicę.
- Mogę wejść drzwiami ale musisz mnie zaprosić stojąc w progu w misce z zimną, osoloną wodą, z puklem moich włosów w zębach, krzycząc „przybądź duchu”. – Pokiwał głową z wyraźną pewnością tak w głosie jak i na twarzy obserwując z satysfakcją jak William się poważnie zmieszał, spojrzał na niego nie wiedząc czy powinien się nerwowo zaśmiać czy iść po wspomnianą miskę z wodą. Niemniej nie chciał go dobijać, klepnął go lekko w łopatkę, prawie że go nie dotknął po czym ruszył pierwszy przez drzwi. - Spokojnie, żartowałem. – Machnął na niego ręką, zrobił krok po schodach i się zatrzymał. – A może… Nieee, żartowałem. Chodź, chodź.
Przekraczając próg tuż za plecami gospodarza ponownie na jego twarzy wymalowała się emocja: zdziwienie. Z uznaniem wodząc wzorkiem po ogarniętym – chociaż niekoniecznie czystym – wnętrzu które od jego ostatniej wizyty nabrało duszy. Przekręcając głowę i wzruszając obojętnie ramionami na paniczne próby ogarnięcia mieszkania, z zaciekawieniem podszedł do tablicy korkowej na której wisiały naprawdę imponujące szkice. Stając koło niej posprzątał wszystkie leżące na ziemi kartki i przyglądając się odrzuconym szkicom z uznaniem zaczął wodzić po liniach, owalach czy cieniach. Ładne. Bardzo dobra robota ćwiczonej ręki. Ale mu tego nie powie. Zamiast tego ogromnie zainteresował się dodatkami do kawy.
- Och. – Zdziwił się z fałszywym uśmiechem zadowolenia za okazaną propozycję, tyle wyborów. – Jestem zaskoczony, że jednak coś tam wiesz. Tak! Dokładnie! Płyn do mycia naczyń w połączeniu z dobrze zagotowanym majerankiem idealnie wydobywają aromat kawy. Aczkolwiek brak krwi dziewicy jest problematyczny. Jak tam z Twoim życiem seksualnym? Może ze dwie kropelki odstąpisz? – Zapytał uśmiechając się, przepięknie i niewinnie, po to by zaraz wywrócić oczami w tak teatralny sposób, że za sam ten gest powinien dostać jakąś nagrodę.
- Odrobinę mleka, łyżeczkę cukru i nie pogardzę cynamonem. – Pokręcił głową samemu chcąc sobie dosmaczyć. Odłożył więc projekty na biurko i podszedł do blatu obserwując z uniesioną brwią jak William od niego odskakuje. Brakowało żeby syczał. – Dziękuję, sam sobie doprawię. – Zaproponował zabierając kubek przeznaczony dla niego i dolewając jedynie kilka kropel mleka, posłodził i dodał przyjemnej korzennej przyprawy. W tym czasie rzucił spojrzenie na krokiety i cicho przełknął ślinę. Och jaki on był głodny.
- Może coś zamówimy? Jestem głodny. Wiesz, jakieś flaki poległych w walce wikingów posypane nienawiścią i strachem niewinnych. Takie tam, do przegryzienia.
Wzdrygnął się na te słowa i o mało co nie upuścił szklanki, która z pewnością rozbiłaby się wraz z dotknięciem ziemi. Zrobił krok w tył, mierząc go przerażonym spojrzeniem.
- Chyba nie jestem głodny - wyznał zgodnie z prawdą, bo jego wnętrzności zacisnęły się nieprzyjemnie w chwili, gdy wyobraził sobie takie danie. Zrobiło mu się niedobrze.
- Williamie błagam Cię, oddychaj. – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Może pizzę? Albo coś wschodniego? Nie jadłem ostatnio za dużo i mi burczy. – Przyznał ogromnie ze sobą walcząc żeby go nie przyciągnąć do siebie żeby posłuchał tego wycia wielorybów. Niestety, jedynie się uśmiechnął po czym znowu rzucił wzrokiem na krokiety. – Chyba, że wyjemy Ci zapasy, a ja zrobię do tego sos? – Już, już. Już go nie straszył.
Jakoś mu nie wierzył. O wiele łatwiej bowiem było sądzić, że ten pożerał ludzi na przystawkę, niż że jako duch żywi się zwykłym jedzeniem. Z drugiej jednak strony... opcja pizzy lub krokietów była o niebo lepsza niż jego wnętrzności. Zdecydowanie. Mruknął coś niewyraźnie, nie przestając patrzeć na niego podejrzliwie. Jakby bał się podejść.
- W l-lodóce s-są... jest w-więcej, j-jeś-śli masz ochot-tę. - wydukał. - Cz-częstuj s-się.
Westchnął ale nie skomentował. Mimo jego dziwnych reakcji satysfakcję sprawiało mu dokuczanie mu. Dopóki William nie zrozumie zawiłości świata duchów takie wkręcanie było wręcz nieziemską rozrywką. Chwilowo jednak, odpuści mu. Odstawił kubek z kawą w momencie gdy upił dwa pierwsze łyki kontrolne po czym zajrzał do lodówki. Krokiety i garnek z zupą. Do tego mały pojemnik z sosem pieczarkowym z czego on z przyjemnością skorzysta. Wyciągnął wszystko po czym bezczelnie przegrzebał mu szafki w poszukiwaniu patelni. Wstawił wszystko na ogień, przygotował dwa talerze – te głębokie które miał zamiar wykorzystać do obu dań żeby mniej zmywać – po czym oparł się krzyżem o blat biorąc ponownie do ręki kubek.
- Dobrze Williamie, zaczniemy od początku. Jesteś Widzącym. Istotą stąpającą w dwóch światach i do obu należącą. Ludzka powłoka i dar podporządkowywania duchów siłą aury i woli. Jakieś pytania do tego? – Zagaił odwracając krokiety na drugą stronę. Chciał je podgrzać, nie spalić.
Widząc brak zainteresowania swoją osobą, Liam odrobinę odetchnął. Oparł się o ścianę, upijając łyk gorącego napoju, który boleśnie oparzył mu język, na co syknął. No tak, czego innego się spodziewał?
- W jaki sposób miałby to zrobić? Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek duchy dały mi spokój, kiedy im kazałem.
- Nie robisz tego w odpowiedni sposób. Krzycząc piskliwym tonem nikogo nie odstraszysz. A w kontakcie z duchami musisz dodatkowo użyć swojej aury, a tą masz bardzo niestabilną i zmąconą. Wymaga odrobiny praktyki, srogich godzin ćwiczeń. – Przyznał rozlewając przyjemnie parującą i apetycznie pachnącą zupę do dwóch talerzy. Przy tym ponownie przekręcił krokiety i przykrywając je pokrywką zmniejszył ogień do minimum, sos natomiast całkowicie już odstawił na bok. Po tym wziął oba naczynia i podchodząc na uprzątniętą kanapę przysiadł wygodnie, drugi talerz podał chłopakowi i życząc smacznego zaczął cicho pałaszować. Och jak to dobrze robiło w brzuszku!
Żachnął się, nadymając policzki na podobne oskarżenie. On miałby piszczeć? Nie był babą! Mimo to nie powiedział nic, zajmując swoje miejsce i odbierając naczynie. Jedli przez chwilę w ciszy przerywanej przez Whitney Houston i jej "I wanna dance with somebody". W pewnej chwili Liam zaśmiał się cicho, od razu zasłaniając dłonią twarz. Zaraz jednak jego piersią wstrząsnęła kolejna fala radości a on odrzucił głowę do tyłu, zaśmiewając się nagle prawie że do łez. Cóż za absurdalna sytuacja!
Czy zupa była zatruta? Czy William w łazience się czegoś nawąchał? A może był po prostu wariatem? Nie wiedział, za to z zaciekawieniem go obserwował kręcąc głową z niedowierzaniem. Nie rozumiał o co mu chodzi, a może makaron łaskotał go w język?! Czyli, że był dodatkowo fetyszystą? Sam się zaśmiał. O co chodziło? Nie wiedział!
- Chyba czas żebym to ja się zaczął Ciebie obawiać. Williamie, brałeś coś? – Zapytał z udawaną troską, a gdy ten wymierzył w niego ostre spojrzenie, uśmiechnął się do niego pięknie. – Kontynuując. Osobą która zaszczyciła nas swoją obecnością był mój Szef. Jest on najsilniejszym bytem świata duchów i aktualnie pilnuje porządku aby bilans po obu stronach wszystkich bram zaświatów się zgadzał. Natomiast w wazie którą zbiłeś znajdowały się zodiaki. Jest to dwanaście demonów ostatniego stopnia niebezpieczeństwa utożsamiających najgorsze cechy ludzkie. Taka Puszka Pandory duchowego półświatka.
Nie mógł w to uwierzyć. Jadł zupę w wynajętym mieszaniu z duchem. Z DUCHEM. Dziwna postać przed nim, która tak szybko i zachłanne wręcz wlewała w siebie zwyczajne przecież jedzenie, była nie z tego świata, a mimo to zamiast mu grozić, chcieć go pożreć czy coś gorszego, najzwyczajniej w świecie pałaszowała aż się uszy trzęsły. Absurd! Chyba tylko używane wciąż w jego stronę pełne imię "William" w jakiś sposób sprowadziło go do pionu. Nie lubił go. Ani jego pełnej wersji, ani skróconego "Will".
- Świat duchów? Dlaczego więc pałętacie się wśród nas, skoro macie swój własny świat? - zapytał naiwnie wciąż rozbawiony, nabierając odrobinę zupy i wracając do jedzenia.
- Duchy powstają w świecie ludzi i samodzielnie przechodzą do drugiego świata jeżeli umieją się zachować, czasami wymagają przeprowadzenia przez Strażnika. Jest jednak cała rzesza takich którym ani się śni przekraczać wrota lub, będąc po tamtej stronie stwierdzają, że im nudno i wracają. Dlatego istnieją Strażnicy. Pilnujemy żeby nikt nie wylazł chociaż system nie jest doskonały. Dlatego istnieją Widzący. Żeby takie duchy zaciągnąć za wrota otwierane przez Strażnika.
Mruknął przytakująco, żując makaron namiętnie. Nie spodziewał się, że jest aż tak głodny.
- Czaję... Trochę przekichane utknąć w naszym świecie... I mówisz, że ja jestem tym całym "Widzącym"? Chyba się do tego nie nadaję... Sam mówiłeś, że nie umiem panować na tymi całymi aurami. Tylko będę ci przeszkadzał.
- Nie śmiem zaprzeczyć. – Przyznał wstając z miejsca i idąc do krokietów które ponownie wypadało przewrócić. W kuchni zaczynało nimi przyjemnie pachnieć, a skórka powoli się rumieniła. – Ale po pierwsze jesteś jedynym Widzącym w okolicy, po drugie jesteś jedynym tak silnym Widzącym w okolicy żeby dać sobie radę z zodiakami, po trzecie śmiałeś mnie spętać więc i tak nie mogę od Ciebie odejść na dalej niż trzy metry! – Ostatni punkt powiedział głosem jak radosna nastolatka piszcząca na widok swojego idola, nieco szybszym tonem, po czym gwałtownie spochmurniał i coś warknął pod nosem. – Jeeej. – Dodał jeszcze zanim zaczął nakładać krokieta. Brzuszek był już połechtany ale nie napchany niczym radosny kociaczek.
- Dodatkowo Szef Ci kazał, a z nim się nie dyskutuje. Więc jak widzisz, jesteśmy w czarnej i mrocznej dupie ogarniętej przez najgorsze ludzkie cechy które bez nadzoru plączą się po mieście i knują coś niedobrego. Przejdziesz więc szybki kurs ogarniania. – Uśmiechnął się szeroko, jakoś tak… cholera no, niebezpiecznie!
Miał cichą nadzieję, że dzięki temu się wymiga. W końcu nie miał najmniejszej ochoty współpracować z duchem. Tymczasem... Nie wiedział, co ma odpowiedzieć, więc uśmiechnął się głupkowato.
- Mówisz, że jestem silny? - powtórzył, prostując się nieoczekiwanie. - Czekaj chwilę, jak to nie możesz się ode mnie odsunąć? Dlaczego niby?
Dotarło do niego w końcu.
Wrócił na swoje miejsce w krokiecikiem opływającym w sosie pieczarkowym na którego sam widok ślina zbierała się mu w ustach ale nie! Jeszcze momencik. Musiał się powstrzymać. Odstawił talerz na niski stolik kawowy. Uśmiechnął się zalotnie. Przysunął się. Poczekał chwilę aż William się zestresuje. Przysunął się jeszcze bardziej i oburącz złapał jego twarz w dłonie miętosząc mu policzki.
- Tak Williamie! Jestem tylko Twój i cały Twój. Jestem Twoim Chowańcem, będę z Tobą mieszkać, chodzić do łazienki, wychodzić na studia. Nie będę Cię odstępował na krok i będziemy przy-ja-ciół-mi! Będziemy razem spać i będę mył Ci plecy! Będziemy sobie rozbić pijama-party i zachwycać się dziewczynami! Jeeej. – Był przerażający z tym uroczym acz sztucznym uśmiechem i postawą każącą jednocześnie kpić z niego i brać nogi za pas. Puścił jedną rękę, złapał go za policzki palcami jednej dłoni robiąc z jego ust dzióbek, twarz mu się wykrzywiła z bystrości i delikatnej goryczy. – Albo się nauczysz szybko kontrolować swoją aurę i pozwolisz mi się oddalić. Wtedy będziesz miał spokój, ba! Wtedy będziesz mógł nawet mnie wywalić z mieszkania, a ja nie będę miał prawa dyskutować! – Poklepał go po policzku i śmiejąc się pod nosem wrócił na swoje miejsce. Mmm, krokiecik.
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Hellow~ Oczy Liama otwierały się coraz szerzej i szerzej wraz z kolejnymi ruchami ducha. Spiął się, nie będąc w stanie zareagować w żaden inny sposób. Leraje Sajr był przerażający. Dopiero jego dotyk w jakiś sposób sprawił, że się poruszył. Złapał za nadgarstki, starając się wyrwać. Tym samym próbował odwrócić głowę lub w jakiś inny sposób się wyswobodzić. Siedząc w ten sposób nie był w stanie zapierać się nogami, więc balansował tylko górną częścią ciała. Słodkie słówka niosły ze sobą nie obietnice, a groźby. Najgorsze było to, że on naprawdę pragnął znaleźć przyjaciela, bądź mieć przy sobie jakąś bliższą osobę, co - miał wrażenie - zostało właśnie wykpione. Zacisnął zęby, zły na siebie, że jego oczy zaszkliły się.
- Nauczę się - powiedział z determinacją, czując jedynie nienawiść do siedzącego naprzeciwko ducha. - Opanuję swoją aurę czy cokolwiek innego, a potem cię stąd wyrzucę.
Dokładnie tak. Wszelkie te pozytywne uczucia, jakie choćby zaczęły się tlić, musiały zostać zasypane popiołem. Właśnie takie są istotny nie z tego świata, dlaczego w ogóle w to zwątpił? Dał się zmanipulować przez obrazy, jakie widział podczas całego tygodnia. I kto był ich sprawcą, jak nie siedzący naprzeciwko? Ale dobrze, niech mu będzie. Zostanie najlepszym Widzącym, jakiego widziało jego pokolenie, a potem pozbędzie się wszystkich duchów ze Strażnikiem na czele. Nie pozwoli, aby jeszcze kiedykolwiek wtrąciły się w jego życie.
Nie obchodziło go to czy determinacja jaka nagle zapłonęła w jego sercu wywołana była czystą nienawiścią czy rzeczywistą chęcią szybkiego rozwoju. Wiedział, że nie jest bytem lubiany od… od pewnego czasu i nie specjalnie mu zależało żeby tą opinię zmieniać. Poza tym, jeżeli w szybkim czasie miał wyjść na plus może okaże się, że braterstwo dusz można jakoś znieść i ponownie będzie wolny? Cholera wie co taki Widzący najwyższego poziomu mógł sobą reprezentować.
- Wspaniale, cóż za motywacja. – Przewrócił oczami dojadając krokiecik. Och jak on cudownie się najadł. – Dziękuję bardzo za posiłek, było pyszne. – Oblizał usta, przetarł kąciki kciukiem. – Zaczniemy jak najszybciej się da. Sugeruje, że masz inne zajęcia niżeli tylko uczenie się świata duchów. Kiedy mogę Ci pierwszego przynieść do testów? – Zapytał machnięciem ręki wskazując od niechcenia na tablicę korkową. Przecież mu nie powie, że bardzo docenia jego pracę. – No i podstawowe komendy dla mnie. To będzie pierwsza lekcja.
Liam nie przestawał patrzeć na niego wrogo, szczególnie gdy ten raz jeszcze z niego zakpił. Niemalże parsknął na komentarz o jedzeniu, zaciśnięte zęby nie pozwalały jednak, aby wydać jakikolwiek dźwięk. Na wspomnienie o “innych zajęciach” i wskazaniu tablicy, chłopak speszył się odrobinę. No tak, nie spodziewając się gości zostawił swoje szkice na wierzchu. Pożałował tego, myśląc nagle, że teraz ducha ma na niego kolejnego haka.
- Żadnych duchów w moim mieszkaniu! - żachnął się, splatając ramiona na piersi. - Jeden mi wystarczy - dodał już ciszej, wstając, aby odnieść swój talerz. Nie chciał na niego patrzeć.
Podstawowe komendy…
- Im szybciej, tym lepiej, czyż nie? Wolałbym mieć z wami jak najmniej do czynienia.
- Nie masz wyjścia. Jeżeli będziesz namacalnie widział efekty ćwiczeń łatwiej Ci pójdzie złapanie tego co i jak musisz robić żeby to działało. – Zaparł się jak osioł idący pod górkę i niestety, mając wyraźnie silniejszy charakter wiedział doskonale, że postawi na swoim. Przy tym ponownie już przewrócił oczami. Tym razem jednak zdjął okulary i pomasował nasadę nosa. - Ty chyba nie rozumiesz podstawowej rzeczy, wiesz? Jeżeli wyszkolisz się na Widzącego będziesz siłą rzeczy miał z nami do czynienia. Strażnicy często potrzebują waszej interwencji bo sami nie potrafimy pieczętować. A uwierz mi, lepiej poświęcić tydzień na złapanie silnego ducha i zamknięcie go w słoiczku niżeli borykanie się z zarazą jaką ten może sprowadzić. A Ty, Williamie, jesteś potężnego rodu i czy Ci się to podoba czy nie, zrobię z Ciebie genialnego Widzącego.
Chciał się kłócić i udowodnić mu, że nie da sobą pomiatać. Naprawdę chciał…! Ale… ale wystarczyło spojrzenie na mężczyznę, aby dziwny niepokój wzrósł, a sam Liam zgarbił się nieznacznie. Przecież jeśli się zbuntuje, ten tylko raz jeszcze udowodni mu, że nie ma prawa głosu. Najwyraźniej tak już musiało być - nikt nigdy nie zapytał go, czy chce widzieć duchy. Nikt więc nie widział też potrzeby, by ustalać z nim, czy chce być tym Super Widzącym i wchodzić w interakcje z potworami, czy też nie. Nikogo nie obchodziło, czy chce poznać swoją przeszłość, czy też odciąć się od niej. Wciąż ktoś decydował za niego, a mimo to…
- Hm - mruknął, starając się przywołać na twarz uśmiechnięty wyraz. Bo co innego mógł zrobić? - Skoro jestem tak niezbędny… Dobra, bo zaraz zaczyna się mój serial, więc no…
Zawahał się przez chwilę, wyłączając radio.
- Skoro nie mogę się ciebie pozbyć, to ten… znajdź sobie jakieś zajęcie czy… czy coś. Ale zejdź z kanapy! - spojrzał mu w oczy, zaraz jednak się reflektując. - P-proszę…?
- Nieźle, prawie przestałeś się jąkać. To pierwszy z wielu kroków. – Wstał z miejsca biorąc talerz oraz kubek po przepysznej kawie i odnosząc je do zlewu stwierdził, że ostatni raz jest pasożytem. Ale na razie, nie będzie go uświadamiał jak wiele prac domowych nie stanowi dla niego przeszkody i jak wiele chętnie zrobi sam dając mu czas na uczenie się.
– Chce iść do siebie i się wyspać. Pozwól mi odejść. – Zażądał chociaż jego ton nie mógł taki być… - Proszę.
Nawet jeśli go wykpił, przynajmniej ustąpił mu miejsca, więc chyba można było mówić o postępie. Liam wyminął mężczyznę pospiesznie, zajmując miejsce na środku kanapy, siadając na niej ze skrzyżowanymi nogami. Zmarszczył brwi.
- Nie mówiłeś przypadkiem, że nie możemy się oddalać od siebie na więcej niż trzy metry? - zdziwił się, kierując na niego pilot.
- Jak mi pozwolisz to możemy, a ja mam Cię dość na dzisiaj i potrzebuje snu. Ty zresztą też. Dużo spokojnego snu bez snów z przeszłości. Nauczyłeś się już tego co miałeś. - Zapewnił wreszcie ściągając z niego znak przypomnienia, tym razem bez umilania sobie procesu dotykiem. Po prostu klątwa spełniła swoje zadanie, mogła wygasnąć. - Pozwól mi odejść
Wolne od Ducha? Bardzo, bardzo chętnie ale...
- Luz, rób sobie co chcesz - machnął na niego ręką.
...
Nic się nie stało, bo jakżeby inaczej? Stał wciąż w tym samym miejscu i gapił się na niego z dobrze już znaną Liamowi miną.
- Hm - udał, że się nad czymś zastanawia. - Nie, jednak nie mam pojęcia, jak to zrobić.
Wdech i wydech. Jesteś oazą spokoju. Lotosem na tafli bezwietrznego jeziora.
- Spójrz mi w oczy i bez jąkania powiedz baaaardzoooo spokojnym tonem: "możesz odejść". No, śmiało. - Podszedł do niego na dystans ale tak żeby mógł na niego spojrzeć. - Bez jąkania, wdech wydech i po prostu pozwól.
Faktycznie się udało.
Znaczy nie tak od razu, bo Liam potrzebował prawie 17 prób i 20 minut podczas których to próbował, to milczał, to znów śmiał się lub był załamany i powtarzał, że on to jednak nie da rady i żeby znalazł kogoś innego. Nawet zaczął myśleć o tym, czy by nie pozwolić okropnemu duchowi zostać i na przykład kazać mu spać w łazience. Najwyżej w razie potrzeby wywalał by go stamtąd na jakiś czas. Była to jednak ponura wizja, bo był pewien, że z tym gościem za ścianą nie zmrużyłby oka. Poza tym… on naprawdę nie potrzebował, żeby ktoś taki jak ten cały Lerejare czy jak to szło znęcał się nad nim psychicznie i fizycznie przez kolejne godziny.
- Możesz odejść.
Sam zdziwił się, jak spokojnie i pewnie to brzmiało. To nie myśl, że go tu nie chce, ale że go nie potrzebuje sprawiła, że tamten w końcu mógł zniknąć, pozostawiając nastolatka zupełnie samego.
~ ~ ~
Sobota. Po tak okropnym tygodniu - a nawet dwóch - pierwszy dzień tylko dla siebie Liam przyjął niczym błogosławieństwo. Spał niemalże do południa, zabdawszy, by żaluzje pozostały zasłonięte, a następnie bardzo leniwie przygotował sobie jakąś zupkę instant, nie mając ochoty na gotowanie. Z resztą raz nie zawsze, co nie? Wraz z nią rozsiadł się na kanapie w samych bokserkach, skopując kołdrę na stopy i włączył telewizję. Akurat leciało “Naprzód”, jak miło. Łapiąc makaron między pałeczki, pochylał się, siorbiąc aż miło. Wspaniały, naprawdę wyjątkowo udany dzień się zapowiadał. Wieczorem siądzie do szkicowania jakiś brył na gometrię wykreślną, ale do tego czasu trochę poleniuchuje.
Jakie więc było jego zdziwienie, gdy niespodziewanie - akurat w chwili, kiedy zaczynała się ta śmieszna scena z centaurem, który umawiał się z ich matką. No tamta, gdzie przyłapał ich w nocy jak przekroczyli prędkość, czy jak to tam szło - coś otworzyło mu okno od zewnątrz. Podskoczył, jedynie cudem nie oblewając się zupą i spojrzał w tamtym kierunku jęcząc żałośnie na widok wbijającego mu oknem ducha. Gdy ten jeszcze dodał:
- Mam dla Ciebie ducha, patrz jakie ma kaprawe oczka, jak Ty.
Miał ochotę się rozpłakać. Na domiar złego włamywacz uniósł słoik z dziwną jaszczurką, która… Na wszystkie słodkie sezamki świata czy to była krew?! Czy ona umierała? A może przed chwilą zeżarła coś - zważywszy na to, kto ją trzymał - co najmniej dwa razy większego i teraz ostrzyła sobie ząbki na niego?
Odstawił kubeczek na stolik, patrząc na niego z mieszaniną “Weź mnie po prostu zabij” oraz “Błagam daj mi spokój”. A może i nutą “Zacznę krzyczeć, jak ten demon znajdzie się bliżej niż dwa metry ode mnie”? Trudno ocenić. Niemniej jednak:
- Za jakie grzechy - jęknął żałośnie, zasłaniając twarz dłońmi. - Co to w ogóle jest? Przysięgam, że jestem niesmaczny, rozchoruje się tylko przeze mnie.
Tak.
Ze wszystkich opcji Liam doszedł do wniosku, że duch został przyniesiony, aby go pożreć.
- Nauczę się - powiedział z determinacją, czując jedynie nienawiść do siedzącego naprzeciwko ducha. - Opanuję swoją aurę czy cokolwiek innego, a potem cię stąd wyrzucę.
Dokładnie tak. Wszelkie te pozytywne uczucia, jakie choćby zaczęły się tlić, musiały zostać zasypane popiołem. Właśnie takie są istotny nie z tego świata, dlaczego w ogóle w to zwątpił? Dał się zmanipulować przez obrazy, jakie widział podczas całego tygodnia. I kto był ich sprawcą, jak nie siedzący naprzeciwko? Ale dobrze, niech mu będzie. Zostanie najlepszym Widzącym, jakiego widziało jego pokolenie, a potem pozbędzie się wszystkich duchów ze Strażnikiem na czele. Nie pozwoli, aby jeszcze kiedykolwiek wtrąciły się w jego życie.
Nie obchodziło go to czy determinacja jaka nagle zapłonęła w jego sercu wywołana była czystą nienawiścią czy rzeczywistą chęcią szybkiego rozwoju. Wiedział, że nie jest bytem lubiany od… od pewnego czasu i nie specjalnie mu zależało żeby tą opinię zmieniać. Poza tym, jeżeli w szybkim czasie miał wyjść na plus może okaże się, że braterstwo dusz można jakoś znieść i ponownie będzie wolny? Cholera wie co taki Widzący najwyższego poziomu mógł sobą reprezentować.
- Wspaniale, cóż za motywacja. – Przewrócił oczami dojadając krokiecik. Och jak on cudownie się najadł. – Dziękuję bardzo za posiłek, było pyszne. – Oblizał usta, przetarł kąciki kciukiem. – Zaczniemy jak najszybciej się da. Sugeruje, że masz inne zajęcia niżeli tylko uczenie się świata duchów. Kiedy mogę Ci pierwszego przynieść do testów? – Zapytał machnięciem ręki wskazując od niechcenia na tablicę korkową. Przecież mu nie powie, że bardzo docenia jego pracę. – No i podstawowe komendy dla mnie. To będzie pierwsza lekcja.
Liam nie przestawał patrzeć na niego wrogo, szczególnie gdy ten raz jeszcze z niego zakpił. Niemalże parsknął na komentarz o jedzeniu, zaciśnięte zęby nie pozwalały jednak, aby wydać jakikolwiek dźwięk. Na wspomnienie o “innych zajęciach” i wskazaniu tablicy, chłopak speszył się odrobinę. No tak, nie spodziewając się gości zostawił swoje szkice na wierzchu. Pożałował tego, myśląc nagle, że teraz ducha ma na niego kolejnego haka.
- Żadnych duchów w moim mieszkaniu! - żachnął się, splatając ramiona na piersi. - Jeden mi wystarczy - dodał już ciszej, wstając, aby odnieść swój talerz. Nie chciał na niego patrzeć.
Podstawowe komendy…
- Im szybciej, tym lepiej, czyż nie? Wolałbym mieć z wami jak najmniej do czynienia.
- Nie masz wyjścia. Jeżeli będziesz namacalnie widział efekty ćwiczeń łatwiej Ci pójdzie złapanie tego co i jak musisz robić żeby to działało. – Zaparł się jak osioł idący pod górkę i niestety, mając wyraźnie silniejszy charakter wiedział doskonale, że postawi na swoim. Przy tym ponownie już przewrócił oczami. Tym razem jednak zdjął okulary i pomasował nasadę nosa. - Ty chyba nie rozumiesz podstawowej rzeczy, wiesz? Jeżeli wyszkolisz się na Widzącego będziesz siłą rzeczy miał z nami do czynienia. Strażnicy często potrzebują waszej interwencji bo sami nie potrafimy pieczętować. A uwierz mi, lepiej poświęcić tydzień na złapanie silnego ducha i zamknięcie go w słoiczku niżeli borykanie się z zarazą jaką ten może sprowadzić. A Ty, Williamie, jesteś potężnego rodu i czy Ci się to podoba czy nie, zrobię z Ciebie genialnego Widzącego.
Chciał się kłócić i udowodnić mu, że nie da sobą pomiatać. Naprawdę chciał…! Ale… ale wystarczyło spojrzenie na mężczyznę, aby dziwny niepokój wzrósł, a sam Liam zgarbił się nieznacznie. Przecież jeśli się zbuntuje, ten tylko raz jeszcze udowodni mu, że nie ma prawa głosu. Najwyraźniej tak już musiało być - nikt nigdy nie zapytał go, czy chce widzieć duchy. Nikt więc nie widział też potrzeby, by ustalać z nim, czy chce być tym Super Widzącym i wchodzić w interakcje z potworami, czy też nie. Nikogo nie obchodziło, czy chce poznać swoją przeszłość, czy też odciąć się od niej. Wciąż ktoś decydował za niego, a mimo to…
- Hm - mruknął, starając się przywołać na twarz uśmiechnięty wyraz. Bo co innego mógł zrobić? - Skoro jestem tak niezbędny… Dobra, bo zaraz zaczyna się mój serial, więc no…
Zawahał się przez chwilę, wyłączając radio.
- Skoro nie mogę się ciebie pozbyć, to ten… znajdź sobie jakieś zajęcie czy… czy coś. Ale zejdź z kanapy! - spojrzał mu w oczy, zaraz jednak się reflektując. - P-proszę…?
- Nieźle, prawie przestałeś się jąkać. To pierwszy z wielu kroków. – Wstał z miejsca biorąc talerz oraz kubek po przepysznej kawie i odnosząc je do zlewu stwierdził, że ostatni raz jest pasożytem. Ale na razie, nie będzie go uświadamiał jak wiele prac domowych nie stanowi dla niego przeszkody i jak wiele chętnie zrobi sam dając mu czas na uczenie się.
– Chce iść do siebie i się wyspać. Pozwól mi odejść. – Zażądał chociaż jego ton nie mógł taki być… - Proszę.
Nawet jeśli go wykpił, przynajmniej ustąpił mu miejsca, więc chyba można było mówić o postępie. Liam wyminął mężczyznę pospiesznie, zajmując miejsce na środku kanapy, siadając na niej ze skrzyżowanymi nogami. Zmarszczył brwi.
- Nie mówiłeś przypadkiem, że nie możemy się oddalać od siebie na więcej niż trzy metry? - zdziwił się, kierując na niego pilot.
- Jak mi pozwolisz to możemy, a ja mam Cię dość na dzisiaj i potrzebuje snu. Ty zresztą też. Dużo spokojnego snu bez snów z przeszłości. Nauczyłeś się już tego co miałeś. - Zapewnił wreszcie ściągając z niego znak przypomnienia, tym razem bez umilania sobie procesu dotykiem. Po prostu klątwa spełniła swoje zadanie, mogła wygasnąć. - Pozwól mi odejść
Wolne od Ducha? Bardzo, bardzo chętnie ale...
- Luz, rób sobie co chcesz - machnął na niego ręką.
...
Nic się nie stało, bo jakżeby inaczej? Stał wciąż w tym samym miejscu i gapił się na niego z dobrze już znaną Liamowi miną.
- Hm - udał, że się nad czymś zastanawia. - Nie, jednak nie mam pojęcia, jak to zrobić.
Wdech i wydech. Jesteś oazą spokoju. Lotosem na tafli bezwietrznego jeziora.
- Spójrz mi w oczy i bez jąkania powiedz baaaardzoooo spokojnym tonem: "możesz odejść". No, śmiało. - Podszedł do niego na dystans ale tak żeby mógł na niego spojrzeć. - Bez jąkania, wdech wydech i po prostu pozwól.
Faktycznie się udało.
Znaczy nie tak od razu, bo Liam potrzebował prawie 17 prób i 20 minut podczas których to próbował, to milczał, to znów śmiał się lub był załamany i powtarzał, że on to jednak nie da rady i żeby znalazł kogoś innego. Nawet zaczął myśleć o tym, czy by nie pozwolić okropnemu duchowi zostać i na przykład kazać mu spać w łazience. Najwyżej w razie potrzeby wywalał by go stamtąd na jakiś czas. Była to jednak ponura wizja, bo był pewien, że z tym gościem za ścianą nie zmrużyłby oka. Poza tym… on naprawdę nie potrzebował, żeby ktoś taki jak ten cały Lerejare czy jak to szło znęcał się nad nim psychicznie i fizycznie przez kolejne godziny.
- Możesz odejść.
Sam zdziwił się, jak spokojnie i pewnie to brzmiało. To nie myśl, że go tu nie chce, ale że go nie potrzebuje sprawiła, że tamten w końcu mógł zniknąć, pozostawiając nastolatka zupełnie samego.
~ ~ ~
Sobota. Po tak okropnym tygodniu - a nawet dwóch - pierwszy dzień tylko dla siebie Liam przyjął niczym błogosławieństwo. Spał niemalże do południa, zabdawszy, by żaluzje pozostały zasłonięte, a następnie bardzo leniwie przygotował sobie jakąś zupkę instant, nie mając ochoty na gotowanie. Z resztą raz nie zawsze, co nie? Wraz z nią rozsiadł się na kanapie w samych bokserkach, skopując kołdrę na stopy i włączył telewizję. Akurat leciało “Naprzód”, jak miło. Łapiąc makaron między pałeczki, pochylał się, siorbiąc aż miło. Wspaniały, naprawdę wyjątkowo udany dzień się zapowiadał. Wieczorem siądzie do szkicowania jakiś brył na gometrię wykreślną, ale do tego czasu trochę poleniuchuje.
Jakie więc było jego zdziwienie, gdy niespodziewanie - akurat w chwili, kiedy zaczynała się ta śmieszna scena z centaurem, który umawiał się z ich matką. No tamta, gdzie przyłapał ich w nocy jak przekroczyli prędkość, czy jak to tam szło - coś otworzyło mu okno od zewnątrz. Podskoczył, jedynie cudem nie oblewając się zupą i spojrzał w tamtym kierunku jęcząc żałośnie na widok wbijającego mu oknem ducha. Gdy ten jeszcze dodał:
- Mam dla Ciebie ducha, patrz jakie ma kaprawe oczka, jak Ty.
Miał ochotę się rozpłakać. Na domiar złego włamywacz uniósł słoik z dziwną jaszczurką, która… Na wszystkie słodkie sezamki świata czy to była krew?! Czy ona umierała? A może przed chwilą zeżarła coś - zważywszy na to, kto ją trzymał - co najmniej dwa razy większego i teraz ostrzyła sobie ząbki na niego?
Odstawił kubeczek na stolik, patrząc na niego z mieszaniną “Weź mnie po prostu zabij” oraz “Błagam daj mi spokój”. A może i nutą “Zacznę krzyczeć, jak ten demon znajdzie się bliżej niż dwa metry ode mnie”? Trudno ocenić. Niemniej jednak:
- Za jakie grzechy - jęknął żałośnie, zasłaniając twarz dłońmi. - Co to w ogóle jest? Przysięgam, że jestem niesmaczny, rozchoruje się tylko przeze mnie.
Tak.
Ze wszystkich opcji Liam doszedł do wniosku, że duch został przyniesiony, aby go pożreć.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Spokojny tydzień trwający tylko co błysk flesza w aparacie dla jego umysłu, był jednocześnie chwilą ciągnącą się w nieskończoność dla jego ciała. Jakże on się uspokoił. Jak wiele myśli uporządkował. Jak wiele zrozumiał. Ileż on spał! Po tym jak Williamowi udało się go odesłać z powrotem do świątyni, umościł się na swojej sowiej grzędzie gdzie zapadł w kojący letarg. Jego ciało zaczęło regenerować ból którego doświadczał przez los, ponownie gromadzić energię niezbędną mu do funkcjonowania. W tym czasie poddał spokojnej analizie wszystko to czego doświadczył, co zaburzyło harmonię jego nikłej egzystencji przez ostatnie stulecia i… uśmiechnął się do siebie. Owszem, mieli ogromny problem ale jakie to było… przyjemne uczucie! Poznanie Williama który miał w sobie potencjał jednak nie miał wiedzy. Porzucony Widzący, którego ktoś prześmiewczo postawił na jego drodze. Przerażony tym w co próbował go wprowadzić, niepewny w swoich krokach w obu światach. Czy mógł mu pomóc? Czy chciał mu pomóc czy zostanie potwornie przez niego zirytowany? Czy to był większy plan? Jeżeli tak to skrupulatnie zaczął go realizować rozpoczynając od rozpuszczenia na mieście wici o pewnym duchu który przechytrzył Strażnika i uciekał – w ten sposób powinien zlokalizować pierwszego z wielu zodiaków. Na razie jednak, drzemka!
Obudził się piątego dnia odnajdując wewnętrzny spokój. Przez wieki nauczył się nie denerwować na to na co nie miał wpływu, w tej sytuacji na pakt z Williamem i rozbitą wazę. Stało się, po prostu się wydarzyło i powinien przyjąć tą sytuację z obowiązkami ale i dobrodziejstwami jakie za sobą niosła. Może od początku tak właśnie miało być? Może miał coś zmienić? Miał być ogniwem zapalnym do wielkich wydarzeń? Siła przeznaczenia była dla niego mityczna i nieodgadniona ale wierzył w nią, całym swoim sercem wierzył, że wszystko co miało miejsce w jego życiu właśnie tak miało się potoczyć. Dlatego też chętnie rozpoczął wędrówkę na swoich nieco nieskoordynowanych nóżkach, kołysząc się przy każdym kroku na boki, prosto do duchowego świata w tym ludzkim wymiarze.
Duchy lubiły gromadzić się w obszarach tętniących mocą. Najczęściej moc ta pochodziła z ich pierwotnego wymiaru ale część duchów zwyczajnie na Ziemi przebywać musiała. Dlatego rekompensowały sobie braki w spokoju przesiadując w świątyniach czy miejscach mocy. Tam też panował zgiełk rozmów, rumor toczonych dyskusji, czasem kłótni. Tam prowadzono duchowy handel, wymieniano się amuletami, zakupywano za magiczne przedmioty te ludzkie żeby w tym obszarze również móc się odnaleźć. To właśnie tam poszedł otulając się swoimi skrzydłami niczym długim płaszczem po czym dosiadł się do większej grupki słuchając uważnie co tam w trawie piszczało. I wtedy się zaczęło.
Wystarczyła idea. Szkielet historii którą okryją płaty wymyślnych domysłów, uzasadnień tego co nielogiczne. Urodzajny grunt szybko wypuści bogaty plon, a jemu aż oczy się żarzyły na myśl o tym jak szybko powinny spływać do niego liczne – ach i niestety niesprawdzone – informacje o zodiakach. Ich moc, obecność i zamieszanie jakie za sobą niosły nie przejdą obojętnie i w końcu jakiegoś znajdzie. A później to już jak po sznurku do kłębka.
Kolejnym punktem programu – czy słońce w tym czasie zaszło i ponownie wstało? – było naładowanie swojej ludzkiej powłoki. Udał się do dzielnicy słynącej z ulicznych rarytasów gdzie rozsiadł się w małym ogródku i ciesząc się z nieco chłodniejszych ale nadal znacząco łechcących promieni słońca jadł. Nie spieszył się, był w tym mocno kulturalny ale gdyby ktoś mu bez przerwy towarzyszył i obserwował ile on może w siebie wcisnąć, przeraziłby się. Szczególnie, że oblizując palce z lekko pikantnego sosu już wiedział, że pójdzie jeszcze na deserek.
Siódmego dnia licząc od ostatniego kontaktu z Williamem nadeszła wiekopomna chwila na kawę. Siedząc w jednej z ulubionych chodź nieco dziwnych jak chodzi o wystrój kawiarni, obserwował jak kelnerki wykładają do małej lodówki słoiczki z pożywnymi drugimi śniadaniami: tak na słodko jak i na słono, kasze, płatki owsiane, owoce i warzywa, raz sos czosnkowy, innym razem odrobina deserowej czekolady. Zamlaskał w momencie gdy delikatnie słodka kawa przez szczyptę mleka załaskotała go w język. Tak, chyba sobie zje taki pęczak z burakiem, orzechami, rucolą i aksamitnym sosem. Oblizał się i niewiele dłużej się zastanawiając wstał zamówić. Pyszność podano lekko podgrzaną, łechtała podniebienie.
W trakcie całego jego pobytu w kawiarni, dokładnie na drugim końcu małej Sali wypchanej po brzegi różnymi roślinami, rozsiadła się jakaś para. Ludzie nie byli starzy, raczej przed trzydziestką jednak żarli się i wylewali swoje złości niczym doświadczone małżeństwo. Początkowo, gdy czytał wiadomości w poszukiwaniu spustoszenia sianego przez zodiaki, w ogóle nie zwracał na nich uwagi. Dopiero gdy energia zaczęła lekko szczypać go w czubki uszu podniósł oczy nad okulary i spojrzał na nich. Oho, zdrada, wściekłość, bezradność i zawiść. Okropna mieszanka wybuchowa przez którą zwolna zaczął się rodzić duszek. Nieszkodliwy na dłuższą metę, ulotny niczym przekwitły dmuchawiec czekający na letni podmuch ale nadal, istniejący! Wtedy wyprostował się i poprawił na krześle uznając, że to już ten czas.
Czas ponownie nękać Williama Larsena.
Duch w samej swojej osobie nie był szkodliwy. Gorsza była aura którą roztaczał i to co powodowała – podsycała emocje z których powstał. A zważywszy na sytuację, jego obecność mogła doprowadzić do stłuczenia kilku filiżanek, talerzy i rozbryzgania na ścianie czekoladowej babeczki. Niedopuszczalne! Szczególnie, że on ogromnie zapragnął zaprzyjaźnić się z tworem przypominającym przejechaną jaszczurkę której poważnie wyszły oczy na wierzch. Dlatego też wolno wstał. ŁUP! Poleciała pierwsza filiżanka z niedopitą kawą. Zrobił pierwsze dwa kroki biorąc ze sobą słoik po przysmaku. Kolejne kilka kroków. Dostrzegł jak kelnerki z lekkim przerażeniem obserwują jego sylwetkę wystrojoną w białą koszulę. Przedarcie się do dwójki awanturników zajęło mu chwilę. Stanął koło nich, niezauważony po czym uśmiechnął się ciepło, wzrok wlepił w ducha, a gdy ten zaczął boksować za długimi pazurkami o blat stołu nie umiejąc wystartować żeby uciec, ŁUP, walnął słoikiem dnem do góry tym samym zamykając potworka w szkle.
- Ach Miłość! – Zaczął na co obydwoje na niego spojrzeli.
- Przepraszam?! – Warknął facet po tym jak zmieszany podskoczył nagłym uderzeniem w stół, chciał zareagować jednak jedno jego ostrzejsze spojrzenie wystarczyło by ten jednak zrezygnował ze wstania z miejsca.
- Zołza nigdy nam nie pozwala wybierać kogo kochamy i kto nas kocha. Nigdy nie daje nam wpływu na to jak potoczy się nasza historia i wiecie, chyba za to my ją tak kochamy. Za tą spontaniczność i piękno które nam pokazuje w codziennych sytuacjach. Za to jak możemy zbudować coś czego potrafimy się obawiać. Czy to jest aż tak bodzące w honor? – Zapytał zmieszaną parę, retorycznie. – Owszem, staniecie się silniejsi i bardziej wyrozumiali ale czy ten huragan musi przechodzić przez kawiarnię? Drogie panie z obsługi bardzo się starają zapewnić innym gościom komfort. Miłość do własnej duszy jest równie ważna. Dlatego dziękuję, wyjdźcie. I kochajcie się równie głośno i intensywnie co teraz, poza czyimś zasięgiem i niesłusznym osądem. – Zaproponował wskazując ruchem głowy drzwi. Nie musiał powtarzać. Kobieta ochłonęła i patrzyła na swojego lubego jedynie z wyrzutem. On potulnie zapłacił z nawiązką za szkody i szybko się pozbierali. Leo? Leo natomiast został z rozjechaną jaszczurką uwiężono w słoiku po buraczanym przysmaku.
- Przepraszam mógłbym kupić ten słoiczek? Jest prześliczny! – Oświadczył uśmiechnięty do sprzątającej kelnerki na co ta oczywiście pokiwała głową, a poproszona o przyniesienie denka chętnie udała się na zaplecze. Jeszcze chwila, odrobina kombinowania i duch był szczelnie zakręcony rzucając się jak oszalały w obrębie szklanego więzienia. On natomiast spokojnie dopił kawę.
Dzień upływał w spokoju. Odwiedził jeszcze duchowy targ po ploteczki i dopiero gdy słońce zaczynało spadać z nieboskłonu poszedł po zakupy. Nie krępował się. Kupił mielone mięso, pomidory na sos oraz makaron. Warzywa którymi miał zamiar doprawić dzieło ale i kilka owoców w ramach przekąski. Ciasteczka! Koniecznie ciasteczka dla siebie. Na kolację świeże pieczywo, pokrojony w plastry ser żółty i kusząca wędlina. Słoik ogórków konserwowych, główka sałaty i rzodkiewki. Natchnęło go też na twarożek więc dokupił szczypiorek i w razie jakby William nie miał – jeszcze kilka przypraw. Tak zaopatrzony, w zapasy na kilka dni, ruszył do Williamia do którego, jakże by inaczej, wszedł oknem!
- Williamie! Mam dla Ciebie ducha, patrz jakie ma kaprawe oczka, jak Ty! – Zaświergotał radośnie wprawiając młodego Widzącego w zawał. Jak zwykle. – Zje? Fuj. Chcesz go zabić? – Dopytał czując się jak u siebie, zamykając okno i po postawieniu słoika na kawowy stolik ruszył do kuchni rozpakować zakupy z lnianej torby. – Williamie nie panikuj, to są buraki, nie flaki. To zwyczajny duch złości i zawiści. Twój nowy przyjaciel do ćwiczeń. Cieszę się, że od rana pałasz takim entuzjazmem, pewnie dobrze spałeś? – Rzucił tonem który jednoznacznie nie mógł poświadczyć o tym czy on z niego kpi czy jest autentycznie zainteresowany. Kontynuował przy tym rozpakowywanie zastanawiając się czy ten dzieciak w ogóle je. No i włączył wodę w czajniku, kawusia!
Pisnął niekontrolowanie, gdy paskuda znalazła się tak blisko, choć dzięki temu mógł zauważyć, że naprawdę mała jaszczurka kąpała się w burakach. Zaczął mieć dziwne wrażenie, że...
- Do ćwiczeń? - powtórzył głucho - Ja także nie mam zamiaru go zjeść.
No bo z jakiego innego powodu duch miałby być w takim pojemniku? Chyba zaraz dostanie migreny. Albo udaru. Jego błękitne oko uciekło na ekran i tam już pozostało. Całe szczęście gadzina w słoiku nie hałasowała, a sam czajnik nie przeszkadzał mu w oglądaniu. Sięgnął go zupkę, wracając do pałaszowania. Zignoruje go po prostu.
Po szybkim rozpakowaniu zakupów na blacie pozostały tylko rzeczy z których miał zamiar zrobić sos. Tu również się nie krępował. Wziął sobie deskę, ostry nóż, pokroił świeże pomidory które obrał ze skóry, również te suszone które miały dodać ciekawego smaku, dorzucił cukinię żeby było pożywniejsze. Na głębokiej patelni (którą też sobie znalazł) po chwili wylądował czosnek i cebula do podsmażenia, po nich krojone warzywa, pomidory z puszki. Wszystko to doprawił, zamieszał i zostawił na małym ogniu. Teraz się będzie dusić. Jak duch w słoiku. Następnie wziął się za kanapki.
Sam był najedzony ale czując w powietrzu zapach zupki chińskiej bolał go żołądek, a co dopiero Williama. Dlatego nakroił cztery kromki, przygotował kolorowe kanapki które same wołały żeby je zjeść, zaparzył sobie kawy i tak wyposażony podszedł do swojego ulubionego oszołoma. Bez krępacji klapnął po drugiej stronie kanapy od niego ciekawsko zerkając na ekran.
- Też nie masz go jeść. On ma wykonywać rozkazy. Powiedz mu żeby usiadł. - Siorbnął sobie drobnego łyka śledząc wzrokiem bajkowe postacie w animacji.
Liam nie zwracał na niego większej uwagi, zbyt zaaferowany tym, co działo się na ekranie. Uwielbiał bajki. Wręcz je kochał. Wszelkiego rodzaju animacje w teorii przeznaczone dla dzieci, nie raz udowodniły mu, że starszy widz może znaleźć w nich coś równie wartościowego dla samego siebie. Samo "Naprzód", jak się okazało, było mu bliższe, niż się spodziewał.
- Mmm - odpowiedział na słowa o niejedzeniu ducha. Dopiero po chwili dotarło do niego, co znaczyły, na co zmarszczył brwi. Zerknął na jaszczurkę i chcąc mieć to już za sobą, rzucił spokojnym i poważnym tonem. - Siad.
Po czym znów spojrzał na ekran. Zupełnie nie przeszkadzało mu, że siedzi półnagi obok ducha. Był zbyt zaaferowany.
- Ten niższy niedawno miał urodziny... - zaczął opowiadać fabułę towarzyszowi. Bardzo skrótowo i cicho, przerywając za każdym razem, gdy tylko postaci coś mówiły.
- Zastanawiam się, jak zachowa się ojciec, który nie widział syna przez tyle lat. - wyznał, kończąc swój monolog i odkładając puste już opakowanie po zupie. Okrył im obu nogi kocem, a następnie oparł się wygodnie, zachowując pomiędzy duchem tyle miejsca, że zmieściłaby się jeszcze jedna osoba.
Podmienili mu Widzącego? Może William miał w nocy udar? Albo bardzo mocno uderzył się w głowę i stracił pamięć? Nie wiedział co z nim nie tak ale wyrażał całym sobą zmieszanie, siorbiąc dalej kawę, ze wzrokiem wyrażającym pełną analizę przypadku autentycznie nie rozumiał. Do tego ten ton. W momencie gdy kazał duchowi usiąść aż do dreszcze przeszły po plecach. Aż powietrze zawibrowało. Nieco się przez ten fakt skulił w ramionach i napił większego łyka czując jak mu włoski się jeżą. O właśnie o to mu chodziło cały czas. Taki się mu podobał! Chociaż nie, zaraz zaś mu zabił ćwieka bo nie dość, że opowiedział co do tej pory się wydarzyło w bajce to jeszcze go przykrył kocem. Wzięta odrobina cieszy prawie wypłynęła mu przez zęby z powrotem do kubka. A może on właśnie przechodził ten udar?!
- Wszystko dobrze? - Zapytał ale uciszony jedynie uniósł brwi w zdziwieniu. Inaczej. Przysunął mu talerz pod nos sprawdzając czy z automatu zacznie jeść czy się będzie wahał, zerkał. To da odpowiedź na ile wyłączył myślenie i właśnie poddał się instynktowi.
- Strasznie zdenerwowany. Mógłby pójść spać. - Przyznał zerkając na ducha który się tym faktem poddenerwował i ponownie wstał.
Zaczęła się sytuacja w szkole. Że też na to nie wpadł! Oczywiście, że wróciliby do początku, przecież to tak znany zabieg, że aż głowa mała! No i zaraz miał świtać. No dalej... dacie radę...
- Mmm - odpowiedział znów, odbierając talerz. Prawie natychmiast wgryzł się w jedną z kanapek, dopiero po chwili zerkając, z czym faktycznie są. Trochę zdumiony spojrzał na siedzącą obok postać, ale wtedy w telewizji zagrzmiało. Och! To... To... SMOK!
- Zaśnij - rzucił w stronę jaszczurki głosem tak pewnym, jakby i gadzina w telewizji miała z tego powodu paść na ziemię i nie sprawiać bohaterom problemu.
Zaaferowany pałaszował szybko, machinalnie, czując, że im bliżej końca byli, tym bliżej ekranu się pochylał. Przy końcowych scenach zaczął pociągać nosem. A kiedy młodszy brat poświęcił swoje spotkanie z ojcem, aby osoba, która opiekowała się nim przez całe życie, mogła się pożegnać... Łzy leciały mu strumieniami, spływając po twarzy i uderzając to o talerz, który trzymał kurczowo, to znów tworząc nowe koryta na klatce piersiowej.
Ponownie dreszcz który przebiegł od czubka głowy aż po kość ogonową tym razem wywołał łobuzerski uśmiech. Ile siły! Ile charyzmy i łatwości w podporządkowywaniu sobie duchów! Ach, dawno nie miał z kimś takim doczynienia. William przypominał Widzących ze starożytności gdzie duchów było znacznie więcej, były bardziej niebezpieczne. Wtedy to była pełna względów profesja! Miał ochotę jeszcze raz! Żeby docisnął mocniej. Może duszka zanihiluje!
A nie, chwila. Stary William na chwilę wrócił w kroplach cieknących po policzkach. Co się... Ach, film. No tak. Podał mu jedną chusteczkę którą wyciągnął z opakowania leżącego na małej półeczce pod blatem stolika. Złapał też talerz który odstawił żeby sobie mógł zdrowo smarknąć.
Ależ on go dzisiaj... Nie umiał rozgryźć! Co się działo?!
Przyjął podarek, nie od razu puszczając porcelanowy spodek. Jaka to była piękna, a zarazem smutna scena! No i... no i... tak okropnie im zazdrościł siebie. Myśląc o swojej sytuacji, nie potrafił pozbyć się myśli, że gdyby i on miał kogoś bliskiego - kogoś, kto zrobiłby dla niego wszystkie te rzeczy z listy - byłby... wszystko byłoby jakieś takie prostsze. Nie czułby się tak fatalnie.
Sięgnął po kolejne chusteczki, bo ta nie nadawała się już do niczego. W tle radośnie leciały reklamy i zapowiedzi filmu, jaki miał zacząć się niebawem, ale to już go nie interesowało. Powoli zaczynał się uspokajać i dotarło do niego, że...
- Łaaaa! - krzyknął niespodziewanie, spoglądając, jak blisko niego znajduje się ten sam duch, który ostatnio go prześladował.
Odsunął się na sam koniec kanapy z którego spadł z łoskotem, zaliczając naprawdę niesamowitą glebę. Nie było jednak czasu na rozmasowanie obolałego tyłka.
- D-d-d-la-c-cz-czego s-s-sie-d-dzisz t-t-t-t-tak b-b-blisko?! - zdenerwował się, odwracając i w geście obronnym wystawiając przed siebie rękę. Kiedy on... jak mógł nie zauważyć?!
I, koniec. Miło było ale wszystko co fajne szybko się kończy. Za szybko.
- Witaj Williamie, ja również się cieszę, że Cię widzę. Miło, że wróciłeś do rzeczywistości. A widzisz, siedzę sobie tu tak o od jakiejś godziny oglądając z Tobą bajkę pod kocykiem. - Przyznał od niechcenia, wywracając oczami i wędrując zamieszać sos. Ostatnią kanapkę sam dojadł po czym pozmywał talerz kładąc go koło suszącej się deski. Teraz czas na herbatę! – Wracając do Twojego treningu. Patrz jak ładnie śpi jak mu kazałeś. - Uśmiechnął się tajemniczo rzucając mu ten grymas przez ramię.
Przetransportował się szybko na drugi koniec stołu, jakby ten miał go obronić przed duchem. Tym samym znalazł się bardzo blisko słoika z buraczkami. Zainteresowany zajrzał do środka. Faktycznie jaszczurka spała w najlepsze, niewzruszona faktem, że tak przerażony wrzasnął, ani że telewizor grał głośno.
- Faktycznie, niesamowite. Ja to zrobiłem...? - powiedział zszokowany. Usiadł po turecku na ziemi, obserwując gościa krzątającego się po kuchni i czując, jak gotujący się sos zaczyna pachnieć. - Słuchaj... - zaczął pesząc się odrobinę. Nie chciał, by ten miał go za jakiegoś mazgaja czy nie wiadomo kogo. – Lejereje - poplątał mu się język, gdy próbował zwrócić się do niego po imieniu – Zazwyczaj się tak nie zachowuję... Po prostu... ta bajka mi o czymś przypomniała i no... za bardzo się wczułem... Zapomnijmy o tym, okay?
- Leonard. - Rzucił odwracając się ponownie na chwilę na niego. – To imię mi się podoba w tym stuleciu, możesz mówić tak jeżeli nie masz zamiaru mi nic kazać. - Wyjaśnił nie umiejąc powstrzymać rozbawionego uśmiechu jaki wkradł się mu na usta. Był rozkoszny, irytujący i zatrważająco potężny w tym samym czasie. Udusiłby go i jednocześnie poczochrał. – Nic z tego. Będę Cię nękał, że płakałeś nad losem zjadanych kanapek za każdym razem jak będziesz je jadł następnym razem. - Żart. Tak! Żart i to wyraźny brzmiał w jego głosie, a on nawet posłał mu rozbawiony grymas. Zalał przy okazji herbatę. – Słuchaj. Jak jesteś rozkojarzony czy jak wolisz, skupiony na czymś zupełnie innym to wychodzi Ci to czego chce Cię nauczyć. Tak, okiełznałeś jaszczura sam. Brawo. Możesz być z siebie dumny i powoli próbować świadomie.
- Leonard... Leo? - powtórzył, skracając je sobie tak, robiły to niegdyś dzieciaki z jego dawnej szkoły.
Na informację, że jego prośba nie zostanie spełniona, zrobił przerażoną minę. Ta jednak zmieniła się w krzywy uśmiech. W porządku. Lepiej, żeby myślał, że chodziło o kanapki.
- W takim razie i ja będę musiał wtedy wspominać, że o mało nie udławiłeś się kawą - odpowiedział bardzo niepewnym żartem, rozluźniając się po chwili i opierając na dłoniach, które ustawił za sobą. Czuł się naprawdę fantastycznie z myślą, że ma broń, dzięki której może przeganiać - bądź póki co usypiać - duchy.
Gdy William skrócił jego imię chwilowo zatrzymał się w tym co robił i zastanowił. Chłopaka strasznie irytowało mówienie mu imieniem i nazwiskiem, raz już mu to wypomniał. – Will? - Spróbował zerkając na niego, nie, oberwał krzywym grymasem obrzydzenia. – Skraca się Twoje imię? Też możesz mi powiedzieć jak mam się do Ciebie zwracać. Tak będzie łatwiej, ogólnie, jak zaczniemy rozmawiać. - Zauważył wywracając oczami, jeszcze raz zamieszał sos po czym odwrócił się w jego stronę opierając krzyżem o blat. Na wzmiankę o kawie uśmiechnął się rozbawiony. – Touche. - Zaśmiał się szczerze, a widząc go takiego rozluźnionego przestąpił z nogi na nogę biorąc do rąk herbatę. – To co? Zaczniemy jeszcze raz?
Aż się wzdrygnął słysząc słowo "Will". Nie wiedział, co gorsze - bycie nazywanym pełnym imieniem, jak czyniła to matka, czy też przezwiskiem, które nadali mu jeszcze za czasów szkolnych. Z obiema formami wiązały się niebyt przyjemne wspomnienia.
- Liam - podpowiedział. – Will brzmi tak, jakbyś był tą okropną ciotką z imienin, która zawsze pyta, czy "masz już tę szczęściarę".
Przekręcił delikatnie głowę, zastanawiając się, co owo "touche" oznacza. Dopóki jednak był w stanie go rozbawić, czuł się całkiem w porządku. Tym bardziej, że dzieliła ich odległość prawie całego pomieszczenia.
- Hm... Nie myślisz, że powinienem się najpierw ubrać?
- Okropna ciotka? – Uśmiechnął się rozbawiony nie komentując dodatkowo. Ale rzeczywiście, „Liam” brzmiał ładniej. – Leo – Liam, już robimy postępy. – Wskazał najpierw na siebie, później na niego po czym posłał mu ponownie uśmiech. Autentycznie był w boskim humorze dzisiaj. – Ależ po co, takie znajomości są najciekawsze – jak się dziwnie zaczynają! – Przyznał robiąc krok do przodu. – Usiądę sobie, a Ty patrz dalej na jaszczura i spróbuj go obudzić. Tylko pamiętaj, nikt nikogo nie zje, spokojnie.
Posłał mu kontrolne spojrzenie, widząc, że się zbliża. Malutka pewność siebie działała, dopóki ten był dość daleko. Kto wie, co mogło się z nią stać, jeśli znajdzie się obok?
- Może lepiej tam zostań...
Obudzić jaszczurkę? To nie było tak trudne zadanie. Zanim Leo był w stanie go powstrzymać i wyjaśnić, że nie o to mu chodziło, Widzący zaczął stukać w szybkę słoika. Nie sądził, że gadzina nie będzie prawie w ogóle ważyła, a co za tym idzie - że szklane naczynie zachyboce się i przewróci z charakterystycznym dźwiękiem, a następnie zacznie jechać po stole kawowym, zatrzymując się dopiero na misce z sezamkami z trzaskiem. Liam podskoczył w miejscu, podczas gdy mały duszek otworzył oczka skonfundowany. Jego pierś poruszała się szybko, a gdy dodatkowo otworzył pyszczek...
- Łaaaa! Mówiłeś, że mnie nie zje! - czarnowłosy cofnął się, zasłaniając ramionami. – Przepraszam, to był jego pomysł! Jego zjedz!
I znowu ten nieuzasadniony stres który kazał Liamowi stracić rezon gdy tylko on usadził swe krągłe pośladki na kanapie. No błagam, przecież tylko pił herbatkę i się zachęcająco uśmiechał! Obiad mu robił! No przecież nie wyrządzi mu krzywdy... Chyba? Miał przynajmniej taką nadzieję która gasła z każdym pokonanym przez jego paluch milimetrem, a gdy ten zatrzymał się na szkle wywracając słoik, przyprawiając o zawał małego ducha, a jemu wywołując pulsującą żyłkę na czole, no nie wytrzymał.
- Ty myślisz czasem co robisz? - Zapytał ale nie ostro, nie z prezencją, za to z wymierzoną celnie w jego durny łeb poduszką z kanapy. – I co? Biedaka przestraszyłeś!
Oberwanie miękkim przedmiotem było tak niespodziewane, że Liam zamrugał kilka razy wlapiając błękitne tęczówki w Leo, zanim dotarło do niego, co się stało. Całe przerażenie w jakiś sposób minęło. Niewiele myśląc, złapał broń i odrzucił ją w kierunku oprawcy.
- Czemu nikogo nie obchodzi, że on pierwszy wystraszył mnie? - odpowiedział równie mało pretensjonalnie.
Złapał poduszkę mrużąc groźnie oczy. Odstawił kubek, na ziemię za kanapą bo nie będzie ani jej prał ani swoich spodni po czym wymierzył w niego znowu, tym razem pocisków były dwa!
- To Ty zacząłeś po nim krzyczeć zanim w ogóle się odezwał bo buraki z mojego śniadania z flakami pomyliłeś! Przeproś go!
Spodziewał się, że rękawica zostanie podniesiona i złapał jeden z przedmiotów. Kto mógł jednak przewidzieć, że za nim poleci drugi...? No nie, on sobie nie pozwoli na takie traktowanie! Poza tym...
- To on powinien przeprosić mnie, że pojawił się nieproszony w moim mieszkaniu! - odparował, choć nie miało to większego sensu, bo - jakby nie patrzeć - duch nie był tu nawet z własnej woli.
I odrzucił jedną z poduszek niczym ten jakże wspaniały argument.
Gdyby tylko był inny, gdyby to miało miejsce kilka stuleci temu, parsknąłby gromkim śmiechem i śmiał się tak aż do bólu brzucha. Nie był już jednak tą osobą chociaż sam William... Liam... wywołał w jego sercu przyjemne ciepło. Niemniej, poduszki złapał i położył obok siebie próbując przybrać inny niż rozbawiony i zachwycony sytuacją uśmiech.
- A tu zmyślasz! Mówiłem Ci, że przyniosę Ci ducha. Po prostu nie spodziewałeś się kiedy to nastąpi. No już, postaw go i uspokój. Biedak zaraz pęknie. - Mruknął próbując nie chichotać. Co właśnie się działo? Nie do końca rozumiał ale czuł ogromne rozluźnienie.[/color]
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Hellow~
- Niczego nie będę stawiał i nikogo nie będę uspokajał! - dziecinna przekora wybrzmiała w jego głosie.
Jakby na potwierdzenie swoich słów, uderzył dłonią zaciśniętą w piątkę o swoje kolano i spojrzał dumnie na Leo. Jego mina... Nie mógł się powstrzymać i zwyczajnie parsknął, by za chwilę zacząć zanosić się radosnym i trochę zbyt głośnym śmiechem.
- Sor - ki, po pros - tu - starał się wydusić, trzymając za brzuch i nie przestając rechotać. - Nigdy nie rzucałem się z nikim poduszkami. Nie sądziłem, że to będzie tak zabawne.
Śmiech Liama który w pewnym momencie wypełnił pomieszczenie był bodźcem również dla niego. Musiał przyłożyć palce do ust żeby nie rechotać z równą intensywnością co Widzący, nie powinien, a jednak bardzo mu się chciało. Głąb jeden patentowany.
- Przyzwyczaj się! Będę to stosował jako broń ostateczną! - Zagroził chociaż w słowach tych nie było krzty groźby, czysta zabawa.
Czy ta cała sytuacja była jednocześnie światełkiem nadziei na odrobinę komfortu Liama w jego obecności. Na to ogromnie liczył.
- Spróbuj biedaka uspokoić, agresywny jesteś. - Zaśmiał się pod nosem.
Odpowiedz sprawiła, że śmiał się nawet bardziej, niż chwilę wcześniej. Poduszki jako broń ostateczna? Co on opowiada! Aż mu się resztki łez zebrały w kącikach oczu i rozbolał go brzuch przez tego ducha!
- Agresywny? - powtórzył, patrząc na niego z niedowierzaniem. - Może coś w tym w sumie jest...
Zbliżył się do jaczczurki, ale nie podniósł słoika, ani nawet nie wyciągnął ręki w jej kierunku.
- Więc? Jak powinienem to zrobić?
Chęć uczenia się którą wywołała ta dzika akcja zapaliła w jego oczach ogniki determinacji. Idealnie, chciał sam od siebie wiedzieć! Miał mu więc zamiar wyjaśnić chociaż początkowo uniósł do góry otwartą dłoń, a gdy spoczęły na nim jego oczy wskazał drugą ręką w dół po czym powoli sięgnął po kubek. Herbatka mu przecież stygła.
- Żeby rozkazywać duchom musisz być pewien tego czego od nich chcesz. Oznacza to, że Twój ton głosu musi być spokojny, zdecydowany. Żeby nie wywołać oporu czy dyskomfortu ale chęć wykonania. - Wyjaśnił zachęcająco.
Czekał cierpliwie, by w odpowiednim momencie odpowiedzieć.
- Hm.... Przecież ja zawsze jestem pewny, a mój głos spokojny i zdecydowany...
Zamyślił się na moment, jakby naprawdę święcie w to wierzył. Bo – o zgrozo – tak też było.
- No zobacz. -
Spojrzał na gadzinę akurat w chwili, gdy ta zaczęła uderzać główką o szybę.
- Łaaaa! Zaraz się wydostanie! Co teraz? Co teraz? Uspokój się! Siad! Niedobra jaszczurka! Przestań!
Spojrzał na niego jak na wariata, jak na największego głąba jakiego jego oczy kiedykolwiek widziały po czym cmoknął kwaśno.
- Kozak, że wszystkie duchy wymiękają. - Skwitował sarkastycznie po czym zasiorbał łyk herbaty. - No normalnie sama mam ciary…
- Naprawdę? - spojrzał na niego z nadzieją, przez chwilę dając się zwieść. Nawet dumnie wypiął pierś, jednak gdy natrafił na spojrzenie... zarumienił się, przyjmując linie obrony.
- Tsy... Taki mądry to sam to zrób.
Skrzyżował ręce na piersi.
Chyba go jednak nie rozumiał. Dlaczego był czerwony? Dobra, owszem! Lepsze to niż ta wieczna panika ale on przecież nic nie zrobił... No poza łobuzerskim uśmiechem jaki wykwitł na jego ustach na to wyzwanie.
- Mógłbym. Nawet bym chciał! Ale zbyt mnie świerzbi żeby go... Odesłać. A nie chce mi się łapać dla Ciebie nowego. Więc sam próbuj go ogarnąć. Zacznij może od postawienia tego słoika? Bo zaraz menda wpadnie na pomysł, że może się toczyć jak chomik w bańce.
Rozważał wszystkie za i przeciw. Ostatecznie pozbycie się ducha teraz i opóźnienie całego treningu było mu o tyle na rękę, że miałby cały tydzień wolny. Z drugiej jednak strony... im szybciej się tego nauczy, tym szybciej będzie miał linię obrony przed istotami nie z tego świata, co okazało się korzystniejszą opcją. Sięgnął więc w stronę słoika z pewnym wahaniem, aby ustawić go prosto, gdy ten... Zaczął się turlać! Mała jaszczurka najwyraźniej podłapała pomysł.
- Zobacz, co zrobiłeś! - zawołał Liam, próbując złapać toczący się przedmiot.
Gadzina okazała się jednak dość sprytna. W jednej chwili skierowała się ku krańcowi i z impetem uderzyła o ziemię, jakby w nadziei, że szklane więzienie potłucze się w wyniku upadku.
W jego oczach cała akcja rozgrywała się jakby w spowolnionym tempie. Nie reagował, dlaczego, nie wiedział. Natomiast lekko skulił się gdy słoik z trzaskiem rozbił się o podłogę, a bardzo ucieszona jaszczurka wydała z siebie głośne "och" i... Zaczęła uciekać. Wtedy powiódł za nią znudzonym wzrokiem, cmoknął. Oczywiście, jego wina.
- Łap ją. - Mruknął chociaż wiedział jaki będzie efekt. Liam nie myśląc zacznie latać za duchem z jakąś miską albo innym kubkiem. - Tonem ją uspokój i złap w coś. - Zlitował się nad nim chociaż zastanawiał się na ile mu się to teraz uda.
Duch był słaby i pieczęć by go wykończyła. Musieli więc próbować w taki sposób.
- Jak złapiesz z nim kontakt wzrokowy i stanie w miejscu to go złapie. - Zapewnił wstając po jakąś miskę, no pomoże no. - Ale jak zaczniesz krzyczeć i panikować to dostaniesz tą miską, on Ci nic nie zrobi. Za bardzo się mnie boi. - Ostrzegł go przy okazji mieszając cudownie zaromatyzowany już sos. Zaraz będzie wstawiał makaron.
Wizja zawarta w groźbie nie bardzo mu się spodobała, więc uznał, że pokusi się o współpracę. Choć i tak pierwsze kilka sekund starał się ją dorwać gołymi rękoma, które uderzały mocno o podłogę zawsze o chwilę za późno. Czy nie miał więc wyboru? Musiał spojrzeć jej w oczy?
- Ej, gadzino - zwrócił się więc w jej stronę. - Daj się złapać i miejmy to już za sobą. No chodź.
Miał wrażenie, że posłuchała. Spojrzała na niego, obróciła główkę i… otworzyła paszczę, jakby się z niego śmiejąc, po czym zwiała pod biurko, zanim ktokolwiek pomyślał, by ją dorwać.
- Nabija się ze mnie! - pożalił się Leo, wskazując na nią palcem.
O zgrozo… zdawało mu się, że coś z tamtej strony zarechotało paskudnie, przyprawiając go o ciarki. Nie no, on się nie da terroryzować we własnym mieszkaniu. Jeszcze duszek jakimś cudem odnalazł ołówek, który spadł mu kilka dni temu za mebel i zaczął go z premedytacją gryźć.
- Koniec tego dobrego! - zarządził w końcu, klękając. - Masz tu natychmiast przyjść - rzucił chłodnym tonem. - Już, zostaw ołówek paskudo przebrzydła. Raz, dwa. Ja ci dam gryźć moje przyrządy, czy ty wiesz w ogóle, ile to kosztuje?!
Nie umiał tego wyjaśnić. Coś jakby opanowało jego ciało, dodając mu pewności i siły, która rozbrzmiewała w głosie na myśl, że mógłby stracić tak ważny przedmiot rysunkowy. Nie odrywał od niej spojrzenia, gdy powolutku dreptała na tych swoich ohydnych łapkach, kołysząc się przy tym i pokonując drogę slalomem. Złapał ją bezceremonialnie za ogon, podnosząc i wrzucając do pojemnika, który trzymał Leo, po czym zabrał z szafy jakieś ubrania i zamknął się w łazience, mrucząc pod nosem coś o “wysokich kosztach”, “koszmarnie drogich studiach” i “tych durnych duchach, które nic tylko się panoszą, gdzie nie trzeba”. Po niedługim czasie z pomieszczenia zaczął dochodzić dźwięk płynącej woły.
- Niczego nie będę stawiał i nikogo nie będę uspokajał! - dziecinna przekora wybrzmiała w jego głosie.
Jakby na potwierdzenie swoich słów, uderzył dłonią zaciśniętą w piątkę o swoje kolano i spojrzał dumnie na Leo. Jego mina... Nie mógł się powstrzymać i zwyczajnie parsknął, by za chwilę zacząć zanosić się radosnym i trochę zbyt głośnym śmiechem.
- Sor - ki, po pros - tu - starał się wydusić, trzymając za brzuch i nie przestając rechotać. - Nigdy nie rzucałem się z nikim poduszkami. Nie sądziłem, że to będzie tak zabawne.
Śmiech Liama który w pewnym momencie wypełnił pomieszczenie był bodźcem również dla niego. Musiał przyłożyć palce do ust żeby nie rechotać z równą intensywnością co Widzący, nie powinien, a jednak bardzo mu się chciało. Głąb jeden patentowany.
- Przyzwyczaj się! Będę to stosował jako broń ostateczną! - Zagroził chociaż w słowach tych nie było krzty groźby, czysta zabawa.
Czy ta cała sytuacja była jednocześnie światełkiem nadziei na odrobinę komfortu Liama w jego obecności. Na to ogromnie liczył.
- Spróbuj biedaka uspokoić, agresywny jesteś. - Zaśmiał się pod nosem.
Odpowiedz sprawiła, że śmiał się nawet bardziej, niż chwilę wcześniej. Poduszki jako broń ostateczna? Co on opowiada! Aż mu się resztki łez zebrały w kącikach oczu i rozbolał go brzuch przez tego ducha!
- Agresywny? - powtórzył, patrząc na niego z niedowierzaniem. - Może coś w tym w sumie jest...
Zbliżył się do jaczczurki, ale nie podniósł słoika, ani nawet nie wyciągnął ręki w jej kierunku.
- Więc? Jak powinienem to zrobić?
Chęć uczenia się którą wywołała ta dzika akcja zapaliła w jego oczach ogniki determinacji. Idealnie, chciał sam od siebie wiedzieć! Miał mu więc zamiar wyjaśnić chociaż początkowo uniósł do góry otwartą dłoń, a gdy spoczęły na nim jego oczy wskazał drugą ręką w dół po czym powoli sięgnął po kubek. Herbatka mu przecież stygła.
- Żeby rozkazywać duchom musisz być pewien tego czego od nich chcesz. Oznacza to, że Twój ton głosu musi być spokojny, zdecydowany. Żeby nie wywołać oporu czy dyskomfortu ale chęć wykonania. - Wyjaśnił zachęcająco.
Czekał cierpliwie, by w odpowiednim momencie odpowiedzieć.
- Hm.... Przecież ja zawsze jestem pewny, a mój głos spokojny i zdecydowany...
Zamyślił się na moment, jakby naprawdę święcie w to wierzył. Bo – o zgrozo – tak też było.
- No zobacz. -
Spojrzał na gadzinę akurat w chwili, gdy ta zaczęła uderzać główką o szybę.
- Łaaaa! Zaraz się wydostanie! Co teraz? Co teraz? Uspokój się! Siad! Niedobra jaszczurka! Przestań!
Spojrzał na niego jak na wariata, jak na największego głąba jakiego jego oczy kiedykolwiek widziały po czym cmoknął kwaśno.
- Kozak, że wszystkie duchy wymiękają. - Skwitował sarkastycznie po czym zasiorbał łyk herbaty. - No normalnie sama mam ciary…
- Naprawdę? - spojrzał na niego z nadzieją, przez chwilę dając się zwieść. Nawet dumnie wypiął pierś, jednak gdy natrafił na spojrzenie... zarumienił się, przyjmując linie obrony.
- Tsy... Taki mądry to sam to zrób.
Skrzyżował ręce na piersi.
Chyba go jednak nie rozumiał. Dlaczego był czerwony? Dobra, owszem! Lepsze to niż ta wieczna panika ale on przecież nic nie zrobił... No poza łobuzerskim uśmiechem jaki wykwitł na jego ustach na to wyzwanie.
- Mógłbym. Nawet bym chciał! Ale zbyt mnie świerzbi żeby go... Odesłać. A nie chce mi się łapać dla Ciebie nowego. Więc sam próbuj go ogarnąć. Zacznij może od postawienia tego słoika? Bo zaraz menda wpadnie na pomysł, że może się toczyć jak chomik w bańce.
Rozważał wszystkie za i przeciw. Ostatecznie pozbycie się ducha teraz i opóźnienie całego treningu było mu o tyle na rękę, że miałby cały tydzień wolny. Z drugiej jednak strony... im szybciej się tego nauczy, tym szybciej będzie miał linię obrony przed istotami nie z tego świata, co okazało się korzystniejszą opcją. Sięgnął więc w stronę słoika z pewnym wahaniem, aby ustawić go prosto, gdy ten... Zaczął się turlać! Mała jaszczurka najwyraźniej podłapała pomysł.
- Zobacz, co zrobiłeś! - zawołał Liam, próbując złapać toczący się przedmiot.
Gadzina okazała się jednak dość sprytna. W jednej chwili skierowała się ku krańcowi i z impetem uderzyła o ziemię, jakby w nadziei, że szklane więzienie potłucze się w wyniku upadku.
W jego oczach cała akcja rozgrywała się jakby w spowolnionym tempie. Nie reagował, dlaczego, nie wiedział. Natomiast lekko skulił się gdy słoik z trzaskiem rozbił się o podłogę, a bardzo ucieszona jaszczurka wydała z siebie głośne "och" i... Zaczęła uciekać. Wtedy powiódł za nią znudzonym wzrokiem, cmoknął. Oczywiście, jego wina.
- Łap ją. - Mruknął chociaż wiedział jaki będzie efekt. Liam nie myśląc zacznie latać za duchem z jakąś miską albo innym kubkiem. - Tonem ją uspokój i złap w coś. - Zlitował się nad nim chociaż zastanawiał się na ile mu się to teraz uda.
Duch był słaby i pieczęć by go wykończyła. Musieli więc próbować w taki sposób.
- Jak złapiesz z nim kontakt wzrokowy i stanie w miejscu to go złapie. - Zapewnił wstając po jakąś miskę, no pomoże no. - Ale jak zaczniesz krzyczeć i panikować to dostaniesz tą miską, on Ci nic nie zrobi. Za bardzo się mnie boi. - Ostrzegł go przy okazji mieszając cudownie zaromatyzowany już sos. Zaraz będzie wstawiał makaron.
Wizja zawarta w groźbie nie bardzo mu się spodobała, więc uznał, że pokusi się o współpracę. Choć i tak pierwsze kilka sekund starał się ją dorwać gołymi rękoma, które uderzały mocno o podłogę zawsze o chwilę za późno. Czy nie miał więc wyboru? Musiał spojrzeć jej w oczy?
- Ej, gadzino - zwrócił się więc w jej stronę. - Daj się złapać i miejmy to już za sobą. No chodź.
Miał wrażenie, że posłuchała. Spojrzała na niego, obróciła główkę i… otworzyła paszczę, jakby się z niego śmiejąc, po czym zwiała pod biurko, zanim ktokolwiek pomyślał, by ją dorwać.
- Nabija się ze mnie! - pożalił się Leo, wskazując na nią palcem.
O zgrozo… zdawało mu się, że coś z tamtej strony zarechotało paskudnie, przyprawiając go o ciarki. Nie no, on się nie da terroryzować we własnym mieszkaniu. Jeszcze duszek jakimś cudem odnalazł ołówek, który spadł mu kilka dni temu za mebel i zaczął go z premedytacją gryźć.
- Koniec tego dobrego! - zarządził w końcu, klękając. - Masz tu natychmiast przyjść - rzucił chłodnym tonem. - Już, zostaw ołówek paskudo przebrzydła. Raz, dwa. Ja ci dam gryźć moje przyrządy, czy ty wiesz w ogóle, ile to kosztuje?!
Nie umiał tego wyjaśnić. Coś jakby opanowało jego ciało, dodając mu pewności i siły, która rozbrzmiewała w głosie na myśl, że mógłby stracić tak ważny przedmiot rysunkowy. Nie odrywał od niej spojrzenia, gdy powolutku dreptała na tych swoich ohydnych łapkach, kołysząc się przy tym i pokonując drogę slalomem. Złapał ją bezceremonialnie za ogon, podnosząc i wrzucając do pojemnika, który trzymał Leo, po czym zabrał z szafy jakieś ubrania i zamknął się w łazience, mrucząc pod nosem coś o “wysokich kosztach”, “koszmarnie drogich studiach” i “tych durnych duchach, które nic tylko się panoszą, gdzie nie trzeba”. Po niedługim czasie z pomieszczenia zaczął dochodzić dźwięk płynącej woły.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Sytuacja ostatecznie zakończyła się w taki sposób jak przewidywał. Liam miał raczej dziurawe ręce, do tego ta jego wszechobecna panika która nie pozwalała mu reagować inaczej jak tym piskliwym krzykiem paniki i rychłej śmierci nie nadciągającej z żadnej ze stron. To co natomiast kazało się mu zastanowić podczas poszukiwania odpowiedniej „klatki” dla ducha to on sam. Był spokojny, nawet nieco rozbawiony. Owszem, kilkukrotnie uraczył go sarkazmem ale nie chciał i nie wywoływał już w nim strachu, nie czerpał z tego chorej satysfakcji i zwyczajnie chciał się dogadać. Był odprężony, gdy jego wskazówki trafiały do Williama – nawet usatysfakcjonowany. Czy on był chory? Ten niechciany sojusz coś mu odebrał? Nie umiał tego zdefiniować i jedynie, przestąpił z nogi na nogę zagłębiając się w samego siebie.
Po tylu latach znając już samego siebie szybko doszedł do odpowiednich wniosków – jeżeli William będzie chciał z nim współpracować jego charakter był na tyle sympatyczny i w ogólnym rozrachunku nieirytujący, że chętnie da mu szansę. Nie pozwoli się z łatwością oswoić, będzie swój charakterek trzymał głęboko w sobie ale małymi kroczkami… Mogliby się realnie zrozumieć i wyciągnąć coś więcej.
Ponownie zadrżał, a ramiona automatycznie powędrowały w górę chowając między siebie policzki. Odwrócił się trzymając stosowną małą miskę, podszedł nieco bliżej żeby w pełni rozkoszować się wibrującym od mocy powietrzem. A jednak, był niesamowity. W każdym pozytywnym i negatywnym znaczeniu tego stwierdzenia. Gdy ten skończył i ducha pochwycił wyciągnął przed siebie stosowne naczynie po czym, gdy stwór znalazł się w środku, przycisnął na górę kawałek szmatki poskładanej na trzy po czym zaczął śledzić wzrokiem oddalającego się Williama. Autentycznie niesamowity.
- Dobra robota. – Rzucił w momencie w którym ten nie mógł go usłyszeć po czym zajrzał do naczynia w którym potulnie siedział jaszczur, jakby owładnięty urokiem rzuconym przez Widzącego. Mrugnął dopiero czując na sobie spojrzenie, a gdy tylko jego wzrok spotkał się z oczami Strażnika poof, z ducha został złotawy pył osadzający się na dnie miski. Tą poszedł wypłukać, wymieszał sos i zerknął do gotującego się makaronu. Al dente, tak lubił i niestety, tak Will będzie jadł. Przygotował więc dwie porcje, obsypał obie tartym parmezanem i jedyne czego brakowało aby danie to stanęło koło najwybitniejszych to listki świeżej bazylii. Ale ta, podejrzewał, że straciłaby swoje życie w studenckim mieszkaniu, na razie więc jej nie narażał. Zjedzą w taki sposób.
Po zaniesieniu obu talerzy na stolik kawowy, sam usiadł na kanapie i czekał cierpliwie aż Liam wyjdzie z łazienki. Gdy to się stało życzył mu smacznego po czym zaczął chętnie pałaszować. Tak, był głodomorem ale to boskie ciało musiało być czymś zasilane. Przy tym rozkoszując się wybitnie dobrym sosem rzucił mu kontrolne spojrzenie i zaczął, jakby od niechcenia.
- Może wybierzemy się dzisiaj wieczorem na miasto? Możliwe, że to nieco za szybko, może mi spanikujesz i wyzioniesz ducha, ale uważam, że powinieneś poznać drugą stronę świata do którego należysz. Dzisiaj jest duże święto w świecie duchów, będzie spokojnie ale gwarno, spodoba Ci się. Nie będziesz na nic narażony, a jak będę cały czas przy Tobie to nikt się nawet nie odważy za głośno odetchnąć. – Zapewnił go chociaż czy chciał mu oferować spokój? Wątpił żeby uwierzył mu na słowo, chodziło raczej o podkreślenie swojej renomy.
Wbrew pozorom chłopak miał całkiem dobry nastrój, gdy wyszedł. Przez te kilka minut ułożył sobie w głowie wydarzenia, które dopiero co miały miejsce i szczerze mówiąc... Nie czuł się najgorzej. Nie był zły, przerażony, zawiedziony, pełen nienawiści czy poczucia bezradności. Ba! Pierwszy raz pomyślał, że być może nie będzie tak źle i ma jakiś wpływ na istoty, które rujnowały mu życie od lat.
Dość niepewnie dosiadł się odrobinę zdziwiony, że Leo wciąż tu jest. Tego dnia jednak ani razu - no, może poza początkiem - nie został przez niego zaatakowany, więc opuścił gardę. No i był głodny, a przygotowany przez ducha posiłek wyglądał piekielnie smakowicie. Nie minęły więc dwie sekundy, a szatyn pałaszował aż miło. On i duch razem przy jednym stole, no kto by pomyślał! Jakim cudem trafił na kogoś, kto za wszelką cenę nie próbował go pożreć, przestraszyć czy zwyczajnie mu dokuczyć? Czy wszyscy Strażnicy tacy są?
Liam przyglądał się mu przez jakiś czas, jakby zastanawiając się, co odpowiedzieć. W rzeczywistości jednak bardziej układał w głowie słowa, których użyje, nie przestając wcinać makaronu. W końcu nie wiadomo, jak ten przyjmie odmowę...
- Dziękuję za zaproszenie i w ogóle, ale... mam już plany - zaczął w końcu, wiedząc, że dłużej nie może przeciągać. – Wielkie dzięki za dzisiaj, no wiesz... oglądanie bajki, złapanie ducha, o którego nie prosiłem - to dodał odrobinę ciszej, jakby do siebie – zrobienie makaronu i... no wiesz, całą resztę. Świetnie się bawiłem i w ogóle ale no... sam rozumiesz... ludzkie sprawy - zaśmiał się dość nerwowo, wywijając oblizanym widelcem w powietrzu i posyłając mu ostatecznie dość nerwowy, przepraszający i nieporadny uśmiech. - Także no... taaaa... Chętnie bym poszedł, ale no...
Wzruszył ramionami.
- Ale makaron robisz super ogółem i równy z ciebie gość jak na ducha.
Poklepał go po ramieniu pocieszająco.
Oblizując widelec po wyjedzeniu wszystkiego do ostatniej nitki makaronu odstawił talerz z powrotem na stolik po to by się wygodniej ułożyć. Było przyjemnie dobrze, dawno nie jadł tego co sam ugotował i musiał przyznać, że smaku to on na pewno nie tracił. Ciepło rozchodziło się po jego trzewiach sprawiając, że miał na ustach delikatnie zarysowany uśmiech.
- Och. - Zaczął słysząc odmowę. Początkowo spojrzał na niego z wyrozumiałością. Ani krzty dominacji! Po czym dodał. - No to inaczej. Idziemy dzisiaj na miasto, załóż ciepłe gacie. - Mruknął klepiąc go po przyjacielsku w kolano po to żeby wstać i po sobie posprzątać. Nie zostawi mu przecież syfu.
Nastolatek gotów był uwierzyć, że jego zdanie w tej sprawie liczyło się w jakikolwiek znaczący sposób. Niestety zostało mu przypomniane, że to nie on rozdaje karty. Tylko... Kto za niego zrobi projekt pozostawiony prawie że na ostatnią chwilę?
- Chyba mnie nie zrozumiałeś - zaczął znów dyplomatycznie, także wstając. – Mam już plany i nie mogę z tobą iść. Znajdź kogoś innego do towarzystwa.
Udali się do kuchni, gdzie Liam poczuł się w obowiązku gospodarza.
- Ja pozmywam - zaoferował, jakby dzięki temu gość miał sobie pójść, bo nie miałby nic do roboty.
Może gdzieś tam cichutko miał taką nadzieję...?
- Ja gotowałem, ja zmywam. - Zabrał od niego talerz po czym zaczął podwinąć rękawy koszuli zabierając się za porządki. Przy tym zmrużył lekko oczy i na chwilę odwrócił na niego wzrok.
- A czym będziesz taki zajęty? Studia? - Zapytał, luźno i z ciekawości. Musiał mieć podstawy żeby go przerzucić przez ramię i ukraść oknem.
Znów się nie udało. Liam zaczął podejrzewać, że nowy "domownik" za bardzo się przywiązał do mieszkania i za wszelką cenę chce w nim pozostać, znajdując sobie co rusz nowe zajęcia. Oglądanie bajki, potem zrobienie obiadu, zmywanie... czy za moment zapyta, gdzie jest odkurzacz albo zaoferuje wyrzucenie śmieci? Już pomijając fakt, że do studenta dotarło, jak duże zakupy ten zrobił, gdy buszował w lodówce, szukając czegoś chłodnego do wypicia.
– Mmm - odpowiedział mruknięciem, nalewając sobie soku porzeczkowego i mocząc w nim pyszczek. - Mam kilka szkiców do zrobienia na wczoraj.
Jego wzrok dość naturalnie popłynął w stronę biurka. Trochę naginał fakty... w rzeczywistości na wczoraj było wtorkiem i środą, więc miał jeszcze czas, ale no... nie szło mu najlepiej przez ostatni tydzień z wiadomych względów.
- Więc no rozumiesz... chętnie bym skorzystał z zaproszenia, całkiem się chyba też dogadujemy ostatecznie, ale... No.
Pogratulował sobie elokwencji w tej jakże wspaniałej próbie odmówienia spotkania.
O dziwo, czego nikt mógł się nie spodziewał, Leo to rozumiał. Sam miał za sobą ciekawy etap edukacji, w innych czasach, pod innym nazwiskiem i w innej skórze ale... Co miał wspomnienia to jego. Dlatego pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Pójdźmy na kompromis. Studiujesz coś związanego z architekturą, prawda? Jak pójdziesz to pokaże Ci jedną świątynie od środka, będziesz miał materiał na szkic, a ja dopnie swego. - Zaproponował, na razie dyskutowali i chyba nieźle im to szło. A świątynia o której myślał liczyła sobie już swoje lata, od wielu była zamknięta ze względu na przeprowadzane renowację więc miał nadzieję, że okazja stanowiła dla niego łakomy kąsek.
Jego ręka zatrzymała się w połowie drogi a oczy otworzyły się szerzej. Skąd... W sumie patrząc na jego tablice korkową nietrudno było się domyślić, jaki kierunek studiuje, ale wciąż był odrobinę w szoku.
- Chcę!
Niebieskie tęczówki wręcz błyszczały na tę propozycję. Świątynia... Na wszystkie sezamki świata zobaczy świątynie od środka!
Zawsze unikał podobnych miejsc, obawiając się spotkania z duchami i problemów. Poza tym nie wszędzie wolno było mu wchodzić i nie miał pieniędzy na dalsze podróże.
- Jak mi ją pokażesz? - zainteresował się, odkładając szklane naczynie i stając bliżej niego. Ledwie się powstrzymał, aby nie złapać go za rękaw.
- Co to będzie za świątynia? Kiedy?
Na moment zapomniałam, że Leo jest duchem i mógł go najzwyczajniej w świecie okłamywać.
-To jakąś że świata duchów? Macie tam świątynie?
Gem, set, mecz. Leo właśnie wygrał ich małą, idącą zdecydowanie w złym kierunku konwersje na co, nie umiał powstrzymać zaskoczonego grymasu. Liam w tym samym momencie zaczął się zachowywać tak jakby dotąd stwarzany dystans przestał się liczyć. Jakby zachowywanie bezwzględnego bezpieczeństwa nie miało znaczenia. Widział jak jego dłoń wędruje i chociaż się wycofała, prawie go złapał na co ledwo powstrzymał nieco nietaktowne "och".
- W starej części miasta znajduje się świątynia Boga Zaświatów, któremu oddaje się w opiekę zmarłych. Organizuje się tam małe festyny, oddaje duchom jedzenie na drogę i takie tam. Same duchy chętnie korzystają z tego, że świątynią trwa w renowacji od jakiś dwudziestu lat i robią w środku swoją imprezę. Spodoba Ci się. Szczególnie, że dzisiaj będzie tam nieco gwarniej. - Zapewnij z zachęcającym półuśmiechem. Festyn poza świątynia i w samej świątyni był wydarzeniem na które każdy Widzący wybrać się powinien. Choćby po to żeby zobaczyć tą lepszą stronę tej drugiej strony. – Po prostu wejdziemy. Możemy iść dzisiaj bo jak mówię, jest ciepło i więcej osób chętniej pamięta o zmarłych. - Rzucił luźno.
Mina odrobinę mu zrzedła, gdy usłyszał opis miejsca, do którego mieli się udać. Wielokrotnie powielone słowo "zmarły" komponowało się z "zaświatów" i tworzyło wyobrażenie, jakiego naprawdę nie chciał uświadczyć. Niczym śnieg co roku zaskakujący kierowców w środku zimy, spadło na niego, że przecież Leo był duchem. On nie żył. Trudno powiedzieć, czy kiedyś umarł i odrodził się w tej formie, czy też - tak po prostu - taki się... sam nie wiedział, stworzył? To w ogóle możliwe? Poza tym, że w ogóle niemożliwe na standardy innych ludzi było to, że widzi zjawy. A może to kwestia jakiejś niezdiagnozowanej choroby psychicznej? Kiedyś o tym myślał, ale jakoś nigdy nie ośmielił się wybrać do terapeuty. No i nie chciał trafić do wariatkowa, bo tam to już w ogóle duchy nie dałyby mu spokoju.
Ale chwila, bo odleciał gdzieś myślami, patrząc wciąż na gościa, który właśnie skończył zmywać naczynia.
- Aha - poszczycił się elokwencją. Stracił wątek. – [/color=blue]A nie możemy iść, jak będzie mniej... gości? Trochę nie dogaduję się z duchami.
No, żeby nie powiedzieć, że nienawidzą się nawzajem. Odsunął się ponownie na bezpieczną odległość, jakby przypominając sobie, z kim ma do czynienia.
- Tak, zauważyłem, że się nie dogadujesz. – Przyznał swobodnie, a widząc kątem oka jak ten znowu się odsuwa na bezpieczną odległość przewrócił oczami. Szczęśliwie do siebie. – Dlatego chce Ci coś pokazać. Trochę inną rzeczywistość, inne duchy. Poza tym daje Ci gwarancję, że nikt Cię tam nie zaczepi bez Twojej wyraźnej zgody bo będę tam z Tobą. Jestem Strażnikiem, mogę ich niwelować, nie chcą ze mną pogrywać. – Przyznał niejako wyznając mu tajemnicę tego co stało się z jaszczurzym duszkiem gniewu. Może jednak… nie połączy wątków.
Zaczął sunąć palcami po blacie, kreśląc opuszkami dziwne kształty.
- Aha - powtórzył.
Uciekł wzrokiem gdzieś na bok, pozwalając sobie na chwilę szczerej ekspresji. Ta zaś była dość... Ponura.
Przypomniał sobie obrazy, jakich uświadczał co noc dwa tygodnie temu. Radosnych przodków w zgodzie z duchami, którzy cieszyli się każdym wspólnym dniem. On sam... Nie chciał tak. Chciał udawać, że ta "inna rzeczywistość" nie istnieje.
To była moment. Kilka sekund, zanim na jego twarzy nie pojawił się szeroki uśmiech. Zamknął oczy, aby go nie zdradziły.
- Mówisz, że strażnicy mają aż taką moc? - zmienił temat, skupiając się na nalaniu kolejnej dawki soku, mimo iż nie miał zamiaru go pić. Gdy tylko mógł, odwrócił się, by uciec do saloniku. Pilnował się, aby wyglądać na rozluźnionego, zaciekawionego i szczęśliwego. Beztroskiego. Zdawało mu się, że opanował to do perfekcji.
- Więc, w jakim stylu jest zrobiona? Nigdy nie słyszałem, żeby jakąś świątynia w okolicy była naprawiana.
Nieco się o niego niepokoił gdy nagle zobojętniał. Nie do końca bowiem rozumiał czy taka reakcja była spowodowana skoro jeszcze moment temu był cały podekscytowany. Kwestia bezpieczeństwa? Przekona się co to znaczy szacunek u duchów, niech no tylko któryś się zbliży. Niemniej jednak, nie dyskutował kontynuując rozmowę, kończąc sprzątanie.
- W tym przypadku jest to odwzorowanie klasycznego wuxing w modernistycznej odsłonie. Świątynia sama w sobie nie jest tak stara żeby zachowano wszystkie elementy podstawowe. Niemniej, wejście jest od frontu, za kadzielnicą. W głównej hali wejściowej posągi czterech Niebiańskich Królów, w dalszej części podniebna studnia i za nią, sala z posągiem bóstwa zaświatów i ołtarze zmarłych. - Wyjaśnił zerkając na jego twarz czekając na oznakę niezrozumienia którą chętnie wyjaśni. Nie był zadufany w sobie ze swoją wiedzą, chętnie się nią dzielił.
Przeszukał w pamięci chiński styl, kiwając kilka razy głową.
- A pozostałe sale? Komu są poświęcone? Jest zachowana zasada symetrii, czy w centrum jest bóstwo? Jakie zwierzęta wybrano na obrońców? - zaczął się ekscytować, zadając pytania, zanim padła choć jedną odpowiedź. - Chwila, czy dzisiaj wypada święto środka jesieni? Na nie będziemy szli? Jak to możliwe, że nigdy nie słyszałem o tej świątyni? Nie boicie się, że pojawią się ludzie?
- Nie wolałbyś przekonać się sam? Oprowadzę Cie po całej świątyni. – Przyznał wycierając ręce po zmywaniu do ścierki, rzucił mu przy tym łobuzerskie spojrzenie i podpuszczający uśmieszek. Wiedział, że to kupi. Widział to w jego oczach, że kategorycznie zapgragnie pójść. A on go ochroni przed wszystkim co spotykało go do tej pory.[/b]
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Hellow~ Gdy tak stał na przystanku autobusowym, miał niejasne przeczucie, że dał się zmanipulować. Było późne popołudnie, wręcz przedwieczorna pora, która długimi promieniami opadała na okoliczne drzewa, ścieżkę i pojedyncze domy w oddali. Jeszcze nie pomarańczowe, a jednak powoli barwiące się na kolory zachodu, niebo było dziwnie szerokie na skraju miasta. Większe i bardziej czyste. Raz jeszcze sprawdził, czy aby na pewno jest w dobrym miejscu, jednak nic nie wskazywało, by się pomylił. Nic poza faktem, że był sam…
Podjechał kolejny autobus, z którego wyszło ponad dziesięć osób. Rozbawieni, podekscytowani - niektórzy w dziwnych strojach. Każdy z drobnym, bądź nie, zawiniątkiem. Skąd wiedział, że zmierzają w tym samym kierunku, w którym i on miał podążyć już niebawem? Być może przeczucie. Mogła to być też dedukcja. Niczego innego nie było przecież w okolicy. Co wprawiało go w niepokój i kazało unikać spoglądania na tłum - były w nim także duchy. Różnej maści, wielkości i o nietuzinkowych formach. Obawiając się demaskacji jako mogący je dostrzec, wlepił spojrzenie w telefon. Nie sprawiło to jednak, że ich nie słyszał. Że czuł całym sobą ich bliskości. Zadrżał na głośniejszy śmiech i naciągnął mocniej rękawy i tak już rozciągniętego swetra. Jakby to miało w czymś pomóc. Istoty nie z tego świata ignorowały go jednak, zbyt zaaferowane, by zwracać uwagę na ludzi.
Myślał o powrocie, oczywiście, że tak. Z każdą mijającą minutą oczekiwania miał coraz większą ochotę uciec. Przyłapał się na tym, że kilka razy zerknął z nadzieją na przeciwległy przystanek powrotny. Nie miał pojęcia, kiedy coś się przy nim zatrzyma, a jednak cichutki głos szeptał mu nieustannie, że gdy dostrzeże światła, powinien przebiec. Wsiąść i wrócić do domu. Jak to się stało, że jeszcze tego nie zrobił? Czy naprawdę wizja odwiedzenia świątyni warta była tego zdenerwowania i niepokoju? Być może nie. A jednak stał tam, pocieszając się jej wyobrażeniem.
Gdy tak uparcie udawał, że wcale go tam nie ma lub że jest niesamowicie zaaferowany ekranem komórki, coś znalazło się obok. Dostrzegł zatrzymujące się blisko buty - dziwne, widywane jedynie w podręcznikach, materiałowe obuwie z delikatnym czubeczkiem. "Duch" przeszło mu przez myśl. Skulił się bardziej w sobie, obawiając się, że gdy podniesie wzrok, zostanie przyłapany. Wtedy też do jego uszu dotarł znajomy głos.
Leo.
Zjawił się.
Niebieskie oczy odważyły się odnaleźć jego twarz, by zaraz otworzyć się szerzej w zdumieniu i zachwycie. Mężczyzna już wcześniej robił wrażenie swoim egzotycznym wyglądem, ciemną karnacją, starannie dobranym strojem i zaczesanymi, tak by zastygły niczym fale poniewierające taflę morza, włosami z jednym tylko, niby cała piana zebrana w miejscu, kosmykiem bieli pośród brązu. Coś się jednak zmieniło. Aura tajemniczości, swego rodzaju powiew przeszłości otaczał jego niezaprzeczalnie męską sylwetkę odzianą w strój, którego William nigdy wcześniej nie widział. Czerń oznaczająca nieśmiertelność. Złoto, symbol chińskiego cesarza, symbolizujące potęgę. Ujęte, niby dopełniające się Ying i Yang, w przeplatających się materiałach. Ciemny spód zdobiony jasnością, jasność, nad którą wybijała się czerń u góry. Coś w długiej szarfie, w malutkich, srebrnych kryształkach u spodu i kształcie ornamentów kazało wnioskować o jego wysokiej pozycji. O potędze i respekcie. Z drugiej strony rękawice, zasłonięta starannie pierś i odstające nad ramionami rękawy przywodziły na myśl zbroje. Siła, poważanie.
Przez pewien czas młodzieniec nie był w stanie przestać lustrować jego postaci. Z otwartymi ustami wpatrywał się w niego, strój, niego w stroju. Czy to rzeczywistość? Był bardziej skory uwierzyć, że wzrok płata mu figla. A jednak mimo potarcia oczu i uszczypnięcia się ukradkiem, nic się nie zmieniło.
Ruszyli w kierunku festynu. Zamienili może dwa, trzy zdania, ale cisza między nimi nie była ciężka. Przypominała bardziej przyzwolenie, zachętę, by rozciągnąć między nią nici myśli. Wyobrażenia, które miały znaleźć swe odbicie w rzeczywistości, lub - jak zwierciadła - rozpaść się na kawałeczki po zetknięciu z nią. Liam poczuł się nagle dziwnie skrępowany. Jakby nie na miejscu. Było to o tyle nieoczekiwane, że to przecież jego towarzysz wyróżniał się na tle pozostałych, a nie on. Mimo to nagle oblał się rumieńcem wstydu, którego powodem był zwyczajny, niezbyt też staranny czy niewystarczająco szlachetny strój. Nie zostało to jednak skomentowane. Kolejny raz pociągnął włókna swetra, poddając je próbie sprężystości.
Zwracali na siebie uwagę rodzin, które zabawą i ofiarami upamiętniały zmarłych. Nie wyglądało to na narodowe święto - ot, bardziej regionalny, wywodzący się z dziwnej tradycji miasta i okolicznych wsi, piękny zwyczaj. Niezwykle barwne dekoracje - wycinanki, lampiony, dzwoneczki - wszystko porozwieszane na ośmiu niciach rozpostartych między drzewami. Nie trzeba było liczyć, by wiedzieć, że każdego rodzaju było po dziewięć. Osiem - dziewięć - trzy. Wokół unosił się zapach smażonych potraw, a pod gałęziami, wzdłuż ścieżki prowadzącej do świątyni, sporadycznie dało się trafić na mały straganiki. Była to stosunkowo mała mieścina, nic też dziwnego, że całość wyglądała odrobinę skromnie. Większość gwarnego towarzystwa porozkładała koce w miejscu przeznaczonym niegdyś na ogrody i tylko pojedyncze pary czy grupki przechadzały się ścieżką kierowane ciekawością lub pragnieniem odpoczynku od biesiadowania. Liam bezwiednie skrócił dystans, jaki dzielił go od Leo, raz po raz ocierając się o niego dłonią, to znów ramieniem. Wszędzie bowiem unosiły się duchy, przyprawiając go o szybsze bicie serca. I mimo iż ciemnowłosy także do nich należał, coś kazało młodzieńcowi wierzyć, że on jeden go nie skrzywdzi.
Mimo iż wiele osób zapraszało ich, z oddali chwaliło strój Strażnika czy zwyczajnie pozdrawiało, dwoje stojących na granicy światów nie zatrzymywało się. Szczególnie Liam był oporny, by przyjąć jakąkolwiek formę gościnności czy zwyczajnej uprzejmości, nie potrafiąc przestać rzucać niepewnego i przeszytego lekiem spojrzenia latającym przy gałęziach istotom, które bezwstydnie częstowały się zawartością zawiniątek. Nie rozumiał tego zwyczaju, oskarżając je w myślach o kradzież, póki nie został przyłapany i siłą zaciągnięty na jeden z kocy. Siedząca tam kobieta chętnie wyjaśniła, że otulone czerwoną chustką ciastka lub drobne przedmioty są prezentem dla tych, którzy odeszli. Największym szczęściem było, gdy z niewiadomych przyczyn nagle znikały, bo mawiano wtedy, że dotarły do tych, którym były przeznaczone. Zajmujący miejsce obok niej staruszek wcinał jej się czasem w słowo, potwierdzając lub jedynie kiwając głową, gdy akurat ta brała oddech. Wyglądali na naprawdę zżytych. Do tego stopnia, że gdy Liam dostrzegł, jak jego ręka wędruje do pakunku, o mało co nie krzyknął. Dziadek jednak zaśmiał się jedynie, spoglądając na niego bystrym wzrokiem, na który chłopaka przeszły dreszcze, mimo iż nie było w nim nic groźnego. Kobieta chyba zauważyła, że coś jest nie tak, bo spojrzała w tamtym kierunku, ale jej oczy nie odbiły niczego. Wtedy też dotarło do niego, że ucztują z duchem. Ile jeszcze mu podobnych udawało dziś człowieka, chcąc poczuć się częścią świata, do którego już nie należeli?
Były także inne przesądy. Ku uciesze stęsknionych za ukochanymi ludzi, duchy poruszały dzwoneczkami, gdy usłyszały swe imię w rozmowie. Kołysały gałęziami lub zrzucały na nich jesienne liście, starając się znaleźć możliwie najbardziej czerwone. Podekscytowane lub wzruszone dziękowały im, to znów piły ich zdrowie we własnych kręgach przodków, a czasem kłóciły się, mimo iż nikt nie mógł ich usłyszeć. Gdzieś tam jedna kobieta zachwycała się wnukami, których nie było dane jej poznać, trochę dalej dziecko dokładało wszelkich starań, by znaleźć jak najpiękniejsze kwiaty i liście i nimi obrzucić rodziców, a przy samym strzelistym dębie dwóch dziadków wtórowało w śpiewaniu starych pieśni, zarzucając żyjącym, że robią to zbyt cicho. Zbyt nieśmiało. Kazali im się radować z chwil, które spędzili razem, a nie rozpaczać nad tymi, których nie było im dane.
Coś w tych pięknych obrazach sprawiło, że Liam na moment, krótką chwilę, splótł swoje palce z tymi należącymi do Leo, jakby w tym geście szukając pocieszenia i otuchy. Faktycznie je odnalazł.
Unikając jego spojrzenia, udawał, że nic takiego się nie stało, że podobny gest nie miał miejsca i że wcale nie starł ukradkiem zbierających mu się w kącikach oczu łez. Opanował się i obdarował go szerokim uśmiechem, któremu było już naprawdę blisko do szczerego i postanowił, że spróbuje dobrze się dziś bawić.
- Chodźmy zobaczyć świątynię - zaproponował o wiele pogodniej, niż gdy się spotkali.
Zanim jednak do niej dotarli, skusili się jeszcze na przejście między straganami. Niestety żadne ozdoby nie do końca ich interesowały, podobnie kadzidła, które można było zapalić w intencji zmarłych. Zamiast tego skusili się na coś do jedzenia, dzieląc po połowie ciepłymi bułeczkami z mięsem i ciastkami z nadzieniem z czerwonej fasoli.
Jedząc, Liam zdał sobie sprawę, że za każdym razem, gdy jego wzrok natrafiał na ducha, któremu poświęcał moment za dużo, ten unosił czarkę, pijąc jego zdrowe, lub skłaniał głowę z szacunkiem. Zdziwiony podobnymi gestami, zerknął na towarzysza. Mógłby przysiąc, że ten także przyglądał się duchom. Tak, z pewnością to jemu oddawały cześć. Dlaczego miałoby być inaczej? Nie powinien się nad tym zastanawiać. Szli bowiem w miejsce, na myśl o którym czuł rosnące podekscytowanie.
Huh.
To… tyle?
Przed nim stała stara, naznaczona zębem czasu, czarna kadzielnica. Wszystko otoczono taśmami, które miały odstraszać potencjalnych odwiedzających. Także znak "uwaga prace remontowe" nie zachwycał. Trochę dalej, jakby się przyjrzeć, żałośnie prezentowała się drewniana świątynia zachowana w - jak już zapowiedział Leo - stylu wuxian. Gdzieniegdzie brakowało części zwierzęcia, które zdobiły dach, tu znów dachówki odpadły. Mina Williama zrzedła. Patrzył na Strażnika, niemo mówiąc "serio?".
Była piękna. Z pewnością kiedyś była. W końcu nawet z tej odległości mógł docenić misterność wykonania chiwen oraz zachowane resztki wenshou. Nawet ścieżka, która prowadziła przez mostek aż pod same drzwi, gdyby wymienić popękane płytki, robiłaby wrażenie. Tylko właśnie, robiłaby.
Znaczy i tak był zachwycony, wiadomo. Zobaczyć z bliska coś tak starego, tak dokładnie zrobionego było niczym spełnienie marzeń (szczególnie, że miał w pamięci obietnice zwiedzenia także od środka) jednak… jakoś tak… no spodziewał się czegoś innego. I chyba zostało to dostrzeżone, bo ostatecznie Leo zlitował się i nakazał mu przyjrzeć się. Ale tak naprawdę, naprawdę dokładnie przyjrzeć i dostrzec to, czego zwykli ludzie nie było w stanie. Z początku nie zrozumiał. Gapił się jak ciele w malowane wrota, ale poza żałosnym obrazem, na który serce przyszłego architekta krajało się, niczego nie dostrzegał.
A potem coś kliknięło.
To już nie była stara świątynia.
To była ta sama, a jednak o wiele piękniejsza, zadbana i wyglądającą jak nowa świątynia, na widok której krzyk zachwytu wyrwał się z jego piersi. Kamienie, które mijali na początku mostka okazały się być pozostałościami po żurawiach - zwierzętach, które broniły tego miejsca. Monumentalna kadzielnica stanowiła swego rodzaju centrum, chcąc zmonopolizować jego wzrok. Oczami wyobraźni widział, jak mnisi odprawiają tam rytuały, sprawiając, że całe miejsce zyskuje na świętości. Otaczający owy plac murek miał dokładnie wyliczona ilość wypustek. Nie mógł się powstrzymać, by nie dotknąć jednej z nich, nagle orientując się, że owe "wypustki" wyrzeźbione zostały na wzór kadzielnicy.
Zaczęło się.
Niczym dziecko nawoływał Leo, by ten podszedł i koniecznie zobaczył pewne szczegóły. To znów zabierał go w inne miejsce, zachwycając się kolejnym elementem. Nie doszli nawet do drzwi, a on już był w niebo wzięty i podekscytowany, jak nigdy. Być może dlatego też nie od razu zarejestrował ilość duchów, które ich mijały. A te zebrały się naprawdę licznie, by świętować tak ważny dzień. Wyglądające jak wielkie pieczarki, ubrane w coś na wzór japońskiego kimona, istoty nawoływały, wskazywały drogę i zajmowały się innymi obowiązkami organizatorów, w tym także przepuszczaniem pod łukiem. To także one porwały Liama, który niespodziewanie został rozdzielony z Leo.
Na nic zdały się krzyki, szarpanie i prośby. Głuche na nie grzyby zaciągnęły go do pomieszczenia przed świątynią (a także przed bramą, która pozwalała przejść do świata duchów, czego nie wiedział), wciskając mu jakieś materiały w ramiona i powtarzając, że nie może w takim stroju zjawić się na festynie. Oraz że sam mistrz przygotował dla niego ubrania.
To, co wydarzyło się w pomieszczeniu, niechaj pozostanie tajemnicą. Obdarty z godności i wyglądający jak kot świeżo po kąpieli, Liam wytoczył się stamtąd w towarzystwie dwóch grzybkowy. Te natychmiast pokloniły się przed Leo, który magicznie się znalazł, za co został obdarzony oskarżycielskim spojrzeniem błękitnych tęczówek.
Choć jedno trzeba było przyznać. Teraz Widzący prezentował się piekielnie przystojnie.
Podjechał kolejny autobus, z którego wyszło ponad dziesięć osób. Rozbawieni, podekscytowani - niektórzy w dziwnych strojach. Każdy z drobnym, bądź nie, zawiniątkiem. Skąd wiedział, że zmierzają w tym samym kierunku, w którym i on miał podążyć już niebawem? Być może przeczucie. Mogła to być też dedukcja. Niczego innego nie było przecież w okolicy. Co wprawiało go w niepokój i kazało unikać spoglądania na tłum - były w nim także duchy. Różnej maści, wielkości i o nietuzinkowych formach. Obawiając się demaskacji jako mogący je dostrzec, wlepił spojrzenie w telefon. Nie sprawiło to jednak, że ich nie słyszał. Że czuł całym sobą ich bliskości. Zadrżał na głośniejszy śmiech i naciągnął mocniej rękawy i tak już rozciągniętego swetra. Jakby to miało w czymś pomóc. Istoty nie z tego świata ignorowały go jednak, zbyt zaaferowane, by zwracać uwagę na ludzi.
Myślał o powrocie, oczywiście, że tak. Z każdą mijającą minutą oczekiwania miał coraz większą ochotę uciec. Przyłapał się na tym, że kilka razy zerknął z nadzieją na przeciwległy przystanek powrotny. Nie miał pojęcia, kiedy coś się przy nim zatrzyma, a jednak cichutki głos szeptał mu nieustannie, że gdy dostrzeże światła, powinien przebiec. Wsiąść i wrócić do domu. Jak to się stało, że jeszcze tego nie zrobił? Czy naprawdę wizja odwiedzenia świątyni warta była tego zdenerwowania i niepokoju? Być może nie. A jednak stał tam, pocieszając się jej wyobrażeniem.
Gdy tak uparcie udawał, że wcale go tam nie ma lub że jest niesamowicie zaaferowany ekranem komórki, coś znalazło się obok. Dostrzegł zatrzymujące się blisko buty - dziwne, widywane jedynie w podręcznikach, materiałowe obuwie z delikatnym czubeczkiem. "Duch" przeszło mu przez myśl. Skulił się bardziej w sobie, obawiając się, że gdy podniesie wzrok, zostanie przyłapany. Wtedy też do jego uszu dotarł znajomy głos.
Leo.
Zjawił się.
Niebieskie oczy odważyły się odnaleźć jego twarz, by zaraz otworzyć się szerzej w zdumieniu i zachwycie. Mężczyzna już wcześniej robił wrażenie swoim egzotycznym wyglądem, ciemną karnacją, starannie dobranym strojem i zaczesanymi, tak by zastygły niczym fale poniewierające taflę morza, włosami z jednym tylko, niby cała piana zebrana w miejscu, kosmykiem bieli pośród brązu. Coś się jednak zmieniło. Aura tajemniczości, swego rodzaju powiew przeszłości otaczał jego niezaprzeczalnie męską sylwetkę odzianą w strój, którego William nigdy wcześniej nie widział. Czerń oznaczająca nieśmiertelność. Złoto, symbol chińskiego cesarza, symbolizujące potęgę. Ujęte, niby dopełniające się Ying i Yang, w przeplatających się materiałach. Ciemny spód zdobiony jasnością, jasność, nad którą wybijała się czerń u góry. Coś w długiej szarfie, w malutkich, srebrnych kryształkach u spodu i kształcie ornamentów kazało wnioskować o jego wysokiej pozycji. O potędze i respekcie. Z drugiej strony rękawice, zasłonięta starannie pierś i odstające nad ramionami rękawy przywodziły na myśl zbroje. Siła, poważanie.
Przez pewien czas młodzieniec nie był w stanie przestać lustrować jego postaci. Z otwartymi ustami wpatrywał się w niego, strój, niego w stroju. Czy to rzeczywistość? Był bardziej skory uwierzyć, że wzrok płata mu figla. A jednak mimo potarcia oczu i uszczypnięcia się ukradkiem, nic się nie zmieniło.
Ruszyli w kierunku festynu. Zamienili może dwa, trzy zdania, ale cisza między nimi nie była ciężka. Przypominała bardziej przyzwolenie, zachętę, by rozciągnąć między nią nici myśli. Wyobrażenia, które miały znaleźć swe odbicie w rzeczywistości, lub - jak zwierciadła - rozpaść się na kawałeczki po zetknięciu z nią. Liam poczuł się nagle dziwnie skrępowany. Jakby nie na miejscu. Było to o tyle nieoczekiwane, że to przecież jego towarzysz wyróżniał się na tle pozostałych, a nie on. Mimo to nagle oblał się rumieńcem wstydu, którego powodem był zwyczajny, niezbyt też staranny czy niewystarczająco szlachetny strój. Nie zostało to jednak skomentowane. Kolejny raz pociągnął włókna swetra, poddając je próbie sprężystości.
Zwracali na siebie uwagę rodzin, które zabawą i ofiarami upamiętniały zmarłych. Nie wyglądało to na narodowe święto - ot, bardziej regionalny, wywodzący się z dziwnej tradycji miasta i okolicznych wsi, piękny zwyczaj. Niezwykle barwne dekoracje - wycinanki, lampiony, dzwoneczki - wszystko porozwieszane na ośmiu niciach rozpostartych między drzewami. Nie trzeba było liczyć, by wiedzieć, że każdego rodzaju było po dziewięć. Osiem - dziewięć - trzy. Wokół unosił się zapach smażonych potraw, a pod gałęziami, wzdłuż ścieżki prowadzącej do świątyni, sporadycznie dało się trafić na mały straganiki. Była to stosunkowo mała mieścina, nic też dziwnego, że całość wyglądała odrobinę skromnie. Większość gwarnego towarzystwa porozkładała koce w miejscu przeznaczonym niegdyś na ogrody i tylko pojedyncze pary czy grupki przechadzały się ścieżką kierowane ciekawością lub pragnieniem odpoczynku od biesiadowania. Liam bezwiednie skrócił dystans, jaki dzielił go od Leo, raz po raz ocierając się o niego dłonią, to znów ramieniem. Wszędzie bowiem unosiły się duchy, przyprawiając go o szybsze bicie serca. I mimo iż ciemnowłosy także do nich należał, coś kazało młodzieńcowi wierzyć, że on jeden go nie skrzywdzi.
Mimo iż wiele osób zapraszało ich, z oddali chwaliło strój Strażnika czy zwyczajnie pozdrawiało, dwoje stojących na granicy światów nie zatrzymywało się. Szczególnie Liam był oporny, by przyjąć jakąkolwiek formę gościnności czy zwyczajnej uprzejmości, nie potrafiąc przestać rzucać niepewnego i przeszytego lekiem spojrzenia latającym przy gałęziach istotom, które bezwstydnie częstowały się zawartością zawiniątek. Nie rozumiał tego zwyczaju, oskarżając je w myślach o kradzież, póki nie został przyłapany i siłą zaciągnięty na jeden z kocy. Siedząca tam kobieta chętnie wyjaśniła, że otulone czerwoną chustką ciastka lub drobne przedmioty są prezentem dla tych, którzy odeszli. Największym szczęściem było, gdy z niewiadomych przyczyn nagle znikały, bo mawiano wtedy, że dotarły do tych, którym były przeznaczone. Zajmujący miejsce obok niej staruszek wcinał jej się czasem w słowo, potwierdzając lub jedynie kiwając głową, gdy akurat ta brała oddech. Wyglądali na naprawdę zżytych. Do tego stopnia, że gdy Liam dostrzegł, jak jego ręka wędruje do pakunku, o mało co nie krzyknął. Dziadek jednak zaśmiał się jedynie, spoglądając na niego bystrym wzrokiem, na który chłopaka przeszły dreszcze, mimo iż nie było w nim nic groźnego. Kobieta chyba zauważyła, że coś jest nie tak, bo spojrzała w tamtym kierunku, ale jej oczy nie odbiły niczego. Wtedy też dotarło do niego, że ucztują z duchem. Ile jeszcze mu podobnych udawało dziś człowieka, chcąc poczuć się częścią świata, do którego już nie należeli?
Były także inne przesądy. Ku uciesze stęsknionych za ukochanymi ludzi, duchy poruszały dzwoneczkami, gdy usłyszały swe imię w rozmowie. Kołysały gałęziami lub zrzucały na nich jesienne liście, starając się znaleźć możliwie najbardziej czerwone. Podekscytowane lub wzruszone dziękowały im, to znów piły ich zdrowie we własnych kręgach przodków, a czasem kłóciły się, mimo iż nikt nie mógł ich usłyszeć. Gdzieś tam jedna kobieta zachwycała się wnukami, których nie było dane jej poznać, trochę dalej dziecko dokładało wszelkich starań, by znaleźć jak najpiękniejsze kwiaty i liście i nimi obrzucić rodziców, a przy samym strzelistym dębie dwóch dziadków wtórowało w śpiewaniu starych pieśni, zarzucając żyjącym, że robią to zbyt cicho. Zbyt nieśmiało. Kazali im się radować z chwil, które spędzili razem, a nie rozpaczać nad tymi, których nie było im dane.
Coś w tych pięknych obrazach sprawiło, że Liam na moment, krótką chwilę, splótł swoje palce z tymi należącymi do Leo, jakby w tym geście szukając pocieszenia i otuchy. Faktycznie je odnalazł.
Unikając jego spojrzenia, udawał, że nic takiego się nie stało, że podobny gest nie miał miejsca i że wcale nie starł ukradkiem zbierających mu się w kącikach oczu łez. Opanował się i obdarował go szerokim uśmiechem, któremu było już naprawdę blisko do szczerego i postanowił, że spróbuje dobrze się dziś bawić.
- Chodźmy zobaczyć świątynię - zaproponował o wiele pogodniej, niż gdy się spotkali.
Zanim jednak do niej dotarli, skusili się jeszcze na przejście między straganami. Niestety żadne ozdoby nie do końca ich interesowały, podobnie kadzidła, które można było zapalić w intencji zmarłych. Zamiast tego skusili się na coś do jedzenia, dzieląc po połowie ciepłymi bułeczkami z mięsem i ciastkami z nadzieniem z czerwonej fasoli.
Jedząc, Liam zdał sobie sprawę, że za każdym razem, gdy jego wzrok natrafiał na ducha, któremu poświęcał moment za dużo, ten unosił czarkę, pijąc jego zdrowe, lub skłaniał głowę z szacunkiem. Zdziwiony podobnymi gestami, zerknął na towarzysza. Mógłby przysiąc, że ten także przyglądał się duchom. Tak, z pewnością to jemu oddawały cześć. Dlaczego miałoby być inaczej? Nie powinien się nad tym zastanawiać. Szli bowiem w miejsce, na myśl o którym czuł rosnące podekscytowanie.
Huh.
To… tyle?
Przed nim stała stara, naznaczona zębem czasu, czarna kadzielnica. Wszystko otoczono taśmami, które miały odstraszać potencjalnych odwiedzających. Także znak "uwaga prace remontowe" nie zachwycał. Trochę dalej, jakby się przyjrzeć, żałośnie prezentowała się drewniana świątynia zachowana w - jak już zapowiedział Leo - stylu wuxian. Gdzieniegdzie brakowało części zwierzęcia, które zdobiły dach, tu znów dachówki odpadły. Mina Williama zrzedła. Patrzył na Strażnika, niemo mówiąc "serio?".
Była piękna. Z pewnością kiedyś była. W końcu nawet z tej odległości mógł docenić misterność wykonania chiwen oraz zachowane resztki wenshou. Nawet ścieżka, która prowadziła przez mostek aż pod same drzwi, gdyby wymienić popękane płytki, robiłaby wrażenie. Tylko właśnie, robiłaby.
Znaczy i tak był zachwycony, wiadomo. Zobaczyć z bliska coś tak starego, tak dokładnie zrobionego było niczym spełnienie marzeń (szczególnie, że miał w pamięci obietnice zwiedzenia także od środka) jednak… jakoś tak… no spodziewał się czegoś innego. I chyba zostało to dostrzeżone, bo ostatecznie Leo zlitował się i nakazał mu przyjrzeć się. Ale tak naprawdę, naprawdę dokładnie przyjrzeć i dostrzec to, czego zwykli ludzie nie było w stanie. Z początku nie zrozumiał. Gapił się jak ciele w malowane wrota, ale poza żałosnym obrazem, na który serce przyszłego architekta krajało się, niczego nie dostrzegał.
A potem coś kliknięło.
To już nie była stara świątynia.
To była ta sama, a jednak o wiele piękniejsza, zadbana i wyglądającą jak nowa świątynia, na widok której krzyk zachwytu wyrwał się z jego piersi. Kamienie, które mijali na początku mostka okazały się być pozostałościami po żurawiach - zwierzętach, które broniły tego miejsca. Monumentalna kadzielnica stanowiła swego rodzaju centrum, chcąc zmonopolizować jego wzrok. Oczami wyobraźni widział, jak mnisi odprawiają tam rytuały, sprawiając, że całe miejsce zyskuje na świętości. Otaczający owy plac murek miał dokładnie wyliczona ilość wypustek. Nie mógł się powstrzymać, by nie dotknąć jednej z nich, nagle orientując się, że owe "wypustki" wyrzeźbione zostały na wzór kadzielnicy.
Zaczęło się.
Niczym dziecko nawoływał Leo, by ten podszedł i koniecznie zobaczył pewne szczegóły. To znów zabierał go w inne miejsce, zachwycając się kolejnym elementem. Nie doszli nawet do drzwi, a on już był w niebo wzięty i podekscytowany, jak nigdy. Być może dlatego też nie od razu zarejestrował ilość duchów, które ich mijały. A te zebrały się naprawdę licznie, by świętować tak ważny dzień. Wyglądające jak wielkie pieczarki, ubrane w coś na wzór japońskiego kimona, istoty nawoływały, wskazywały drogę i zajmowały się innymi obowiązkami organizatorów, w tym także przepuszczaniem pod łukiem. To także one porwały Liama, który niespodziewanie został rozdzielony z Leo.
Na nic zdały się krzyki, szarpanie i prośby. Głuche na nie grzyby zaciągnęły go do pomieszczenia przed świątynią (a także przed bramą, która pozwalała przejść do świata duchów, czego nie wiedział), wciskając mu jakieś materiały w ramiona i powtarzając, że nie może w takim stroju zjawić się na festynie. Oraz że sam mistrz przygotował dla niego ubrania.
To, co wydarzyło się w pomieszczeniu, niechaj pozostanie tajemnicą. Obdarty z godności i wyglądający jak kot świeżo po kąpieli, Liam wytoczył się stamtąd w towarzystwie dwóch grzybkowy. Te natychmiast pokloniły się przed Leo, który magicznie się znalazł, za co został obdarzony oskarżycielskim spojrzeniem błękitnych tęczówek.
Choć jedno trzeba było przyznać. Teraz Widzący prezentował się piekielnie przystojnie.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Moment w pełni naturalnego przenikania się światów ludzi oraz duchów, wywołany przez pradawne źródło mocy na którym budowane najczęściej były takie miejsca jak świątynie czy cmentarze: skąd duchy mogły łatwo znaleźć drogę, był jednocześnie chwilą na którą on delikatnie się uśmiechał. Nawet pogrążony w swoim wewnętrznym cierpieniu lubił zerkać w takie miejsca, przychodzić i napawać się szczęściem oraz spokojem jakie wywoływały wspomnienia i spotkania. Cała atmosfera ciepła, zaufania, lekkiej zadumy i porzucenia pędu była tą która i jego serce koiła. Dlatego cieszył się, zwyczajnie oddawał się trwającym sekundom chociaż trzeba przyznać, że się spóźnił. Czy zrobił to specjalnie? Czy winą obarczał fakt, że ostatecznie pokonał go niesprawny kawałek pasa? Liam najpewniej nigdy się tego nie dowie. Podobnie jak tego, że w momencie gdy upływała kolejna minuta od ustalonej godziny spotkania on stał kawałek od niego i się mu przyglądał. Miał w stosunku do niego ogromnie mieszane uczucia.
Był wystraszonym zającem. Stał tam na przystanku na którym się umówili błagając o to żeby jego osoba nie została zauważona, a jego życie było nieznaczące. Nie był jak inni Widzący, z wypiętą piersią dumnie noszący swoje proroctwo. Może po prostu udawał? Może pogrywał sobie z nim ale czy dało się udawać tak wielką panikę, tak znaczącą szczerość, cały czas i w każdej sytuacji?
Ostatecznie podszedł do niego spokojnym krokiem oceniając to jak fatalnie było z jego strojem. Cóż, mógł mu wspomnieć, że powinien włożyć chociaż białą koszulę ale czy by go posłuchał? Pewnie pomyślałby jak zwykle, że go wkręca i przyszedł w jeszcze bardziej dobitych dresach. A tak? Nie było aż tak koszmarnie chociaż w stosunku do jego jedwabiu…
- Dobry wieczór. Wybacz za to drobne spóźnienie. – Przywitał się z nim gdy ten najpierw skulił się w sobie, a później jakby czując delikatne poczucie bezpieczeństwa rozluźnił i podniósł na niego oczy, które… momentalnie zrobiły się wielkie jak monety. W pierwszym momencie uniósł jedną brew chcąc zapytać czy jest tak źle ale lekko uchylające się usta i niemożność wydukania z siebie niczego konstruktywnego dały mu odpowiedź. Uśmiechnął się nieco łobuzersko, uniósł dłoń i zamknął mu usta.
- Ty za to się nie popisałeś. Przewidziałem to. – Rzucił tajemniczo, bez wyjaśnień, nie chcąc na razie grozić mu tym, że może nie zostać wpuszczony na stronę duchów z taką prezencją oraz starając się nie oceniać ale na litość, jak można się tak ubrać na randkę... Jednocześnie nie chciał znowu uganiać się za nim po mieście, spłoszonym niczym łania na dźwięk suchego patyka, uciekającą w biegu o swe życie. Chciał dać mu szansę podjęcia samodzielnie decyzji która miałaby doprowadzić go w odpowiednie miejsce, do odpowiednich wniosków. Dlatego nie gadał. Nie potrzebował rozmowy. Szedł rozkoszując się wibrującym powietrzem, unoszącymi się pozostałościami po świecie duchów które pachniały bryzą. Wróciłby tam. Posiedział kilka stuleci, zregenerował się sprawniej tylko, czy dałby radę później wrócić? Czy pozwolono by mu odejść? Westchnął jedynie, a gdy weszli w tłum świętujących ludzi otoczonych najbliższymi duchami, wyprostował się jedynie mocniej zaczynając nieco bardziej ostrzegawczym spojrzeniem wodzić po otoczeniu. Mimo ogólnej świątecznej atmosfery szczęścia, nie brakowało dookoła żartownisiów i średniej klasy zbirów.
Jego postawa nie była długo konieczna. Z każdym krokiem który prowadził ich zwolna w stronę świątyni jego twarz się rozluźniała, nabierała naturalnego blasku ciepłego uśmiechu. Witał się, zatrzymywał czasem żeby zamienić zdanie albo dwa z biesiadującymi. Jego osoba bardzo sprawnie zmieniała przestrzenie. Raz był widoczny dla zwyczajnych oczu, raz całkowicie się rozpływał. Tylko William nigdy nie pozostawał w dyskomforcie samotności, cały czas go widział i mógł kontrolować odległość od niego. Ostatecznie poczekał na niego gdy wyjaśniano mu co tu w ogóle ma miejsce, jak powinien świętować oraz co powinien zrobić żeby ważne dla niego osoby, które już odeszły przyszły do niego tego wieczora. Wątpił żeby Widzący tego chciał, nadal w jego oczach był zestresowany i zastraszony, a przynajmniej tak mu się wydawało zanim go dotknął.
Aż się wzdrygnął gdy ciepła dłoń objęła tą jego, lekko chłodną. Nie spojrzał jednak na niego, nie zareagował ani słownie ani czynami. Nie odtrącił go i nie chwycił mocniej. Pozwolił się trzymać marszcząc raz po raz nieznacznie brew i zastanawiał się czy to też mogło być zagranie. Ostatecznie, kątem oka zerknął na targaną licznymi emocjami twarz zaróżowioną od tego co kwitło w jego sercu. Naiwny. A jednak cudowny w swojej niewinności. Wywołał tym bardzo delikatny uśmiech, dumę z tego, że był powodem dla którego Liam to wszystko czuł, zanim go więc puścił ścisną delikatnie jego palce zaraz po tym pozwalając się im wyślizgnąć. To był jego gest otuchy dla dalszych przygód.
- Nie jestem jedynie przekonany czy Cię wpuszczą… – Rzucił wreszcie chociaż tonem tak cichym, przez gardło tak ściśnięte, że na jego twarzy wykwitło wyraźne zaskoczenie. Odchrząknął po czym pokręcił przecząco głową jakoby w ogóle się nie odzywał i skierował swoje kroki między stragany.
Cóż, czego by nie robił i jak mocno by ze sobą nie walczył nie umiałby sobie odmówić kupienia czegoś. Był głodny, ale on zawsze był głodny, a gdy otaczały go przyjemnie pachnące pyszności które można było znaleźć tylko w te kilka wyjątkowych dni w roku, w miejscach takich jak to, już w ogóle sobie nie żałował. Stał za Williamem i mówiąc do jego ucha ze względu na gwar, tłumaczył mu na co patrzy, jak to jest przyrządzone i w jakiej odsłonie osobiście lubił to najbardziej. Nawet się ucieszył gdy ostatecznie Liam coś wybrał, a gdy mógł nim zjeść porcję na pół przez co mogli próbować różnych rzeczy, w ogóle był wniebowzięty.
Dopiero po napełnieniu brzuchów ruszyli dalej, przekraczając maleńki mostek nad wyschniętym korytem rzecznym. Ich oczom w pierwszej kolejności ukazała się kadzielnica. Piękna, mocno stojąca na środku drogi wszystkich pielgrzymów, kusząca i zachęcając do odwiedzin, aczkolwiek mająca w sobie coś niebezpiecznego, odstraszająca potencjalne zagrożenie. Cała świątynia okraszona była delikatnie pomarańczowym światłem. Jakby zachód słońca położył ostatnie promienie tego dnia na dachu, ścianach, wkradające się do środka i zdobiąc swoją miękkością wszystko to co intensywnym konturem przyciągało wzrok. Powodując jednocześnie, że i sam budynek wracał do lat swojej świetności, niczym duch wracający z zaświatów na swoje święto. Wiedział, że światło to nie miało nic wspólnego ze słońcem, że wydobywało się z tej drugiej strony której część wyłoniła się z szeroko rozwartych wrót. Jego oczy potrafiły dostrzec kontur wysokich drzwi, których skrzydła zachęcająco otwierały się na jasność panującą w świecie duchów. Widok niewyraźny aczkolwiek sprawiający, że na jego ustach rozświetlił się uśmiech.
- Patrzysz a nie widzisz, czujesz ale nie dociera to do Twoich nerwów. Liam, jesteś zbyt skupiony na tym co Twoje oczy widzą, zamiast widzieć to co możesz dostrzec. – Mruknął widząc tą idiotyczną minę jakoby był winny napalenia go na przeżycie cudu architektonicznego i zamiast szybowania na skrzydłach rozkoszy rzucił mu ochłap z uśmiechniętą buźką „niespodzianka”. Ostentacyjnie więc przewrócił oczami, a sam ciesząc się blaskiem docierającym z zaświatów, zapachem który unosił się w powietrzu, docierającym zwolna tysiącem głosów pogrążonych w szczęśliwych rozmowach – nie mógł się doczekać aż zjawią się w salach biesiadnych.
Ostatecznie Liam go posłuchał albo puścił kurczowo trzymane wodze stabilności w świecie ludzi i dał dojść do głosu instynktowi. Tak czy inaczej efekt był jeden: parsknął cichym śmiechem widząc jak ten z oczami jak talerze biega od kamienia do kamienia, wołając go żeby coś mu pokazać. Coraz mocniej wątpił żeby ten mógł to wszystko udawać. Obecnie był po prostu zafascynowanym dzieciakiem który dawał upust swojej pasji mogąc obserwować coś co dla większości było niedostępne. I przy okazji chyba go zaraził.
Gdy go tak ciągał od miejsca do miejsca w którymś momencie zaparł się na nogach, złapał go za ramiona i pochylając się do jego wzrostu nakierował go oczami na rzeźby zdobiące dach. Przez oczy zwierząt przenikało światło, a te jarzyły się pod jego wpływem wywołując kaskadę kolorowych kropeczek okalających dach. Wszystko wydawało się wręcz lewitować, jakby cały strop unosił się kilka minimetrów nad ścianami tylko siłą woli nie odlatując.
- A to dopiero początek. – Przyznał ponownie zamykając mu usta po czym pociągnął go w stronę grzybo-duszków w których ręce miał zamiar oddać ten pożal się sweter. Niech go spalą.
Duchy czekały na zmierzających w tą stronę gości będąc jednocześnie komitetem powitalnym co strażnikami. Potrafiły odwieźć ludzi od myśli przekroczenia progu biesiady umarłych, a tych którzy wejść mogli zachęcić do pospieszenia się. On zapowiedział ich wcześniej. Czy było to koniecznie? Sądząc po zwróconych w ich stronę sylwetkach, cichym jak wiatr szepcie poszczególnych istot i kilku skinieniach w stronę Williama – absolutnie zbędne. Niemniej, przygotował za ich pomocą strój który pozwoliłby tak przekroczyć Liamowi próg co i jemu nacieszyć oczy odpowiednio ubranym Widzącym. Dlatego zatrzymując się, bez tłumaczenia – bo przecież i tak by dyskutował i uciekał – pozwolił go porwać i zgwałcić. Ekhem… rozebrać, przebrać, wystroić i zaprezentować.
I nie żeby nie czerpał ogromu satysfakcji gdy ten z miną wściekłego kota wyciągniętego z kąpieli stanął przed nim. Cała jego postawa krzyczała nienawiścią do Strażnika i świata duchów, a on? Zdusił w pięści parsknięcie śmiechu.
- Oj no, ale spójrz na siebie! Wyglądasz jak przystało na Widzącego. – Zauważył nadal mocno rozbawiony, a otrzymując w dłoń cienki pędzelek zamoczony w czerwonej farbie złapał Liama za brodę, uniósł niego jego głowę i każąc mu przymknąć oczy narysował na powiekach cienkie kreski. Wyglądał idealnie, był naznaczony w sposób wskazujący jego pozycję, mogli przejść przez bramę.
- Z taką miną to na pewno żaden duch Cię nie zaczepi. – Nadal rechotał, a gdy minął drewniany twór stanowiący wejście, powietrze chwilę zawibrowało wpuszczając ich przez otwartą bramę do świata skrajnego.
Świątynia sama w sobie nadal jarzyła się ciepłym światłem. Nadal w pełni swej chwały cieszyła wzrok odwiedzających intensywnymi kolorami, mozolnie wykonanymi rzeźbami, masywnymi filarami i delikatnymi niczym wiosenne pąki połami materiałów które otulały korytarze, sprawiały że atmosfera przybierała na intymności. Wrota pozłacane, z płaskorzeźbą przedstawiającą kolejne sceny powstania całego gmachu, otworzyły się przed nimi oraz kilkoma innymi gośćmi zmierzającymi na ucztę. Już po przekroczeniu progu marmurowych podłóg do ich uszu zaczęła docierać delikatna muzyka, zapach potraw zmieszany z kadzidłami. Wszystko to wśród delikatnych podmuchów bryzy chłodzącej ciało. Aż miał ciarki gdy wiatr muskał jego szyję, nie mógł doczekać się gdy skończy się długi korytarz, a oni zawitają w tą część kompleksu która obecnie żyła towarzysko. Jednocześnie, rzucił spojrzeniem na Williama, a później na monumentalne postury licznych bóstw zaświatów, które to miały chronić, odprowadzać, karać i nagradzać wszystkich tych którzy swoim życiem zasłużyli sobie na swój los. Nie zapominał przy tym po co tak naprawdę chciał go tu przyprowadzić i licząc na skuteczne działania jego intuicji sam bacznie się rozglądał.
- I jak się czujesz? Podoba Ci się? – Zapytał tak jakby był zainteresowany jego przeżyciami wizualnymi. W rzeczywistości chodziło mu o objawy wyczuwania jednego z zodiaków który podobno od czasu wypuszczenia z wazy nie znalazł jeszcze żywiciela, przyczepił się więc do duchów. Problem polegał jednak na tym, że on sam nie wiedział jakie objawy mógłby taki Widzący mieć. Zodiaki były zamknięte od setek lat i nawet jeżeli kiedyś mógł być świadkiem takiego instynktu to obecnie za Chiny nie pamiętał – jako młody demon przywiązywał zdecydowanie za małą uwagę do zbyt ważnych rzeczy.
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Hellow~ Bo doznaniu takiej hańby i nieprzemierzonego lęku, Liam jeszcze jakiś czas był dość… otępiały. Być może właśnie z tego też powodu jedynie spiął się, gdy Leo złapał go niczym kota, nakazując spojrzeć na siebie, by następnie pozbawić go całkowicie zdolności widzenia. Dlaczego nie oponował? Cóż… to chyba był szok. Choć i tak trzęsące się dłonie bezwiednie zacisnęły się na nadgarstkach ducha, a usta drżały. Cała euforia sprzed niespełna dwóch minut gdzieś zniknęła, a on przypomniał sobie, za co nienawidzi duchów. Robiły co chciały. W niejasny dla niego sposób, niezwykle zagrażający ponadto, wplątywały go w sprawy, których nie rozumiał i nawet nie chciał zrozumieć. Zmuszały go by zachowywał się tak, jak tego chciały, a gdy próbował się opierać… Coś chłodnego przejechało mu po powiece, na co wzdrygnął się. Przytrzymywany, nie mógł się odsunąć, dopóki ten na to nie pozwolił.
Od tego momentu wszystko się zmieniło. Bał się. Był skrajnie przerażony. Znajdowali się na terenie duchów - w miejscu, gdzie nikt by mu nie pomógł, gdzie nie było bezpiecznego miejsca: świątyni, terenu poświęconemu bogom, a nie podrzędnym istotom z zaświatów. Ledwie był w stanie zapanować nad drżeniem, dlatego kołysał się radośnie na boki. Jego oczy błyszczały czujnie, gotowe w każdej chwili wypełnić się łzami. Usta musiały znosić ciągle szczypanie zębów, gdy – przygryzane – zamierały z wypisanym na sobie błaganiem. Chciał wrócić do domu. Obudzić się nagle jak ze złego snu.
Nie mógł dać po sobie poznać. Wykorzystałyby to. One czerpią siłę właśnie z takich rzeczy – ze strachu. Z cierpienia. Rozpaczy. Dlatego też, choć wewnętrznie zamierał, gdy tylko jakiś duch mijał go. Gdy na niego spoglądał. Gdy tylko szepnął coś obok niego, odchodził od zmysłów.
Uśmiechnij się.
Udawaj.
Graj.
Tańcz.
Jeśli zorientują się, że się boisz, zabiją cię.
Szedł kołysząc się na boki, co rusz rozglądając to na lewo, to znów na prawo, to w górę... Mimo iż wciąż był spięty, jego wargi raz po raz układały się to w "o", to znów zamykały lub rozciągały w uśmiechu, to drżały z emocji. Raz na jakiś czas przygryzał je.
Podskoczył, słysząc, jak Leo nagle go zagaduje. Zupełnie jakby był zbyt oszołomiony, zbyt przejęty tym, co dostrzegają błyszczące oczy, by zapamiętać, że nie jest sam.
- T-t-t-o m-m-miej-s-s-sce - jego głos pełen był emocji. Gestykulował przy tym żywo, rozpościerając ramiona w nieco zbyt zamaszystym ruchu. - J-jest t-t-tak…
Brak mu było słów, dlatego jedynie pokręcił głową. Niebieskie tęczówki uciekły w kierunku pomnika bóstw. Niespodziewanie skierował swe kroki w tamto miejsce.
Zniszczenie mu całego humoru oraz ponowne spowodowanie jąkania się kompletnie nie było częścią jego planu. Westchnął ciężko wiedząc, że nie miał jak tego naprawić, że to po części jego wina i jedynie mógł spróbować nie dzióbać do niego, dając mu ochłonąć. Tylko nie taki był jego plan, zamysł na całe to wyjście. Dlatego stanął w miejscu gdy ten odchodził sądząc, że ma atak paniki.
- Możemy już wrócić. Odprowadzę Cię. - Mruknął śledząc jego nieskoordynowany krok który z wolna zaczął go niepokoić. - Liam? Chodź, wyjdziemy. - Ruszył za nim.
Wciągnął głośniej powietrze, zagryzając policzek od środka, gdy usłyszał kroki. To zabawne, jak bardzo w tej sytuacji był wrażliwy na każdy, możliwie najcichszy dźwięk, który wydawał Strażnik. A przecież odgłos kroków powinien zniknąć pośród szeptów, tupotu, śmiechu – wszystkiego, co sprawiało, że był niczym najeżone stale zwierze.
Chciał tego. Pragnął wrócić do domu. Jego tęczówki wręcz krzyczały błagalnie, aby go stamtąd zabrał. A jednak wiedząc, że go zdradzą, unikał kontaktu wzrokowego. Zamiast tego dotknął kamienia, przesuwając palcami po misternie wyrzeźbionych zdobieniach na szatach mężczyzny o głowie psa. Kojarzył go, ale nie potrafił przywołać z pamięci, kim był. Dalej rysowały się dwa piękne bóstwa ujęte w tańcu tak żywo, że nie potrafił nie zadrżeć.
-O-o-o c-czy-czy-czym t-t-t-t-ty m-mó-w-w-w-isz. - Naprawdę starał się, aby jego głos go nie zdradzał. Aby pozwolił mu choć jedno zdanie wypowiedzieć gładko i czysto.
On wie.
Leo wie, że coś jest nie tak. Wie, że się boi. Domyśla się.
Wykorzysta to.
Jeśli zaraz go nie oszuka, zostanie pożarty.
Specjalnie go tu zabrał. Właśnie po to tu byli – aby mógł go zaatakować na swoim terenie.
Musiał go przekonać, że wszystko jest w porządku, że wcale się nie boi. Musiał.
Zrób coś, zrób coś, zrób coś, zrób coś, zrób coś, zrób coś…
Zaśmiał się.
A był to śmiech tak paniczny, że jemu samemu zmroził krew w żyłach.
Pomogło.
- D… - spróbował coś dodać. Uciekł spojrzeniem. Wskazał na płaskorzeźbę, która tak go zachwyciła. - Piękne - oznajmił, na niej skupiając wzrok. Odwrócić uwagę.
Znajdowali się mały kawałek od zgiełku. Za nimi większość duszków starała się możliwie najszybciej znaleźć w środku, mówiąc coś o przedstawieniu.
- Ch… Chcia… Z-zostać - zmusił się by to powiedzieć.
Dokładnie poczuł narastającą panikę, moment w którym zbliżała się do granic rozsądku, to jak pustoszyła delikatne serce Widzącego. I jego. Jakby zmuszony był współistnieć w tym strachu którego w ogóle nie potrzebował, który sam zdołałby przezwyciężyć ale nie mógł. Wypuścił krótki wydech ustami, coś siedziało mu na piersi i nie pozwalało cieszyć się zapachem roztaczającym się po świątyni. Dłonie delikatnie mu drżały, a serce spłoszone próbowało uciec z piersi.
Podszedł do niego od tyłu szepcząc jego imię.
- Williamie, spokojnie. - Wiedział, że to nie pomoże ale chciał zaznaczyć swoją obecność. - Liam. - Jego dłoń dotknęła ramienia chłopaka, a gdy ten się wzdrygnął i przyzwyczaił, nie uciekł, zaczął sunąć palcami aż do jego dłoni. Na niej delikatnie zacisnął rękę i zabierając ją z zimnego marmuru położył na sercu Widzącego. Druga ręką wdarła się między ramię a pierś i przecinając ją w poprzek piersi palcami dotknął jego policzka, przycisnął drugie blade od strachu lico do swoich ust, delikatnie acz stanowczo go przytulając.
- Obiecałem, że będę Cię chronił i tak będzie. Pooddychaj ze mną. Będzie dobrze. - Szeptał do niego muskając ustami jego skórę. Zaczął też gładzić policzek i trzymaną dłoń. - Nic Ci nie grozi.
Złapał go.
To koniec.
Krzyknął w przypływie paniki, nie próbując już dłużej ukrywać, jak przerażony jest. To i tak nie przynosiło zamierzonego efektu. Duchy wiedziały. Zawsze tak było. Nie dało się przed nimi ochronić. Jak mógł być taki głupi…
Uciekaj.
On wie.
Pożre cię.
Próbował się wyrwać. Szarpał prawą ręką, ale ta została zamknięta w żelaznym wręcz uścisku. Wyginał się, aby oddalić twarz od tej należącej do potwora za nim, który w każdej chwili mógł zatopić w nim swoje zębiska. Nie słyszał, co mówi. Szumiąca w uszach krew skutecznie zagłuszała każdego jego uspokajające słowo. Wolną dłonią starał się odsunąć od siebie rękę, która go obejmowała. Próbował przydeptać jego nogi, obawiając się, że jeśli go kopnie, przewrócą się i będzie tylko gorzej. Szarpał, drapał, wbijał paznokcie - w pewnych chwili nawet zaczął go gryźć - ale nic nie sprawiło, że tamten odsunął się. Co dziwne, nie ważne jak długo walczył, nie nadszedł żaden cios. Nie został zaatakowany. Stojący za nim duch wciąż tylko powtarzał, że jest bezpieczny i oddychał głęboko, starając się i jego do tego zachęcić.
Trudno powiedzieć, jak wiele czasu musiało minąć, aby jego daremne próby ucieczki straciły na sile i intensywności. To nie tak, że odpuścił - po prostu napinane wciąż mięśnie i zdarte gardło nie pozwalały mu już dłużej stawiać oporu. Musiał zacząć się uspokajać. Zacząć słuchać tego spokojnego, kojącego głosu. Zwiotczał, zanosząc się płaczem. Ostatecznie w dość dziwny sposób wykręcił się tak, aby schować twarz w materiał na jego piersi, który okazał się dość miękki.
- Boję się - zawodził zachrypniętym głosem, w końcu się do tego przyznając. I jakby magicznie sprawiało to, że czuł się lepiej. - Od samego początku jakiś cichy głos powtarza, że jeśli… jeśli… jeśli się dowiecie, pożrecie mnie. Proszę…
Ale nie dokończył, szlochając jedynie.
Wcześniej nie był świadom jakie konsekwencje niosło za sobą zaniechanie odpowiedniej nauki, praktyce i teorii, zagłębianiu się w obu światach do których Widzący należał. Wcześniej sądził, że strach ten nie jest zakorzeniony, nie stanowi części duszy. Mylił się i to okropnie. Nagromadzone przez lata emocje, stres i strach który przez setki minut wykorzystywały duchy parszywego rodzaju wykiełkował w postaci całkowitego załamania nerwowego. Tak to widział. Liam się mu posypał, czy to dobrze czy źle okaże się. Postawili kroki za szybko, zbyt pewnie, zbyt nieświadomie. Dlatego nie oponował gdy kolejne ciosy sięgały jego skóry znacząc ją krwawymi szramami, pozostawiając sączące się odciski zębów, a w uszach dźwięczał krzyk zmieszany z płaczem. Stał w jednej pozycji, trzymając go i z uporem maniaka powtarzał mu, że nic mu nie grozi, że jest przy nim. I nawet nie kłamał.
Mijały minuty, czas płynął, a on nie wiedział ile tak stali. Uchylił powieki które w którymś momencie samoistnie się przymknęły, a widząc jak ten zaczyna się obracać rozluźnił uścisk po to by zaraz ponownie go mocno przytulić.
- Cały czas jestem przy Tobie. Nic się nie stanie. - Zapewnił już po raz któryś. - Nikt Cię nie pożre, ja tym bardziej nie. Chciałem Cię tu zabrać żeby pokazać drugą stronę medalu, nie żebyś cierpiał. - Pogłaskał go po głowie wtulając się policzkiem w jego rozczochrane włosy. - Wybacz za ten błąd.
W którymś momencie zabrakło mu łez. Wykończony stał więc jedynie, drżąc jeszcze sporadycznie i nie myśląc o niczym przez kolejne kilka minut. W każdej takiej chwili przyczepione do materiału palce zaciskały się, by po chwili rozluźnić. Wsłuchiwał się w głos Strażnika oraz cichy, odległy płacz.
A potem zdał sobie sprawę, co się wydarzyło. Co właśnie zrobił, jak się zachował. W ustach pozostał metaliczny posmak, ale nie umiał ocenić, czy krew należała do niego, czy do Strażnika.
- Przepraszam - szepnął bardzo cicho, mimo iż czuł, że to nie wystarczy.
Obawiał się, co zobaczy, gdy się odsunie, dlatego stał tak, czując się wręcz żałośnie. Wtulił twarz mocniej między fałdy, obejmując go i splatając palce gdzieś na jego plecach.
- Nic się nie stało. Wyjdziemy. - Zapewnił trzymając galaretkę w postaci Widzącego ściśle w ramionach. Jeszcze raz pogłaskał go po głowie po czym spróbował się odsunąć. - Dasz radę iść czy chcesz jeszcze na chwilę usiąść? - Zapytał próbując dostrzec jego oczy i znaleźć w nich jakąkolwiek odpowiedź.
- D-dam - odpowiedział cicho i dość niepewnie.
Jeszcze na moment starał się odwlec chwilę, gdy znów będzie musiał spojrzeć na to wszystko - na Leo, którego zranił, mimo iż ten cały czas próbował mu pomóc, na duchy, które wciąż przechadzały się obok, na obce sobie miejsce przepełnione dziwną, pradawną mocą, o jaką trudno w świecie śmiertelników. Ale może chodziło o coś jeszcze? O fakt, że musi skonfrontować się ze strażnikiem.
Ostatecznie więc puścił go, natychmiast zwieszając oczy na swoje buty. W dość niepewnym, dziecinnym geście ujął mankiet jego stroju, tuptajac obok w kierunku bramy. W pewnej chwili jednak zatrzymał się, odwracając twarzą do monumentalnej, mieniącej się świątyni. Zacisnął wolną dłoń na piersi, na wysokości serca. Wsłuchiwał się w przerażone zawodzenie, które teraz zdało mu się błaganiem o pomoc.
- Kto to? - zapytał czując bardziej smutek niż strach.
Przepełniony winą za własną ignorancję westchnął cicho gdy mogli już ruszyć w drogę powrotną. Tęsknym spojrzeniem powiódł jeszcze na chwilę w stronę korytarza prowadzącego do ogrodów, do sali bankietowej po czym oczy wlepił przed siebie. Nie miał zamiaru na niego patrzeć, dodatkowo go stresować, mówić do niego. Szedł wolnym krokiem w stronę ludzkiej części świata, a później na przystanek i go odprowadzić pod same drzwi. Poprosi go wtedy żeby zwolnił go z konieczności służby i wróci do swojej małej kapliczki, a może zawita jeszcze raz na chwilę tutaj? Byleby nie musieć już nikogo stresować i nikogo zmuszać do robienia tego co satysfakcjonowało go.
Pochłonięty myślami zatrzymał się nieco z opóźnieniem i z dość niezrozumiałą miną powiódł najpierw na Liama, a później na najbliższe otoczenie.
- Ja nic nie słyszę. - Mruknął jeszcze raz się rozglądając. Nic nadzwyczajnego nie dostrzegł.
Nie zdziwiło go to. Może po prostu Leo odpłynął gdzieś myślami? Poza tym pośród tak wielu dźwięków mogło być trudno usłyszeć ten cichy, ale niezwykle czysty i drżący głos.
- Wysłuchaj się - polecił niewiele myśląc. - Ktoś cały czas woła o pomoc… ten sam głos, który powtarzał, że muszę uciekać.
Jego pierś kuła, a on nie był w stanie zrobić kolejnego kroku. Był tchórzem, jasne. Wolał uciekać i się chować, niż stanąć twarzą w twarz z duchem, ale wiedział też, jak to jest, kiedy człowiek zdany jest na siebie, przerażony i bezbronny w obliczu potworności. Jakie okropieństwa musiała przeżywać osoba, która go wolała? Z jakimi wrogami przyszło jej się mierzyć?
No i… teraz nie był sam. Miał Leo.
- Powinniśmy iść.
Strażnik nie oponował, posłusznie dając się prowadzić. Trudno wyjaśnić, w jaki sposób Liam był w stanie przekroczyć korytarz, jakim cudem nie padł na zawał w ogrodach czy nie dostał ataku paniki, gdy mijali tak wiele bądź co bądź strasznie wyglądających duchów. W którymś momencie złapał za poranioną dłoń Leo, który nawet nie pisnął, odszukując w niej, jak i w nawoływaniu, strzępy… nie, to nie była odwaga. To było szaleństwo. Głupota. Pchał się bowiem w sam środek zamieszania – epicentrum diabelnych, w jego rozumieniu, chichotów, śmiechu i krzyków. Ogromny tłum duchów, który otaczał podskakującą ku jego uciesze postać.
Nie rozumiał.
Spoglądając na rozbawione towarzystwo, które przyklaskiwało co kolejnym akrobacją, to znów upadkom, robionym specjalnie, nie potrafił pojąć, jak to piekielnie przerażające widowisko może ich bawić. Nawet Leo uniósł kącik ust, nagle oczarowany dziwnymi pląsami. Czy oni tego nie widzieli? Zaciśniętych pięści skrytych gdzieś w rękawach. Napiętych warg, zmuszających twarz do ciągłego grymasu. Twarzy tak sztucznej, że mogłaby równie dobrze być maską. Drżenia kończyn nie spowodowanego zmęczeniem. I oczu wypełnionych tak ogromnym przerażeniem, że serce samo trzepotało w piersi.
- Dość! Przestańcie, to potworne! - zawołał nagle.
Muzyka ucichła, podobnie jak nawoływania i szepty. Wszystkie oczy zwróciły się na niego, a on pożałował swojej głupoty. Wcześniejszy obiekt zainteresowania wszystkich zamarł.
- Wielebny Widzący - zaczął uniżenie jeden z odważniejszych – i silniejszych – duchów, który przypominał byka odzianego w proste, czarne szaty. - To z pewnością twoja pierwsza wizyta w tym miejscu, więc spieszę wyjaśnić. To tylko takie widowisko, przedstawienie. Choć nie wygląda, nikomu nie dzieje się krzywda.
Kilka postaci zawtórował mu.
- Sam Jose świetnie się bawi, prawda? - zawołała jakaś kobieta, na co postać w środku koła wyciągnęła zza pasa dziwny przedmiot i udała, że podcina sobie gardło.
- Mógłbym umrzeć z radości - odpowiedział, na co tłum ochoczo się zaśmiał. Gdzieniegdzie dało się słyszeć westchnienia “Och, Jose. Ty dowcipnisiu. Toż to łyżka do butów!”
- Dołącz do nas Widzący!
- Tak, tak! Obejrzyj z nami!
Poczuł zbierającą w nim złość i frustrację. Dlaczego oni tego nie widzą?!
- DOŚĆ! - powtórzył, nieświadom tego, że co najmniej połowa zebranych, słabszych istot znalazła się właśnie pod jego panowaniem. - Koniec widowiska! Macie się rozejść! Macie dać mu spokój!
Wiele z nich przeszedł dreszcz. Część w popłochu zniknęła od razu, część dopiero po chwili, a jedynie parę ukłoniło się jeszcze w pożegnaniu, by następnie rozzpłynąć. Po placu zaczęła rozchodzić się plotka o potężnym Widzącym w towarzystwie strażnika. Wiele oczu zaczęło obserwować ich z ukrycia, to znów rzucać ukradkowe spojrzenia.
- Już nic ci nie grozi - jego głos stał się spokojniejszy. - Nie ma się czego bać.
- Nie boję się - odpowiedź padła natychmiast, jakby automatycznie. Liam był pewien, że kłamie. Znał ten głos.
Jose wykonał dziwną sztuczkę, starając się go rozbawić i w ten sposób odwrócić jego uwagę.
- Jeśli to przyznasz, będziemy mogli ci pomóc. Nikt cię nie zaatakuje. - zapewnił go Widzący, nie potrafiąc nie zadrżeć. - Ja także… boję się. Jestem przerażony. Czuję jakby wszyscy wokół mi się przyglądali, jakby tylko czekali, aż stracę czujność, żeby mnie zaatakować. Gdy tylko słyszę jakiś szmer, gdy widzę jakiś cień, kiedy ktoś za mną idzie lub mnie zaczepia… - pokręcił głową, obejmując się ramionami. Uklęknął na ziemi, jakby chciał zniknąć. - Chciałbym uciec gdzieś daleko. Zaszyć się w domu, pod łóżkiem, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Żeby ktoś mnie objął i powiedział, że już wszystko dobrze. Dlatego rozumiem. Naprawdę rozumiem, jak to jest. Ale jeśli będziesz to ukrywał, będzie tylko gorzej. Wtedy nikt ci nie pomoże, nikt nie przyjdzie. To jest przerażające. Okropne. Naprawdę, naprawdę straszne. Ale już wszystko dobrze. Zabierzemy cię stąd, weźmiemy cię w bezpieczne miejsce. Tylko musisz to przyznać. - Wyciągnął w jego kierunku dłonie, jakby niemo zapraszając.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Duch wpatrywał się w niego w milczeniu, a obserwatorzy wstrzymali oddech. Aż nagle…
- Boję się.
Jose cofnął się o parę kroków, uniósł, a następnie obrócił wokół własnej osi, roztaczając wokół siebie zielonkawy dym. Następnie upadł na ziemię, siadając i trzymając się za głowę. Szeptał coś w rodzaju “gdzie ja jestem? Co się stało?”, a jego świński łeb rozglądał się na boki. Tymczasem w stronę Liama już sunął maleńki, mogący mieć co najwyżej pół metra, zielony wąż. Cały zapłakany, powtarzający wciąż i w kółko, że się boi i nie chce tu być. Czarnowłosy zgodnie z obietnicą objął go, pozwalając by gadzie cielsko oplotło jego ręce, a łeb spoczął na ramieniu. Otulił się szatą wierzchnią, zakrywając przerażone zwierzątko i skłaniając, aby schowało się pod nią przed spojrzeniami wszystkich. Zrobiło to chętnie. Zwinęło w kulkę, którą przytulał do piersi. Wstał na chwiejnych nogach.
- Zabierz mnie stąd.
Spojrzał na Leo błagalnym wręcz wzrokiem. Jego ton głosu był niezwykle cichy, a on sam oparł się głową o ramię wyższego mężczyzny, jakby bez tego miał upaść. Kręciło mu się w głowie i było mu słabo. Chciał jak najszybciej stąd odejść.
Od tego momentu wszystko się zmieniło. Bał się. Był skrajnie przerażony. Znajdowali się na terenie duchów - w miejscu, gdzie nikt by mu nie pomógł, gdzie nie było bezpiecznego miejsca: świątyni, terenu poświęconemu bogom, a nie podrzędnym istotom z zaświatów. Ledwie był w stanie zapanować nad drżeniem, dlatego kołysał się radośnie na boki. Jego oczy błyszczały czujnie, gotowe w każdej chwili wypełnić się łzami. Usta musiały znosić ciągle szczypanie zębów, gdy – przygryzane – zamierały z wypisanym na sobie błaganiem. Chciał wrócić do domu. Obudzić się nagle jak ze złego snu.
Nie mógł dać po sobie poznać. Wykorzystałyby to. One czerpią siłę właśnie z takich rzeczy – ze strachu. Z cierpienia. Rozpaczy. Dlatego też, choć wewnętrznie zamierał, gdy tylko jakiś duch mijał go. Gdy na niego spoglądał. Gdy tylko szepnął coś obok niego, odchodził od zmysłów.
Uśmiechnij się.
Udawaj.
Graj.
Tańcz.
Jeśli zorientują się, że się boisz, zabiją cię.
Szedł kołysząc się na boki, co rusz rozglądając to na lewo, to znów na prawo, to w górę... Mimo iż wciąż był spięty, jego wargi raz po raz układały się to w "o", to znów zamykały lub rozciągały w uśmiechu, to drżały z emocji. Raz na jakiś czas przygryzał je.
Podskoczył, słysząc, jak Leo nagle go zagaduje. Zupełnie jakby był zbyt oszołomiony, zbyt przejęty tym, co dostrzegają błyszczące oczy, by zapamiętać, że nie jest sam.
- T-t-t-o m-m-miej-s-s-sce - jego głos pełen był emocji. Gestykulował przy tym żywo, rozpościerając ramiona w nieco zbyt zamaszystym ruchu. - J-jest t-t-tak…
Brak mu było słów, dlatego jedynie pokręcił głową. Niebieskie tęczówki uciekły w kierunku pomnika bóstw. Niespodziewanie skierował swe kroki w tamto miejsce.
Zniszczenie mu całego humoru oraz ponowne spowodowanie jąkania się kompletnie nie było częścią jego planu. Westchnął ciężko wiedząc, że nie miał jak tego naprawić, że to po części jego wina i jedynie mógł spróbować nie dzióbać do niego, dając mu ochłonąć. Tylko nie taki był jego plan, zamysł na całe to wyjście. Dlatego stanął w miejscu gdy ten odchodził sądząc, że ma atak paniki.
- Możemy już wrócić. Odprowadzę Cię. - Mruknął śledząc jego nieskoordynowany krok który z wolna zaczął go niepokoić. - Liam? Chodź, wyjdziemy. - Ruszył za nim.
Wciągnął głośniej powietrze, zagryzając policzek od środka, gdy usłyszał kroki. To zabawne, jak bardzo w tej sytuacji był wrażliwy na każdy, możliwie najcichszy dźwięk, który wydawał Strażnik. A przecież odgłos kroków powinien zniknąć pośród szeptów, tupotu, śmiechu – wszystkiego, co sprawiało, że był niczym najeżone stale zwierze.
Chciał tego. Pragnął wrócić do domu. Jego tęczówki wręcz krzyczały błagalnie, aby go stamtąd zabrał. A jednak wiedząc, że go zdradzą, unikał kontaktu wzrokowego. Zamiast tego dotknął kamienia, przesuwając palcami po misternie wyrzeźbionych zdobieniach na szatach mężczyzny o głowie psa. Kojarzył go, ale nie potrafił przywołać z pamięci, kim był. Dalej rysowały się dwa piękne bóstwa ujęte w tańcu tak żywo, że nie potrafił nie zadrżeć.
-O-o-o c-czy-czy-czym t-t-t-t-ty m-mó-w-w-w-isz. - Naprawdę starał się, aby jego głos go nie zdradzał. Aby pozwolił mu choć jedno zdanie wypowiedzieć gładko i czysto.
On wie.
Leo wie, że coś jest nie tak. Wie, że się boi. Domyśla się.
Wykorzysta to.
Jeśli zaraz go nie oszuka, zostanie pożarty.
Specjalnie go tu zabrał. Właśnie po to tu byli – aby mógł go zaatakować na swoim terenie.
Musiał go przekonać, że wszystko jest w porządku, że wcale się nie boi. Musiał.
Zrób coś, zrób coś, zrób coś, zrób coś, zrób coś, zrób coś…
Zaśmiał się.
A był to śmiech tak paniczny, że jemu samemu zmroził krew w żyłach.
Pomogło.
- D… - spróbował coś dodać. Uciekł spojrzeniem. Wskazał na płaskorzeźbę, która tak go zachwyciła. - Piękne - oznajmił, na niej skupiając wzrok. Odwrócić uwagę.
Znajdowali się mały kawałek od zgiełku. Za nimi większość duszków starała się możliwie najszybciej znaleźć w środku, mówiąc coś o przedstawieniu.
- Ch… Chcia… Z-zostać - zmusił się by to powiedzieć.
Dokładnie poczuł narastającą panikę, moment w którym zbliżała się do granic rozsądku, to jak pustoszyła delikatne serce Widzącego. I jego. Jakby zmuszony był współistnieć w tym strachu którego w ogóle nie potrzebował, który sam zdołałby przezwyciężyć ale nie mógł. Wypuścił krótki wydech ustami, coś siedziało mu na piersi i nie pozwalało cieszyć się zapachem roztaczającym się po świątyni. Dłonie delikatnie mu drżały, a serce spłoszone próbowało uciec z piersi.
Podszedł do niego od tyłu szepcząc jego imię.
- Williamie, spokojnie. - Wiedział, że to nie pomoże ale chciał zaznaczyć swoją obecność. - Liam. - Jego dłoń dotknęła ramienia chłopaka, a gdy ten się wzdrygnął i przyzwyczaił, nie uciekł, zaczął sunąć palcami aż do jego dłoni. Na niej delikatnie zacisnął rękę i zabierając ją z zimnego marmuru położył na sercu Widzącego. Druga ręką wdarła się między ramię a pierś i przecinając ją w poprzek piersi palcami dotknął jego policzka, przycisnął drugie blade od strachu lico do swoich ust, delikatnie acz stanowczo go przytulając.
- Obiecałem, że będę Cię chronił i tak będzie. Pooddychaj ze mną. Będzie dobrze. - Szeptał do niego muskając ustami jego skórę. Zaczął też gładzić policzek i trzymaną dłoń. - Nic Ci nie grozi.
Złapał go.
To koniec.
Krzyknął w przypływie paniki, nie próbując już dłużej ukrywać, jak przerażony jest. To i tak nie przynosiło zamierzonego efektu. Duchy wiedziały. Zawsze tak było. Nie dało się przed nimi ochronić. Jak mógł być taki głupi…
Uciekaj.
On wie.
Pożre cię.
Próbował się wyrwać. Szarpał prawą ręką, ale ta została zamknięta w żelaznym wręcz uścisku. Wyginał się, aby oddalić twarz od tej należącej do potwora za nim, który w każdej chwili mógł zatopić w nim swoje zębiska. Nie słyszał, co mówi. Szumiąca w uszach krew skutecznie zagłuszała każdego jego uspokajające słowo. Wolną dłonią starał się odsunąć od siebie rękę, która go obejmowała. Próbował przydeptać jego nogi, obawiając się, że jeśli go kopnie, przewrócą się i będzie tylko gorzej. Szarpał, drapał, wbijał paznokcie - w pewnych chwili nawet zaczął go gryźć - ale nic nie sprawiło, że tamten odsunął się. Co dziwne, nie ważne jak długo walczył, nie nadszedł żaden cios. Nie został zaatakowany. Stojący za nim duch wciąż tylko powtarzał, że jest bezpieczny i oddychał głęboko, starając się i jego do tego zachęcić.
Trudno powiedzieć, jak wiele czasu musiało minąć, aby jego daremne próby ucieczki straciły na sile i intensywności. To nie tak, że odpuścił - po prostu napinane wciąż mięśnie i zdarte gardło nie pozwalały mu już dłużej stawiać oporu. Musiał zacząć się uspokajać. Zacząć słuchać tego spokojnego, kojącego głosu. Zwiotczał, zanosząc się płaczem. Ostatecznie w dość dziwny sposób wykręcił się tak, aby schować twarz w materiał na jego piersi, który okazał się dość miękki.
- Boję się - zawodził zachrypniętym głosem, w końcu się do tego przyznając. I jakby magicznie sprawiało to, że czuł się lepiej. - Od samego początku jakiś cichy głos powtarza, że jeśli… jeśli… jeśli się dowiecie, pożrecie mnie. Proszę…
Ale nie dokończył, szlochając jedynie.
Wcześniej nie był świadom jakie konsekwencje niosło za sobą zaniechanie odpowiedniej nauki, praktyce i teorii, zagłębianiu się w obu światach do których Widzący należał. Wcześniej sądził, że strach ten nie jest zakorzeniony, nie stanowi części duszy. Mylił się i to okropnie. Nagromadzone przez lata emocje, stres i strach który przez setki minut wykorzystywały duchy parszywego rodzaju wykiełkował w postaci całkowitego załamania nerwowego. Tak to widział. Liam się mu posypał, czy to dobrze czy źle okaże się. Postawili kroki za szybko, zbyt pewnie, zbyt nieświadomie. Dlatego nie oponował gdy kolejne ciosy sięgały jego skóry znacząc ją krwawymi szramami, pozostawiając sączące się odciski zębów, a w uszach dźwięczał krzyk zmieszany z płaczem. Stał w jednej pozycji, trzymając go i z uporem maniaka powtarzał mu, że nic mu nie grozi, że jest przy nim. I nawet nie kłamał.
Mijały minuty, czas płynął, a on nie wiedział ile tak stali. Uchylił powieki które w którymś momencie samoistnie się przymknęły, a widząc jak ten zaczyna się obracać rozluźnił uścisk po to by zaraz ponownie go mocno przytulić.
- Cały czas jestem przy Tobie. Nic się nie stanie. - Zapewnił już po raz któryś. - Nikt Cię nie pożre, ja tym bardziej nie. Chciałem Cię tu zabrać żeby pokazać drugą stronę medalu, nie żebyś cierpiał. - Pogłaskał go po głowie wtulając się policzkiem w jego rozczochrane włosy. - Wybacz za ten błąd.
W którymś momencie zabrakło mu łez. Wykończony stał więc jedynie, drżąc jeszcze sporadycznie i nie myśląc o niczym przez kolejne kilka minut. W każdej takiej chwili przyczepione do materiału palce zaciskały się, by po chwili rozluźnić. Wsłuchiwał się w głos Strażnika oraz cichy, odległy płacz.
A potem zdał sobie sprawę, co się wydarzyło. Co właśnie zrobił, jak się zachował. W ustach pozostał metaliczny posmak, ale nie umiał ocenić, czy krew należała do niego, czy do Strażnika.
- Przepraszam - szepnął bardzo cicho, mimo iż czuł, że to nie wystarczy.
Obawiał się, co zobaczy, gdy się odsunie, dlatego stał tak, czując się wręcz żałośnie. Wtulił twarz mocniej między fałdy, obejmując go i splatając palce gdzieś na jego plecach.
- Nic się nie stało. Wyjdziemy. - Zapewnił trzymając galaretkę w postaci Widzącego ściśle w ramionach. Jeszcze raz pogłaskał go po głowie po czym spróbował się odsunąć. - Dasz radę iść czy chcesz jeszcze na chwilę usiąść? - Zapytał próbując dostrzec jego oczy i znaleźć w nich jakąkolwiek odpowiedź.
- D-dam - odpowiedział cicho i dość niepewnie.
Jeszcze na moment starał się odwlec chwilę, gdy znów będzie musiał spojrzeć na to wszystko - na Leo, którego zranił, mimo iż ten cały czas próbował mu pomóc, na duchy, które wciąż przechadzały się obok, na obce sobie miejsce przepełnione dziwną, pradawną mocą, o jaką trudno w świecie śmiertelników. Ale może chodziło o coś jeszcze? O fakt, że musi skonfrontować się ze strażnikiem.
Ostatecznie więc puścił go, natychmiast zwieszając oczy na swoje buty. W dość niepewnym, dziecinnym geście ujął mankiet jego stroju, tuptajac obok w kierunku bramy. W pewnej chwili jednak zatrzymał się, odwracając twarzą do monumentalnej, mieniącej się świątyni. Zacisnął wolną dłoń na piersi, na wysokości serca. Wsłuchiwał się w przerażone zawodzenie, które teraz zdało mu się błaganiem o pomoc.
- Kto to? - zapytał czując bardziej smutek niż strach.
Przepełniony winą za własną ignorancję westchnął cicho gdy mogli już ruszyć w drogę powrotną. Tęsknym spojrzeniem powiódł jeszcze na chwilę w stronę korytarza prowadzącego do ogrodów, do sali bankietowej po czym oczy wlepił przed siebie. Nie miał zamiaru na niego patrzeć, dodatkowo go stresować, mówić do niego. Szedł wolnym krokiem w stronę ludzkiej części świata, a później na przystanek i go odprowadzić pod same drzwi. Poprosi go wtedy żeby zwolnił go z konieczności służby i wróci do swojej małej kapliczki, a może zawita jeszcze raz na chwilę tutaj? Byleby nie musieć już nikogo stresować i nikogo zmuszać do robienia tego co satysfakcjonowało go.
Pochłonięty myślami zatrzymał się nieco z opóźnieniem i z dość niezrozumiałą miną powiódł najpierw na Liama, a później na najbliższe otoczenie.
- Ja nic nie słyszę. - Mruknął jeszcze raz się rozglądając. Nic nadzwyczajnego nie dostrzegł.
Nie zdziwiło go to. Może po prostu Leo odpłynął gdzieś myślami? Poza tym pośród tak wielu dźwięków mogło być trudno usłyszeć ten cichy, ale niezwykle czysty i drżący głos.
- Wysłuchaj się - polecił niewiele myśląc. - Ktoś cały czas woła o pomoc… ten sam głos, który powtarzał, że muszę uciekać.
Jego pierś kuła, a on nie był w stanie zrobić kolejnego kroku. Był tchórzem, jasne. Wolał uciekać i się chować, niż stanąć twarzą w twarz z duchem, ale wiedział też, jak to jest, kiedy człowiek zdany jest na siebie, przerażony i bezbronny w obliczu potworności. Jakie okropieństwa musiała przeżywać osoba, która go wolała? Z jakimi wrogami przyszło jej się mierzyć?
No i… teraz nie był sam. Miał Leo.
- Powinniśmy iść.
Strażnik nie oponował, posłusznie dając się prowadzić. Trudno wyjaśnić, w jaki sposób Liam był w stanie przekroczyć korytarz, jakim cudem nie padł na zawał w ogrodach czy nie dostał ataku paniki, gdy mijali tak wiele bądź co bądź strasznie wyglądających duchów. W którymś momencie złapał za poranioną dłoń Leo, który nawet nie pisnął, odszukując w niej, jak i w nawoływaniu, strzępy… nie, to nie była odwaga. To było szaleństwo. Głupota. Pchał się bowiem w sam środek zamieszania – epicentrum diabelnych, w jego rozumieniu, chichotów, śmiechu i krzyków. Ogromny tłum duchów, który otaczał podskakującą ku jego uciesze postać.
Nie rozumiał.
Spoglądając na rozbawione towarzystwo, które przyklaskiwało co kolejnym akrobacją, to znów upadkom, robionym specjalnie, nie potrafił pojąć, jak to piekielnie przerażające widowisko może ich bawić. Nawet Leo uniósł kącik ust, nagle oczarowany dziwnymi pląsami. Czy oni tego nie widzieli? Zaciśniętych pięści skrytych gdzieś w rękawach. Napiętych warg, zmuszających twarz do ciągłego grymasu. Twarzy tak sztucznej, że mogłaby równie dobrze być maską. Drżenia kończyn nie spowodowanego zmęczeniem. I oczu wypełnionych tak ogromnym przerażeniem, że serce samo trzepotało w piersi.
- Dość! Przestańcie, to potworne! - zawołał nagle.
Muzyka ucichła, podobnie jak nawoływania i szepty. Wszystkie oczy zwróciły się na niego, a on pożałował swojej głupoty. Wcześniejszy obiekt zainteresowania wszystkich zamarł.
- Wielebny Widzący - zaczął uniżenie jeden z odważniejszych – i silniejszych – duchów, który przypominał byka odzianego w proste, czarne szaty. - To z pewnością twoja pierwsza wizyta w tym miejscu, więc spieszę wyjaśnić. To tylko takie widowisko, przedstawienie. Choć nie wygląda, nikomu nie dzieje się krzywda.
Kilka postaci zawtórował mu.
- Sam Jose świetnie się bawi, prawda? - zawołała jakaś kobieta, na co postać w środku koła wyciągnęła zza pasa dziwny przedmiot i udała, że podcina sobie gardło.
- Mógłbym umrzeć z radości - odpowiedział, na co tłum ochoczo się zaśmiał. Gdzieniegdzie dało się słyszeć westchnienia “Och, Jose. Ty dowcipnisiu. Toż to łyżka do butów!”
- Dołącz do nas Widzący!
- Tak, tak! Obejrzyj z nami!
Poczuł zbierającą w nim złość i frustrację. Dlaczego oni tego nie widzą?!
- DOŚĆ! - powtórzył, nieświadom tego, że co najmniej połowa zebranych, słabszych istot znalazła się właśnie pod jego panowaniem. - Koniec widowiska! Macie się rozejść! Macie dać mu spokój!
Wiele z nich przeszedł dreszcz. Część w popłochu zniknęła od razu, część dopiero po chwili, a jedynie parę ukłoniło się jeszcze w pożegnaniu, by następnie rozzpłynąć. Po placu zaczęła rozchodzić się plotka o potężnym Widzącym w towarzystwie strażnika. Wiele oczu zaczęło obserwować ich z ukrycia, to znów rzucać ukradkowe spojrzenia.
- Już nic ci nie grozi - jego głos stał się spokojniejszy. - Nie ma się czego bać.
- Nie boję się - odpowiedź padła natychmiast, jakby automatycznie. Liam był pewien, że kłamie. Znał ten głos.
Jose wykonał dziwną sztuczkę, starając się go rozbawić i w ten sposób odwrócić jego uwagę.
- Jeśli to przyznasz, będziemy mogli ci pomóc. Nikt cię nie zaatakuje. - zapewnił go Widzący, nie potrafiąc nie zadrżeć. - Ja także… boję się. Jestem przerażony. Czuję jakby wszyscy wokół mi się przyglądali, jakby tylko czekali, aż stracę czujność, żeby mnie zaatakować. Gdy tylko słyszę jakiś szmer, gdy widzę jakiś cień, kiedy ktoś za mną idzie lub mnie zaczepia… - pokręcił głową, obejmując się ramionami. Uklęknął na ziemi, jakby chciał zniknąć. - Chciałbym uciec gdzieś daleko. Zaszyć się w domu, pod łóżkiem, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Żeby ktoś mnie objął i powiedział, że już wszystko dobrze. Dlatego rozumiem. Naprawdę rozumiem, jak to jest. Ale jeśli będziesz to ukrywał, będzie tylko gorzej. Wtedy nikt ci nie pomoże, nikt nie przyjdzie. To jest przerażające. Okropne. Naprawdę, naprawdę straszne. Ale już wszystko dobrze. Zabierzemy cię stąd, weźmiemy cię w bezpieczne miejsce. Tylko musisz to przyznać. - Wyciągnął w jego kierunku dłonie, jakby niemo zapraszając.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Duch wpatrywał się w niego w milczeniu, a obserwatorzy wstrzymali oddech. Aż nagle…
- Boję się.
Jose cofnął się o parę kroków, uniósł, a następnie obrócił wokół własnej osi, roztaczając wokół siebie zielonkawy dym. Następnie upadł na ziemię, siadając i trzymając się za głowę. Szeptał coś w rodzaju “gdzie ja jestem? Co się stało?”, a jego świński łeb rozglądał się na boki. Tymczasem w stronę Liama już sunął maleńki, mogący mieć co najwyżej pół metra, zielony wąż. Cały zapłakany, powtarzający wciąż i w kółko, że się boi i nie chce tu być. Czarnowłosy zgodnie z obietnicą objął go, pozwalając by gadzie cielsko oplotło jego ręce, a łeb spoczął na ramieniu. Otulił się szatą wierzchnią, zakrywając przerażone zwierzątko i skłaniając, aby schowało się pod nią przed spojrzeniami wszystkich. Zrobiło to chętnie. Zwinęło w kulkę, którą przytulał do piersi. Wstał na chwiejnych nogach.
- Zabierz mnie stąd.
Spojrzał na Leo błagalnym wręcz wzrokiem. Jego ton głosu był niezwykle cichy, a on sam oparł się głową o ramię wyższego mężczyzny, jakby bez tego miał upaść. Kręciło mu się w głowie i było mu słabo. Chciał jak najszybciej stąd odejść.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Wewnętrzna rozterka między poczuciem winy, a zwyczajnym wrażeniem spadającego przez lata rozłąki z ludźmi intelektu targały nim w trakcie całej drogi powrotnej. Starał się go nie trzymać, nie kontrolować ale wzrok co jakiś czas uciekał mu w kierunku… no właśnie. Za kogo obecnie miał Williama? Za przepełnioną strachem i niesłuszną nienawiścią do duchów istotę, której w życiu poskąpiono dobrych doświadczeń i odrobiny zrozumienia? Za pozera? Nie, rany na rękach nie mogły być wynikiem przypadku, zaplanowanego działania, skrupulatnych działań! To był czysty instynkt, panika, puszczające hamulce, nagromadzone odczucia, przelana czara goryczy do całego jego świata. Bolało go to. Jego serce, które z natury było ciepłe i pełne zrozumienia krwawiło mocniej niż liczne zadrapania. Kilkukrotnie musiał westchnąć żeby… nie zrobić czegoś ponownie głupiego, nie zanieść się bólem którego doświadczył z własnej winy, głupoty, uniesienia się dumą i grania idioty ze… strachu?
Zatrzymał się razem z nim. Wraz z jego wzorkiem powiódł po otoczeniu, wsłuchiwał się w gwar rozmów docierających z obu światów. Jeszcze raz wdychał bryzę, niespecjalnie oblizał się na zapach smakowitości. Tym razem on był ślepym głupcem, nie widział i nie rozumiał tego na co wskazywał mu Widzący. I tu tkwił szkopuł ich potencjalnej współpracy, bycia dla siebie drogowskazami, różnymi ścieżkami zbiegającymi się w tym samym punkcie.
- Ktoś kazał Ci uciekać? – Zdziwił się dopiero teraz analizując jego wcześniejsze słowa. Rzeczywiście już któryś raz mówił mu o prowadzonej rozmowie, dywagacjach, obawach które niczym jad wtłaczał ktoś w jego żyły. Nie był jednak w stanie połączyć wątków. Nie był.. och. Zodiak. – Proszę, prowadź. – Wyciągnął do niego dłoń pozwalając mu zadecydować czy zechce go złapać za materiał, za skaleczoną skórę, za jeden tylko palec. A gdy poczuł jego drżące palce zaciskające się na nim pewnie, odwzajemnił ten uścisk nadążając w biegu z powrotem na ucztę duchów.
Nie wiedział, nie rozumiał i nie czuł. Jego oczy śledziły licznych gości, z uwagi na dobre wychowanie przybrał delikatny uśmiech i delikatnie kiwał głową za każdym razem gdy ktoś słał mu pozdrowienia. Zmusił też Liama żeby nieco zwolnili. Szaleńczy bieg mógł im przysporzyć kłopotów, mogli nie dotrzeć do celu, mogli niepotrzebnie wywołać panikę bądź sensację. Mimo tego ufnie spojrzał mu w oczy gdy ten zerknął na niego: „idź, tylko wolniej, jestem za Tobą” gdyby tylko mógł mu to szepnąć do ucha. W końcu, zatrzymali się.
Udeptany skwer na środku ogrodów otulony był dokładnie tym samym, ciepłym światłem, które okalało świątynię. Tu, między spadzistymi dachami pokrytymi dachówką wyraźniej było widać drzwi, to właśnie zza nich docierał zapach, powietrze, przenikały istoty. Wokół zasianych pąków czerwonych i białych róż figlarnie biegały ogniki – małe duszki, pomniejsze istoty wskazujące drogę. Jego oczy szybko jednak przyciągnęła osoba odpowiedzialna za zbiegowisko, za śmiech i rozrywkę.
Błazen, swoją drogą wyśmienity, swoimi poczynaniami raz po raz wywoływał fale śmiechu. Nawet jego kącik ust drgnął, nawet on prychnął cicho rozbawiony na kolejną figlarną anegdotę z przeszłości. Dopiero William kazał się mu zastanowić, opamiętać. Przekręcił głowę, śledził jego spięte mięśnie. Nie odważył się go dotknąć. Oblizał się lekko zdenerwowany, a gdy Widzący rozpędził duchy, gdy otuliła go szczelna łuna mocy która zaraz dosięgła swymi mackami wszystkie istoty, zadrżał jakby ktoś przejechał lodem po jego karku. Zabolało. Szpilka wbita w serce była gwoździem do trumny pomniejszych duszków – były na jego skinienie. Spłoszyły się niczym łanie przed drapieżnikiem na tylko jedno sapnięcie Widzącego, a on jedynie groźnie obejrzał się przez ramię. Nikt nie oponował.
Później już tylko mógł obserwować. Mógł z uchylonymi ustami przyglądać się jak w pewien pokrętny sposób William odprawia… nie, to nie był rytuał. To było szczere zrozumienie, przejęcie władzy nad Zodiakiem w sposób na który nikt przez wieki nie wpadł. W pewien sposób zaprzyjaźnił się z nim? Dał mu na pewno komfort. Ale w takich słowach... Zrobił to tak… niesamowicie. Chyba na chwilę zapomniał oddychać oglądając spektakl mocy, emocji, siły jaka drzemała w jego duszy ale i miłosierdzia w sercu. Zwykłej ludzkiej strony, siły Widzącego, dobra młodego serca i umysłu godnego genialnego taktyka. Poza tym było duszno, energia wibrowała w powietrzu dając jasno do zrozumienia, że wszyscy mają się trzymać z daleka, przyduszała go aż do chwili gdy z ciała ducha nie wyłonił się Wąż. Mały, zielony, niepozorny. Teraz już nawet nie krył się ze swoim zdziwieniem, usta jeszcze mocniej się rozchyliły.
William po prostu pokonał Zodiak. Nie. On pozwolił mu dokonać wyboru takiego jaki ten chciał oglądać w rezultacie. Dopiero teraz zrobił wydech. Gdy jasne oczy spoczęły na nim wyczekując reakcji aż się zmieszał, zawstydził, próbował ogarnąć przez co zamrugał.
- Jak sobie życzysz. – Skłonił się przed nim po czym pozwolił żeby z łoskotem łamanych kości wyrosły mu skrzydła. Nie pokazywał po sobie bólu i zniesmaczenia, częściowa forma była niekomfortowa ale nie wyobrażał sobie innej możliwości jak wziąć go… jak księżniczkę. – Pozwól. – Ostrzegł go zanim w sprawnym ruchu wziął go na ręce. Jeden zamaszysty trzepot piór wzbijający w powietrze tabuny pyłu i zrównali się z wielką bramą. Rzucił jej jeszcze tęskne spojrzenie, delikatnie skłonił głowę po czym ruszył w przeciwnym kierunku nabierając tak na wysokości jak i równości lotu. Wielkie skrzydła czarne jak niebo pozbawione gwiazd niosły ich nad rozświetlonym miastem. Mocno go przyciskał do piersi, nie pozwalał żeby czuł dyskomfort szczególnie, że sunęli gładko jak statek po spokojnych wodach. Dopiero lądowanie było twarde, a mocne uderzenie o asfalt wprawiło go w lekką wibrację. Chowanie skrzydeł było dokładnie tak samo nieprzyjemne jak ich wyciąganie przy czym, tym razem lekko pobladł. Postawił go zanim się nie zachwiał po czym spojrzał na gmach kamienicy. Miał zamiar odprowadzić go pod same drzwi, do środka mieszkania, a później…
- Pozwolisz mi odejść? – Zapytał gdy drzwi zamknęły się za jego plecami, a on z ledwością powstrzymał się żeby się o nie nie oprzeć. Łopatki go paliły podobnie żywym ogniem co sumienie, nie docenił go i bardzo tego żałował. Potrzebował spalić się ze wstydu i zastanowić nad tym jaką strategię obrać. Od czego zacząć przeprosiny.
Był wykończony. Psychicznie. Fizycznie. Nie było różnicy. Słońce dawno zaszło, spowijając mieszkanie w ciemnościach. Zapalił jedno ze świateł łokciem, bo ręce wciąż zajęte miał wężem.
- Pomożesz mi? - zapytał, zamiast odpowiedzieć. – Chciałbym go gdzieś położyć. Zdejmiesz mi ten dziwny płaszcz i ułożysz go na stoliku? Proszę.
W rzeczywistości chciał go po prostu zatrzymać przy sobie. Poza tym... dopiero teraz widział, jak koszmarnie wyglądały jego dłonie i policzek, który musiał podrapać. Pod paznokciami z pewnością miał zaschniętą krew.
- Jeżeli mogę zasugerować… – Mruknął podchodząc do niego bez zbędnych dyskusji i po rozpięciu płaszcza ściągnął go z jego ramion i odwiesił na wieszak przy drzwiach. – Widziałem, że masz tekturowe pudełko. Jeżeli je zapieczętujesz to dasz mu jednocześnie bezpieczne miejsce i wyciszysz jego moc. Uspokoisz i jego i siebie. – Mruknął, a otrzymując niemą zgodę poszedł po wspomniane pudełko i czarny flamaster który znalazł na jego stanowisku szkicowniczym. Dodatkowo, nieco niepotrzebnie ale chodziło o pewnego rodzaju komfort, pudełko wyłożył kawałkiem szmaty, a podając mu mazak narysował wzór na kartce prosząc o odwzorowanie.
Był dość sceptyczny co do tej metody. Sam gad poruszył się nerwowo, gdy tylko poczuł, że nie ma już płaszcza. Otworzył wężowe ślepia i prześliznął się na ramię, obserwując ich. Liam posłusznie odwzorował symbol. Jedyne, na co nie mógł się zgodzić...
- Może jednak dam mu jakąś koszulkę czy coś? Wygląda, jakby miał zmarznąć w czymś takim.
Poza tym... ten dziwny kawałek materiału, który znalazł kiedyś pod zlewem i wrzucił do pralki, nie wyglądał zbyt zachęcająco. Zdjął więc to, co miał na sobie i razem z Zodiakiem łożył w pudełku.
- W porządku, teraz będzie ci miło i bezpiecznie. Nikt poza tobą nie będzie tam leżał.
Zielone ciało prawie natychmiast zniknęło w fałdach ubrania.
- Hej... - zaczął. – Czy... Może zaczekasz jeszcze chwilę. To przeze mnie więc... opatrzę cię - dość ostrożnie dobierał słowa, nie bardzo wiedząc, co powinien powiedzieć i jak. – Jestem w tym całkiem niezły no i... przepraszam.
- Hym? – Podniósł na niego spojrzenie po tym jak chwilę niczym zahipnotyzowany patrzył jak Zodiak po prostu słucha Liama. Później jednak pudełko zostało przymknięte, bezpiecznie postawione na stoliku i zadziałała pieczęć, otrząsnął się. – Ach, mówiłem, że nic nie szkodzi. Bywało już gorzej. – Uśmiechnął się do niego blado widząc, że wszystkie nabyte tego wieczora rany zdążyły już zaschnąć. – Może… zaparzę nam herbaty? Tobie. Dobrze Ci zrobi teraz coś ciepłego. – Zaproponował jeszcze tym razem nie czekając na jego pozwolenie. Podszedł do aneksu i wstawił czajnik wody. Wyciągnął zaparzarkę do której wsypał suszoną mieszankę z zieloną herbatą i przygotował mu spory kubek. Na lepszy sen. – Zodiak będzie spokojny, nie będzie Ci już mieszał, tylko może go nie wypuszczaj zanim go nie zapieczętujemy w naczyniu?
Mimo iż Strażnik mówił, że nie szkodzi, wciąż czuł się winny. A zarazem był niezwykle wdzięczny. Wykręcając palce nerwowo, zerkał na ducha, dopóki ten nie zaproponował herbaty.
- Nam. Poproszę. Wolałbym... nie zostawać z nim sam – przyznał, po czym... – Ja może... pójdę się... No. Zaczekaj chwilę.
I zniknął w łazience, wcześniej zbierając jeszcze jakieś rzeczy. Miał nadzieję, że Leo faktycznie go nie zostawi tak bez pożegnania - przecież obiecał mu herbatę... Mimo to możliwie najszybciej ogarnął się, załatwił co trzeba i wyszedł, prawie od razu rozglądając się za nim. A gdy faktycznie go dostrzegł, odetchnął. Mówił, że nie musi, ale wciąż... znalazł apteczkę za makaronami i ryżem, po czym rozłożył najważniejsze rzeczy na stoliku, wskazując dłonią, aby usiadł.
Gdy tylko Liam zniknął za drzwiami łazienki on wyciągnął drugi kubek, a suszoną mieszankę przesypał do małego czajniczka. To go zalał wrzątkiem, a przenosząc wszystko na stolik pozwolił się zaparzyć. W tym czasie sam się nieco ogarnął. Zdjął szeroki pas i płaszcz wierzchni zostając jedynie w zwiewnej koszulki z głębokim dekoltem zawiązanym na sznurkach. Rękawy białego materiału lekko splamione były krwią, szczęśliwie sięgały do łokci więc całe nie nasiąkły. Zdjął buty bo skoro miał zostać na chociaż jedną porcję kawy będzie kulturalny, a gdy niespodziewanie pojawił się ponownie William z kropelkami wody spływającymi z włosów, wykonał jego prośbę i usiadł na kanapie. Cudownej kanapie na której się rozluźnił. Niech mu jeszcze da kocyk i padnie spać przed pierwszym łykiem.
- Skoro nalegasz. – Wyciągnął przedramiona na udach odwracając je wierzchnią częścią ku górze i pozwolił żeby szczypiąca woda utleniona wymyła zarazki. W tym czasie zjechał nieco niżej, głowa opadła mu do tyłu, a oczy lekko przymknęły.
- Przepraszam Cię. – Mruknął w końcu gdy Liam zajęty był jego ranami. Wyswobodził przy tym jedną dłoń którą zaczesał mu mokry kosmyk za ucho po czym wytarł mu kropelkę z policzka nie wiedząc na ile może i powinien go po nim pogłaskać. – Bardzo mocno Cię zignorowałem, próbowałem zrobić wszystko po swojemu i wyszło koszmarnie. Niesamowicie sobie poradziłeś, jestem pod Twoim ogromnym wrażeniem. – Uśmiechnął się do niego delikatnie, przepraszająco, ciepło. Jeżeli się wystraszy wyjdzie. Ale wyrzucenie tego co leżało mu na żołądku było konieczne.
Wyglądało to gorzej, niż się spodziewał. Nie raz już opatrywał skaleczenia, kiedy to wracał cały pokiereszowany po ucieczkach przez lasy. Pierwszy raz jednak opatrywał kogoś. Był z siebie dość dumny.
Spiął się, czując, jak coś go dotyka. Uniósł wzrok na ofiarę swojej paniki, ale nic nie powiedział. Po prostu zamarł na moment, nie rozumiejąc, dlaczego Strażnik to robi. Chyba pierwszy raz widział, aby jakikolwiek duch zachowywał się tak... miło. Leo w ogóle bardzo się różnił od tych, które spotkał. No i... nie przywykł do tak ciepłego uśmiechu. Zmieszał się wyraźnie, rumieniąc przy tym. Pospiesznie owinął mu dłoń bandażem, po czym sięgnął do tej z policzka.
- Bo byłeś obok - mruknął bardzo cicho i niewyraźnie, zaraz zmieniając temat. – Kiedy byłem mały, w naszym domu zamieszkał duch. Wyglądał koszmarnie, jak stary dziad z wykrzywionym, zmarszczonym pyskiem wilka. Powtarzał, że nienawidzi dzieci i ganiał mnie po całej okolicy. Chował się pod łóżkiem, wyskakiwał zza rogu lub ze ściany. Szczególnie dokuczał mi w nocy. Byłem przerażony. Ale wiedziałem, że jeśli powiem matce, nic się nie zmieni. Ona ich nie widzi, uznałaby, że kłamię. Jak zawsze. Komu bym nie powiedział, nikt nie był w stanie nic z tym zrobić. - Opowiadał, nie przestając wpatrywać się w opatrywane rany. – Dlatego udawałem, że wszystko jest w porządku. A potem zdarzył się wypadek. Przeprowadziliśmy się. Nie widziałem go więcej.
Skończył. Sięgnął więc po plaster, aby zakryć nim ranę na policzku Strażnika. Nie był pewien, w jakim dokładnie celu mu to opowiadał. Sytuacja z wężem przypomniała mu tamte wydarzenia. Czy gdyby wtedy miał kogoś, kto odgoniłby złego ducha, wszystko potoczyłoby się inaczej?
- Hej a nie chciałbyś... zostać póki... nie zasnę?
Tego dnia i tak był wystarczająco żałosny, by móc sobie pozwolić na tak dziecinne pragnienie. Spojrzał w te ciepłe tęczówki nieśmiało.
- To nie musi tak wyglądać. – Przyznał po tym jak go bardzo dokładnie wysłuchał chociaż, jego postawa na to nie wskazywała. Gdy go przeprosił, chociaż nie czuł wyraźnej ulgi, ponownie opadł przymykając oczy. – Podejrzewam, że tego nie zauważyłeś ale dzisiaj, wszystkie duchy o słabej woli w pełni się Tobie poddały. Natomiast te na które wpłynąć należy w inny sposób, z przerażeniem od Ciebie uciekały. Nawet ja miałem ciarki. – Zerknął na niego z lekkim uśmiechem po czym niechętnie się podniósł, tylko po to żeby nalać herbaty. Dwie duże porcje w tym jeden kubek od razu mu podał.
- Zostanę. Ale nie obiecuję, że nie przysnę. – Przyznał się bez bicia, że był podobnie do niego wykończony. Za to z przyjemnością i rozbawionym uśmiechem zerknął na opatrunki. – Wyborna robota, nie podoba mi się, że masz taką wiedzę. – Dodał jeszcze zanim nie posiedzieli chwilę w ciszy, a później nie zaczęli rozkładać łóżka. W międzyczasie on się nieco ogarnął, obmył w szczególności twarz i szyję oraz przebrał dopasowane spodnie na nieco luźniejsze, krótkie dresy. Tylko do siedzenia – powtarzał sobie i jemu. Problem pojawił się gdy usiadł na rozłożonym łóżku, przykrył się kołdrą i mimo lecącego filmu zaczął odpływać. Za ciepło i za wygodnie.
O tej porze w telewizji nie było zbyt dużego wyboru, dlatego zdecydowali się na włączenie jakiejś platformy, gdzie mieli większy wybór - znaczy Liam miał, bo to on dzierżył pilota. Ostatnio często właśnie tak wyglądały jego wieczory. Robił coś tak długo, aż nie był na tyle wykończony, by w spokoju usnąć. Chociaż dzisiaj... zdawało mu się, że i z tym będzie problem.
Kilka razy zdarzyło się, że zamykał oczy, nie zwracając większej uwagi na to, co akurat gadał Osioł, kiedy to wraz z Ogrem szli do zamku. I gdy już miał odpłynąć, nagle całe jego ciało spinało się na jakieś jedno, nie do końca jasne wspomnienie któregoś z duchów. Podskakiwał mimowolnie, szeroko otwierając oczy i rozglądał się. Jak można było się domyśleć - nikogo poza Leo i drzemiącym gdzieś w jego koszuli Wężem nie było. Podgłośnił odrobinę, jakby w ten sposób chcąc uniknąć sytuacji, gdy pomyliłby hulanie wiatru za oknem z szeptami i krzykami.
Kolejny raz.
Jeszcze jeden.
Duchy tłumnie otaczające towarzysza o twarzy świni, który podcina sobie gardło. Duchy, które śmieją się, gdy ten tańczy, wykrzywiając pysk przerażająco. Duchy na kamieniach. Duchy między ludźmi. Duchy ganiające go po starym mieszkaniu.
Podniósł się niespodziewanie, cały zlany potem. Nie potrafił o nich nie myśleć. Shrek uratował Fionę z wieży. Właśnie pompowali żabę i węża, by wręczyć je drugiej osobie.
- Śpisz? - szepnął, mimo iż gdyby wychylił się nieznacznie w prawo, mógłby zerknąć na jego profil.
- Nie śpię. – Zerwał się po raz kolejny tego wieczora. Liam był koszmarny. Znaczy, nie on. Jego sen. To już któryś raz w przeciągu ostatnich czterdziestu minut gdy zrywał się prawie, że z krzykiem na ustach. – Nie śpię. – Powtórzył przeciągając się. Nie no, miał tego dosyć. Odłożył kubek po czym wdrapał się do niego na czworaka, położył się mu za plecami i wcisnął rękę pod głowę. – Spokojnie. Nikt tu nie przyjdzie. Żaden duch nie odważy się do Ciebie zbliżyć. Nie pozwolę. – Zapewnił ziewając, przyciągnął go jeszcze mocniej do siebie, otulił ich porządnie kołdrą. – Pozwól sobie odpocząć, pozwól na sen. Jestem przy Tobie.
Chciał w to wierzyć - że jest bezpieczny, że w razie czego Leo by mu pomógł. Nie miał podstaw, by sądzić inaczej. Szczególnie po dzisiaj. Być może pierwsze ich spotkania nie były najlepsze, w końcu Strażnik straszył go, atakował i... cóż. Miał mu wiele do zarzucenia.
A mimo to odwrócił się powoli, zaciskając oczy, jakby to miało sprawić, że nie zostanie oceniony. Tak dawno... nie, nie pamiętał już, kiedy ostatnio tak z kimś leżał. Czy w ogóle. Przecież Leo też jest duchem - powtarzał sobie, a mimo to wtulał się w niego niczym wystraszone dziecko, które szuka bezpieczeństwa w ramionach matki. Pachniał jakoś dziwnie, na co skrzywił się, delikatnie unosząc, aby schować nos gdzieś w okolicy jego szyi. Ta zaś pachniała mydłem. No niech już będzie.
Nie miał pojęcia, co zrobić z rękoma. Też powinien go objąć? A może przytulić je do siebie? Było mu niewygodnie. W ogóle nie miał poduszki, leżał krzywo, tracił czuje w nodze. Naprawdę, naprawdę okropnie. Niemożliwe, żeby zasnął w takiej pozycji.
Jedno oczko się klei.
Drugie oczko się klei.
Jedna powieka się zamyka powoli, powoli... och, czy teraz dołącza do niej druga? Usteczka uchylają się delikatnie, a wydostające się z nich ciche, senne westchnienie otula skórę starszego mężczyzny. Dłonie bez udziału myśli spływają na wygodne pozycje, a jedna z nich zakrada się, niby chłodny wiatr odnajdujący lukę w szaliku, aby przesunąć swą grzywą po rozpalonym licu. Gdzie wędruje? Paliczki odnajdują cel, drgając nieznacznie - może z ekscytacji? Delikatnie jak opadający płatek śniegu muskają zranione odpowiedniczki. Wplatają się między nie, ukrywają. Kiedy ta się tam znalazła? W dogodnym do pochwycenia miejscu. A może to wcale nie tak? A może to ta uwolniona spod jarzma rozsądku dłoń siłą nakazała tej należącej do leżącego obok mężczyzny zaleźć się tak blisko? Tak, by mogła raz jeszcze poczuć to, co wieczorem. By mogła poradzić coś na tęsknotę, którą czuła od tamtego czasu. Spleść się z nią ufnie. Zachłannie.
- Śpij dobrze. Odpoczywaj.
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Hellow~ Pomimo bliskości drugiej osoby, której w jego życiu nigdy nie było, Liam śnił koszmary. Pełne duchów, które go porywają, diabolicznego śmiechu, czegoś, co nie chce go wypuścić, makabrycznych scen i wspomnień sny. Te ostatnie były najgorsze. Nagle, jakby za sprawą dzisiejszych zdarzeń, wszystkie skrywane od lat w szafie trupy rozsypały się po ziemi, przypominając mu, że od samego początku stanowił jedynie łatwy cel dla tych istot. Że żył w wiecznym zagrożeniu, że tak naprawdę wielokrotnie ocierał się o śmierć i jeśli tylko miałby mniej szczęścia – nie byłoby go tu.
Że od samego początku był bezbronny, słaby i zdany na ich łaskę.
Budził się jeszcze wielokrotnie – za każdym razem jednak otulany bezpiecznymi ramionami był odprowadzany znów do krainy, w której…. Nie płakał, zupełnie jakby wieczorny wybuch osuszył jego kanaliki łzowe czyniąc je niezdatnymi do pracy. Zamiast tego w pewnej chwili zaczął powtarzać, że nie chce zasypiać. Kuląc się, jakby chciał być możliwie najmniej widoczny, mówił, że tam będzie bezbronny – bez ładu i składu mamrotał, że tam go dopadną. W odpowiedzi dostawał uspokajające słowa i kojący ton głosu oraz gesty, które przypominały mu o ogromnym zmęczeniu z którym nie sposób walczyć. Choć z początku było trudno, w pewnym momencie zaczynał wierzyć w zapewnienia, że nikt nie przyjdzie i w razie czego Leo go obroni, co skutkowało posłusznym ułożeniem głowy na poduszcze i nerwowym odszukaniem ciepła, które miało być jego wybawicielem i oznaczało, że być może obietnica nie jest jedynie słowem rzucanym na wiatr.
Jeden tylko raz pomylił go z istotą, która jeszcze przed sekundą trzymała jego ciało w swych zębiskach. Spanikowany próbował uciec, odsunąć się, nie do końca jeszcze zdając sobie sprawę, że to była jedynie jakaś mara. O mało co nie spadł z posłania, czy nie zaczął raz jeszcze go atakować, choć z jego ust popłynęły podobne groźby. Ale nawet wtedy – zamiast posłuchać przerażonego, drżącego głosu, który mówił, aby odszedł i zostawił go w spokoju – Strażnik cierpliwie przekonał go, że to był tylko sen oraz ponownie uspokoił. Ile razy tej nocy to mówił? Trudno zliczyć, tak samo jak znaleźć odpowiedź na pytanie, ile razy budził się naprawdę, a ile tylko we śnie. Cała noc niby smoła zlewała się w jedno i zaczynał sądzić, że poranek nie nadejdzie dla niego.
Aż w końcu William był na tyle wykończony, że nie śniło mu się już nic.
Czuł się tak, jakby prawie w ogóle nie spał. Trochę jak człowiek, który budzi się po imprezie noworocznej, rozejrzał się bardzo nieprzytomnie po otoczeniu, mrużąc oczy. Choć trzeba przyznać, że w jego przypadku ból głowy nie był spowodowany kacem, a całym tym zdenerwowaniem i niewyspaniem. Niespiesznie usiadł, starając się odgonić obrazy poprzedniej nocy, które wywoływały w jego ciele dreszcze. Lewa dłoń niezwykle naturalnie przesunęła po ciepłym jeszcze miejscu obok, które było puste.
Ach tak.
Leo.
Przecież mówił, że wróci do siebie, gdy tylko uda mu się zasnąć.
O to mu chodziło, no jasne. W końcu jakby nie patrzeć – to on był sprawcą całego zamieszania i to za jego namową udał się do świątyni opanowanej przez duchy. Z drugie jednak strony to także on przyjął na siebie jego atak atak agresji, gdy sądził, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, jak i spędził całą noc na uspokajaniu go. Dziwne poczucie winy wymieszane z zawodem i nagłą tęsknotą do ciepła, którego nikt nigdy wcześniej nie zaoferował mu w podobnej sytuacji, rozlała się w piersi Widzącego. Kierowany impulsem sięgnął po poduszkę, na której spał strażnik i wyczuwając jeszcze nikłą woń mydła oraz ten specyficzny zapach, który – mimo pierwszego złego wrażenia – nagle dobrze mu się skojarzył wtulił w nią twarz, przyciskając do siebie możliwie najbardziej, jak się dało. Zupełnie jakby nie do miękkiego materiału się przytulał, a do samego Leo.
W końcu jednak trzeba było porzucić podobną praktykę z delikatnym rumieńcem, który oznaczał, że mimo wszystko student zdawał sobie sprawę, co też wyczynia. Ten jedynie przybrał na intensywności, gdy po odsunięciu od oczu materiału, jego tęczówki spotkały się z tymi złotymi, żarzącymi się dziwnym światłem. Natychmiast odwrócił spojrzenie, czując, jak serce zamiera, by następnie rozpocząć dobijanie się do jego żeber, jakby w wyrazie wdzięczności chciało wyskoczyć z jego piersi i wtulić się w te szerokie ramiona, znaleźć miejsce na obojczykach i…
AAAAAAAA
o czym on myśli.
No przecież to jasne, że Duch zrobił to tylko dlatego, że czuł się winny, że go poprosił i bądź co bądź tak należało, no i pewnie też była to kwestia tego, że jakby nie patrzeć był Widzącym, więc jemu zależało, aby był w dobrej kondycji, bo trzeba złapać zodiaki, a tylko on może to zrobić no i pewnie było mu go żal, bo był taki żałosny i zachował się jak dziecko, a poza tym to była jego wina, że się tam znaleźli no i może jeszcze chodziło o to, że chciał pilnować tego węża, co go złapali, a może go irytował tym, że ciągle się budził, albo…
Miliony prób racjonalizacji przelatywało przez głowę Liama, a każda coraz mniej prawdopodobna, to znów zahaczająca o ten sam temat i niczym Uroboros zakręcająca się w nieprzerwanym cyklu.
Gdy tak siedział z twarzą skrytą w dłoniach, coś sprawiło, że posłanie ugięło się w pewnym miejscu. Pomiędzy palce wkradał się smakowity zapach jajecznicy, jakby przypominający, że ostatnim posiłkiem były znalezione na ludzkim festynie przekąski. Będąc ofiarą takiego kuszenia, nie mógł nie odsunąć dłoni. Błękit spotkał się raz jeszcze z sylwetką Leo, muskając ją nieśmiałymi spojrzeniami. Nie tak dawno jeszcze udawało mu się znaleźć w nich tak wiele troski i naturalności – dlaczego więc teraz zdawały się tak odmienne? A może to nagły przypływ racjonalności sprawiał, że wspomnienia o przeszłych zdarzeniach nabrały barwy onieśmielenia i zakłopotania? Choć do tej pory niezwykle łatwo przychodziło my przywdzianie maski lekkoducha, który jest w stanie obrócić w żart podobne zdarzenie i puścić je w niepamięć, teraz mimo prób czuł jedynie, że utracił tę zdolność bezpowrotnie.
Coś dotknęło go po policzku, a on nie był w stanie pojąć, dlaczego. Na twarzy Strażnika nie znalazł ni krzty groźby czy niebezpiecznego błysku, jak dawno temu, gdy dzielili podobną bliskość po raz pierwszy. Nie zgodnie z jego wolą, bo wtedy miał nadzieję znajdować się możliwie najdalej, jak się tylko dało. Teraz jednak… sam nie wiedział. Być może właśnie dlatego jego reakcją nie było odsunięcie się, czy nagłe zamarcie? Nie mając nawet pojęcia, że jest w stanie zachować się w podobny sposób, zaśmiał się nerwowo i głośno, skacząc wzrokiem między złotymi oczami, a jego dłonie zacisnęły się na kołdrze, która wciąż zasłaniała go do pasa. Nie rozumiał, co się dzieje. Nie miał pojęcia, na co czeka i dlaczego mu na to pozwala.
Że od samego początku był bezbronny, słaby i zdany na ich łaskę.
Budził się jeszcze wielokrotnie – za każdym razem jednak otulany bezpiecznymi ramionami był odprowadzany znów do krainy, w której…. Nie płakał, zupełnie jakby wieczorny wybuch osuszył jego kanaliki łzowe czyniąc je niezdatnymi do pracy. Zamiast tego w pewnej chwili zaczął powtarzać, że nie chce zasypiać. Kuląc się, jakby chciał być możliwie najmniej widoczny, mówił, że tam będzie bezbronny – bez ładu i składu mamrotał, że tam go dopadną. W odpowiedzi dostawał uspokajające słowa i kojący ton głosu oraz gesty, które przypominały mu o ogromnym zmęczeniu z którym nie sposób walczyć. Choć z początku było trudno, w pewnym momencie zaczynał wierzyć w zapewnienia, że nikt nie przyjdzie i w razie czego Leo go obroni, co skutkowało posłusznym ułożeniem głowy na poduszcze i nerwowym odszukaniem ciepła, które miało być jego wybawicielem i oznaczało, że być może obietnica nie jest jedynie słowem rzucanym na wiatr.
Jeden tylko raz pomylił go z istotą, która jeszcze przed sekundą trzymała jego ciało w swych zębiskach. Spanikowany próbował uciec, odsunąć się, nie do końca jeszcze zdając sobie sprawę, że to była jedynie jakaś mara. O mało co nie spadł z posłania, czy nie zaczął raz jeszcze go atakować, choć z jego ust popłynęły podobne groźby. Ale nawet wtedy – zamiast posłuchać przerażonego, drżącego głosu, który mówił, aby odszedł i zostawił go w spokoju – Strażnik cierpliwie przekonał go, że to był tylko sen oraz ponownie uspokoił. Ile razy tej nocy to mówił? Trudno zliczyć, tak samo jak znaleźć odpowiedź na pytanie, ile razy budził się naprawdę, a ile tylko we śnie. Cała noc niby smoła zlewała się w jedno i zaczynał sądzić, że poranek nie nadejdzie dla niego.
Aż w końcu William był na tyle wykończony, że nie śniło mu się już nic.
Czuł się tak, jakby prawie w ogóle nie spał. Trochę jak człowiek, który budzi się po imprezie noworocznej, rozejrzał się bardzo nieprzytomnie po otoczeniu, mrużąc oczy. Choć trzeba przyznać, że w jego przypadku ból głowy nie był spowodowany kacem, a całym tym zdenerwowaniem i niewyspaniem. Niespiesznie usiadł, starając się odgonić obrazy poprzedniej nocy, które wywoływały w jego ciele dreszcze. Lewa dłoń niezwykle naturalnie przesunęła po ciepłym jeszcze miejscu obok, które było puste.
Ach tak.
Leo.
Przecież mówił, że wróci do siebie, gdy tylko uda mu się zasnąć.
O to mu chodziło, no jasne. W końcu jakby nie patrzeć – to on był sprawcą całego zamieszania i to za jego namową udał się do świątyni opanowanej przez duchy. Z drugie jednak strony to także on przyjął na siebie jego atak atak agresji, gdy sądził, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, jak i spędził całą noc na uspokajaniu go. Dziwne poczucie winy wymieszane z zawodem i nagłą tęsknotą do ciepła, którego nikt nigdy wcześniej nie zaoferował mu w podobnej sytuacji, rozlała się w piersi Widzącego. Kierowany impulsem sięgnął po poduszkę, na której spał strażnik i wyczuwając jeszcze nikłą woń mydła oraz ten specyficzny zapach, który – mimo pierwszego złego wrażenia – nagle dobrze mu się skojarzył wtulił w nią twarz, przyciskając do siebie możliwie najbardziej, jak się dało. Zupełnie jakby nie do miękkiego materiału się przytulał, a do samego Leo.
W końcu jednak trzeba było porzucić podobną praktykę z delikatnym rumieńcem, który oznaczał, że mimo wszystko student zdawał sobie sprawę, co też wyczynia. Ten jedynie przybrał na intensywności, gdy po odsunięciu od oczu materiału, jego tęczówki spotkały się z tymi złotymi, żarzącymi się dziwnym światłem. Natychmiast odwrócił spojrzenie, czując, jak serce zamiera, by następnie rozpocząć dobijanie się do jego żeber, jakby w wyrazie wdzięczności chciało wyskoczyć z jego piersi i wtulić się w te szerokie ramiona, znaleźć miejsce na obojczykach i…
AAAAAAAA
o czym on myśli.
No przecież to jasne, że Duch zrobił to tylko dlatego, że czuł się winny, że go poprosił i bądź co bądź tak należało, no i pewnie też była to kwestia tego, że jakby nie patrzeć był Widzącym, więc jemu zależało, aby był w dobrej kondycji, bo trzeba złapać zodiaki, a tylko on może to zrobić no i pewnie było mu go żal, bo był taki żałosny i zachował się jak dziecko, a poza tym to była jego wina, że się tam znaleźli no i może jeszcze chodziło o to, że chciał pilnować tego węża, co go złapali, a może go irytował tym, że ciągle się budził, albo…
Miliony prób racjonalizacji przelatywało przez głowę Liama, a każda coraz mniej prawdopodobna, to znów zahaczająca o ten sam temat i niczym Uroboros zakręcająca się w nieprzerwanym cyklu.
Gdy tak siedział z twarzą skrytą w dłoniach, coś sprawiło, że posłanie ugięło się w pewnym miejscu. Pomiędzy palce wkradał się smakowity zapach jajecznicy, jakby przypominający, że ostatnim posiłkiem były znalezione na ludzkim festynie przekąski. Będąc ofiarą takiego kuszenia, nie mógł nie odsunąć dłoni. Błękit spotkał się raz jeszcze z sylwetką Leo, muskając ją nieśmiałymi spojrzeniami. Nie tak dawno jeszcze udawało mu się znaleźć w nich tak wiele troski i naturalności – dlaczego więc teraz zdawały się tak odmienne? A może to nagły przypływ racjonalności sprawiał, że wspomnienia o przeszłych zdarzeniach nabrały barwy onieśmielenia i zakłopotania? Choć do tej pory niezwykle łatwo przychodziło my przywdzianie maski lekkoducha, który jest w stanie obrócić w żart podobne zdarzenie i puścić je w niepamięć, teraz mimo prób czuł jedynie, że utracił tę zdolność bezpowrotnie.
Coś dotknęło go po policzku, a on nie był w stanie pojąć, dlaczego. Na twarzy Strażnika nie znalazł ni krzty groźby czy niebezpiecznego błysku, jak dawno temu, gdy dzielili podobną bliskość po raz pierwszy. Nie zgodnie z jego wolą, bo wtedy miał nadzieję znajdować się możliwie najdalej, jak się tylko dało. Teraz jednak… sam nie wiedział. Być może właśnie dlatego jego reakcją nie było odsunięcie się, czy nagłe zamarcie? Nie mając nawet pojęcia, że jest w stanie zachować się w podobny sposób, zaśmiał się nerwowo i głośno, skacząc wzrokiem między złotymi oczami, a jego dłonie zacisnęły się na kołdrze, która wciąż zasłaniała go do pasa. Nie rozumiał, co się dzieje. Nie miał pojęcia, na co czeka i dlaczego mu na to pozwala.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Sądząc, że zostanie na noc w ciepłych połach kołdry, które szczelnie otulając jego ciało przyniosły by mu ukojenie na długie godziny nie wziął pod uwagę Liama. Widzącego, który niewychowany w symbiozie ze światem duchów doznał dzisiaj ogromnej krzywdy. Sprowadzonej ręką Strażnika, który to powinien o niego dbać. A nie próbować wywołać w nim zawał serca.
Patrzenie na kolejne i kolejne ataki paniki które pod osłoną nocy przetaczały się przez szczupłe ciało bruneta łamało mu serce. To samo serce które odrętwiałe zimnem umierało od stuleci w samotności, cierpiąc na rany nie chcąc się zagoić, obecnie gorało zaskakującym żarem, godnym lat jego świetności. Ciepłem, wyrozumiałością i miłością, których nie czuł od tysięcy dni. Był bardziej podobny do siebie niż w ostatnim czasie, a to przekładało się na kolejne cierpliwe pobudki, ciasne trzymanie w ramionach targanego spazmami ciała, ścieranie łez z zaróżowionych policzków i całowanie po ciemnych włosach. Należało się mu. Brak snu, ból patrzenia na to do czego doprowadził. Należał się też Williamowi. Spokojnie znosząc to co się działo, przykre słowa i gesty. Był w końcu jego i wreszcie to pokazał.
Obydwaj zasnęli dopiero nad ranem. Pozwolił się wtulić, wczołgać na siebie, chować dłonie pod materiałem koszulki i czerpać ciepło bezpośrednio ze skóry. Sam padł jak nieprzytomny w pół głaskania go po plecach i obudził dopiero w momencie gdy pierwsze promienie słońca zechciały połechtać mu twarz. Nie spodobało się mu to i z kwaśną miną spojrzał w stronę okna. Chwilę rzucał piorunami w stronę gazowego olbrzyma po czym padł na poduszkę pocierając zmęczoną twarz. To już lepiej spało się na grzędzie w lodowatej krypcie.
Mimo okropnej nocy którą będzie sobie wyrzucał jeszcze długi czas, postanowił zacząć nowy rozdział dobrze. Porządnym śniadaniem, herbatą, spokojną bajką w tle i ciepłym prysznicem. Tylko, że przydałoby się… ciepłe bułki!
Wstał. Niechętnie i z ogromnym ociąganiem. Opatulił go porządnie kołdrą, odgarnął kilka kosmyków które mogłyby mu przeszkadzać i jeszcze raz pogłaskał go po policzku. Później wziął prysznic, ubrał się i wyszedł do sklepu niedaleko po świeże pieczywo planując zrobienie najpyszniejszej jajecznicy jaka kiedykolwiek skalała podniebienie Widzącego. W tym czasie William zaczął się ruszać, budzić, w idealnym momencie w którym on postawił porcję jajecznicy, pieczywo i kubek zielonej herbaty na odsuniętym od rozłożonej kanapy stoliku.
Pierwszy raz trafił na jego spojrzenie gdy rzucił mu je przez ramię. To od razu od niego uciekło, zawstydzone, zaciskając się mocniej na poduszce na której spał. Zdziwił się i chciał to skomentować ale ten zaraz William zasłonił się dłońmi chowając swoje zawstydzenie. Coś kliknęło. Parsknął. Nie chciał być wredny ale tak, widział jak ten szukał jego bliskości w przedmiotach które przesiąknąć musiały jego zapachem. Jak cały czas potrzebuje uspokoić drżące palce. Widział również jak mocno jest niespokojny i zamiast tego jednego dnia poddać się, próbuje walczyć sam ze sobą. Dłoń automatycznie powędrowała do jego policzka, a gdy ten zesztywniał, jeszcze chwilę go gładził śledząc jego mimikę. Nie musisz sobie tego robić, nie musisz być cały czas silny. Odpuść, pozwól na upust, będzie lepiej. Przecież nie oceniał. Nie miał zamiaru komentować. Chciał być. Nie, nie potrafił go tak zostawić. I chociaż w duchu sam żałośnie zaśmiał się nad swoimi chęciami, wdrapał się głębiej na łóżko i klęcząc przed nim, złapał go w objęcia gładząc po plecach.
- Dzień dobry. – Mruknął układając głowę przy tej jego, ściskając go, po czym uśmiechnął się wrednie i zwolna zaczął go przeważać. Czuł, że ten walczy. Chwilę jeszcze trzymali się w pionie po czym padł na niego dociskając całym ciężarem ciała. Przy tym wcale go nie puścił! Ramiona nadal go oplatały i szukając wygodnego miejsca, błądził palcami po jego boku, licząc każde żebro i próbując się do nich dopasować.
- Ooo, tak! Tak mogę spać! – Rzucił z wyraźnym rozbawieniem po czym uniósł nogi żeby zwiększyć masę swojego ciała. Jak go miażdżyć to konkretnie.
Co... się działo?
Liam zamrugał kilka razy, ale wciąż nie docierało do niego, dlaczego nagle został przytulony. Dlaczego coś miziało go plecach, a już po chwili zmusiło do uległego ułożenia się na rozłożonej kanapie. Oponował, ale był to opór dość bezrefleksyjny. Ot zwykła przekora i niezrozumienie. Przecież dopiero co wstał. Dopiero co poszukiwał tego zapachu, który w tym momencie był tak niezwykle intensywny. To dziwne coś z jego pleców przesunęło się na boki, sprawiając, że poruszył się niespokojnie, trochę impulsywnie. Zaczęło do niego chyba docierać, co się wyprawia, bo starał się walczyć, jednak każda kolejna sekunda sprawiała jedynie, że bardziej się wił, niż wyrywał, za wszelką cenę starając nie dać po sobie poznać, jak niezręcznie się czuje. Uczucie to jednak znalazło ujście w postaci nerwowych, odrobinę może i zawstydzonych chichotów i rumianej twarzy.
- Miażdżysz mnie! - zarechotał w którymś momencie na wydechu, zamykając na moment oczy. Swoje dłonie ułożył po obu stronach bioder Strażnika, starając się go podnieść z siebie. - Łaskoczesz, ahaha! Jesteś ciężki, śmierdzisz. Złaź... ahaha, no złaź no. Dusisz mnie!
- Oj doceń mnie! Właśnie robię Ci w żołądku miejsce na pyszne śniadanie! – Zaczął się lekko kołysać po czym… zdał sobie sprawę z tego jednego magicznego słowa które padło. Przestał błądzić palcami, podniósł się tak żeby na niego spojrzeć i jednym bokiem z niego zszedł żeby rzeczywiście nie zrobić z niego paćki. – Masz łaskotki? Och… jaka szkoda. – Uśmiechnął się złowieszczo ale na razie, nie wykorzystał tego. Stoczył się z niego i poprawiając poduszkę pod głową przeciągnął się niczym kot. – Poza tym dopiero co się kąpałem, wypraszam sobie. – Wsadził stopę pod jego koszulkę na boku i pchnął go w stronę krawędzi. Dlaczego się tak pouchwalał? Bo Liam nadal był zestresowany i smutny. A naprawdę nic mu już nie groziło, on realnie zadba o jego bezpieczeństwo. – Śniadaniem też wzgardzisz? Zaraz wyjdę, będziesz mógł mlaskać. Widzisz? Nawet sobie kawy nie zrobiłem. Doceń. – Domagał się.
Odetchnął głęboko, jakiś jeszcze czas spędzając na uspokojeniu rozszalałego serca i oddechu, wciąż uśmiechnięty. Pewnie leżałby tak dłuższą chwilę, nie myśląc o niczym konkretnym, ale coś... Coś wysunęło mu się pod koszulkę!
Zamarł.
Skamieniał.
Nie wiedzieć czemu pomyślał, że to z pewnością musi być wąż. Nie miało to większego sensu - przecież gad powinien być w pudełku, poza tym nie zatrzymałby się w takim miejscu, no i nie miałby tyle siły. Mimo tego nie był w stanie się poruszyć, zaciskając jedynie oczy i czekając.
Zostań. Nie wychodź. Nie zostawiaj mnie samego.
Ale mimo gorączkowych myśli, nie odezwał się, zaciskając zęby.
Ponownie się wyprostował, położył, widząc jak ten znowu zesztywniał. Nie no, nie chciał! A mimo to poczuł ogromny niepokój i potrzebę bycia bliżej. Przysunął się, podparł głowę na ręce po czym tyknął mu policzek, najpierw palcem ale zaraz pogłaskał go wierzchnią częścią paliczków. – To była moja stopa. Mam niższą temperaturę ciała od Ciebie. Nieznacznie ale wyczuwalnie, najbardziej na dłoniach i stopach właśnie. – Rzucił, ciekawostką przyrodniczą po czym położył się tuż obok niego. Zbliżył się. Poleżał chwilę i jeszcze bliżej. Znowu go przytulił. – Zjedzmy i zrobię sobie kawę, hym? – Zaproponował. Nie zapowiedział mu, że będzie mu siedział na głowie ale… lekko zasugerował.
Naprawdę próbował być opanowany i nie dawać po sobie poznać, jak bardzo go to zaniepokoiło. Ale nie potrafił, czego nie omieszkał sobie wyrzucać. Co się z nim dzieje? Od wczoraj czuł się tak... Tak... Spięty. Jakby czekał na nadchodzące nieszczęście.
Niepewnie przytulił policzek do dłoni, gdy już otworzył oczy i zauważył, do kogo należała. Mimo to dla niepoznaki znów je przymknął. A później nieśmiało także się przysunął. Mając taką możliwość, schował twarz, muskając go delikatnie nosem po szyi. Odetchnął głęboko w jego ramionach, uspokajając się odrobinę.
- Mmm - odpowiedział, a raczej odmruknął, owiewając skórę strażnika gorącym oddechem.
- Czy on... Jest w stanie wydostać się z... Pudełka?
Wygodnie go obejmując zaczął gładzić go po plecach. Policzek położył na czubku jego głowy i sam również przymknął oczy. Chyba po śniadaniu pójdą jeszcze na chwilę spać. Po takiej nocy jak nic by im się przydało.
- Nie, nie ma szans żeby wyjść chyba, że sam go wyciągniesz. - Zapewnił będąc pewnym co do zastosowanej pieczęci.
- Zrobiłem też herbaty, napijesz się? - Próbował go zachęcić żeby zapełnił żołądek. Później naprawdę mogli wrócić do przytulania się pod kołdrą.
- A-aha. To... spoko - padła niezbyt kreatywna odpowiedź z jego strony. – Ciekawe, czy jak będzie tam siedział przez tydzień, to zacznie żywić się kurzem albo prowadzić fotosyntezę - spróbował zażartować, żeby pozbyć się niezręczności, która dziwnie zaczęła mu przeszkadzać.
- Mógłbym - odpowiedział na wspomnienie o herbacie. – Albo kawy... chociaż nie. Nie mam dziś ochoty na majeranek. Ani płyn do naczyń - starał się dalej, mając ogromną nadzieję, że Leo choćby parsknie.
Odsunął się nieznacznie, aby móc na niego spojrzeć.
Czuł jak nadal był zdenerwowany chociaż powoli jego mięśnie się rozluźniały, a głos wracał do normy. Lekko rozluźnił uścisk żeby go nie zgniatać, żeby zapewnić mu nieco więcej komfortu i wybór gdyby chciał się odsunąć. Przy czym cały czas go uważnie słuchał, w pierwszym momencie marszcząc brwi w geście niezrozumienia. Dopiero na wspomnienie kawy, gdy spojrzał w jaśniejące powoli oczy, zdziwił się po czym parsknął szczerym śmiechem przewracając się na plecy.
- Nie wiesz co tracisz. Odrobina soli z mlekiem, dwie gałązki majeranku i byś porządnie zaczął dzień. - Zapewnił rechocząc na wspomnienie tego jak proponował mu kiedyś kawę.
Udało się! Sam także się zaśmiał, choć było to bardziej wtórowanie, niż wyraz nagłego rozbawienia. A może oba? Może to ta jego radość?
- Chyba nie chcę tego sprawdzać - nie dawał za wygraną. – Chociaż wierzę, że daje to takiego kopa, że potem nie wychodzisz z łazienki przez kilka godzin.
Podparł policzek na dłoni, zerkając na niego z boku z szelmowskim uśmieszkiem wymalowanym na ustach.
- Ale to dziwne. Myślałem, że sól was odstrasza. No wiesz - wysyp sól na progu i na parapetach okien, żeby nie weszły zjawy. Jeśli bym cię nią posypał, to byś się rozpuścił?
- A czy ja wyglądam jak ślimak? - Zapytał z szerokim uśmiechem po czym zmrużył podejrzliwie oczy. – Albo, nie odpowiadaj. - Uśmiechnął się cały czas rozbawiony po czym podniósł się i wziął talerz z nieco już chłodną jajecznicą. Była w sam raz do jedzenia. – Nie no, od takich manewrów jest płyn do naczyń zmieszany ze łzami bliźniaczych sióstr dziewic. Tylko później ciężko to domyć. - Pokiwał głową zachęcając go żeby jednak zjadł.
A już otwierał usta, aby przytaknąć. By podać co najmniej dwa argumenty, dlaczego przypominał ślimaka, a każdy bardziej absurdalny. Zamiast tego padł na posłanie, wzdychając głęboko i cierpiętniczo.
- Mówisz, że trudno domyć płyn do naczyń? - powtórzył i jakby dotarł do niego absurd. Umyć płyn do mycia. Przecież to... idiotyczne.
Zaśmiał się głośno. Zmyć płyn do mycia, który się trudno domywa... Domyć płyn, który się ciężko zmywa. A kiwi, kiwi, kiwi.
No więc śmiał się tam, nie wiedzieć z czego, aż w kącikach jego oczu nie zebrały się łezki. O jakie to było zabawne!
Nie wziął za bardzo pierwszego gryza gdy za jego plecami zaczęły wybrzmiewać kolejne rechoty, śmiech nabierający coraz mocniej na szczerości, z nutką ulgi. Rzucił mu przy tym podejrzliwe spojrzenie przez ramię zastanawiając się czy jego obawy są słuszne.
- Jeżeli właśnie wyobrażasz mnie sobie jako ślimaka wiec, że nie będę produkował śluzu do kosmetyków ani Ci lepił pierogów. Składam jakąś klauzurę nie bycia niewolnikiem. - Żachnął się dumnie, nie omieszkał jednak sam zacząć snuć odpowiednie obrazy i przy tym, przywdziewać głupi wyraz twarzy.
Podejrzenie było równie absurdalne, co powód, więc nie przestawał rechotać. A do tego te miny! No przecież... on nie wytrzyma... o jak go rozbolał brzuch! Nie da rady. Zaraz zaśmieje się na śmierć!
- Ahahaha - było tylko słychać, gdy nagle – Hik!
Aż podniósł się do siadu, o mało co nie sprawiając, że Leo upuścił talerz z jajecznicą na ziemię.
- Co j-Hik!-eeest. Hik.
Czy on...
Czy on dostał czkawki?
- Hik!
Czy on dostał czkawki od śmiania się? Rozumiem z nerwów, nie raz mu się zdarzało, ale ze... śmiechu?
- To two- Hik! - twoja wi-Hik!- iiina.
Woda, potrzebuje wody albo herbaty.
A niech Ci istoto rządząca wszechświatem, każąca mu chwilę wcześniej skosztować doprawionej jajecznicy na kiełbasie, posypanej świeżym szczypiorkiem, rozpływającej się tak na talerzu jak i w jego ustach. Bowiem przy pierwszym czknięciu, cała zawartość wziętej łyżeczki która zwolna przesuwała się już do żołądka, cofnęła się do jego nosa na co on przełknął jeszcze raz, z ogromnym bólem, poczuł pieczenie drogach oddechowych, a na domiar złego zaczął się śmiać więc i krztusić mocniej. Skulił się w sobie, jego ramiona lekko podskakiwały chociaż on nie wydawał żadnego dźwięku. Przełknął jeszcze raz, a gdy kolejne czknięcia zaczęły go oskarżać - nie potrafił się już opanować i tylko parsknął głośno.
- Co tam - HIK - mówisz? Nie rozumiem! Hik! Bo masz czkawkę! - Zaczął go przedrzeźniać jakby była to najzabawniejsza rzecz w jego życiu. Ale to chyba stres. Stres i troska które właśnie schodziły z niego, z Liama też.
Podniósł się w końcu z łóżka, aby wyruszyć na poszukiwania czegoś, co przegoni czkawkę gdzieś daleko. W połowie drogi jednak zatrzymał się, by obrzucić ducha ostrym spojrzeniem, mimo iż kącik jego ust delikatnie się uniósł.
- No na-Hik!-na praw-Hik!-dę. Boże. Hik! - Wziął głębszy oddech, mając nadzieję, że przejdzie. – Ale z cie-Hik!-eeebie dzieck-Hik!-ko.
Zasłonił twarz rękoma, wstrzymując oddech i tylko sporadyczne podskakiwanie wskazywało, że czkawka nie ma zamiaru ustępować.
- Łaaaaaa- Hik! - wydał z siebie dźwięk pełen frustracji, znów na niego spoglądając.
Zignoruje go. Zignoruje i pójdzie po wodę, a potem jak gdyby nigdy nic zacznie jeść.
Jak planował, tak też zrobił. Herbata zdawała się za gorąca, by wypić ją duszkiem, więc zdecydował się na kranówę. I gdy tak sobie czkał przy zlewie ku uciesze Leo, wpadł mu do głowy niecny plan. Znaczy nie niecny... Po prostu... Wyciągnął z szafki paczkę sezamków i bez większego ostrzeżenia rzucił nią we wstrętnego ducha.
- Masz - Hik! - Przyda-Hik!-aj się na c-Hik! Nosz to cholery -Hik! - na coś i roz-Hik! -rozłóż je - Hik! - a nie rżysz - Hik!
Czy ona przybiera na sile?
Jeszcze chwilę musiał odkasłać jajecznicę z płuc i nosa, pokręcił głową z niedowierzaniem dla siebie i swojego idiotycznego śmiechu na całą sytuację. Może, nie na samą czkawkę a Liama który w całym tym zajściu był tak komiczny, że nie umiał się nie śmiać patrząc na niego. Przynajmniej... Do czasu aż paczka sezamków nie odbiła się głucho od jego czoła spadając na pościel.
Spojrzał na nią zdziwiona po czym podniósł niebezpieczne, drapieżne spojrzenie na Widzącego. Przegiął. Doigrał się. Jak on tak mógł rzucać w swojego wybawcę? Kucharza?! Niewybaczalne!
Wahał się czy wstać czy siedzieć. Ostatecznie podniósł się, podszedł do niego powoli, z bardzo niewinną miną. Poczekał aż się napije, aż woda nic nie da, złapał go za dłoń zabierając szklankę po czym naparł na niego zmuszając do przywarcia krzyżem do blatu.
- Ale tak... Sezamkami? We mnie? Gdzie ja z sercem na dłoni? - Mówił spokojnie chociaż jego oczy... Nie wróżyły nic dobrego. – Sam jesteś sobie winien. - Oświadczył na własną obronę, uniósł ręce jak do ataku po czym palce ducha wylądowały na żebrach Liama szybko szukając miejsc w których wywoła najbardziej bezlitosne i intensywne łaskotki.
I nie, nie odpuści mu! Sam się prosił!
Stracił czujność.
Skupiając się na wstrzymywaniu oddechu, to znów popijaniu wody, nie pomyślał nawet, co takiego może chcieć zbliżający się w jego stronę osobnik. Jakiegoś ręcznika? Miał nadzieję, że tamten nie rozlał mu herbaty po kanapie, bo wtedy wywali go pod prysznic na noc.
Huh?
Na noc?
Ale... to by znaczyło, że ma zostać. W sensie... nie, żeby nie chciał, ale też... to nie tak, że chciał. Znaczy się... na pewno Leo ma lepsze rzeczy do roboty, niż siedzenie z nim tutaj cały dzień, a jednak myśl, że miałby zostać, była poniekąd... uspokajająca? Ale to tylko ze względu na węża - kto wie, kiedy ta gadzina się obudzi i co spróbuje zrobić. Tak. Tylko o to chodzi.
Zbyt skupiony na dziwnych myślach, które go naszły, zareagował za wolno. Otrząsnął się bowiem dopiero w chwili, gdy poczuł wbijający się w plecy blat.
- Ahahahah -Hik! – hahahaha - wybuchnął, za wszelką cenę starając się go odsunąć, ale śmiech i czkawka skutecznie odbierały mu dostęp tlenu, a co za tym idzie, całą siłę także.
- Przes - ahahaha Hik! hahah -przestań błagam hahaha Hik! Hik! Umrę! ahahaha.
Zaczął mu się osuwać po tym blacie, nie mając siły utrzymać się na nogach.
Potwór. Gwałciciel! I jeszcze kazał się mu śmiać! Ba, sam się śmiał schodząc z nim na podłogę i tam kontynuując swoją zemstę. Oszalał do reszty na jego punkcie? Czy to wina ogromnego komfortu w jego obecności? Przecież na logikę nie powinien się tak zachowywać! A jednak usiadł nad nim, trzymał mu ręce i dalej go łaskotał! Kilka sekund. Minuta. Liam był przyjemnie rumiany, a jego opętało.
Opór słabł, a on postanowił to zakończyć. Podniósł mu koszulkę, łapczywie nabrał powietrza i tym razem pogrążając już do reszty swój honor, dobre maniery i uprzejmość, przyłożył lekko zwilżone usta do skóry na jego brzuchu i wypuszczając intensywnie powietrze potraktował go jak małe dziecko pierdząco-łaskoczącym atakiem ostatecznym.
Przy tym, nie trwało to długo. Śmiał się sam z siebie i sytuacji. Zszedł z niego i padł na plecach chowając twarz w dłoniach. Debil. Ale jaki szczęśliwy.
Na nic zdały się błagania przerywane sporadycznie przez czkanie, to znów łapczywe próby złapania oddechu i szczery, choć trochę wymuszony przez sytuację, śmiech. Podobnie jak jego wyrywanie się, które nie miało szansy na sukces. Pozostawało mu wicie się w czymś na wzór konwulsji, jakby to miało umożliwić mu odsunięcie się lub ukrycie najbardziej wrażliwych na łaskotki miejsc. Te jednak były szybo zauważane i drażnione z premedytacją. I jeszcze do zakończenie, które sprawiło, że zaczął płakać ze śmiechu!
Ach, miał dość.
Spinane mięśnie bolały. Naprawdę bolały. I chyba obtarł sobie nadgarstki tymi próbami ucieczki. A no i było mu przeraźliwie gorąco. Dyszał, kuląc się na ziemi i pojękując cicho, wciąż jednak rozbawiony.
- Jesteś potworem - jęknął w pewnej chwili. – Okropny. Bezduszny.
Mówione tym głosem, brzmiało jak komplementy. Spróbował się podnieść i nawet przeszło mu przez myśl, żeby się zemścić, ale był zbyt wykończony. Padł więc jedynie znów na ziemię, o mało co nie uderzając w nią głową z całym impetem.
- Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumny - zaczepił go.
Sam był lekko rumiany. Malowało to jego ciemne policzki na kolor dojrzałej wiśni. Było widoczne ale dla wprawionego oka. Uśmiech również mu z ust nie schodził. Rozciągnięty bez kontroli, ciepły, pogodny i kuszący wyginął kąciki ust w górę. Zaśmiał się jeszcze raz po czym zmierzwił mu włosy. Ot, wisienka na torcie.
- Nawet nie wiesz jak bardzo. - Zapewnił wstając, otrzepał tyłek z niewidzialnego kurzu po czym wstawił wodę na kawę. Teraz się stąd nie ruszy aż jej nie wypije, trudno, będzie musiał go wywalić. – Gdzie trzymasz majeranek? - Parsknął nie mogąc się powstrzymać, zasłaniając usta dłonią żeby nie chichrać się na głos. – I nie ma za co, czkawka minęła!
Prychnął, choć bardziej miało to zrównoważyć ten dziwny obrót, który wykonało jego serce bezwiednie. Nadymał też policzki, jakby był dzieckiem.
- Nie powiem - żachnął się, raz jeszcze wydając z siebie iście koci dźwięk. – Nie zasłużyłeś na majeranek, będziesz musiał zadowolić się solą i płynem do naczyń.
On także był rozbawiony. I wykończony! Podobne ataki powinny by zakazane z rana!
- O, masz rację - zauważył nagle, podnosząc się ostatecznie do siadu. Ale bardzo powoli. – Chociaż nie uwierzę, że taki był twój plan...
Spojrzał na niego przez ramię z miną smutnego, małego pieska. – Jak to nie powiesz? A dobre zaczęcie tego dnia? - Zapytał z wyrzutem, a widząc, że nie ma wyjścia zrobił sobie zwyczajną, białą kawę. Chociaż kusiło teatralnie złapać płyn do naczyń!
Przy tym rzucił mu tajemniczy uśmiech przez ramię i mijając go wrócił na kanapę gdzie serio chciał zjeść śniadanie. Był bardzo głodny!
- Nie wierz, strać czujność, dla mnie lepiej. - Rzucił ponownie biorąc gryza śniadania. Z marzeniem posłanym w myślach żeby ten kawałek się już mu do nosa nie cofnął.
- Jakie plany na dziś mój czkawkowy potworze?
Wiedział, że to są jedynie żarty - bo to są żarty, prawda? Leo tak naprawdę nie dodaje sobie majeranku, krwi i innych dziwnych rzeczy do kawy z rana... prawda? - a mimo to miał taki impuls, żeby jednak cofnąć swoje słowa i przestać być stanowczym. Minęło to jednak w chwili, gdy został mu posłany uśmieszek. Odpowiedział tym samym, uspokajając się.
Było mu dobrze na tej ziemi. W ogóle lubił czasem siąść sobie na podłodze z kubkiem w ręku i patrzeć przez drzwi balkonowe, gdy te akurat nie były zasłonięte. Z takiej perspektywy miał idealny widok na niebo. Co prawda lepiej było usiąść przy nich, żeby widzieć więcej ale... przez to on także byłby widoczny. A tak? Tak było dobrze.
- Mam do skończenia te projekty na uczelnię - westchnął, chociaż poniekąd cieszył się, że zajmie czymś myśli. Otworzył usta, żeby dodać coś o świątyni i wczorajszych wydarzeniach, jednak... milczał.
Przyszedł czas, żeby wziąć się za śniadanie, więc niechętnie przeniósł się bliżej stołu, przeciągając się przy tym.
- Jajecznica? - zdziwił się. – Dla mnie też? Czy to jakaś opłata za pobyt?
Zajadając się śniadaniem i uważnie go słuchając, jego wzrok mimowolnie zaczął ślizgać się po małej biblioteczce, konkretnie po grzbietach znajdujących się tam książek. Dopiero gdy Liam się do niego przysiadł, a on zrobił mu nieco więcej miejsca, zetknął na niego pamiętając o projektach.
- Nie gotowałbym dla siebie, aż tak szalony nie jestem. - Przyznał niedyskretnie, że to karmienie Widzącego w tym wszystkim sprawiało mu przyjemność. – I nie doszukuj się niestety drugiego dnia. Po prostu miałem smaka. - Przyznał nie przestając posyłać mu uśmiechów. Było miło, po co to niszczyć.
- Zjemy, posprzątam i pójdę. Mogę pożyczyć książkę? - Zapytał wskazując na kolorową oprawkę jednego tomiska. Tak idealnie na jedno popołudnie.
- Mmm - mruknął w odpowiedzi, pakując sobie kopiastą porcję do ust.
Może powinien był najpierw w ogóle spróbować, czy nie było zatrute? Tracił czujność przy tym duchu... No cóż. Było na tyle dobre, że przez chwilę pałaszował w ciszy łapczywie. Nawet jeśli zimna, dawno nie jadł tak dobrej jajecznicy. A może nigdy takiej nie jadł? Jego mama nie nawykła do przygotowywania mu śniadań.
- Nomszpogo - odpowiedział z pełnymi ustami. – Ale mugę pszyznamć, że dombła - pochwalił go nawet.
...
Pójdzie?
Uciekł spojrzeniem na herbatę. Co czuł? Nie był pewien...
- Jasne, śmiało... - rzucił niby od niechcenia, upijając łyk. Była gorzka. Przełknął tę gorycz.
- Co potem zrobisz?
Jego głos był dość... pusty. Zamaskował go uśmiechem.
Uśmiechnął się półgębkiem. Nie brzmiał przekonywująco, a on nie umiał pojąć czy chodziło i pożyczkę czy wyjście. Spojrzał więc na niego odrywając kawałki bułki i je pakując do ust.
- Mam zostać? - Zapytał w końcu wprost. – Wziąłbym po prostu książkę, usiadł w jakiejś kawiarni i czytał. Do siebie nie mam co wracać bo kiepskie światło tam mam. - Przyznał spokojnie. Może to nie o to chodziło? Albo właśnie tylko o to? Żeby nie być samemu ale zajętym sobą? To potrafił. Nie przeszkadzałby mu a zrobił obiad!
Raz jeszcze uciekł spojrzeniem, zupełnie jakby został przyłapany. Mógł tak po prostu to przyznać? Przytaknąć, że nie chce zostać sam? Nie był już dzieckiem przecież, Leo mógł go wyśmiać. Z drugiej jednak strony... przypomniał sobie, co powiedział nie tak dawno Zodiakowi.
- Możemy złożyć kanapę, żeby było ci wygodniej - mruknął w końcu szczerze, co kosztowało go dużo silnej woli. – W kawiarni pewnie byłoby głośno, wiesz, jak to jest. W niedzielę dużo osób się tam kręci, jakieś spotkania, coś...
Niemalże skończył jeść, nie unosząc wzroku, co by nie wiedzieć, jaką minę zrobi tamten, gdy to usłyszy. A jeszcze wczoraj starał się go zbyć wszelkimi sposobami.
- Ale możesz też go po prostu zabrać ze sobą i... – i głos uwiązł mu w gardle. – No.
Nieoczekiwanie z pudełka usłyszeli cieniutki, odrobinę zbyt przedłużający niektóre głoski i drżący głosik.
- Nie chhcę z nim iśść nigdzie. Jesst ptakiem, boję ssię go. Nie wyrzuccaj mnie, Widząccy!
Malutki, wężowy łepek wyjrzał znad materiału, robiąc możliwie najbardziej błagalną minkę, której nie sposób było się oprzeć.
Jak wiele musiało kosztować go nie złożenie absolutnie żadnej obietnicy, a jedynie wyrzucenie z siebie swojego pragnienia. Pytanie dotyczyło jednak tego dlaczego się to działo. Przecież nie zrobił nic złego, po prostu zaproponował robienie czegoś co i tak był robił, w innej przestrzeni. Mogąc siedzieć bez obaw i nikomu nie przeszkadzać. Westchnął na to w duchu, uśmiechając się przy tym ciepło.
- Chętnie zostanę. Masz rację, na mieście może być dzisiaj tłoczno. Przy okazji zrobię obiad, hym? Masz na coś konkretnego ochotę czy mogę szaleć? - Zagaił żeby się uspokoił. Przy tym drgnął słysząc głos węża. Obejrzał się na pudełko mrużąc oczy. – A Ty tam śpij. Nigdzie nie idziemy. - Mruknął upijając pierwszy, zbawienny łyk kawy. O, i upiecze babeczki skoro nie musi wychodzić!
Nie wiedział, jak bardzo jest spięty, dopóki nie odetchnął bezdźwięcznie. Był wdzięczny, że ten zostanie. Ale także, że nie skomentował... tego. Co między nimi wisiało, wczorajszych wydarzeń, jego słów... Po prostu zachował się tak, że brzmiało to naturalnie.
Zerknął niepewnie do pudełka, ale jeszcze nie skomentował tego, co wydarzyło się między Wężem, a Leo. Gad bowiem prawie natychmiast pisnął i skrył się w materiale jego koszulki. Widać było małe wybrzuszenie, gdy drążył sobie w niej tunele. Mimo to w pewnej chwili jedno oczko wyjrzało na niego, niby kontrolnie, po czym zniknęło, tym razem już na stałe. W sumie... nie był taki straszny. Prawie jak "one się boją ciebie bardziej, niż ty ich" powtarzane przez dorosłych, których widywał na placach zabaw z pociechami.
- Obiad? - skupił się znowu, oblizując widelec. – A, miałem dzisiaj iść do Właścicielki, jak co niedzielę. Pomagam jej czasem...
Jakby wyczuła, że o niej mowa, jego telefon zadzwonił. Sięgnął po niego, zerkając na wiadomość.
- Jednak nie. Jednak jej nie będzie, mam przyjść w tygodniu.
Wystukał szybką odpowiedź z życzeniami miłej zabawy dla niej i koleżanek na brydżu.
- Ale ja mogę coś zrobić, spoko - zadeklarował się, zbierając naczynia, choć nie miał pojęcia, co mógłby przygotować. – Może... ziemniaki? I jakieś jajko, bo chyba nie mamy mięsa. No, brzmi spoko, co nie? Chyba mamy też śmietanę.
- Właścicielki? W sensie mieszkania? Ach czyli stąd były ostatnio krokiety? - Zapytał zaciekawiony układami między Liamem a nieznaną mu kobietą. Przy tym złożył wszystkie brudne naczynia na jedną kupkę i wyciągnął się ponownie na kanapie, oparł się i sączył kawę. Przecież praca mu nigdzie nie ucieknie, a ułożyć się w brzuszku może tylko raz!
- Jak o mnie chodzi to lubię gotować jeżeli nie gotuje dla siebie. Więc śmiało możesz się skupić na projekcie, a ja coś wymyślę. I zaskoczę Cię, mamy mięso. Planowałem na dzisiaj pieczone udka z kurczaka gdybyś miał zamiar mnie zaprosić. - Uśmiechnął się niewinnie jakby wcale tego nie planował i nie chciał go podpuścić w taki sposób żeby pozwolił mu ten obiad zrobić. – Ach, a jajecznica była wkupnym. Bo rano wziąłem prysznic bez pozwolenia. Teraz będzie wkupne na jutrzejszy prysznic. - Zażartował.
- No, no - odpowiedział, wkładając naczynia do zlewu i uznając, że umyje je później. Nie uciekną przecież... Co by nie było problemu, zalał je jedynie wodą. – Wynajmuje mi mieszkanie prawie że za bezcen, a ja czasem pomagam jej ze sprzątaniem czy w zakupach. Taka tam staruszka. Kiedyś mieszkał tu jej syn.
Wrócił do pokoju, unosząc brew. Aha? Chyba coś mu zajęło miejsce. Pokręcił głową i westchnął. To on się może pójdzie ubrać i ogarnąć, skoro tak.
- Cóż no, nie będę nalegał - stwierdził, bo w rzeczywistości wolał jeść niż stać przy garach. Jak chyba każdy... no, może poza tym tutaj pasożytem, który być może wcale takowym nie był. – Czyżbyś zadomowił się tu na stałe? - odpowiedział żartem, chociaż... miał wrażenie, że może to być prawda. – Uważaj, bo zacznę cię rozliczać za wykorzystanie wody - zagroził, zgarniając jakąś koszulę i wczorajsze spodnie. Jeszcze się nadają.
Zanim zamknął się w łazience, dodał jeszcze z figlarnym uśmieszkiem:
- Jeszcze za spanie na kanapie muszę cię więc rozliczyć i wykorzystanie prądu. Chociaż jak wyniesiesz śmieci to może ci daruję...
Niby powinien się szczerze zastanowić nad tym co miało miejsce w ciągu ostatniej doby. Dlaczego reagował w taki a nie inny sposób. Chociaż znał już z siebie i z pewnym domniemaniem mógł stwierdzić co było powodem takiego jego zachowania. Ogólnie jednak, nie chciał. Nie chciał tego rozważać, rozkładać na części pierwszego, wpatrywać się w niego. Nie. Wolał rozsiąść się na złożonej kanapie z ciekawą książką, zrobioną drugą kawą i powoli rozchodzącym się po domu zapachu pieczonych udek. Wolał się rozkoszować ciepłem, bezpieczeństwem, brakiem konieczności udawania klienta. Był w domu. Nie jego, a jednak atmosfera tego miejsca sprzyjała rozkoszy.
Czas do obiadu upłynął szybko, przede wszystkim w ciszy. On siedział na kanapie, Liam przy swoim biurku, zajęci sobą ale rozkoszujący się swoim towarzystwem. Oczywiście zerkał na niego. Nie mógł sobie odmówić patrzenia na jego skupioną twarz, na ruch odgarniający kosmyk za ucho, przygryzanie policzka za każdym razem jak się zastanawiał. Był uroczy, wywoływał w nim uśmiech z którym wracał do lektury.
I tak płynęło, w trakcie obiadu i przy poobiednim zajadaniu babeczek kakaowych.
Satomi
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Hellow~ Po doprowadzeniu się do względnego chociaż porządku, Liam poczuł się odrobinę lepiej. Zostając na chwilę samemu, nie zrzucił maski uśmiechu, zdając sobie sprawę, że to, co rozświetla jego twarz, nie do końca nią było. Pokręcił głową, widząc swoje odbicie. Podobnie jednak jak grymas, prawdą – o wiele smutniejszą jednak – były podkrążone i opuchnięte oczy. Jasne. Temu także nie mógł zaprzeczyć. Oparł się o umywalkę, zaciskając na niej palce i przyglądając się, jak woda zaczyna tworzyć mały wirek i wciągać wszystko do spływu. Dziwny niepokój raz jeszcze zaatakował jego serce.
Była niedziela. Ostatni dzień, żeby zrobić wszystkie projekty. Oczywiście, że zostawił je na ostatnia chwilę i teraz był zawalony pracą, ale tego właśnie potrzebował. Oderwać się choć na moment od nawracających myśli. Naostrzył ulubiony ołówek, przełożył z biurka wszystko, co by mu przeszkadzało, zakasał rękawy, sprawdził oświetlenie i zabrał się za szkice.
Ach. Kochał to. Dźwięk sunącego grafitu, który potrafił pozostawić po sobie zarówno cienką, niby niezauważalną linię perspektywy, jak i szeroką krawędź. Podłużne, ułożone horyzontalnie, to znów wertykalnie. Jedne przekrzywione, inne zaokrąglone. Z pamięci przywoływał wszelkie poznane na geometrii kształty, odnajdując dla nich miejsce na papierze. Małe, średnie, duże. Widoczne, połowicznie schowane. Nawet nie wiedział, kiedy minęły te godziny. W pewnej chwili po prostu poczuł dłoń na ramieniu, odrywając się niby wypłynięcie na powierzchnię po zbyt długim czasie pod wodą i spojrzał na Leo, który mówił, że obiad gotowy.
- Jasne, dzięki. Skończę to i zaraz przyjdę - obiecał.
Czuł się dziwnie, gdy duch tak zajrzał mu przez ramię na niedokończony szkic. Czy widział w nim to samo, co błękitne tęczówki? Te ciekawsko przesunęły się po twarzy ducha, szukając potwierdzenia lub zaprzeczenia. Nie dostały odpowiedzi. Ciemne lico było nieprzeniknione. Czy… mu się podobało? Czy chciał uzyskać od niego jakąś aprobatę?
Zrobił nie tylko szkice na zajęcia, ale także spróbował z pamięci odwzorować świątynię, jaką widzieli. Niedokończona, wymagająca dodania wielu szczegółów, jakie zatarły się przez silne emocje, wyglądała… niewystarczająco. Ukradkiem wsunął kartkę głębiej do szkicownika. Przecież próbował swoich sił tak dla rozgrzania nadgarstków. Nikt nie musiał jej widzieć. Nie był z niej tak dumny, jak pragnął być.
Podczas obiadu był dość nieobecny. Niezwykle doceniał całodniową, towarzyszącą obecność Strażnika, który ani go nie zaczepiał, ani mu nie przeszkadzał. Po prostu był tam za każdym razem, gdy zerkał przez ramię, przeciągając się. Milczący, skupiony na czytaniu, ale był. A wąż drzemał udając, że go nie ma. Wykorzystując porę posiłku, przeżuwał wolno, raz po raz zawieszając na nim spojrzenie, to znów uciekając nim gdzieś i zamyślając się.
- Koooooniec -wyciągnął się na krześle tak bardzo, że prawie przechylił się do tyłu. W ostatniej jednak chwili złapał się biurka z bijącym sercem. - Ale mnie wszystko boli - zaczął się przeciągać, wstając i rozmasowując kark.
Słońce zdążyło zajść, pozostawiając niebo zabarwione ciemnym granatem. Jeszcze pół godziny i z pewnością spowije je całkowita ciemność. Zasłonił okna i balkon.
- Jak tam, skończyłeś? - zagadnął cicho, zabierając kubki po herbacie i wolną ręką sięgając do babeczek. O jak mu smakowały. Tak dawno nie jadł własnoręcznych wypieków, czy po prostu te były szczególnie smaczne? - Chcesz coś obejrzeć?
Musiał przyznać, że taki dzień po tym pełnym wrażeń oraz nocy przepełnionej koszmarami był wymarzony. Siedział na wygodnej kanapie na której mógł dowolnie zmieniać pozycję: wyciągać nogi to chować je pod siebie, pół leżeć albo całkiem się położyć. Dodatkowo książka była niezwykle fascynująca, a przygoda z jaką mierzyli się bohaterowie skomplikowana i wciągająca. Pochłonął całą książkę kończąc prawie w tym samym momencie do Liam. Gdy zapytał go jak mu idzie był na przedostatniej stronie.
- Mhm, już kończę. - Zapewnił marszcząc to nos to brwi na to jak bezsensownie historia zbliżała się do końca. Ostatecznie zamknął tomiszcze i lekko zamglonym wzrokiem, jakby nadal znajdował się w tamtym świecie, spojrzał na niego. Chwilę przyglądał się jasnym oczom po czym jego wzrok uciekł na biblioteczkę.
- Ale jest tego więcej, prawda? Nie mogło się tak skończyć. - Zaśmiał się zaraz również się przeciągając. O jak mu było przyjemnie, ciepło!
- Chętnie! Coś konkretnego? Nie siedzę jeszcze w kinematografii, możesz mnie zaskoczyć. - Zapewnił cały czas się do niego uśmiechając.
No więc czekał, zajmując sobie czas wkładaniem kubków do zlewu (potem się umyje) i pałaszowaniem jeszcze jednej babeczki. Nasiedział się przez te godziny, dlatego jeszcze nie zajął miejsca na kanapie - krążył sobie z jednego miejsca na drugie, rozprostowując obolałe stawy.
- Hm? - odebrał tom, przyglądając się mu. - Nieee, to się tak właśnie kończy. No wiesz... Otwarte zakończenie.
I odłożył go na półkę, bo co jak co - w biblioteczce i na biurku musiał być porządek. I tylko tam. Wzruszył ramionami na pytanie, sięgając po pilota i ostatecznie przysiadł się na bezpieczną odległość.
- Co my tu mamy... - mruczał, przeglądając listę "do obejrzenia". - Potwory, potwory, tu śpiewają, to jest taki chiński Alladyn, potwory część kolejna... O, to dostało nagrody, o święcie zmarłych w Meksyku. Księżniczki. Roszpunka... Planeta skarbów...
Nah. Nie mógł się zdecydować.
- Coś ci wpadło w oko?
Babeczki które schodziły na pniu były ucieleśnieniem tego co lubił w gotowaniu - uszczęśliwiać ludzi którzy przygotowany posiłek spożywali. Dlatego delikatny uśmiech na ustach Liama sprawiał mu tyle satysfakcji! Sam też chętnie zajadał bo się wybornie udały. Przy tym przysunął się nieco bliżej środka żeby patrzeć pod odpowiednim kątem na ekran, szukał tytułu który wpadnie mu w oko co szybko porzucił całą odpowiedzialność zrzucając na plakat.
- Podoba mi się bajka o niebieskim kosmicie. - Przyznał poddając się w przedbiegach przy przeczytaniu tytułu. "Stich? Stydż? Stych?" Mniejsza. - Zrobić jeszcze coś ciepłego do picia? Czy może wolisz piwo? - Zapytał jeszcze, zanim się rozsiądą na dobre.
- Hm... - mruknął, ostatecznie wzruszając ramionami. Niech więc będzie niebieski kosmita, no przecież mu teraz nie powie, że ma wybrać coś innego.
- Spoko, to włączam.
Zanim jednak to miało się stać, faktycznie lepiej było przygotować jakieś przekąski czy napoje. Przysunął bliżej miskę z sezamkami, które ostatecznie rozłożyli, a obok znalazł miejsce na babeczki. Piwo? To on w ogóle miał piwo w mieszkaniu?
- Chyba mam dość herbaty na jakiś czas - stwierdził nonszalancko, bo tego dnia wypił kilka kubków. - Zdaje mi się, że już to widziałem, ale prawie nie pamiętam, co tam się działo - przyznał.
Wykorzystując moment, że kanapa jest wolna, rozłożył ją. W końcu komu będzie chciało się to zrobić później?
- A Ty na pewno jesteś studentem? Jak to, nie mieć piwa? - Zapytał dziobiąc do niego, żeby nie wyszło, że będzie go teraz na złą drogę alkoholu sprowadzał! Ale przysiągł by, że widział dwie ciemne butelki w lodówce, ba! Przesuwał je jak pakował tam rano zakupy. Dlatego z pewną dozą nieufności podszedł do lodówki i wyciągnął dwie butelki, kontrolnie rzucając spojrzenia na chłopaka.
- Zaskoczę Cię, mamy też czipsy. - Mruknął czując się już coraz bardziej jak u siebie. Widział je w jakiejś szafce i nie omieszkał wszystkich teraz przeszukać. Przy okazji znalazł miske! I tak uzbrojony wrócił do niego uśmiechając się lekko na przyjemny dźwięk otwieranego alkoholu.
Cóż... no to skoro je znalazł, to znaczy, że były. Raz jeszcze wzruszył ramionami.
- Nie wiem, jakie masz zdanie o studentach, ale raczej nie należę do bardzo imprezowych typów - wykręcił się niezgrabnie.
Tak naprawdę po prostu... nie bardzo miał kiedykolwiek okazję wyjść ze znajomymi gdzieś, napić się i pogadać. Próbował, jasne - zawsze jednak coś szło nie tak i ostatecznie kończył w jakiejś świątyni, lesie lub w domu z łatką dziwaka. Czasem pił samemu, ale jakoś go to nie bawiło.
- Naprawdę? - zdziwił się na wieść o chipsach. - Nie pamiętam, żebym jakieś niedawno kupował...
W sumie nawet gdy to robił, zazwyczaj zapominał, gdzie je schował. No chyba że chodziło o sezamki. Je potrafił zlokalizować i podać dokładną ilość paczek, która właśnie leżała w półce nad zlewem, za ryżem, obok apteczki.
- Nic ci nie będzie, jak się napijesz? No wiesz, jesteś duchem.
- Myślę, że o moje zdrowie powinieneś się martwić już przy jajecznicy, a nie nagle przy alkoholu. - Zaśmiał się siadając ponownie wygodnie i czekając na rozpoczęcie seansu. Poza tym z zaciekawieniem wziął jednego czipsa nie umiejąc sobie wyobrazić smaku "fromage". I cóż, nie potrafiłby swoimi własnymi siłami. Dobre, smakowało mu!
- Nic mi nie będzie. Potrafię się upić i cierpieć na kaca tak samo jak wy. Tylko mam wyższą tolerancję. Ale to przecież tylko jedno piwo. - Przyjrzał się etykiecie szukając procentów. No, cóż to dla niego. - Wiesz, moje ciało oprócz kilku mankamentów jest takie samo. Działa podobnie. W większości przypadków pokrywa się jego funkcjonowanie z waszym. To ta forma demona żyje na innych zasadach. - Wyjaśnił chociaż czy powinien używać takiego określenia? Bo on poniekąd duchem nie był, był ich strażnikiem i należał do ich świata, z niego pochodził, ale był istotą wyższą. Dlatego w pół zatrzymał się przy gryzieniu czipsa i kontrolnie na niego zetknął. Ucieknie czy nie?
Tego się nie spodziewał. Znaczy - nie żeby interesowały go duchy, bo niby po co? Kogo obchodzi co myślą, czują, jak żyją te okropne istoty, które uprzykrzają mu życie od samego jego początku? Że za kimś tęsknią, mają swoje zmartwienia, przyjaźnie... No i co mu do tego, że są ludzie, którzy żyją sobie z nimi w zgodzie, wchodzą w jakieś układy i ogółem świetnie się bawią? On taki nie będzie. Nie będzie taki sam, jak ojciec.
A jednak dość łatwo było zapomnieć, że Leo jest... w sumie... niby był duchem, ale jakimś takim lepszym, tak? Strażnikiem. Być może dlatego nie był taki zły...? No i chyba mieli wspólny cel. Zależało mu na nim, bo był Widzącym, który jako jedyny może zebrać Zodiaki. Łączyły ich tylko formalne stosunki. No i wspólne oglądanie bajek...
"Demonem"? Zadrżał, przysuwając się bezwiednie i posyłając zlęknione spojrzenie w kierunku pudełka. Opatrznie zrozumiał jego słowa, myśląc, że określenie dotyczy Węża. Stykanie się ramionami dawało mu jakąś namiastkę poczucia bezpieczeństwa.
- Czy on... no wiesz, te wszystkie demony zodiaków żywią się ludźmi? - szepnął do niego, jakby w obawie, że zostanie usłyszany przez gada.
Błędnie skonstruowane zdanie nieco wybawiło go z opresji. Tłumaczenie mu w stanie w którym obecnie się znajdował, że było to tylko historyczne określenie tego czym on był nie miałoby teraz sensu. I tak by się przestraszył. Zaprzepaścili by tą nić porozumienia która obecnie zaczynała ich łączyć. Więc dobrze, że Liam podświadomie zrzucił całą odpowiedzialność na węża! Odetchnął na to w duchu.
- Nie chce Ci sprawić przykrości ale nic z wielu rodzajów duchów, nie je ludzi. - Przyznał wyswabadzając jedno ramię którym go od razu objął. - Żywią się tym co ludzie czują, sami często wywołują daną reakcje żeby z niej czerpać ale same mięsko im nie podchodzi. Nam. Żadnemu z duchów. - Zapewnił udając, że jego dłoń która chwilę tkwiła na ramieniu Widzącego to przypadek, a on sięgał po koc. Im ciemniej się robiło tym bardziej chciało się nim przykryć. A że siedzieli tak blisko, chętnie okrył i jego.
- Jeżeli duch ma formę cielesną chętniej zje normalny obiad albo coś słodkiego niż człowieka. - Uśmiechnął się jakoś tak, od niechcenia, co on tam z tyłu mógł poprawić jeszcze? Objął go ponownie.
Przylgnął do niego mocniej, niby dziecko szukające odrobiny ciepła. Nie myślał o tym, co robi - przyszło mu to tak naturalnie, tak... łatwo. Na dworze było już ciemno, a pora ta stanowiła domenę koszmarów, które dokuczały poprzedniej nocy i tej także miały się pojawić. Powoli trzeba było zacząć godzić się z faktem, że za parę godzin przyjdzie mu zasnąć. Samemu? Nie był pewien. Jeśli nawet to... powinien wykorzystać tę chwilę, gdy jeszcze ma kogoś. Póki nie jest zdany na ich łaskę.
Nie wiedział, jak to skomentować. Był... wściekły. Tyle razy słyszał groźby - on naprawdę przez lata wierzył, że zostanie pożarty, że nie będzie miał dokąd wrócić, że zabiją jego bliskich i posilą się nimi. A teraz nagle dowiaduje się, że to wszystko miało na celu jedynie go wystraszyć? Jak mogły tak się z nim bawić tak... męczyć go dzień za dniem? Nienawidził ich.
Skulił się na miejscu, przyciągając kolana pod brodę i obejmując je ramionami. Zagrzebał twarz w materiale.
- Oglądajmy już -mruknął w pewnej chwili, jakby chcąc zmienić temat i skupić się na czymś innym.
Gdy film ruszył, a Liam przybrał nieco zbyt żałosną jak na ten relaks pozycję, on odchylił się nieco do tyłu i zapalił małą lampkę która dała przyjemnie ciepłe światło. Cienie nie były już tak straszne, powyginane i straszące na ścianach. Przypominały za to radosne kształty figlarnie tańczące przy każdym ruchu. Po tym poprawił koc i bezczelnie wcisnął nogę między przerwę powstałą przy jego tyłku a piętach. W ten sposób Liam znalazł się między jego nogami, a gdy lekko go na siebie pociągnął samemu wygodnie się układając, zwyczajnie zaczął go przytulać.
- Zimno mi. - Usprawiedliwił się nie głaszcząc go ani nie ściskając. Zwyczajnie położył rękę tak żeby i jemu i Liamowi było wygodnie i po prostu zaczął śledzić całą rozgrywającą się historię.
Być może gdyby nie był takim tchórzem, wyrzuciłby Ducha z mieszkania. Wiedział już, że ma wystarczająco mocy, aby to zrobić – raz przecież się udało. Mógł spróbować ponownie… problem polegał na tym, że nie był pewien, czy chce. Wmawiał sobie, że tak. Że przecież w jego niechęci nie ma miejsca na wyjątki. Zaciskał pięści, starając się wyszukać w pamięci wszystkie te chwile, gdy Strażnik mu się naraził i nie było to aż tak trudne! A jednak… za nimi zawsze przychodziły usprawiedliwienia. Powody, dlaczego mógł być zły, to znów wspólne chwile radości no i… cała sprawa uspokajania go. Nie rozumiał tego, ale naprawdę, naprawdę nie chciał, by ten go zostawił.
Starał się skupić na ekranie, unosząc skrytą wciąż twarz na tyle, by było widać jedynie oczy. W chwili, gdy pojawiła się tytułowa dziewczynka, teraz akurat spiesząca na lekcję tańca, coś zakradło się do niego, sprawiając, że się wzdrygnął. Zimna skóra przesunęła po odkrytych kostkach. Podskoczył nieznacznie, zerkając w tamtą stronę.
- Spoko - mruknął cicho, biorąc głębszy oddech.
Nie miał możliwości skulić się tak samo, bo w chwili nieuwagi inne coś objęło go także na wysokości piersi. Jednym słowem - był opatulony z każdej strony. Przymknął oczy, odchylając się w tył. Jego głowa zatrzymała się na czymś. Siedział tak chwilę, wzdychając jeszcze i omijając jakiś zabawny moment. Odwrócił twarz w kierunku drzwi, układając się wygodniej i odrobinę rozluźniając. Chwilę tak poleży i będzie dalej oglądał. Póki co posłucha.
Ziewnął szeroko, wydając na koniec cichy pomruk. Tak mu było dobrze. Spojrzał w ekran, starając się na nim skupić, jednak… jego powieki były za ciężkie. Tak mało spał ostatniej nocy.
- Dalej ci zimno? - zagadnął, łapiąc go za rękę i przytulając ją do siebie. Działał dość bezrefleksyjnie, obejmując paliczki mężczyzny swoimi dłońmi. Zaprosił je nawet na swój policzek. Tak przyjemnie koiły. Aby mieć pewność, że kończyna nie zostanie nagle zabrana, oparł na niej łokieć.
Opierał się na nim całym bokiem, zawinięty w pozycji niemalże embrionalnej z nogami ułożonymi na tej Leo. Nie wiedział, czy go nie przygniata, ale… jakoś tak był zbyt przymulony, by spytać. Poza tym powiedziałby mu, prawda? Albo się jakoś poprawił. Nie było potrzeby się martwić. A może w ogóle nie ma krążenia? Tylko dlaczego w takim razie słyszy bicie jego serca? I dlaczego czuje od niego takie ciepło? Same zagadki.
- Też chciałem… aniołka - mruknął sennie, wtórując Lilo. - Żeby… był dla…
I odpyłnął.
Z początku wszystko było w porządku. Śnił jakieś pierdoły – wycieczkę po hawajskiej wyspie. Jak przez mgłę docierały do niego niektóre tylko dźwięki, a jego umysł zgrabnie wkomponowywał je w kolejne opowieści. Te jednak z czasem stawały się coraz bardziej niespokojne. Coś, co z początku brał za nieszkodliwe, nagle okazywało się być śmiertelnym zagrożeniem. Zaczynało na niego patrzeć, mówić do niego, z czasem gonić i mu grozić. Nie wiedzieć w jaki sposób, raz jeszcze znalazł się na samym środku festynu duchów. Tym razem jednak wszyscy mieli maski. Nie potrafił rozpoznać, kto jest kim. Zagarnęli go do dziwnego tańca, którego głównym celem było nie stracić głowy.
No więc tańczył. A im dłużej to robił, tym było gorzej i gorzej. Wołał o pomoc, ale nikt się nie zjawiał.
- Tańcz Jose, tańcz! - zawodziły duchy.
To on był Jose.
To z niego się śmiały, ostrząc zęby.
Musiał rzucać się przez sen, bo gdy w panice otworzył oczy, jego ciało było skrępowane przez Leo. Nie, być może to określenie nie do końca oddawało sytuację. Oddychał szybko, a w uszach wciąż mu huczało i jedyne, co widział, to ciemność. Dopiero gdy udało mu się odsunąć na kilka centymetrów, zrozumiał, skąd to uczucie.
Nie był skrępowany – po prostu Leo go przytulał. Obejmował ciasno, aby nie zrobił ani sobie, ani jemu krzywdy. W oczach stanęły mu łzy i nie potrafił ocenić, czy były spowodowane ulgą, że nie jest sam, czy może przerażeniem. Jakby był w obcym miejscu.
- Boję się - jego głos niebezpiecznie drżał. - One każą mi tańczyć.
Ile czasu minęło? Nie słyszał nic w tle, więc bajka musiała się już dawno skończyć. Nie było też światła. Tamten chyba zaś spał. Leżeli.
Nagle zamarł, zdając sobie sprawę, że to może wcale nie być ten, o którym pomyślał. Mówił coś? A może po prostu wcześniej zdawało mu się, że go słyszy? Może w rzeczywistości wcale się nie obudził? A może obok niego leżał jakiś inny duch, tylko czekając, aż się zorientuje, by móc się nad nim pastwić? Zaśmieje się zaraz wstanie i…
- Leo - zaczął go więc wołać łamiącym się głosem. Ach, jak żałosny był. Jak bardzo przerażony. Pewnie stanowił ucztę dla tych potworów. - Leo, jesteś tu? Leo. Leo!
To nie wystarczyło. Przez kurtynę łez starał się dostrzec cokolwiek w tej ciemności. Zaczął błądzić palcami po jego twarzy, czując się jak ślepiec. Ale co mógł “zobaczyć” dotykiem? Wyczuł nos. Policzki. Usta. Uszy. Oczy. Linię szczęki. Jeszcze raz usta. Znów nos. Brwi. To nie była maska, na pewno nie maska. Czyli może jednak już nie śnił. Może jednak tamten miał twarz.
- Leo. Leo. Leo.
Była niedziela. Ostatni dzień, żeby zrobić wszystkie projekty. Oczywiście, że zostawił je na ostatnia chwilę i teraz był zawalony pracą, ale tego właśnie potrzebował. Oderwać się choć na moment od nawracających myśli. Naostrzył ulubiony ołówek, przełożył z biurka wszystko, co by mu przeszkadzało, zakasał rękawy, sprawdził oświetlenie i zabrał się za szkice.
Ach. Kochał to. Dźwięk sunącego grafitu, który potrafił pozostawić po sobie zarówno cienką, niby niezauważalną linię perspektywy, jak i szeroką krawędź. Podłużne, ułożone horyzontalnie, to znów wertykalnie. Jedne przekrzywione, inne zaokrąglone. Z pamięci przywoływał wszelkie poznane na geometrii kształty, odnajdując dla nich miejsce na papierze. Małe, średnie, duże. Widoczne, połowicznie schowane. Nawet nie wiedział, kiedy minęły te godziny. W pewnej chwili po prostu poczuł dłoń na ramieniu, odrywając się niby wypłynięcie na powierzchnię po zbyt długim czasie pod wodą i spojrzał na Leo, który mówił, że obiad gotowy.
- Jasne, dzięki. Skończę to i zaraz przyjdę - obiecał.
Czuł się dziwnie, gdy duch tak zajrzał mu przez ramię na niedokończony szkic. Czy widział w nim to samo, co błękitne tęczówki? Te ciekawsko przesunęły się po twarzy ducha, szukając potwierdzenia lub zaprzeczenia. Nie dostały odpowiedzi. Ciemne lico było nieprzeniknione. Czy… mu się podobało? Czy chciał uzyskać od niego jakąś aprobatę?
Zrobił nie tylko szkice na zajęcia, ale także spróbował z pamięci odwzorować świątynię, jaką widzieli. Niedokończona, wymagająca dodania wielu szczegółów, jakie zatarły się przez silne emocje, wyglądała… niewystarczająco. Ukradkiem wsunął kartkę głębiej do szkicownika. Przecież próbował swoich sił tak dla rozgrzania nadgarstków. Nikt nie musiał jej widzieć. Nie był z niej tak dumny, jak pragnął być.
Podczas obiadu był dość nieobecny. Niezwykle doceniał całodniową, towarzyszącą obecność Strażnika, który ani go nie zaczepiał, ani mu nie przeszkadzał. Po prostu był tam za każdym razem, gdy zerkał przez ramię, przeciągając się. Milczący, skupiony na czytaniu, ale był. A wąż drzemał udając, że go nie ma. Wykorzystując porę posiłku, przeżuwał wolno, raz po raz zawieszając na nim spojrzenie, to znów uciekając nim gdzieś i zamyślając się.
- Koooooniec -wyciągnął się na krześle tak bardzo, że prawie przechylił się do tyłu. W ostatniej jednak chwili złapał się biurka z bijącym sercem. - Ale mnie wszystko boli - zaczął się przeciągać, wstając i rozmasowując kark.
Słońce zdążyło zajść, pozostawiając niebo zabarwione ciemnym granatem. Jeszcze pół godziny i z pewnością spowije je całkowita ciemność. Zasłonił okna i balkon.
- Jak tam, skończyłeś? - zagadnął cicho, zabierając kubki po herbacie i wolną ręką sięgając do babeczek. O jak mu smakowały. Tak dawno nie jadł własnoręcznych wypieków, czy po prostu te były szczególnie smaczne? - Chcesz coś obejrzeć?
Musiał przyznać, że taki dzień po tym pełnym wrażeń oraz nocy przepełnionej koszmarami był wymarzony. Siedział na wygodnej kanapie na której mógł dowolnie zmieniać pozycję: wyciągać nogi to chować je pod siebie, pół leżeć albo całkiem się położyć. Dodatkowo książka była niezwykle fascynująca, a przygoda z jaką mierzyli się bohaterowie skomplikowana i wciągająca. Pochłonął całą książkę kończąc prawie w tym samym momencie do Liam. Gdy zapytał go jak mu idzie był na przedostatniej stronie.
- Mhm, już kończę. - Zapewnił marszcząc to nos to brwi na to jak bezsensownie historia zbliżała się do końca. Ostatecznie zamknął tomiszcze i lekko zamglonym wzrokiem, jakby nadal znajdował się w tamtym świecie, spojrzał na niego. Chwilę przyglądał się jasnym oczom po czym jego wzrok uciekł na biblioteczkę.
- Ale jest tego więcej, prawda? Nie mogło się tak skończyć. - Zaśmiał się zaraz również się przeciągając. O jak mu było przyjemnie, ciepło!
- Chętnie! Coś konkretnego? Nie siedzę jeszcze w kinematografii, możesz mnie zaskoczyć. - Zapewnił cały czas się do niego uśmiechając.
No więc czekał, zajmując sobie czas wkładaniem kubków do zlewu (potem się umyje) i pałaszowaniem jeszcze jednej babeczki. Nasiedział się przez te godziny, dlatego jeszcze nie zajął miejsca na kanapie - krążył sobie z jednego miejsca na drugie, rozprostowując obolałe stawy.
- Hm? - odebrał tom, przyglądając się mu. - Nieee, to się tak właśnie kończy. No wiesz... Otwarte zakończenie.
I odłożył go na półkę, bo co jak co - w biblioteczce i na biurku musiał być porządek. I tylko tam. Wzruszył ramionami na pytanie, sięgając po pilota i ostatecznie przysiadł się na bezpieczną odległość.
- Co my tu mamy... - mruczał, przeglądając listę "do obejrzenia". - Potwory, potwory, tu śpiewają, to jest taki chiński Alladyn, potwory część kolejna... O, to dostało nagrody, o święcie zmarłych w Meksyku. Księżniczki. Roszpunka... Planeta skarbów...
Nah. Nie mógł się zdecydować.
- Coś ci wpadło w oko?
Babeczki które schodziły na pniu były ucieleśnieniem tego co lubił w gotowaniu - uszczęśliwiać ludzi którzy przygotowany posiłek spożywali. Dlatego delikatny uśmiech na ustach Liama sprawiał mu tyle satysfakcji! Sam też chętnie zajadał bo się wybornie udały. Przy tym przysunął się nieco bliżej środka żeby patrzeć pod odpowiednim kątem na ekran, szukał tytułu który wpadnie mu w oko co szybko porzucił całą odpowiedzialność zrzucając na plakat.
- Podoba mi się bajka o niebieskim kosmicie. - Przyznał poddając się w przedbiegach przy przeczytaniu tytułu. "Stich? Stydż? Stych?" Mniejsza. - Zrobić jeszcze coś ciepłego do picia? Czy może wolisz piwo? - Zapytał jeszcze, zanim się rozsiądą na dobre.
- Hm... - mruknął, ostatecznie wzruszając ramionami. Niech więc będzie niebieski kosmita, no przecież mu teraz nie powie, że ma wybrać coś innego.
- Spoko, to włączam.
Zanim jednak to miało się stać, faktycznie lepiej było przygotować jakieś przekąski czy napoje. Przysunął bliżej miskę z sezamkami, które ostatecznie rozłożyli, a obok znalazł miejsce na babeczki. Piwo? To on w ogóle miał piwo w mieszkaniu?
- Chyba mam dość herbaty na jakiś czas - stwierdził nonszalancko, bo tego dnia wypił kilka kubków. - Zdaje mi się, że już to widziałem, ale prawie nie pamiętam, co tam się działo - przyznał.
Wykorzystując moment, że kanapa jest wolna, rozłożył ją. W końcu komu będzie chciało się to zrobić później?
- A Ty na pewno jesteś studentem? Jak to, nie mieć piwa? - Zapytał dziobiąc do niego, żeby nie wyszło, że będzie go teraz na złą drogę alkoholu sprowadzał! Ale przysiągł by, że widział dwie ciemne butelki w lodówce, ba! Przesuwał je jak pakował tam rano zakupy. Dlatego z pewną dozą nieufności podszedł do lodówki i wyciągnął dwie butelki, kontrolnie rzucając spojrzenia na chłopaka.
- Zaskoczę Cię, mamy też czipsy. - Mruknął czując się już coraz bardziej jak u siebie. Widział je w jakiejś szafce i nie omieszkał wszystkich teraz przeszukać. Przy okazji znalazł miske! I tak uzbrojony wrócił do niego uśmiechając się lekko na przyjemny dźwięk otwieranego alkoholu.
Cóż... no to skoro je znalazł, to znaczy, że były. Raz jeszcze wzruszył ramionami.
- Nie wiem, jakie masz zdanie o studentach, ale raczej nie należę do bardzo imprezowych typów - wykręcił się niezgrabnie.
Tak naprawdę po prostu... nie bardzo miał kiedykolwiek okazję wyjść ze znajomymi gdzieś, napić się i pogadać. Próbował, jasne - zawsze jednak coś szło nie tak i ostatecznie kończył w jakiejś świątyni, lesie lub w domu z łatką dziwaka. Czasem pił samemu, ale jakoś go to nie bawiło.
- Naprawdę? - zdziwił się na wieść o chipsach. - Nie pamiętam, żebym jakieś niedawno kupował...
W sumie nawet gdy to robił, zazwyczaj zapominał, gdzie je schował. No chyba że chodziło o sezamki. Je potrafił zlokalizować i podać dokładną ilość paczek, która właśnie leżała w półce nad zlewem, za ryżem, obok apteczki.
- Nic ci nie będzie, jak się napijesz? No wiesz, jesteś duchem.
- Myślę, że o moje zdrowie powinieneś się martwić już przy jajecznicy, a nie nagle przy alkoholu. - Zaśmiał się siadając ponownie wygodnie i czekając na rozpoczęcie seansu. Poza tym z zaciekawieniem wziął jednego czipsa nie umiejąc sobie wyobrazić smaku "fromage". I cóż, nie potrafiłby swoimi własnymi siłami. Dobre, smakowało mu!
- Nic mi nie będzie. Potrafię się upić i cierpieć na kaca tak samo jak wy. Tylko mam wyższą tolerancję. Ale to przecież tylko jedno piwo. - Przyjrzał się etykiecie szukając procentów. No, cóż to dla niego. - Wiesz, moje ciało oprócz kilku mankamentów jest takie samo. Działa podobnie. W większości przypadków pokrywa się jego funkcjonowanie z waszym. To ta forma demona żyje na innych zasadach. - Wyjaśnił chociaż czy powinien używać takiego określenia? Bo on poniekąd duchem nie był, był ich strażnikiem i należał do ich świata, z niego pochodził, ale był istotą wyższą. Dlatego w pół zatrzymał się przy gryzieniu czipsa i kontrolnie na niego zetknął. Ucieknie czy nie?
Tego się nie spodziewał. Znaczy - nie żeby interesowały go duchy, bo niby po co? Kogo obchodzi co myślą, czują, jak żyją te okropne istoty, które uprzykrzają mu życie od samego jego początku? Że za kimś tęsknią, mają swoje zmartwienia, przyjaźnie... No i co mu do tego, że są ludzie, którzy żyją sobie z nimi w zgodzie, wchodzą w jakieś układy i ogółem świetnie się bawią? On taki nie będzie. Nie będzie taki sam, jak ojciec.
A jednak dość łatwo było zapomnieć, że Leo jest... w sumie... niby był duchem, ale jakimś takim lepszym, tak? Strażnikiem. Być może dlatego nie był taki zły...? No i chyba mieli wspólny cel. Zależało mu na nim, bo był Widzącym, który jako jedyny może zebrać Zodiaki. Łączyły ich tylko formalne stosunki. No i wspólne oglądanie bajek...
"Demonem"? Zadrżał, przysuwając się bezwiednie i posyłając zlęknione spojrzenie w kierunku pudełka. Opatrznie zrozumiał jego słowa, myśląc, że określenie dotyczy Węża. Stykanie się ramionami dawało mu jakąś namiastkę poczucia bezpieczeństwa.
- Czy on... no wiesz, te wszystkie demony zodiaków żywią się ludźmi? - szepnął do niego, jakby w obawie, że zostanie usłyszany przez gada.
Błędnie skonstruowane zdanie nieco wybawiło go z opresji. Tłumaczenie mu w stanie w którym obecnie się znajdował, że było to tylko historyczne określenie tego czym on był nie miałoby teraz sensu. I tak by się przestraszył. Zaprzepaścili by tą nić porozumienia która obecnie zaczynała ich łączyć. Więc dobrze, że Liam podświadomie zrzucił całą odpowiedzialność na węża! Odetchnął na to w duchu.
- Nie chce Ci sprawić przykrości ale nic z wielu rodzajów duchów, nie je ludzi. - Przyznał wyswabadzając jedno ramię którym go od razu objął. - Żywią się tym co ludzie czują, sami często wywołują daną reakcje żeby z niej czerpać ale same mięsko im nie podchodzi. Nam. Żadnemu z duchów. - Zapewnił udając, że jego dłoń która chwilę tkwiła na ramieniu Widzącego to przypadek, a on sięgał po koc. Im ciemniej się robiło tym bardziej chciało się nim przykryć. A że siedzieli tak blisko, chętnie okrył i jego.
- Jeżeli duch ma formę cielesną chętniej zje normalny obiad albo coś słodkiego niż człowieka. - Uśmiechnął się jakoś tak, od niechcenia, co on tam z tyłu mógł poprawić jeszcze? Objął go ponownie.
Przylgnął do niego mocniej, niby dziecko szukające odrobiny ciepła. Nie myślał o tym, co robi - przyszło mu to tak naturalnie, tak... łatwo. Na dworze było już ciemno, a pora ta stanowiła domenę koszmarów, które dokuczały poprzedniej nocy i tej także miały się pojawić. Powoli trzeba było zacząć godzić się z faktem, że za parę godzin przyjdzie mu zasnąć. Samemu? Nie był pewien. Jeśli nawet to... powinien wykorzystać tę chwilę, gdy jeszcze ma kogoś. Póki nie jest zdany na ich łaskę.
Nie wiedział, jak to skomentować. Był... wściekły. Tyle razy słyszał groźby - on naprawdę przez lata wierzył, że zostanie pożarty, że nie będzie miał dokąd wrócić, że zabiją jego bliskich i posilą się nimi. A teraz nagle dowiaduje się, że to wszystko miało na celu jedynie go wystraszyć? Jak mogły tak się z nim bawić tak... męczyć go dzień za dniem? Nienawidził ich.
Skulił się na miejscu, przyciągając kolana pod brodę i obejmując je ramionami. Zagrzebał twarz w materiale.
- Oglądajmy już -mruknął w pewnej chwili, jakby chcąc zmienić temat i skupić się na czymś innym.
Gdy film ruszył, a Liam przybrał nieco zbyt żałosną jak na ten relaks pozycję, on odchylił się nieco do tyłu i zapalił małą lampkę która dała przyjemnie ciepłe światło. Cienie nie były już tak straszne, powyginane i straszące na ścianach. Przypominały za to radosne kształty figlarnie tańczące przy każdym ruchu. Po tym poprawił koc i bezczelnie wcisnął nogę między przerwę powstałą przy jego tyłku a piętach. W ten sposób Liam znalazł się między jego nogami, a gdy lekko go na siebie pociągnął samemu wygodnie się układając, zwyczajnie zaczął go przytulać.
- Zimno mi. - Usprawiedliwił się nie głaszcząc go ani nie ściskając. Zwyczajnie położył rękę tak żeby i jemu i Liamowi było wygodnie i po prostu zaczął śledzić całą rozgrywającą się historię.
Być może gdyby nie był takim tchórzem, wyrzuciłby Ducha z mieszkania. Wiedział już, że ma wystarczająco mocy, aby to zrobić – raz przecież się udało. Mógł spróbować ponownie… problem polegał na tym, że nie był pewien, czy chce. Wmawiał sobie, że tak. Że przecież w jego niechęci nie ma miejsca na wyjątki. Zaciskał pięści, starając się wyszukać w pamięci wszystkie te chwile, gdy Strażnik mu się naraził i nie było to aż tak trudne! A jednak… za nimi zawsze przychodziły usprawiedliwienia. Powody, dlaczego mógł być zły, to znów wspólne chwile radości no i… cała sprawa uspokajania go. Nie rozumiał tego, ale naprawdę, naprawdę nie chciał, by ten go zostawił.
Starał się skupić na ekranie, unosząc skrytą wciąż twarz na tyle, by było widać jedynie oczy. W chwili, gdy pojawiła się tytułowa dziewczynka, teraz akurat spiesząca na lekcję tańca, coś zakradło się do niego, sprawiając, że się wzdrygnął. Zimna skóra przesunęła po odkrytych kostkach. Podskoczył nieznacznie, zerkając w tamtą stronę.
- Spoko - mruknął cicho, biorąc głębszy oddech.
Nie miał możliwości skulić się tak samo, bo w chwili nieuwagi inne coś objęło go także na wysokości piersi. Jednym słowem - był opatulony z każdej strony. Przymknął oczy, odchylając się w tył. Jego głowa zatrzymała się na czymś. Siedział tak chwilę, wzdychając jeszcze i omijając jakiś zabawny moment. Odwrócił twarz w kierunku drzwi, układając się wygodniej i odrobinę rozluźniając. Chwilę tak poleży i będzie dalej oglądał. Póki co posłucha.
Ziewnął szeroko, wydając na koniec cichy pomruk. Tak mu było dobrze. Spojrzał w ekran, starając się na nim skupić, jednak… jego powieki były za ciężkie. Tak mało spał ostatniej nocy.
- Dalej ci zimno? - zagadnął, łapiąc go za rękę i przytulając ją do siebie. Działał dość bezrefleksyjnie, obejmując paliczki mężczyzny swoimi dłońmi. Zaprosił je nawet na swój policzek. Tak przyjemnie koiły. Aby mieć pewność, że kończyna nie zostanie nagle zabrana, oparł na niej łokieć.
Opierał się na nim całym bokiem, zawinięty w pozycji niemalże embrionalnej z nogami ułożonymi na tej Leo. Nie wiedział, czy go nie przygniata, ale… jakoś tak był zbyt przymulony, by spytać. Poza tym powiedziałby mu, prawda? Albo się jakoś poprawił. Nie było potrzeby się martwić. A może w ogóle nie ma krążenia? Tylko dlaczego w takim razie słyszy bicie jego serca? I dlaczego czuje od niego takie ciepło? Same zagadki.
- Też chciałem… aniołka - mruknął sennie, wtórując Lilo. - Żeby… był dla…
I odpyłnął.
Z początku wszystko było w porządku. Śnił jakieś pierdoły – wycieczkę po hawajskiej wyspie. Jak przez mgłę docierały do niego niektóre tylko dźwięki, a jego umysł zgrabnie wkomponowywał je w kolejne opowieści. Te jednak z czasem stawały się coraz bardziej niespokojne. Coś, co z początku brał za nieszkodliwe, nagle okazywało się być śmiertelnym zagrożeniem. Zaczynało na niego patrzeć, mówić do niego, z czasem gonić i mu grozić. Nie wiedzieć w jaki sposób, raz jeszcze znalazł się na samym środku festynu duchów. Tym razem jednak wszyscy mieli maski. Nie potrafił rozpoznać, kto jest kim. Zagarnęli go do dziwnego tańca, którego głównym celem było nie stracić głowy.
No więc tańczył. A im dłużej to robił, tym było gorzej i gorzej. Wołał o pomoc, ale nikt się nie zjawiał.
- Tańcz Jose, tańcz! - zawodziły duchy.
To on był Jose.
To z niego się śmiały, ostrząc zęby.
Musiał rzucać się przez sen, bo gdy w panice otworzył oczy, jego ciało było skrępowane przez Leo. Nie, być może to określenie nie do końca oddawało sytuację. Oddychał szybko, a w uszach wciąż mu huczało i jedyne, co widział, to ciemność. Dopiero gdy udało mu się odsunąć na kilka centymetrów, zrozumiał, skąd to uczucie.
Nie był skrępowany – po prostu Leo go przytulał. Obejmował ciasno, aby nie zrobił ani sobie, ani jemu krzywdy. W oczach stanęły mu łzy i nie potrafił ocenić, czy były spowodowane ulgą, że nie jest sam, czy może przerażeniem. Jakby był w obcym miejscu.
- Boję się - jego głos niebezpiecznie drżał. - One każą mi tańczyć.
Ile czasu minęło? Nie słyszał nic w tle, więc bajka musiała się już dawno skończyć. Nie było też światła. Tamten chyba zaś spał. Leżeli.
Nagle zamarł, zdając sobie sprawę, że to może wcale nie być ten, o którym pomyślał. Mówił coś? A może po prostu wcześniej zdawało mu się, że go słyszy? Może w rzeczywistości wcale się nie obudził? A może obok niego leżał jakiś inny duch, tylko czekając, aż się zorientuje, by móc się nad nim pastwić? Zaśmieje się zaraz wstanie i…
- Leo - zaczął go więc wołać łamiącym się głosem. Ach, jak żałosny był. Jak bardzo przerażony. Pewnie stanowił ucztę dla tych potworów. - Leo, jesteś tu? Leo. Leo!
To nie wystarczyło. Przez kurtynę łez starał się dostrzec cokolwiek w tej ciemności. Zaczął błądzić palcami po jego twarzy, czując się jak ślepiec. Ale co mógł “zobaczyć” dotykiem? Wyczuł nos. Policzki. Usta. Uszy. Oczy. Linię szczęki. Jeszcze raz usta. Znów nos. Brwi. To nie była maska, na pewno nie maska. Czyli może jednak już nie śnił. Może jednak tamten miał twarz.
- Leo. Leo. Leo.
Hummany
Beztroska Kometa
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
W momencie gdy Liam zamiast podjąć z nim walkę ustąpił, rozkoszując się pozycją pełną bezpieczeństwa i ciepła, na jego ustach pojawił się delikatny uśmiech zwycięstwa. Wygrał i zwolna gwarantując mu komfort sam zainteresował się bajką. Podobała mu się, a przedstawienie nieco maniakalnego niebieskiego kosmity sprawiło, że zatopił się w historii równie chętnie co we wcześniej czytanej książce. Przy tym zaczął go głaskać, opatulił go mocniej kocem i ledwo powstrzymał się przed całusem w czubek głowy. Spojrzał za to na niego z góry, a widząc jego spokojną twarz wtuloną w pierś, pogłaskał go jeszcze kciukiem po policzku. Niech śpi. Należał mu się porządny odpoczynek, a jeżeli jego ramiona miały stanowić ukojenie, będzie czuwał ponownie całą noc.
Sam miał zamiar dokończyć rozpoczętą historię, która jednak z każdą kolejną minutą sprawiała, że czuł się… zmieszany. Aniołek, który był paskudą zwolna ewoluował w najlepszego przyjaciela, w niepodważalne wsparcie i bezpieczeństwo, w członka rodziny. Jego brwi mimowolnie zaczęły się wyginać to w zdziwieniu, to zażenowaniu własnymi myślami, później zaś rozgoryczeniu.
Nie, nie! Nie powinien doszukiwać się jakiegokolwiek podobieństwa.
Jego sytuacja była zgoła inna!
William go nie znosił. Nienawidził go dokładnie tak samo jak całej reszty duchów. Bał się go. Nigdy mu nie zaufa, nigdy nie będzie traktował go jako powiernika, przyjaciela, rodziny. Był w jego życiu koniecznością, przeszkodą którą rzucił tam los. Nie słuchał go, nie chciał się uczyć od niego, nie chciał znać jego opinii. A on? Owszem, nieco się uspokoił od wczorajszego dnia, był dla niego milszy, ale on taki był, potrafił być. Nie łudził się, że ich znajomość jakkolwiek ewoluuje, że coś się zmieni na lepsze. Może nawet obawiał się ponownego zaufania? W jego sercu kiełkował strach, że skończy się tak samo jak wtedy, a koło tego plonu wnosiła się równocześnie nadzieja i chęć na spróbowanie jeszcze raz. Po złapaniu Zodiaków rozejdą się każdy w swoją stronę, a on będzie dalej mierzył się z każdym dniem. Dlaczego więc rozważał? Tylko dlaczego teraz z taką chęcią gładził czarne kosmyki, zjeżdżał palcami na jego kark czy plecy. Poprawiał koc i ściskał nieco mocniej gdy drgał niespokojnie.
Film ostatecznie dobiegł końca zostawiając go totalnie rozbitego emocjonalnie! W jego oczach na ułamek sekundy pojawiło się szkło łez, na kilka chwil w których nikt nie obserwował jego marnej sylwetki przytulił mocniej Liama, który większość filmu spokojnie przespał wtulony w niego. Mała rozbita rodzina. Dziwna aczkolwiek kochająca się. Miał kiedyś taką namiastkę. Ale wszystko się posypało już lata temu.
Nieobyty z technologią wyłączył telewizję tylko przyciskiem „wyłącz” nie będą pewnym czy go czasem tylko nie uśpił. Gdy ekran zgasł ostrożnie przeniósł Liama na poduszkę. Szczęśliwie wcześniej rozłożyli kanapę. Sam miał zamiar z nim spędzić kolejną już noc, kolejny raz śpiąc od oparcia i reagując w odpowiednich momentach. Nie żeby mu nie ufał ale wolał nie spotkać się nagle z podłogą skoro i tak mógł spodziewać się ataku rąk i nóg Widzącego wpadającego w panikę. Tyle szkód wystarczyło. Przy tym sam padł bokiem twarzy na poduszkę czując jak wreszcie dopada go zmęczenie. Ziewnął, a otulony spokojem tego dnia, zgarnął jeszcze bruneta w swoje ramiona, upewnił się że są porządnie przykryci i mógł zgasić lampkę. Liczył przy tym, że chociaż część nocy będzie spokojna.
Nie pomylił się. Spał jak zabity kilka godzin, a Liam chociaż czasami spinał się, wystarczyło dać mu dłoń albo nieprzytomnie ucałować w skroń żeby oddech wrócił do leniwej normy. Dopiero w połowie nocy, gdy ta robiła się już coraz jaśniejsza przez zbliżający się poranek, William obudził się z paniką, w dość niespodziewany sposób budząc i jego. W pierwszym momencie musiał przyznać, że pojęcia nie miał co się dzieje, dlaczego ktoś tak gorączkowo dotyka jego twarzy i krzyczy jego imię. Dopiero po dłużących się kilku sekundach opanował się, złapał go za dłonie których paliczki ucałował.
- Jestem. Spokojnie jestem. Nie poszedłem. – Zapewnił zgarniając go do siebie, siadając wcześniej żeby łatwiej było sięgnąć do lampki. Ciepłe światło po chwili rozjaśniło całe pomieszczenie, a on zamykając go szczelnie w ramionach próbował się dobudzić. Powieki jeszcze chwilę mu leciały.
- Cały czas przy Tobie jestem. Nikt Ci nie zrobi krzywdy. – Oparł się policzkiem o czubek jego głowy i naciągając na niego kołdrę bo przez to wszystko zrobiło się mu zimno. Przy tym wziął jedną jego dłoń którą ułożył na swoim policzku żeby dać mu jeszcze większą pewność. – To był tylko sen.
Nie wierzył mu, dopóki go nie zobaczył. Otulonego delikatnie przez sztuczne światło lampki, które błyszczało w złotych oczach, to znów gładko nurkowało w ciemnych kosmykach, jedynie ten jeden - biały - rozświetlając. Dopiero wtedy też dał się przytulić, tak całkowicie. Tak, aby sprawiająca, że jego powieki mrużyły się wciąż, jasność nie miała możliwości wkradać się między koszulę Leo. Koszulę, która za jego przyczyną stawała się coraz bardziej mokra i osmarkana.
Zaczął mu wszystko opowiadać. Jak wędrował po wyspie, o szumiących leniwie drzewach i falach, których nigdy na żywo nie widział. O spokoju i słońcu, które muskały zarówno jego skórę, jak i duszę. Jak wszystko to zmieniło się w koszmar, gdy tylko ponownie został zagoniony niby spłoszone zwierzę do świata duchów.
Na festyn.
Do tańca.
Jego głos zaczął się łamać i wtórować mu w drżeniu. Kilkakrotnie przyznał, jak bardzo się bał - nawet nie samego pobytu tam czy śmierci, ale faktu, że nic nie może z tym zrobić. Że nikt nie przyjdzie, żeby mu pomóc.
Że jest tam zupełnie, zupełnie sam.
W dziecięcej wręcz złości, która nie miała racjonalnego sensu, oskarżył Strażnika, że go przy nim nie było. A przecież nie była to prawda. Przecież w rzeczywistości leżeli tu przez cały czas, a on nie zostawił go nawet na moment. Przynajmniej on. Nie wiedział nawet, kiedy wspomniał o swoich rodzicach. Nieobecnym ojcu, którego nigdy nie spotkał i matce. Przerażonej, niepewnej i unikającej go - a może czasem i chłodnej? Bagatelizującej to, co się dzieje to znów przejmującej się za bardzo, ale jednak - jakby nie patrzeć - nieobecnej i nie będącej kimś, na kim mógł polegać.
A kiedy zabrakło mu słów, po prostu łkał w jego pierś, dopóki w pełni się nie uspokoił. Bolała go głowa, całe jego ciało było dziwnie odrętwiałe, a do tego chciało mu się pić. Ale czuł się lepiej. Po praz pierwszy w życiu miał kogoś, z kim mógł się tym podzielić. Na kogo mógł zrzucić choć część tego, co nosił przez te lata.
- Dlaczego...? - zapytał niejasno, unosząc na Strażnika zaczerwienione i opuchnięte oczy. Czy mógł wierzyć, że ten go nie zostawi?
Słuchał go z ogromną uwagę czując jeszcze mocniejsze rozdarcie niż wcześniej. Nagle to ziarenko próbowania na nowo dostało więcej światła, zaczęło się piąć chociaż chciał je przydeptać. Przecież to był tylko skrzywdzony i porzucony dzieciak. Nie, młody dorosły któremu brak było wsparcia. A gdy pojawił się ktoś kto – może nawet od niechcenia – zaczął się o niego troszczyć, posypał się. A przecież nie zrobił mu nic. Nakarmił, dawał spokój, nie odzywał się rozkoszując swoim wzajemnym byciem w tym samym pomieszczeniu, a później spędzaniem cichutko czasu razem. Na pytanie o to dlaczego, zaśmiał się krótko, nieco żałośnie.
- Bo czy tego chcieliśmy czy nie, zostaliśmy bratnimi duszami. A takiej osoby nigdy się w potrzebie nie zostawia. Nie ocenia, za to wspiera i daje poczucie bezpieczeństwa. Od tego są chowańce. – Wytarł mu jeden policzek po czym posłał spokojny uśmiech. – Będę tu i zostanę tak długo jak będziesz sobie tego życzył. A gdy przestaniesz mnie chcieć upewnię się, że dasz sobie beze mnie radę bo jak nie to choćby siłą będę chciał przy Tobie być. I będę Cię chronił. Już żaden duch nie wyrządzi Ci krzywdy. – Obiecał, szczerze obiecał bo miał zamiar się na tych śmieszkach duszkach nieco powyżywać. Może kilka zdezintegruje? Inne odeśle w zaświaty i nieco zmniejszy ich ziemską populację. Zobaczą co to znaczy dokuczać Widzącemu. Jego Widzącemu.
- Chcesz tego? - wydusił z siebie dość niepewny, czy na pewno chce usłyszeć odpowiedź.
Przecież tak samo, jak rodzice nie wybierają sobie dzieci - jak jego matka nie miała wpływu na to, że trafiło jej się tak skrzywione dziecko, które trwa między dwoma światami - tak samo Leo został wrzucony w tę sytuację wbrew swojej woli. On także co prawda. Przecież nie miał na celu ich związać, a się od niego uwolnić.
- Daj mi się poznać. Mieliśmy z sobą przyjemność zaledwie kilka dni i to dość nerwowych. Będzie lepiej, tylko dajmy sobie kredyt zaufania. Nie jestem wcale aż taki zły. Szczególnie jak nie jestem głodny. – Uśmiechnął się nieco krnąbrnie pstrykając go lekko w nos. Miał rację, czy się mylił? Przeliczył się czy właśnie znał siebie odpowiednio długi? Liam będzie musiał przekonać się na własnej skórze ale gdy z jego strony pojawiała się chęć, mógł być pewien, że się przyłoży zanim kategorycznie dojdą do wniosków, że nie są dla siebie. I może, właśnie przez te starania wcale się tak nie stanie? Zawsze była nadzieja.
Poprawił się więc żeby wygodnie się oprzeć, pociągnął go na siebie i gładził po plecach ziewając. Zerknął na zegarek na telewizorze, trzecia czterdzieści pięć, mogliby jeszcze tak z godzinę pospać…
Zakrył nos dłonią, rzucając mu długie spojrzenie. Za co to było?
Wsłuchując się jednak w jego słowa... Miał rację. Znali się tak krótki czas. No i nie zaczęli najlepiej, jakby nie patrzeć. Kto wie, może faktycznie Strażnik zyskiwał przy lepszym poznaniu?
- Nah - mruknął, wykręcając się odrobinę, by sięgnąć po coś do picia. Mmm, prawie że wygazowane piwo, wspaniale. Przełknął gorycz, krzywiąc się nieznacznie, bo lepsze to niż wstawanie po wodę. - Nigdy nie chciałem lepiej poznać się z duchem. W ogóle jakoś tak was nie trawię - przyznał. - Ale... może zrobię wyjątek.
Zachęcony przyciągnięciem, rozłożył się wygodniej. Jak mu było przyjemnie. Nie na długo jednak, bo znów się uniósł.
- W sumie nie spodziewałem się, że to takie miłe - palnął, zanim pomyślał. Pobłądził chwilę dłońmi po jego piersi. Nawet pokusił się o postukanie w nią raz czy dwa. – No wiesz, leżenie na kimś. Na facecie. Jakby umówmy się - kaloryfer to ty pewnie masz. Ale no nie narzekam.
Chyba zaczęło do niego docierać, jakie głupoty gada, bo zamilkł, opierając ten swój bezużyteczny łeb na opisywanej chwilę temu partii jego ciała. Nie mógł jednak milczeć zbyt długo.
- Ej ale te całe chowańce to tak trochę jakbym miał zwierzę, wiesz? Psa. Sam rozumiesz - Daje i poczucie bezpieczeństwa, całe jego życie kręci się wokół ciebie, nigdy cię nie zdradzi, jesteś dla niego super, super ważny no i ogółem lojalny taki, godny zaufania. No wiesz o co mi chodzi - siedzi w mieszkaniu i na ciebie czeka, a potem cieszy się na twój widok – o kim teraz mówił? O Leo czy o psie? - a jedyne, czego chce w zamian, to pełnej miski i kąta do spania. No i uwagi.
Chyba przepaliły mu się jakieś obwody.
- Ale beznadzieja, bo jestem okropnym kucharzem. Chyba że lubisz odgrzewane gotowce, to mi wychodzi.
- Jeżeli to mają być rozkminy które chcesz mieć o takiej godzinie to ja wracam spać. – Oświadczył patrząc na niego jak na idiotę. Właśnie go srogo zmacał, a później nazwał psem. Och Liam, jesteś taki romantyczny, że aż rzygam. Przewrócił przy tym oczami i schodząc niżej zaraz się położył. Czy będzie leżał na nim, siedział czy położy się obok niego – jego wybór. Osobiście zamknął oczy i zaczął się rozluźniać.
- Jak mi rozścielisz gazetę na sikanie to się przestane do Ciebie odzywać. – Ostrzegł go żeby nie było później zdziwienia.
- Ahahaha - zaśmiał się głośno i radośnie, bo choć Leo ewidentnie nie przypadło do gustu porównanie, to jednak grał w jego grę. – Jasne, zapamiętam.
Ożywił się. Trochę jakby ta wymiana zdań zmazała wszystkie przykrości tej nocy.
- Ej - zaczepił je jeszcze raz, kładąc się obok i opierając twarz o zgiętą rękę.
Drugą dłoń, tę, która nie dotykała policzka, wczesał w jego włosy. Pozwalał, by ustępowały pod naporem palców. No i beczelnie się na niego gapił.
- Zawsze chciałem mieć jakieś zwierzątko.
Do pragnienia posiadania drugiej, wyjątkowej osoby już się nie przyznał.
- I strasznie się cieszę, że jesteś moim chowańcem.
- Zobaczymy co powiesz jak z nerwów, że tak długo nie wracasz z uczelni zacznę podgryzać meble. – Rzucił tak teatralnym tonem, taką ironią, że musiał uchylić jedną powiekę żeby na niego spojrzeć i upewnić się, że poczuł, że żartuje. Kiedy przymknął oczy? W momencie gdy długie palce zatopiły się w jego włosach, a on jedynie łaskawością bogów czuwających nad jego duszą nie zaczął mruczeć. O tak, niech mu tak robi to zaraz zaśnie.
- Mówię Ci, poznamy się lepiej, będziemy mogli ocenić to pewniej. Idziesz jeszcze spać. Cały czas jestem obok. – Wyciągnął jedną rękę zachęcając do położenia się na osmarkanej piersi. Skoro tak lubił go macać to niech się nie krępuje.
Raz jeszcze się zaśmiał, co skutkowało poczochraniem go odrobinę mocniej. Zaraz jednak wrócił do miarowego, łagodnego głaskania. W jego oczach na moment zabłysła czułość, jaką odczuwa się na widok ukochanego, włochatego towarzysza.
- A... - zaczął dość niepewnie, próbują się jeszcze wykręcić. – A nie jesteś może głodny? - spróbował.
- Nie, nie jestem. Ale możemy chwile posiedzieć. Chcesz jeszcze coś włączyć? – Zapytał pocierając jedno oko niczym małe dziecko. Przeciągnął się zaraz z cichym pomrukiem i nadstawił jeszcze raz do miziania po głowie, niech nie przestaje. – Możemy też zostawić włączone światło, chodź, połóż się jeszcze na chwilę. – Pociągnął go na siebie po czym wsadził mu dłoń pod koszulkę i niespiesznie acz z ogromną troską zaczął mu głaskać plecy. Powoli, każdy skrawek skóry, trafiając na wyraźny kręgosłup nieco bardziej dociskał żeby sprawić mu więcej przyjemności po czym zjeżdżał na boki i znowu go gładził. – Może niebieski kosmita ma drugą część? – Ziewał.
Nie potrafił nie odetchnąć z ulgą, gdy padła alternatywa na sen. Jakoś tak nie czuł się na siłach, żeby podejmować kolejną próbę, gdy każde zamykanie oczu na dłużej kończyło się wracaniem myślami w kierunku festynu. Ile jeszcze czasu nie zazna odpoczynku?
- Sam nie wiem - padła zdawkowa odpowiedź okraszona zaskoczeniem, gdy niespodziewanie coś wkradło mu się pod koszulkę. Zadrżał, nieprzyzwyczajony do tego rodzaju bliskości. No i chłodnych palców ducha.
- Co... - ale nie dokończył.
Nie dało się nie zauważyć, że Leo był bardzo kontaktowy.
To było strasznie... dziwne uczucie. Nie że jakieś super nieprzyjemne - po prostu inne, niż dotąd. Spinał się, nie bardzo wiedząc, czego może oczekiwać. Pytającym spojrzeniem sunął po jego twarzy marszcząc brwi. Nic nie mówił, starając się nie wydawać żadnego dźwięku, który by go zdradził.
W pewnej chwili obce opuszki musiały trafić w jakieś czułe miejsce, bo miał wrażenie, że przeszedł go prąd. Wygiął się, zaciskając palce na włosach, w których wciąż się chowały. To był moment. Chwila którą... chciał powtórzyć. Która... podobała mu się bardziej, niż gotów byłby przyznać. A mimo to gdy dłoń Leo znów zaczęła zbliżać się w tamto miejsce, wziął głębszy oddech i złapał go za rękę, zatrzymując. Nie wiedział nawet czemu.
- N-n-ni-e-e w-w-w-ie-e-e-m.
Czy jego głos zawsze tak się trząsł? Był tak słaby i wysoki? Co on z nim robił?! Zaśmiał się krótko, nerwowo.
Zaśmiał się cicho wyciągając ręce spod jego koszulki i unosząc ręce w obronnym geście. Przy tym sam złapał go za dłoń którą wyciągnął ze swoich włosów - jak nie chciał go odprowadzić do krainy snów albo pobudzić nie tego fragmentu gąbki zwanej mózgiem to jemu też wystarczy.
- Zacząłeś się znowu jąkać. To postęp czy krok w tył? - Zapytał rozbawiony czochrając mu włosy po czym obie ręce schował pod głową i w myślach rozpoczął nierówny bój z nie pójściem spać. – Spróbujesz zasnąć jak Ci opowiem bajkę? - Zapytał zaciekawiony.
Czy był zawiedziony? Odrobinę. Tak, tak troszkę był. Nawet jeśli go powstrzymał, to... Agh, to wszystko było takie niejasne. Fuknął, wypuszczając powietrze i spoglądając na niego niejasno. Jakby był odrobinę chociaż zły, że ten przestał. A może, że się zaśmiał? A może, że mu teraz dokucza? Prychnął raz jeszcze w odpowiedzi na zarzut jąkania się. To twoja wina! - chciał mu wyrzucić, ale coś czuł, że jeśli spróbuje, to wyjdzie jak wcześniej. Uderzył więc go w pierś, opuszczając głowę, po czym zaczął energicznie nią potrząsać, atakując go nie tylko poprzez tarcie, ale i włosami, które zawirowały, łaskocząc nowy materac w nos.
- Mphy - wydał z siebie w końcu, znów na niego patrząc. – Spróbuję - mruknął niezadowolony.
Spinając mięśnie brzucha gdy Liam wpadł w niego twarzą po chwili zaśmiał się głośno gdy ten rozpoczął atak swoim owłosieniem kierowanym prosto do jego ust. Cholera, łaskotał go trący nos, urywany oddech. Ale Liam nie mógł wiedzieć, że on potrafił cierpieć tak samo jak on! Jednak nie śmianie się w obecnej sytuacji było prawie nie do wykonania.
- No już już. Przestań. Wracam do drapania po pleckach i już opowiadam. – Zapewnił, a korzystając z ich nieco dziwnej ale bardzo dostępnej pozycji, wsadził ponownie palce pod jego koszulkę i delikatnie gładząc miękką skórę upomniał go żeby się położył jak człowiek: obok niego, na brzuchu i słuchał.
Historia którą po chwili zaczął sączyć opowiadała o księżniczce żyjącej w pięknym, kwitnącym kraju pachnącym kwieciem wiśni i brzoskwini. Księżniczka mieszkała w pięknym pałacu którego ściany zdobione były jadeitem wraz ze swoim ojcem. Całe królestwo władane mądrą i rozsądną głową rozrastało się, parło do przodu odkrywając, zmieniając i tworząc własną historię. Ludzie byli szczęśliwi, żyjąc bez konfliktów i wojen. To co spędzało sen z powiek cesarza było nieszczęściem księżniczki.
Kobieta wieczorami przesiadywała w ogrodzie śpiewając z kwiatami. Te wsłuchane w jej głos od którego pochodził jej przydomek „Skowronek” kwitły w promieniach wznoszącego się nad horyzontem księżyca. Pewnej nocy Księżyc zaczął wtórować pieśniom Skowronka. Tak zrodziło się w jej skostniałym sercu uczucie.
Księżniczka całymi dniami szykowała się na noce pełne rozmów z Księżycem. Ubierała najpiękniejsze suknie które sunąć po marmurowych posadzkach cicho szeleściło wygrywając rytm utęsknionej duszy. Moment w którym jaśniejąca gwiazda nocy pojawiała się na horyzoncie jej serce biło głośniej niż dzwony na ryneczku. Rozmawiała z nim godzinami, tańczyła w falach oczka wodnego w którym ten odbijał swe lico, śmiała się i żartowała z nim, coraz mocniej przekonana o tym, że powinna do niego dołączyć.
Wtem w jej sercu zrodził się pomysł.
Weszła na stromy klif i tam kładąc pierwszy kamień rozpoczęła budowę wieży. Liczne schody kręcące się wokół owalnego rdzenia miały doprowadzić ją do jej ukochanego Księżyca. Na nic zdały się błagania jej bliskich, jej ojciec widząc pocięte delikatne dłonie z dnia na dzień marniał coraz mocniej. Posłał więc po ukochanego z dzieciństwa, generała zza gór który miał poruszyć jej serce i otrzeźwić umysł, aby została na ziemi i była szczęśliwa z nim, nie Księżycem.
Wtem nastała krwawa pełnia, Księżyc był wściekły i nie chciał oddać Skowronka.
Gdy rozpoczęła się noc pełna rozlanej czerwieni na niebie, gdy pociemniały gwiazdy uciekając przed rozeźlonym opiekunem, stoczona została wielka walka Generała z Księżycem. Walczyli długo, całą noc próbowali zdobyć serce księżniczki. Generał walczył o jej honor, o zdrowy rozsądek i szczęście poddanych – Księżyc maniakalnie chciał Skowronka posiadać aby co noc mu śpiewała. I gdy walka się zakończyła, gdy słońce chciało Księżyc przepędzić, rozdarty Skowronek wspiął się na szczyt niedokończonej wieży i runął w morską toń.
Kochała Generała i na zawsze chciała się nim opiekować. Kochała również Księżyc który ją rozumiał. Nie umiała jednak patrzeć na ich konflikt, na łzy swego ojca i strach poddanych; więdnące w ogrodzie kwiaty. Dlatego stała się życiem, stała się Oceanem, niosącym na swych falach statki Generała, a w nocy trzymająca chociaż na moment Księżyc, gdy ten wyłaniał się z morskich toni.
Gdy opowieść dobiegła końca uchylił powieki które opadły gdzieś w trakcie przypominania sobie licznych obrazów z tamtych czasów. Nie umiał się do siebie nie uśmiechać na całą tą historię która stanowiła podłoże pod bajkę chociaż nadal miał ochotę walnąć się otwartą dłonią w czoło na głupotę księżniczki. Niemniej, teraz najważniejszy był Liam na którego ciekawsko spojrzał, przestając go głaskać gdzieś między łopatkami i milnąc.
Sponsored content
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach