XX – człowiek z miasta - Kidaan
YY – samotnik z gór - Mireyet
180 cm // blond włosy // zielone oczy // piercing
Urodzony i wychowany w Seattle jako pierworodny syn swoich rodziców, prędko sam zaznał smaku rodzicielstwa, kiedy na świat przyszedł jego młodszy brat, ojciec rozpłynął się w mgle unikania obowiązków, a matka praktycznie zamieszkała w szpitalu, próbując utrzymać dwóch synów z wypłaty pielęgniarki. Być może fakt, że dorósł trochę zbyt szybko, przyczynił się do błędu, jakim było wzięcie ślubu ze swoim licealnym słoneczkiem Laurie, kiedy oboje byli jeszcze w college'u. Studiów nigdy nie skończył, małżeństwo za to dość prędko, choć dalej pozostają z Laurie w przyjaznych stosunkach.
Pierwszą książkę wydał w wieku dwudziestu lat, a szybki sukces na rynku wydawniczym ostatecznie przesądził kwestię dalszego studiowania i rzucił go na tory nowej kariery, która podobnie jak supernova, wygasła równie prędko, co zabłysła. Kilka kredytów, nieudane małżeństwo i pięć powieści grozy później cień sławy ponownie rzuciła na niego dopiero trylogia opowieści z dreszczykiem dla nastolatków. Mimo sukcesu, status bestsellerowego pisarza w kategorii wiekowej 13-18 nie jest szczytem jego marzeń, a maile od agenta dopytujące coraz nachalniej o kontynuację serii ciążą mu na barkach niczym głaz. Dlatego też zaczerpnął z jedynej lekcji, jakiej kiedykolwiek udzielił mu ojciec, i zastosował mawenr nagłego zniknięcia, by w odosobnieniu poddać się ostatniej desperackiej próbie reanimowania swojej dawno zapomnianej kariery.
Harvard przyjął go z otwartymi ramionami na swój program, żeby później żegnać go z potem na czole, kiedy skończył przed czasem naukę i dostał się do programu rezydentury, gdzie poświęcił kolejne lata życia od sali operacyjnej do kolejnej sali operacyjnej słysząc o wielkiej sprawności dłoni, talencie do ratowania ludzi i tym podobnych pierdołach. W rodzinne strony wrócił w wieku 27 lat, z tytułem Chirurga i prawem do wykonywania zawodu. Prawdopodobnie mógłby mieć bogate i ciekawe życie w każdym mieście, bo nigdy nie brakuje rąk do pracy. On jednak lubił swoją "chatkę w lesie", na rozdrożu między przepaścią, gdzie zawsze można pozbyć się ciała, a drogą w głąb przełęczy,, gdzie znajduje się mała wioska,, która właściwie nie jest tym do końca czym się wydaje na pierwszy rzut oka.
Ojciec z matka nie umarli, wyjechali pozostawiając go samego w górach. Mieli tylko jedno dziecko i syn, który doskonale sam może przejąć “rodzinny biznes” nie potrzebował ich uwagi, a właściwie wolał żeby nie patrzyli kiedy bawi się w Boga robiąc bardzo nielegalne rzeczy z lekkim uśmiechem na ustach. Na tą chwilę mieszkają na Hawajach, ale myślą o kolejnej przeprowadzce, jakby uciekli przed ciemną przeszłością i swoim własnym dzieckiem, chociaż z Zackiem raz na jakiś czas się kontaktują pytając o pierdoły. Można byłoby założyć, że ten czarnowłosy i szarooki mężczyzna jest samotnikiem bez większych przygód w życiu, zbyt zajęty swoją pracą. Niestety, wiele kobiet i mężczyzn zmarł w lesie, rozszarpane przez wilki i niedźwiedzie, trafieni zabłąkaną kulą łowcy czy zwyczajnie wpadając w przepaść, bo nie potrafili już wytrzymać jego “miłości”. Potrafi być okrutna, potrafi być bolesna, ale Zack zawsze wynagradza tych, którzy są wstanie z nim zostać trochę dłużej.
Nie jest fanek poezji, romantycznych uniesień czy sypania sobie płatków kwiatów na podłogę. Potrafi jednak udawać, że to lubi. Z uśmiechem na ustach, a przeklinając w środku, że zmuszają go do słuchania smętów. Uwielbia za to zapalić papierosa wpatrując się w prawie wiecznie ośnieżone góry, gdzie co jakiś czas idzie polować ze swoją snajperką. Ma pewną ręką i w tym zakresie, chociaż niektórzy pacjenci woleliby, aby zajął się zszywaniem ich zmasakrowanych od noża twarzy niż polowaniem na jelenie. Szkoda byłoby stracić tak wykwalifikowanego członka społeczności, bo lubi samotnie chadzać po lesie.
Adan Miller miał kłopoty.
Kawa, którą kupił w McDonald’s, powoli dezintegrowała papierowy kubeczek, oblepiając uchwyt na napoje. Gdyby zauważył to wcześniej, być może nie miałby teraz plamy na swoich ulubionych wełnianych spodniach, ale od czterdziestu minut nie odklejał wzroku od przedniej szyby. Wycieraczki na pełnych obrotach walczyły z tłukącym w szybę śniegiem; dzielnie, acz nieudolnie. Kiedy w ogóle minął ten McDonald’s? Cztery godziny temu? Trzy? Był to ostatni niezabity dechami przystanek cywilizacji, na którym się zatrzymał. Już wtedy prezenter radiowy żarliwie odradzał kierowcom kontynuowania podróży, ostrzegając przed śnieżycą, w samym środku której Adan się teraz znalazł, desperacko walcząc o zachowanie przyczepności swojej wysłużonej, dziesięcioletniej hondy. Przeczekajcie w bezpiecznym miejscu, mówili. Widoczność ograniczona do zera. Ale nie. Adan miał swój cel, a do celu kroczył po trupach, nawet jeśli miałby to być jego własny.
Jeśli wierzyć mapom, jego Airbnb powinno wychynąć spośród drzew już zaraz, za moment, już niedługo będzie siedział w swoim uroczym domku z bali, przed trzaskającym w kominku ogniem, korzystając z wygód szybkiego łącza prosto z satelity. Jeśli tylko dobrze zapamiętał drogę, oczywiście, bo GPS zwariował już godzinę temu, jakby nikt nigdy nie zapuścił się w to opuszczone przez Boga miejsce i porządnie go nie zmapował. A może jednak pomylił ten zjazd? Tak długo powtarzał w głowie zakręty, żeby je zapamiętać, że w końcu zapomniał, która to prawa, a lewa, ale przecież to jeszcze nic straconego, prawda? To nie Alaska, na pewno ktoś gdzieś tu mieszka. Wytrzyma jeszcze trochę i w końcu wjedzie na jakąś wiejską drogę, zje kolację w taniej lokalnej restauracji i może nawet uda mu się kupić pokój w przydrożnym moteliku. Odeśpi, obudzi się ze świeżą głową i wtedy już nie popełni drugi raz tego samego błędu i nie będzie próbował szukać skrótów na zadupiu, na którym nigdy nawet nie był. Błędy zostaną mu wybaczone, może nawet zdąży napisać do Airbnb i nie ściągną mu z konta opłaty za spóźnione odebranie rezerwacji.
Przełknął ślinę na myśl o ciepłych naleśnikach, trochę zbyt grzesznym posiłku jak na wieczorną porę, ale nic innego jak wizja rozpływającego się po talerzu syropu klonowego nie trzymało go teraz przy życiu. Im dalej brnął wzdłuż drogi, zmieniającej się coraz szybciej w jedną wielką śnieżną zaspę, tym bardziej obraz usmarowanych masełkiem naleśników rozmywał się, ustępując miejsca słownikowej definicji słowa urojenie. Umrę tutaj, no zdechnę, rozbiorę się do rosołu i znajdą mnie martwego, robiącego aniołki w śniegu, pomyślał. A może powiedział na głos? Odkąd radio przestało odbierać ponad dwie godziny temu, coraz częściej łapał się na mówieniu do siebie, być może próbował w ten sposób zdusić skrzek narastającej w głowie paniki. Pewności nie miał, szum szalejącej na zewnątrz wichury zagłuszał już nawet jego myśli.
Zerknął mimowolnie na przypięty do deski rozdzielczej telefon. Zasięg też zgubił już dawno temu, ale sięgnął ręką w kierunku dotykowego wyświetlacza, żeby go rozświetlić. Bateria na poziomie piętnastu procent. Cztery nieodebrane połączenia. Jedno od Collina. Trzy od Laurie, zakończone sms-em z siarczystym „pierdol się”. Gdyby odebrał wcześniej, dostąpiłby zaszczytu usłyszenia, jak mówi mu to osobiście. W tej chwili nawet tyrada wściekłej Lou byłaby jak miód na jego uszy. Może nawet by się rozpłakał, słysząc głos drugiego człowieka.
- Dramatyzujesz, dek…
… lu. Ostatnią sylabę wycisnął mu z płuc impakt, z jakim wpadł w fotel, kiedy nagle zahamował, unikając zderzenia z drzewem starym jak duchy lasu wyłącznie o kilka centrymetrów.
- Kurwa! – wykrzyknął, uderzając pięścią w kierownicę. Dźwięk klaksonu poniósł się ponad trzaskami śnieżycy. Drzewo albo zmaterializowało się pośrodku zasypanej asfaltówki, albo nawet nie zauważył, kiedy zaczął zjeżdżać z drogi.
Odchylił się w fotelu i przymknął oczy. Potrzebował pomyśleć. Przeanalizować swoje opcje. I prędko doszedł do wniosku, że nie za bardzo ma z czego wybierać.
Otworzył schowek i wygrzebał całą jego zawartość na siedzenie pasażera. Gaz do zapalniczek, sterta mniej lub bardziej zużytych chusteczek, scyzoryk, stare skierowania do specjalisty… Tak! Wyciągnął i rozłożył na desce rozdzielczej samochodową mapę stanu Montana, prawie tak dużą jak płachta na namiot. Przez chwilę próbował zorientować się w swoim położeniu, ale miejsce, w którym powinien się obecnie znajdować, ani trochę nie korespondowało z tym, co widział wokół siebie, czyli mniej więcej jedno wielkie, białe, kurewskie nic. Zabezpieczenie się w papierowe mapy, na wypadek gdyby telefon odmówił mu posłuszeństwa, było chyba jedynym dobrym pomysłem, na jaki wpadł zaraz przed wyjazdem, ale jaki mu teraz pożytek z samochodowej mapy, skoro nie miał pojęcia, gdzie się znajduje? Znaki drogowe, jeśli jakieś były, teraz zniknęły za zasłoną śniegu. Przynajmniej będzie miał czym się przykryć w nocy.
Nerwowo przeczesał włosy palcami, przygotowując się mentalnie do całkiem realnej perspektywy, że czeka go noc spędzona w samochodzie. Kontrolka paliwa zapaliła się już kilkadziesiąt kilometrów temu, być może przejechałby na resztkach jeszcze kolejne pięćdziesiąt, ale jeśli zaryzykuje i nie znajdzie po drodze ani jednej stacji benzynowej…
Osunął się w fotelu. Oprócz walizki z rzeczami na najbliższe cztery tygodnie miał też w bagażniku awaryjną torbę na wypadek, gdyby najczarniejszy scenariusz się spełnił. Kilka litrów wody, trochę suchego jedzenia, dwa ciepłe koce i termiczne zasłony na okna. Czy to wystarczy? Zostawienie auta i ogrzewania na chodzie nie wchodziło w grę. Jeszcze tego tylko mu brakowało, żeby cofnięte spaliny ululały go do spania na dobre.
Nie miał pojęcia, jak długo służbom ratunkowym może zająć ustalenie jego lokalizacji, ani czy w ogóle uda mu się do nich dodzwonić. Nawet jeśli jakimś cudem nie zamarznie w nocy, nic nie gwarantowało, że rano wstanie słońce, śnieg magicznie stopnieje, a na horyzoncie pojawi się pomoc, żeby odholować go prosto do domu, z powrotem do Seattle. Adan uroczyście poprzysiągł, że jeżeli tak się stanie, pojedzie prosto do biura, padnie na kolana przed swoim agentem i będzie bił czołem o posadzkę, obiecując, że nigdy więcej czegoś takiego nie zrobi i od dzisiaj będzie pisał tylko książki dla dzieci. Takie o magicznych guzikach i śpiewających krokodylach. Wtedy będzie mógł robić swój research bezpiecznie na gorącej, słonecznej Florydzie.
Okutał się porządnie szalikiem i sięgnął na tylne siedzenie, gdzie kilka godzin temu rzucił swój ciepły, wełniany płaszcz. Wyciągnie torbę, a może nawet pójdzie kawałek wzdłuż drogi, jeśli śnieżyca nie zmiecie go z drogi, kiedy tylko postawi stopę na zewnątrz. Laurie mówiła, że jeszcze przekona się, że miała rację. Nie będzie dosadniejszego sposobu, żeby jej to przyznać, niż umrzeć, próbując.
_____ W dość małym pomieszczeniu, w białych barwach od podłogi aż po sufit, znajdowała się czwórka ludzi. Przy biurku ze stacjonarnym komputerem siedział wysoki mężczyzna w kitlu wklepująca na klawiaturze coś do swojego systemu. Następnym był siedzący na taborecie krok od niego niski, starszy mężczyzna z wyraźną łysinką i brakiem zarostu. Miał bardzo okrągłą twarz pokazującą na lekką nadwagę, a za nim dzielnie stały dwie ściany mięsa. W ciemnych ubraniach od góry do dołu, wpatrywali się w całe zajście nie zainteresowani niczym. Zack, który właśnie skończył wpisywać wszystkie dane do sprzętu także nie był tym zainteresowany. Zrobił wszystko co miał w tej sprawie, a jego pacjent wraz ze swoją ochroną mógł udać się do domu.
- Zawsze spędzasz tutaj czas samotnie Doktorze, nie jest ci smutno? - spytał starszy mężczyzna, któremu dwójka innych pomagała założyć gruby kożuch na plecy. Jego pomocnicy z tęgimi minami i ledwo dopinającymi się płaszczami z powodu mięśni pod spodem, przytaknęli tylko lekko na jego słowa. Widząc to, starzec zaśmiał się lekko. - Widzisz Doktorze? Nawet oni się zgadzają. Kiedy ostatnim razem miałeś u siebie gościa?
_____ Mężczyzna siedzący na białym krześle obrotowym odchylił się lekko, szukając odpowiedzi w białym suficie, a przed jego oczami przelatywały wspomnienia z ostatniej osoby, która go odwiedziła na dłużej. Była to kobieta, piękne ciemne włosy. Długie zgrabne palce. Lubiła grać na pianinie. Między tymi dość miłym wspomnieniami znalazło się w końcu to, którego szukał. Zimna noc, deszczowa o dziwo, więc była to raczej letnia pora. Brakowało śniegu, a ona uciekła z jego domu wbiegając do lasu, jakby w ten sposób mogła uciec od problemu. Mając jednak te informację, był wstanie odpowiedzieć na pytanie pacjenta.
- Jakoś pod koniec lata Freddy. - zamrugał kilka razy pozbywając się krzyków kobiety z głowy i wrócił spojrzeniem do mężczyzny przed nim. - Powiedzmy, że to było pół roku temu. Nie tak dawno.
- Haha. - staruszek zaśmiał się od serca, zamykając oczy i łapiąc się za bok zabandażowaną dłonią, chociaż jego pierwszą reakcję był lekki szok, który nie uciekł sprawnemu oczu Zacka. - Jesteś zabawny, Doktorze. Zbieramy się, mówisz, że za tydzień na wizytę kontrolną?
- Tak, możesz wcześniej, jeśli poczujesz, że coś jest nie tak, ale uważaj na pogodę.
_____ Wstał ze swojego miejsca i podszedł do drzwi od gabinetu otwierając je do przejścia do garażu, gdzie stały dwa samochody. Jeden z nich był czarną terenową maszyną, z wielkimi kołami. Druga stojąca trochę dalej należała do Zacka, był to Jeep Wrangler, który na ten moment miał dwa lata. Jego żółty kolor był bardzo widoczny podczas jasny przez ośnieżone górskie drogie. Te, pokryte śniegiem zwykle nie wyróżniały się bardzo, zapewne wprowadzając w błąd niejedną osobę.
_____ Otworzył bramę garażową i poczuł powiew chłodnego powietrza, które wpuszczone do środka oziębiło ogrzewane pomieszczenie. Pomagał na pożegnanie Freddiemu siedzącemu z tyłu pojazdu, z uśmiechem wracającemu do domu. To była jego trzecia wizyta w przeciągu ostatnim kilku dni. Z tego co się orientował, otrzymali w “pracy” nową “dostawę”, która okazała się nie do końca rozumieć swojej pozycji. Stąd też dzisiejsza wizyta u niego – trzeba było zaślepić dziurą po nożu kuchennym, który został w impetem wbitym w dłoń starszego mężczyzny. Norton nawet nie musiał myśleć co takiego spotka sprawcę, nie jego interes. Zamknął bramę garażową i drugą wjazdową, aby już przygotować się na zupełnie odcięcie od świata jakie ma dzisiaj nastąpić. Wrócił do gabinetu, zdjął swój kitel lekarski odkładając go na miejsce i dla pewności jeszcze raz umył ręce, wycierając je w ręcznik znajdujący się obok usłyszał w otaczającej go ciszy – wibracje telefonu. Wyciągnął go więc z kieszeni jeansów i przyjrzał się ostatniemu SMS’owi. Ostrzeżenie pogodowe i informacja o tym co już wiedział - z powodu śnieżycy, która ma pozostać w górach przez najbliższy tydzień będzie odcięty od świata pod względem zasięgu Internetu, telefonów czy możliwego zasilania prądu. Nawet służby ratunkowe nie odbiorą połączenia, bo nie przejdzie zwyczajnie. Już nie mówiąc, że nie byliby wstanie namierzyć rozbitka w środku intensywnych opadów i uratować.
_____ Pokiwał głową i zamykając wszystko poszedł na parter domu, gdzie zrobił sobie kawy w kuchni i wyszedł na mały taras, który znajdował się koło kuchni, żeby zapalić swojego ostatniego papierosa na dłuższy czas. Nie lubił kopcić w domu, a siedzenie samotnie w “pokoju gier” wcale go nie rajcowało. W końcu patrzenie na nierozpoczętą grę bilardową nie było ciekawe, a kablówka nie będzie miała zasięgu przez najbliższe kilka dni. No i kto będzie chciał odmrażać sobie kończymy, żeby zapalić fajkę? Trzymając ciepły kubek poczuł, jak spadają na niego pierwsze płatki śniegu zapowiadające początek całego wydarzenia. Westchnął, zgasił papierosa o poręcz i wyrzucił do popielniczki, po czym zamknął za sobą drzwi i wrócił do domu.
_____ Spokojne popołudnie, za oknem wyraźnie zaśnieżyło okolicę, a on z książką w ręku słuchał muzyki odtwarzając winyle ze starymi utworami. Nic niespotykanego, dość luźna i nudna rozrywka, lecz Zack wiedząc, że czekają go takie dni przygotować się z góry z książkami, materiałami do nauki, nagraniami do obejrzenia. Miał co robić nawet bez Internetu czy dostępu do kablówki. Zresztą nie interesowało go co takiego działo się na świecie... poza nowymi raportami medycznymi. Jednak był zafascynowany mniej lub bardziej swoją własną pracą. Dochodząc jednak do nudnego momentu powieści, odłożył ją na bok i wyłączył muzykę zastanawiając się przez sekundy czy nie usiąść do swoich badań. W zamyśleniu podszedł do okna, aby sprawdzić temperaturę na termometrze, który został nieszczęśliwie obklejony w śniegu. Otworzył więc okno i zaczął zbierać biały puch, kiedy usłyszał dźwięk klaksonu, co od razu przykuło jego uwagę.
_____ W pierwszej chwili zastanawiał się czy nie zignorować tego, bo tylko idiota używałby klaksonu w środku lasu, podczas śnieżycy, ale potem soczyście przeklął pod nosem rozumiejąc, że prawdopodobnie był to zgubiony turysta z miasta, który nie rozumiał idei zmienności pogody w górach, a on jako lekarz, powinien chociaż spróbować udzielić pomocy. Zamknął okno i położył dłonie na twarzy, po czym westchnął poirytowany.
- No nic... - kliknął językiem. - Trzeba pomóc.
_____ Po jego twarzy widać było, że nie był zadowolony, wręcz kipiało od niego niechęcią do tego wszystkiego, ale poszedł ubrać się ciepło i wyprowadził skuter śnieżny z osobnego budynku, po czym zaczął jeździć po okolicy, bo niestety, ale w takiej śnieżycy nie mógł się poruszać wyjątkowo szybko czy sprawnie, nawet jeśli znał kierunek. Po którejś godzinie zmagań miał już całkiem dość i zamierzał się poddać. Zawrócił więc i inną drogą, jako ostatnią możliwość zaczął wracać do swojego domu. Właśnie w połowie drogi w końcu zauważył coś “niezwykłego”. Samochód w rowie. Chociaż bliżej było tutaj z określeniem - zjechał, bo nie wiedział, gdzie jedzie. Zaparkował skuter w bezpiecznym miejscu u całkiem blisko, po czym wyciągnął latarkę i zaczął iść w stronę samochodu uważnie stawiając każdy krok. Nie chciał przestraszyć osoby, która mogła siedzieć w środku. W najlepszym dla niego wypadku, postanowiła opuścić pojazd i poszła w las. Byłoby to też najgorsze co mogła zrobić dla siebie.
Okutany od góry do dołu Adan stał przy samochodzie, jego dłonie siniały, ale między palcami trzymał jeszcze połówkę papierosa, na której zmarnowanie nie mógł sobie pozwolić. Zostało mu jeszcze pół paczki, niewiele, ale jeśli miał się dzisiaj widzieć z Bogiem, nie będzie tego robił na nikotynowym głodzie.
Nie miał rękawiczek. To znaczy, na pewno gdzieś były, wciśnięte pod fotel pasażera, może między siedzeniami, ale napędzany adrenaliną i potrzebą działania mężczyzna nie tracił czasu na ich odszukanie i popełniając w ten sposób po raz drugi ten sam błąd, zlekceważył naturę, która teraz w odwecie wbijała mu lodowate szpilki pod paznokcie. Na głowę zamiast czapki naciągnął szalik, a jego kark przed chłodem chronił tylko postawiony na sztorc kołnierz kurtki. W swoim wełnianym, szytym na miarę płaszczu, który w Seattle wyróżniał go z tłumu, tutaj wyglądał, jakby pozamieniał się z wiewiórką na mózgi. Plan dalszego podążania drogą, tyle że pieszo, wybił sobie z głowy. Musiałby cały okutać się w jeden z koców, a wtedy jeszcze ktoś by go postrzelił, bo wziąłby go za łosia. I nie byłby daleki od prawdy.
Podmuch wiatru zmiótł żar z niedopalonego papierosa, a Adan porzucił próby odpalenia go ponownie, cisnął niedopałek przed siebie i przez chwilę patrzył nieprzytomnie, jak zasypuje go śnieg. W końcu otrząsnął się z nikotynowego otępienia, naciągnął na siebie poły płaszcza i otworzył bagażnik. Śnieg wdarł się do środka i pewnie od razu topniał, zderzając się z nagrzanym wnętrzem samochodu, ale zaraz zastępowała go nowa warstwa.
Adan wytaszczył ze środka sportową torbę z awaryjnymi zapasami i koc. Walcząc z wiatrem, zatrzasnął klapę bagażnika, po czym z ładunkiem pod pachą pognał z powrotem do drzwi od strony kierowcy, wgramolił się do środka i legł bez siły na fotelu.
Zapał do działania budził się powoli, w miarę jak jego ciało powracało do optymalnej temperatury. Zrzucił z siebie obsypany śniegiem szalik, strzepnął biały puch z włosów i potarł brew, ze zdumieniem dochodząc do wniosku, że parzył go nie zbłąkany kawałek żaru z papierosa, tylko kolczyk, zimny jak diabli. Potem siedział dłuższą chwilę z dłońmi wciśniętymi pod pachy, czekając na odzyskanie czucia w palcach.
Adan znalazł się w rzadkiej dla siebie sytuacji, kiedy kompletnie nie miał pojęcia, jaki powinien być jego następny krok. Napił się wody, otworzył wygrzebany z torby owsiany batonik i żuł go powoli, z nieobecną miną, taką samą jaką robił zawsze, kiedy dysocjował w metrze, jadąc do pracy. Tym razem dla odmiany w jego głowie działo się wszystko na raz, a jednocześnie nic konkretnego.
Spróbował dodzwonić się na numer alarmowy, ale kiedy przyłożył telefon do ucha, nie usłyszał nawet sygnału. Żadne połączenie, ani do służb ratunkowych, ani do Lauren, nie przeszło. To drugie wykonał już w desperacji, po kilku nieudanych próbach z 911. Teraz wpatrywał się tępo ekran smartfonu, na czerwone imię Lou w historii połączeń. Chociaż znali się przez większość swojego życia i nadal pozostawali przyjaciółmi, Laurie ułożyła sobie życie i już dawno przestała być pierwszą osobą, do której biegł, kiedy miał jakiś problem. Młodszego brata, Collina, nie chciałby martwić, a jego matka… Debra Miller po prostu dostałaby zawału, gdyby dowiedziała się, w co tym razem wpakował się jej pierworodny.
Nawet gdyby opatrzność zesłała mu trochę zasięgu, Adan Miller nie miał do kogo zadzwonić. Lata pracoholizmu, tras promujących kolejne książki i całe dnie spędzone w gabinecie nad powieściami, z których koniec końców nie był nawet dumny, zaowocowały tym, że dziś wokół siebie miał tylko zespół z wydawnictwa, a jego najlepszą przyjaciółką była butelka szkockiej, upchnięta w walizce.
Adan potrząsnął głową, jakby mógł w ten sposób wytrząsnąć z niej negatywne myśli. Był fatalistą, zdawał sobie z tego sprawę, ale to jeszcze nie pora na przedśmiertne rozliczanie się z przeszłością i swoimi życiowymi wyborami. Miał jeszcze trochę paliwa, ogrzewanie dalej grzało, a przez najbliższe dwa dni na pewno nie zgłodnieje ani nie umrze z pragnienia. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że śnieżyca nie potrwa dłużej niż dobę.
Przez kolejną godzinę siedział w samochodzie, słuchając odgłosów śnieżycy i powstrzymując się od ciągłego sprawdzania, czy nie pojawiła się aby chociaż jedna kreska zasięgu. Nie mógł sobie pozwolić na wyładowanie baterii do reszty. Czasem powiedział coś do siebie na głos, żeby nie stracić zmysłów, przetrząsnął zawartość awaryjnej torby i ułożył w głowie kilka wersji planu na rano: wersję optymistyczną, i tę na wypadek rozwiązania ostatecznego również.
Przygotowywał się do spania, kiedy zauważył w bocznym lusterku coś nowego. Błysk światła? Zmrużył powieki, obserwując i… tak! Znowu! Nie miał wątpliwości. Zapominając o szaliku i czapce, ubrany tylko w rozpięty płaszcz i uzbrojony w latarkę z torby na czarną godzinę, otworzył z impetem drzwi samochodu i niemalże wyskoczył na zewnątrz. Wiatr targał jego włosami, przysłaniając mu widok, ale gdy włączył swoją latarkę i skierował ją w stronę, z której docierał do niego taki sam snop światła, zobaczył mężczyznę. Postawnego, ubranego adekwatnie do pogody mężczyznę. Mężczyznę, który wyglądał, jakby wiedział, co robi. I który szedł właśnie w stronę Adana.
Został uratowany.
- Hej! – wykrzyknął, machając rękami jak ludzka latarnia morska wskazująca ekipie ratunkowej drogę. Przed pobiegnięciem w stronę mężczyzny powstrzymały go tylko zaspy, które wyrosły wokół samochodu, kiedy on pisał w myślach testament. – Tutaj!
- Boże – westchnął mimowolnie z ulgą, kiedy mężczyzna doczłapał się do samochodu, chociaż nie zwracał się do Boga od dwudziestu lat. – Szukam… – Wygrzebał z kieszeni telefon, postukał w niego palcem, ale kiedy ekran nie wrócił do życia po kilku sekundach, poddał się i popatrzył w twarz nieznajomego, uzmysławiając sobie, że musiał wyglądać żałośnie. – Zgubiłem drogę. Benzyna mi się kończy, potrzebuję dostać się na najbliższą stację. Mam mapy – dodał, chwytając za klamkę drzwi. Nie pomyślał, żeby dokonać oględzin samochodu po tym, jak prawie go skasował, nie miał pojęcia, czy nie uszkodził podwozia, ale był teraz zbyt zaaferowany perspektywą rychłego ratunku, żeby się tym przejmować. – Jeśli pokażesz mi, gdzie jesteśmy, dalej dam sobie radę.
_____ Idea, że ktoś jeździł po tych terenach w taką pogodę oznaczała, że był niepoważny. Głównie w kwestii swojego życia. Zack spodziewał się więc, że środku zastanie ćpuna, zboczeńca ofiarą, sprzedawcę jakiegoś gówna, albo jeszcze coś gorszego - świadków Jehowy. W każdym razie, jednak, na pewno ta osoba zabłądziła i była poryta w głowie, że nie słuchała wiadomości w radiu postanawiając jeździć w taką pogodę. Czując więc, że osoba siedząca w samochodzie może wyskoczyć na niego z prośbą o dawkę czasu, pieniędzy, albo narkotyków, im bliżej samochodu tym wolniej stawiał kroki. Już nie tylko przez sam śnieg, a dla swojego bezpieczeństwa. Nie miał ze sobą broni palnej, był pajacem, że o tym wcześniej nie pomyślał, ale teraz jej nie wyczaruje zza kołnierza. Świecąc więc latarką, stawiał krok za krokiem, aż w końcu stało się to czego się spodziewał. Ktoś wyskoczył z samochodu i zaczął sam świecić latarką. Zaraz po tym usłyszał męski głos, co było w jego kalkulacjach. Jaka kobieta by sama się rzucała na wyprawę w taką pogodę? One były rozsądniejsze od tego. Zaczął więc iść pewniej w jego stronę i zderzył się ze ścianą, gdy tylko okazało się, że był na tyle blisko, aby go usłyszeć.
_____ Patrzył na jego jak na debila. Dosłownie. Lecz szalik zasłaniający usta oraz nos, a czapka zabierającą mu większość czoła sprawiała, że mężczyzna raczej nie odczytał jego mimiki twarzy, wygadując coraz to kolejne idiotyzmy. Nie znał tego człowieka, ale wiedział, że za nic na świecie nie poradzi sobie sam w taką pogodę z mapą tego obszaru. One z założenia nie były dobrze rysowane. Mieli tutaj kilka miejsce bowiem, do których nieokoliczni mieszkańcy nie powinni się zbliżać. Złapał za szalik ściągając go niżej.
- Zostaw. Nie dasz rady, nie w taką pogodę. - chwycił za niego, żeby nie szarpał się w samochodzie.- To nie jest ani miejsce, ani czas na takie rozmowy, wieczorem będzie gorzej. Musimy jechać! - widział, że człowiek nie był do końca przekonany. Czy chodziło o samochód czy o jego rzeczy? Tak czy tak nikt tego nie zabierze stąd. Nie zamierzał się kłócić i rzucać argumentów, które miałyby być tak efektywne jak rzucanie grochem o ścianę, bo widział w tym człowieku mieszczucha bez znajomości z górami. - Jak zamierzasz się zastanawiać albo kłócić ze mną to cię tutaj zostawię. - wyszło z jego ust i puścił nieznajomego, bo nie zamierzał się z nim siłować. Pewnie by wygrał, ale co potem? To kosztowałoby go niepotrzebnie dużo energii. Pogoda nie poprawi się w ciągu dobry, rano nie będzie lepiej. - Weź najpotrzebniejsze rzeczy, nie mamy dużo miejsca.
_____ Na tym skończył i odwrócił się idąc po własnych śladach, z latarką do skutera, który przez ten zdążył już się mocno zaśnieżyć. Oczyścił czarną framugę, która była swego rodzaju bagażnikiem, gdzie może położyć walizkę, jeśli ten rozbitek z miasta zamierzał zabrać swoje ciuchy ze sobą. To byłaby najlepsza opcja, ale Zack z tyłu głowy wiedział, że z każdą chwilą będzie coraz gorzej i nie zamierzał czekać aż mieszczuch przetransportuje cały swój dobytek do w miarę małego bagażnika. Otrzepał siedziska, odpalił sprzęt i zapalił światła chowając latarkę, aby mężczyzna wiedział, gdzie iść. Szczęśliwie, pojawił się po chwili, więc lekarz zapakował jego bagaż na kratę, zabezpieczył i usadowił się czekając aż “kolega” zrobi to samo.
- Trzymaj się mnie. - rzucił i ruszył skuterek wyraźnie stawiając na szybki powrót do domu, a nie na fakt, że podróż miała być miła. Kilka minut później i kilka zakrętów później, wjechał na swoją posesję, szybko otwierając garaż zewnętrzny i chowając do niego skuter, wyłączając go i schodząc z niego. - Witam u siebie w domu. Zabierz swoje rzeczy i idziemy.
_____ Nie pytał o imię, samemu też się nie przedstawić. Pewnie wyszedł na gbura, ale niech rozmawiają o tym w ciepłym wnętrzu jego domu, a nie w temperaturze, która powoli się dwucyfrowa na minusie. Ponieważ podjechał od przodu. Zamierzał wprowadzić człowieka głównym wejście do domu, po schodkach na górę. Poczekał aż opuścił garaż i zamknął drzwi przyciskiem stawiając w śniegu duże kroki. Nie zamknął przed wyjściem domu, bo wiedział, że nikt go nie będzie nawiedzał w taką pogodę - stąd od razu otworzył drzwi i zaczął stąpać głośno, żeby pozbyć się śniegu spod butów. Szybkim ruchem zdjął czapkę i powiesił ją na wieszaku znajdującym się po lewej stronie dwuskrzydłowych masywnych drzwi. Na wprost od wejścia znajdowała się klatka schodowa prowadząca na górę oraz kilka par drzwi. Zack wiedział, że te po prawej prowadzą do składzika, i garderoby w jednym. Te na wprost były sypialnią gościnną, którą pewnie zajmie dzisiaj przybysz, a te duże, dwuskrzydłowe po lewej stronie - pozwalały wejść do reszty domu. Cały jego dom był w takich samych kolorach i teksturach – drewno i kamień. Prawdziwa chatka w górach, chociaż swoimi rozmiarami pewnie przypominała willę. Rozebrał się ze wszystkiego czego nie potrzebował w ciepłym pomieszczeniu i spojrzał na swojego gościa lustrując go od góry do dołu kilka razy.
- Jakim cudem nie wiesz, że ta śnieżyca potrwa przez dobre kilka dni i żadne drogi nie są przejezdne? - westchnął i zamknął za nimi drzwi na klucz zostawiając je w zamku. - Nieważne, dokąd jechałeś?
_____ To było to co trapiło go teraz najbardziej. Nie wiedział na ile ten człowiek był myślący i potrafił odpowiedzieć, wytłumaczyć, swoją głupotę. Może nie słuchał radia? Ale to już dawno zaczęło śnieżyć... Nie sprawdził wcześniej pogody na rejon, w który jechał? Zack miał wiele pytań, bo chciał wierzyć, że ten niższy i mniejszy od niego facet jest wstanie wybrnąć z własnej głupoty. Wszystko to jednak bledło przy tym co miał obecnie przed sobą. Człowieka zgubionego w górach, który gdzieś zmierzał, bo miał mapy, coś stukał wcześniej w telefonie. Cóż. Jest wstanie zapewnić mu prąd, żeby naładować ten telefon, ale nie ma mowy, żeby był teraz gdzieś jakiś Internet w okolicy. Chyba, że w miasteczku, bo tam mają kable w ziemi. To znowu – ponad godziny skuterem i nie w taką pogodę.
Szorstkie obycie nieznajomego nieco zbiło go z pantałyku, ale nie był w odpowiedniej pozycji, żeby negocjować, a co dopiero się oburzać. Przez chwilę siedział w samochodzie, namyślając się. Nie musiał sprawdzać prognozy, żeby uwierzyć mężczyźnie, w zupełności wystarczyła mu para sprawnych oczu. Ten śnieg do jutra nie stopnieje. Pewnie nawet nie przestanie padać. Adan miał mieszane odczucia co do zostawiania samochodu na poboczu przypadkowej drogi. Przeszło mu nawet przez myśl, że może to jakiś zawiły plan, żeby zwędzić mu hondę, ale to… To byłoby po prostu głupie.
Wyciągnął kluczyk ze stacyjki, ubrał się porządnie i zgarnął najpotrzebniejsze rzeczy. Z bagażnika wytaszczył walizkę. Nie miał pojęcia, ile to „niedużo miejsca”, ale jeśli miał jechać z tym gościem Bóg wie gdzie, potrzebował wszystkiego, co znajdowało się w środku. Szkockiej w szczególności.
Chwilę mu zajęło, zanim doczłapał się ze swoim bagażem do źródła światła. Kwestię załadunku mężczyzna rozwiązał samodzielnie, a Adan w tym czasie przyglądał się bezczynnie jego pojazdowi. Skuter śnieżny rzeczywiście zdawał się być w tym momencie lepszym pomysłem niż samochód Adana, który powoli niknął w śniegu. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że miał do czynienia z tubylcem. Co robił na zewnątrz w środku śnieżycy ani dokąd zamierzał go zabrać, nic z tego Adana nie obchodziło. Będzie się martwił szczegółami, kiedy już znajdzie się pod dachem.
Z wahaniem podszedł do polecenia nieznajomego, ale kiedy tylko ten ruszył, niemalże zmiatając Adana z siedzenia, pozbył się oporów i przykleił do jego pleców. Podniósł wzrok dopiero, kiedy skuter się zatrzymał i wiatr przestał tłuc go w twarz śniegiem.
Z ulgą zwlekł się z pojazdu, strzepał śnieg z włosów i zdjął ze skutera swój bagaż, klnąc w duchu. Cztery tygodnie w głuszy, tylko on, laptop i święty spokój, taki był plan. Na co mu było tyle ubrań? Wytaszczył walizkę z garażu, podążając za mężczyzną. Dopiero teraz miał szansę zobaczyć jego dom w pełnej okazałości.
Nie wiedział, czego się spodziewał, po drodze właściwie o tym nie myślał, ale na pewno nie wyobrażał sobie tego. Raz, dwa… trzy piętra? Domek, który wynajął na najbliższy miesiąc, wyglądał przy tym jak szopa na narzędzia.
Nie miał czasu przyjrzeć się bliżej, podążył za nieznajomym do środka, postawił walizkę na ziemi i odetchnął, czując na twarzy przyjemne ciepło ogrzanego pomieszczenia. Przez chwilę rozkoszował się uczuciem, dopóki ciszy nie zmącił głos gospodarza. Musiał wrócić na ziemię.
- To nie tak, że nie wiedziałem… – zaczął i od razu zamilkł, uświadamiając sobie, jak żałośnie to brzmi. Poza tym, jak to kilka dni? O tym w radiu nie wspominali… chyba że chwilę po tym, jak przełączył stację na taką bez przerywników newsowych między piosenkami.
No to kurwa nieźle.
- Dobra, przeliczyłem się trochę. Nie jestem stąd – powiedział, jakby to nie było oczywiste, i uniósł ręce, prezentując się w pełnej krasie. Kanapowy piesek w dżungli. Gdyby poszedł w las, zjadłyby go niedźwiedzie.
Ramiona i nogawki miał wilgotne od topniejącego śniegu. Zdjął płaszcz, wyplątał się z szalika i wepchnął go do rękawa, po czym odwiesił obok rzeczy nieznajomego, kupując sobie trochę czasu. Zastanawiał się, czy to rozsądne być z nim kompletnie szczerym, ale zaczynał czuć się nieswojo. Nie miał pojęcia, gdzie jest, czy jest tu ktoś jeszcze poza nimi dwoma ani kim jest jego mieszkający w lesie wybawiciel. Jedyne, czego był pewien, to że ma go za skończonego idiotę. Cokolwiek nie powie, ciężko będzie mu zatrzeć to pierwsze wrażenie.
- Przyjechałem służbowo – powiedział w końcu. Zagubiony biznesmen w górach, bardzo zabawne. Ja tu w interesach do Wielkiej Stopy. Zdawał sobie sprawę, jak głupio brzmi, ale służbowo sugerowało, że ktoś go oddelegował i na niego czeka. Wydawało się to bezpieczniejszą opcją niż sprzedanie facetowi na wejściu informacji, że wybrał się w góry tak o, sam całkiem, a wszystkim w domu powiedział, żeby przynajmniej przez dwa tygodnie łaskawie nie zawracali mu dupy, bo i tak wyłączy telefon.
Patrzył mężczyźnie w oczy, jakby miało to dodać wiarygodności jego słowom, ale w końcu jego wzrok spłynął gdzieś niżej. Już wcześniej zauważył, że obcy jest od niego sporo większy. Teraz miał okazję przyjrzeć mu się w pełnej okazałości i doszedł do wniosku, że może nie ma sensu ściemniać. Adan Miller nie był małym mężczyzną, ale gdyby ten koleś chciał go zabić, pewnie mógłby to zrobić jedną ręką.
Spuścił wzrok, sięgając ręką do kieszeni. Wygrzebał telefon, który jakimś cudem nie wyleciał mu ze spodni podczas przejażdżki skuterem.
- Mam tu gdzieś w okolicy wynajęte Airbnb – powiedział, pokazując mężczyźnie komórkę. – Adres mam w telefonie, ale bateria mi padła. Potrzebuję ją trochę podładować, potem możesz odstawić mnie z powrotem rano i pojadę dal… albo i nie – dodał, widząc minę obcego.
Adan miał dość. Był zmęczony, zirytowany i kompletnie rozstrojony wydarzeniami całego dnia. Politowanie na twarzy nieznajomego działało mu na nerwy, chociaż w stu procentach na nie zasługiwał. Spartaczył sprawę śpiewająco, popełnił wszystkie podstawowe błędy, prawie jakby robił je specjalnie. Może pora schować dumę do kieszeni.
- Wiem, co chcesz powiedzieć. Masz rację. Spierdoliłem, i to zjawiskowo. – Siadł na stopniu schodów, oparł stopę na kolanie i zaczął bezceremonialnie rozplątywać sznurówki wysokiego buta. - Wybacz, ale muszę sprawdzić, czy mam jeszcze palce, bo dawno ich nie czułem – rzucił, wydobył stopę z buta i postawił ją ciężko na ziemi, wzdychając. Popatrzył na gospodarza. - Piszę książki. Adan Miller, możesz wklepać w Google. Dlatego tu jestem, potrzebowałem trochę ciszy i spokoju, ale się przeliczyłem. Powieści researchuję trochę lepiej niż pogodę, serio – ściągnął drugiego buta, wstał i wyciągnął dłoń w kierunku nieznajomego. – Dziękuję za pomoc. Nie chcę nadużywać twojej gościnności, ale jak sam powiedziałeś, tam na zewnątrz się prędko nie rozjaśni, a ja nie mam pojęcia, co robić – przyznał szczerze. – Jestem w stanie zapłacić za nocleg, a jak tylko pogoda się poprawi, zniknę ci z oczu. Masz tu zasięg? – zapytał. Musiał zadzwonić. Nic w nowym znajomym nie zapaliło mu w głowie czerwonej lampki, ale chciał, żeby Laurie i Collin wiedzieli, co się wydarzyło. Kiedy śnieżyca minie, zorganizują pomoc i od razu po niego przyjadą. Później wymyśli, jak im to zrekompensować. Teraz po prostu chciał odpocząć.
_____ Spodziewał się jakiegoś usprawiedliwienia. Chociażby przez fakt, że spytał go o to dosadnie i prosto w twarz. Jak mógłby nie odpowiedzieć, kiedy Zack uratował go od zamarznięcia niczym idiota? W każdym razie wypowiedziane słowa nie polepszały w żadnym momencie jego oceny. Stał cicho słuchając i słuchając, w między czasie założył dłonie na klatce piersiowej. Z kamienną miną słuchając, że nie jest stąd... Co było oczywiste. Okoliczna społeczność znała się zbyt dobrze, żeby kogoś nie znał. Pomijając, że był jedyną pomocą medyczną w zasięgu mnóstwa kilometrów. Kolejne słowa wcale nie były lepsze – przyjazd służbowy. Zack westchnął ciężko w duchu. Jedyne wyjazdu służbowe w tych okolicach to te nielegalne, a oni wiedzą, jak czytać “pogodę w radiu”, żeby nie wpaść w największy możliwy śnieg. Nie komentował tego tylko kiwając głową, że zrozumiał. Gdy rozbitek wyciągnął telefon z kieszeni i chciał pokazać mu coś na rozładowanym telefonie. Chyba mimika twarzy zdradziła go w tym momencie, a jego emocje ukazały się na świat zewnętrzny, bo jednak ton mężczyzny się zmienił. Chyba dostrzegł problem w swoim pomyśle.
- Więc zdajesz sobie z tego sprawę.. - powiedział pod nosem i oglądając jak gość zdejmuje swojego buty postanowił sięgnąć do szafki wyciągając ciepłe kapcie. Nie miał nic przeciwko, żeby chodził sobie boso, ale jeśli faktycznie siedział długo z odmrażającymi się stopami, powinien przynajmniej dać mu kapcie... Pomijając, że jako lekarz raczej wymagali od niego kucnąć i sprawdzić... Ale mu się nie chciało i nikt go nie zmusi. Słuchał go uważnie, poznając imię swojego gościa i widząc wyciągniętą dłoń, złapał za nią, obracając nadgarstek i kierując palce, aby złapały za parę kapci. - Miło mi cię poznać, Zack Norton. - spojrzał na niego, ale powstrzymał się od złośliwych uwag czy zwyczajnie wzdychając. - W normalnych okolicznościach tak, w tych? Nie. Zero Internetu i zasięgu przez ten czas. - puścił dłoń Adana i ominął go otwierając drzwi koło klatki schodowej prowadzące do sypialni gościnnej, w której zapalił światło. Włącznik był tuż koło drewnianych drzwi więc nie był to problem. Nie chodził jednak głębiej i obrócił się do freelancera. - Ten pokój jest twój, przebierz się w coś innego, bo musisz założyć suche ciuchy. W kontakcie jest prąd więc spokojnie włączysz telefon, jeśli potrzebujesz. Idę zrobić herbatę, przyda nam się coś ciepłego do picia. Słodzisz?
_____ Słysząc odpowiedź kiwnął głową i otwierając podwójne drzwi, wszedł głębiej nie zamykając ich za sobą, aby gość wiedział, gdzie go szukać. Nie zamierzał w końcu znikać gdzieś z widoku, kiedy miał obcego pod swoim dachem. Tak, przedstawił się, ale on też mógł powiedzieć, że nazywa się Myszka Miki i podpiąć to pod głupi żart rodziców z lasu. Dał mu jednak swoje prawdziwe imię. Zack nie czuł potrzeby, aby kłamać w takich drobnych sprawach. Potem tylko nawarstwiają się tworząc zawiłą sieć. Gdy już musisz - mów prawdę zmieszaną z kłamstwem i zapamiętuj wszystkie informacje. Przeszedł koło drzwi od łazienki i omijając stół jadalniany spojrzał w dół na palący się wielki kominek. Jego dom posiadał faktycznie trzy piętra... No cztery, ale to ostatnie się nie liczy. Z jednej strony widać było coś na wzór piwnicy oraz dwa w górę, lecz w środku widać było, że właśnie ta “piwnica” była największym piętrem domu. Po wejściu, idąc na lewo można było zobaczyć otwartą przestrzeń, z góry oglądając cały, wielki salon. Trzy kanapy, regały z książkami, wielki kominek, koszyki z kocami. Wyglądało to bardzo przytulnie, bo nikt nie lubi obracać się w zimnym betonowym wnętrzu, w środku wiecznie zimnego miejsca. Ogień kominka był zamknięty za szkłem, bo nie potrzebował pożary, a sam ogień tylko lekko mrugał. Jako, że na dole nie było włączonych świateł, było to jedyne źródło światła ukazującego co takiego znajdowało się niżej.
_____ Dodając kolejne zadanie do swojej listy w głowie, sięgnął po dzbanek na wodę w kuchni z otwartym planem. Czajnik. Dość niespotykany przedmiot w Ameryce, lecz on lubił swoją herbatę nie z mikrofali. Pewnie mieszczuch nawet nie poczuje różnicy, ale dla Zack’a użycie tego przedmiotu to ostateczność. Nawet nie gotował i nie odgrzewał jedzenia z jego pomocą chociaż miał na stanie. Głównie przez robienie popcornu. Wyciągnął dwa kubki przyrządzając aromatyczną herbatę i wlewając do obu trochę whisky na rozgrzanie. On nie zamierzał prowadzić ani praktykować o tej godzinie, a gdyby ktoś umierał - nawet do niego nie dojedzie. Wystarczyło spojrzeć za okno - było biało. Zostaw dwa parujące kubki na wyspie z barkiem i przeszedł cały korytarz do składziku koło wejścia, aby wyciągnąć dwa ręczniki. Oba o granatowym kolorze, puszyste, pachnące lawendą. Jeden w wymiarze “kąpielowym”, drugi mniejszy do twarzy czy czego tam chce. Zamykał w drzwi, bo niezależnie czy miał je otwarte czy nie – tego wymagała kulturą i bez słuchała czy może wejść czy nie wkroczył do pomieszczenia. Nie przejmował się tym co robi Adan, średnio go to interesowało. Mógł nawet stać nago - spływało to po nim, był lekarzem. To nie pierwsze nagie ciało jakie spotkały jego oczy. Rzucił ręczniki na łóżku o ciemnej pościeli, przykryte ciężką kapą i jeszcze z kocem lub dwoma na wierzchu.
- Twoja herbata czeka w kuchni. Będę robił coś do jedzenia, zrobię więcej też dla ciebie.
_____ Wyszło spomiędzy trzymanych w statycznej linii ust, po czym odwrócił się i wyszedł zamykając za sobą drzwi od pomieszczenia. Przyjdzie jak będzie chciał, on wrócił do kuchni, łapiąc za czarny fartuch, bo nie chciał brudzić koszuli tłuszczem od smażenia bekonu. Wrzucił je na patelnie i wyciągając deskę oraz duży, ostrzy nóż, rozpoczął proces krojenia dużych kromek białego pieczywa. Zamierzał zrobić z nich tosty. Pogoda za oknem nie zmieniała się i nie ustępowała wyraźnie stwierdzając, że zamierza ich zupełnie zasypać. Dobrze, że zebrał się od razu za szukanie tego autora książek... których na pewno nie znał. Nie wydawał się profesorem medycyny, żeby jego wypociny związane na przykład z komórkami macierzystymi, weszły w zainteresowanie Zacka. Oczywiście, nie negował, że powieści pisane przez Adana mogą być interesujące, bo potrafił złapać za kryminały, aby odetchnąć. Poza tym każdy człowiek mógł mieć swoje wady, widać ten nie miał cierpliwości, aby planować coś dokładnie i sprawdzać pogodę.
Wszedł do gościnnej sypialni, z klapkami w ręce i zawodem na twarzy. Obejrzał się za siebie, żeby zobaczyć, jak gospodarz znika. Nasłuchiwał chwilę, po czym przymknął za sobą drzwi. Kapcie rzucił na ziemię; nie znosił mieć na sobie butów żadnego rodzaju w domu, poza tym, nie miał zamiaru ubierać ich na wilgotne skarpety. Zainwestował w wysokie buty, na tyle mu rozsądnych pomysłów wystarczyło, ale śnieg i tak dostał się do środka, kiedy przedzierał się przez zaspy.
Rozejrzał się po pomieszczeniu. Łóżko, a przy nim szafka z kilkoma szufladami, nieduża szafa, i co przywitał z radością, proste biurko z lampką, a przy nim krzesło. Wyposażone w podstawowe sprzęty, przytulne, ale mało charakterne, bez zbędnych ozdób, które sugerowałyby upodobania lokatora – standardowa gościnna sypialnia. Dodatkowo nieskazitelna, niepomięta pościel na łóżku sugerowała, że pokój stał na co dzień pusty. Nie wyglądało na to, żeby Norton często przyjmował u siebie gości.
Gościnne sypialnie zawsze wydawały mu się martwe, jak otwarte groby na cmentarzu czekające na swojego nieboszczyka. Naruszając idealny porządek, czuł się jakby zaburzał spokój jeszcze bardziej niż wtedy, gdy spał w czyimś łóżku. Teraz jednak z westchnieniem ulgi rozluźnił ramiona, ciesząc się na kilka minut samotnością w zamykanym, ogrzewanym pomieszczeniu.
Przysiadł na łóżku, dając sobie chwilę na odzyskanie sił. Adrenalina powoli opuszczała jego system, pozwalając, by dyskomfort osiadł głęboko w jego członkach, dotkliwie dając o sobie znać. Dopiero teraz poczuł każdy milimetr mokrego materiału, który wlepiał się w jego ciało właściwie już w każdym miejscu. Sweter przylepiony do ramion, nasiąknięty od przemoczonego płaszcza. Spodnie czuł, jakby spoiły się w jedno ze skórą, a skarpety na pewno były mokre, ale tego już nie rejestrował, bo przemarznięte na kamień stopy przestały czuć cokolwiek.
Począł zdejmować z siebie ubrania, krzywiąc się, kiedy mokre tkaniny odlepiały się od jego ciała. Zack wszedł do pokoju, kiedy siedział na łóżku w bokserkach, naciągając na podkoszulek świeży, suchy sweter. Adan drgnął na dźwięk głosu gospodarza, nie zdążywszy odpowiedzieć na pukanie, ale ledwo przeciągnął ubranie przez głowę, jego już nie było.
Adanowi zaburczało w brzuchu na myśl o jedzeniu. Oprócz smutnego batona z granoli nie miał nic w ustach od wielu godzin, a wypadek na drodze i niespodziewana przejażdżka skuterem śnieżnym przeżarły się przez resztę jego zapasów energetycznych. Przeszło mu przez myśl, że może nie powinien jeść niczego, jeśli nie widział, jak było przygotowane. Sęk w tym, że Adan Miller nie zaliczył jeszcze w swoim życiu etapu uświadamiania sobie własnej śmiertelności, dlatego też szybko tę myśl zlekceważył. Zamiast podejrzeń, więcej miał wobec Zacka wdzięczności. Najedzony i suchy, być może wtedy będzie mógł pozwolić sobie na wyższe funkcje poznawcze.
Przebrał skarpety, ubrał wygodne dresy i zanurkował w walizce w poszukiwaniu ładowarki do telefonu. Nadał czuł się lepki, niepewny, czy to od potu, mrozu czy wody z ubrań. Skórę miał zimną i mokrą, marzył o gorącym prysznicu, takim, który robił z całej łazienki saunę. W pokoju nie było łazienki, a nie czuł się na tyle uprzywilejowany, by udać się na spacer po korytarzu w poszukiwaniu jakiejś wspólnej. Zresztą, Zack przyniósł mu ręczniki. Adan po prostu zapyta, skoro gospodarz przygotował się na taką ewentualność, że będzie mógł chcieć skorzystać z jego prysznica.
Podłączył ładowarkę do najbliższego kontaktu, a walizkę zamknął i wsunął pod łóżko. Laptopa schował na samym dnie pod stertą ubrań; będzie musiał trochę popracować, ale na razie czuł się bezpieczniej, trzymając go poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku.
Po kilku próbach telefon w końcu wrócił do życia, a Adan przekonał się, że Norton nie kłamał. Ani jednej kreski zasięgu, próby wyszukania jakiekolwiek sieci wi-fi również nie przyniosły skutku. Spróbował wysłać Collinowi wiadomość, jakby jakimś cudem miała szansę przejść, ale zgodnie z przewidywaniami, nic takiego się nie wydarzyło.
Wsunął telefon pod poduszkę. Bez internetu i zasięgu był tylko bezużytecznym, drogim kawałkiem technologii do grania w Tetris. Zostawił go pod ładowarką, żeby spróbować jeszcze raz później (może w nocy się trochę przejaśni?), po czym wstał i wsunął stopy w ciepłe kapcie.
Odnalezienie Zacka nie było ciężkie; po prostu podążył za zapachem smażonego bekonu. Mężczyzna w fartuchu przygotowywał posiłek. Adan poczuł, że może powinien zaoferować pomoc, ale widząc jak sprawnie Zack operował nożem, zrozumiał, że na niewiele się jego pomoc zda. Miller od rozwodu żył na dowożonych mu pod drzwi cateringach, a ten miesiąc w wynajętej chatce w lesie miał zamiar przeżyć na tostach i brzoskwiniach z puszki. Mógłby co najwyżej poprzeszkadzać.
Podniósł jeden z kubków i upił łyk. Minimum cukru, maksimum alkoholu – gospodarz trafnie rozpoznał jego upodobania. Objął kubek dłońmi, obserwując jeszcze przez chwilę gotującego mężczyznę. Uratowanie Adana od rychłej śmierci z przemarznięcia i przygotowanie mu posiłku były zdecydowanie miłymi gestami, ale poza tym, Zack nie wydawał się być człowiekiem o wyjątkowo przyjaznym usposobieniu. Adanowi nie przyszło do głowy nic, czym mógłby go w tej chwili zabawić, więc w końcu znużony począł krążyć po pomieszczeniu.
Nie uchodziło wątpliwości, że Norton był człowiekiem majętnym. Wielopiętrowy dom, przestrzenie, meble z drogiego drewna, nic tu nie było z przypadku. Co ktoś taki robi pośrodku jednego wielkiego nigdzie?
Instynkt powiódł Adana w stronę jednego z regałów pełnego książek. Jeśli chcesz poznać człowieka, zapytaj go, jakie książki czyta. W myśl tej zasady pociągnął za grzbiet losowego tomu, wyciągając go z półki, a następnie podsunął sobie pod nos i w rozproszonym blasku kominka rozczytał tytuł. Zmarszczył brwi, wymienił książkę na inną, potem jeszcze jedną i doszedł do wniosku, że chyba niczego z fabułą tutaj nie uświadczy. Dostarczyło mu to natomiast kolejnych wskazówek co do tożsamości swojego gospodarza, a to tylko skonfundowało go bardziej.
- Ciekawy dobór lektury – zagaił, odkładając encyklopedię z powrotem na półkę. Napił się herbaty, decydując, że być może wystarczająco już się zapanoszył, po czym wrócił do kuchni. Oparł się o blat, obok gotującego Nortona. - Jak to się w ogóle dzieje, że ktoś taki jak ty kończy w takim miejscu? – zapytał, dopiero po fakcie uświadamiając sobie niefortunny dobór słów. - To znaczy… wiesz, tu nic nie ma – zrobił zamaszysty gest rękami - na zewnątrz, to jest. Las. Śnieg. Góry. Co tu można robić? – Dopił resztę herbaty, wzruszając ramionami, po czym dodał - Samemu? - akcentując pytanie, jakby nie był do końca pewien, czy rzeczywiście nikt więcej tu nie mieszka.
_____ Proces przygotowania posiłku przebiegał całkiem sprawnie. Poza minusem, że nie wiedział czy jego gość nie jest na coś uczulony. Cóż - pytanie o coś takiego ledwo poznaną osobę zwykle nie robiłoby z niego socjopatę szukającego słabego punktu nowego celu. Postanowił więc zwyczajnie wszystko przygotowywać osobno, aby w razie czego łatwo można było pozbyć się problematycznego produktu. Szybkie pomidory z cebulą, oliwa i bazylią wylądowały razem jako dodatek warzywny do małej górki bekonu obok. W drewnianym koszyki znajdował się papier, na którym wylądują tosty, kiedy postanowią wyskoczyć i będzie można położyć na nie ser czy dżem, bo to też było. Porzeczkowy, bo jednak Zack nawet w tym wypadku lubił te mniej słodkie rzeczy. Akurat stał i przygotowywał jajka poche kiedy jego nowy znajomy postanowił się w końcu pokazać. Nie odzywając się, nie robiąc żadnych niepotrzebnych ruchów chwycił za kubek, a wzrok Zacka obserwował go uważnie, lecz udając, że nic takiego nie robił, zajmował się dalej sprawnie zawiązywaniem supełka na worku. Jak na dłonie chirurga, palce poruszały się w ten sposób nie po raz pierwszy, wyraźnie wskazując swoją wprawę w tych rurach. Może to dało mu na tyle swobody, aby podnieść wzrok na plecy mężczyzny, gdy tylko ten obrócił się, aby obserwować pomieszczenie. Nie poruszył głową, cały czas skierowaną w dół, a tylko oczami wędrował za idącym Adanem.
_____ Gdy zszedł na dół i zniknął z drogi jego szarych oczu, mrugnął kilka razy jakby właśnie wyrwał się z transu i spojrzał na cztery gotowe jajka, które przeniósł do gotującej się wody, która niestety – nie gotowała się wystarczająco mocno. Obszedł więc wyspę na około pochodząc do barierek i spoglądając w dół, na stojącego w jego salonie blondyna. Gdy ten wyciągał i oglądał książki, Zack przyglądał się budowie, która ukrywała się pod luźnymi ciuchami jakie na siebie zarzucił. Miał wcześniej okazji, aby szybko zerknąć na budowę Millera, teraz porównywał to do linii pleców, obojczyków, nie do końca wyprostowanych pleców, pewnie wynik siedzenia przy biurku i pisania. W jego analizującym wszystko spojrzeniu nie było nic zboczonego, a raczej niczym drapieżnik sprawdzał, jakie miał szansę z tą ofiarą. Ile trzeba poświęcić, aby wyczerpać i dopaść, wbijając kły w jasną skórę szyi. Szare tęczówki spoczywały kolejno na ramionach, brzuchu i pośladkach, udach, kończąc na ustawieniu stóp. Na jego zimnej, kamiennej twarzy nie można było jednak wyczytać co takiego działo się w środku. W końcu wyprostował się i wrócił do kuchni, nie pozostawiając po sobie dźwięku czy oznak, że kiedykolwiek patrzył na pisarza.
_____ Wrócił do kuchni, wyjmując gotowe tosty i wsadzając jajka do gotującej się wody. Stał w tym momencie tyłek do schodów, które musiał pokonać Adan, aby wrócić do kuchni, a te wykonane z betonu nie powinny odzywać się, kiedy ktoś po nich chodzi. Było jednak jedno miejsce, które hałasowało. Jeden stopień w połowie, gdzie, jeśli staniesz za blisko drewnianej barierki przekaż cichy sygnał, że wspinasz się na piętro. Ten lekki pisk dostał się do uszu Zacka, który spiął się na chwilę, aby momentalnie wrócić do rozluźnionej postawy. Prychnął lekko pod nosem słysząc jak mężczyzna zaczyna gubić się we własnych słowach, starając się znaleźć te odpowiednie, tłumaczące niefortunne dobranie słownictwa wcześniej. Postawił talerz na wyspie przed gościem i zaraz obok, dla niego samego.
- Wychowałem się tutaj. - odwrócił się, aby wyciągnąć sztućce i położyć je na talerz po czym podniósł swoje spojrzenie patrząc prosto na pisarza z lekkim uśmiechem. - Jestem naukowcem.
_____ Nie wpatrywał się w niego jednak za długo, a przerwał kontakt wzrokowy, aby podstawić przed nimi ostatni ze składników tego posiłku - gotowe jajka. Następnie, kiedy wszystko było gotowe, usiadł na swoje miejsce i zaczął nakładać sobie wszystkiego po trochu. Wiedział, że jego zdawkowe odpowiedzi nie wytłumaczą wszystkiego mężczyźnie, ale on też znowu nie zamierzał zdradzać wszystkich swoich tajemnic osobie, którą poznał dzisiaj i pewnie zniknie z jego życia za dwie doby.
- Mam nadzieję, że nie masz uczulenia na dość typowe rzeczy jak chleb, jajka czy bekon. - rzucił, aby upewnić się, co by nie będzie trzeba lecieć zaraz do apteczki. - Mam Epipen w domu, lecz nie chciałbym go używać już pierwszego dnia śnieżycy. - westchnął i sięgnął po swoją herbatę, która do tej pory nie została ruszona. - Nie byłbym wstanie zapewnić sobie zamiennika przez kilka następnych dni.
_____ Prawda była taka, że zdecydowanie miał więcej niż jeden epipen lub inne środki powstrzymujące obrzęki spowodowane alergiami. W tym domu znajdowało się aż tyle leków i narkotyków, że pewnie niejeden aptekarz, chemik czy lekarz spokojnie poradziłby sobie ze wszystkim. Norton potrzebował tego, jako że nigdy nie wiesz kto i z czym przyjdzie do niego. Nie zamierzał jednak zdradzać Adanowi, że jest okolicznym lekarzem, a jedynie fakt, że prowadzi badania nad grzybami i bakteriami, a wszystko ma w piwnicy. Gdyby bardzo chciał zobaczyć - wyciągnie się dwie lub trzy probówki z kolorowymi koloniami. W końcu faktycznie prowadził badania, tylko w tym wypadku robił to dla przemytników, aby sprawdzić zdolności uzależniające, a może nawet wzmocnić je. Ciężkie opioidy, środku halucynogenne czy ciężkie narkotyki. Miał tego dużo, lecz sam nigdy nie kosztował i nie zamierzał. Czystość umysłu, kiedy druga strona zataczała się, zupełnie zdana na niego było tylko co go ekscytowało.
Zdawkowa odpowiedź Zacka nie zaspokoiła ciekawości Adana, a nie zapowiadało się na to, żeby zamierzał rozwinąć myśl. Naukowiec. Wertując w myślach tytuły książek, które wpadły mu w ręce podczas krótkiej eksploracji regału gospodarza, dochodził do wniosku, że nie było to na pewno kłamstwo, ale zdecydowanie nie wyczerpywało tematu, ale Adan nie czuł, jakby był w odpowiedniej pozycji, żeby drążyć dalej. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w ciągu kilkudziesięciu godzin powinien być z powrotem w drodze do Seattle i na tym zakończy się jego krótka relacja z Zackiem Nortonem.
Niemniej jednak grzebiąc widelcem w talerzu, nie mógł się powstrzymać, żeby chociaż nie spróbować połączyć wskazówek, które udało mu się do tej pory zebrać. Książki z dziedziny medycyny na półce. Kariera naukowa. Epipen… nie, nawet Millerowie mieli ich w domu na pęczki. Matka Adana pracowała jako pielęgniarka, a jego brat Collin był śmiertelnie uczulony na orzeszki ziemne, dlatego nawet Adan trzymał kilka w swoim apartamencie w Seatlle, na wszelki wypadek.
No i ta chata. Wielka, odpicowana chata w jakiejś zapadłej dziurze, w której diabeł mówi dobranoc. Szczerze wątpił, żeby dociągali mu tutaj światłowód. Musiał móc pozwolić sobie na połączenie satelitarne. I może przynajmniej kilka generatorów, na wypadek gdyby śnieżyca taka jak ta odcięła go od prądu na kilka tygodni.
Był dziany i dziwny, tyle wiedział na pewno. I coś czuł, że z własnej woli Zack sam więcej mu nie powie.
Cisza powoli zaczynała ciążyć mu na barkach, a od analizowania tracił apetyt, więc wyrwał się z zamyślenia, nabrał trochę warzyw na widelec i przełknąwszy pierwszy kęs, zaczął mówić. Bez ładu i składu, bardziej niż nawiązać z Nortonem produktywną rozmowę, chciał po prostu rozładować atmosferę i doprowadzić ich jakże przemiłą kolację do końca. Nie potrafił jeszcze tego nazwać, coś nie do końca mu pasowało. Robił się w obecności Zacka spięty. Nigdy nie był dobry w kontaktach z nieznajomymi, a ten był szczególnie osobliwy.
Opowiedział mu o swojej podróży, od wyjazdu z Seattle po południu poprzedniego dnia, po dzisiejszy wieczór, kiedy prawie skasował samochód w rowie. Po drodze zatrzymał się na nocleg w przydrożnym motelu. Łącznie z korkami w samym Waszyngtonie podróż miała zabrać mu niecałe trzynaście godzin. Sześć kolejnych przespał, a przynajmniej następne dwadzieścia cztery miał spędzić tutaj, gdziekolwiek to było.
Napomknął o swoim bracie i o tym, że Collin nie był entuzjastycznie nastawiony do jego pomysłu, mimo że sam jeździł po świecie, odkąd tylko skończył liceum. Od tamtego czasu nie spędził w żadnym miejscu dłużej niż rok. Teraz wybierał się do Kalkuty, gdzie przez następne sześć miesięcy planował zahaczyć się w jakimś rezerwacie dla słoni. O tym już Nortowi nie wspominał, po prostu czuł, że powinien dać znać, iż jest gdzieś ktoś, kto może oczekiwać na telefon od Adana.
W rzeczywistości raczej nie byłby to Collin, prędzej Laurie, ale ona była tematem zbyt drażliwym, by wyciągać go przy kimś, kogo znał od zaledwie paru godzin.
Wspomniał o swojej karierze w kontekście trasy promocyjnej, która miała go czekać zaraz po powrocie ze swojego małego urlopu w odosobnieniu. Jakiś kwartalnik fantastycznonaukowy w Nevadzie przyznał mu swoją nagrodę w kategorii literatury młodzieżowej; za pięć tygodni powinien pojawić się na małej ceremonii wręczenia tejże nagrody, podpisać kilka książek swoim fanom w Reno i ruszyć w dalszą trasę promującą ostatnią – taką przynajmniej miał nadzieję – książkę w serii.
To miał być dla niego nowy start. Koniec starego Adana Millera, pisarza podrzędnej literatury dla nastolatków, i początek… właściwie jeszcze nie do końca był pewien kogo, ale myślał, że adekwatnie byłoby przyjąć jakiś pseudonim artystyczny, żeby raz na zawsze odciąć się od swojego przeklętego dziedzictwa.
Kończąc tę myśl, skończył też i posiłek, a że Norton czekał już, aż pokona swoje ostatnie kilka kęsów, prędko odłożył na bok widelec i wstał. Być może powinien był zaproponować pomoc z naczyniami, odwdzięczyć się jakoś za posiłek; zamiast tego poprosił gospodarza, by zaprowadził go do najbliższej łazienki, z której mógłby skorzystać.
Pod koniec kolacji wzrok Zacka zaczął być dla Adana przytłaczający. W głębi duszy wiedział, że to dlatego, iż ewidentnie ukrywał przed nim pewne fakty dotyczące swojej tożsamości. Zrzucił to jednak na karb zmęczenia i nadmiaru stresu.
Bądź co bądź, to Adan był obcym w jego domu. Norton zachowywał te same zasady bezpieczeństwa co Adan, kiedy decydował się nie mówić mu wszystkiego.
Kiedy został już sam, rozebrał się i wziął szybki prysznic. Nie miał już siły na więcej, minęły mu chęci na kąpanie się, dopóki nie nabawi się poparzeń od gorącej wody. Doprowadził się do porządku, przebrał w coś wygodnego i przemknął z powrotem do swojej gościnnej sypialni, nie sprawdzając już, czy Norton dalej siedzi w salonie. Zamknął za sobą drzwi, pilnując, żeby nie narobić hałasu, i dopiero kiedy oparł się o nie plecami, głęboko odetchnął.
Wtedy poczuł, jak trud całego dnia z niego uchodzi.
Wsunął się pod pościel, sięgnął po telefon i mimo że na wyświetlaczu nadal nie widać było ani jednej kreski zasięgu, otworzył konwersację z Laurie i napisał kolejnego smsa. Klikał w niego kilka razy, mając nadzieję, że przejdzie, aż w końcu zasnął.
_____ Uczulenie na owoce morza nie było czymś niesamowicie wyjątkowym i w słowach gościa było zawarte dużo prawdy – nie miejsce i nie czas na świeże owoce morza. Nie miał tego też w planach na najbliższe dni, chociaż ryba brzmiała jak świetny pomysł po kilku dniach z wieprzowiną, kurczakiem i wołowiną. Ciekawiło go jednak czy alergia Adana była na białka parwalbuminy czy może białka tropomiozyny. W przypadku tego drugiego, wszystko było okej, ale w przypadku tego pierwszego musiał wykluczyć białe mięso wodnych przyjaciół na cały okres pobytu. Zresztą, ciekawiło go teraz, oczywiście z powodów medycznych, jak rozległa jest to reakcja, bo mutacja takiej alergii może doprowadzać do problemów z roztoczami w kurzu domowym albo owadami. Co prawda w zimę nie ma co się martwić owadami, ale ten dom nie był idealnie sprzątany w każdym pomieszczeniu raz w tygodniu. Gdyby nagle padł przez kurz, Zack miałby urwanie głowy. Spokojną i błogą ciszę przerwał im słowotok blondyna, lecz lekarz mu nie przeszkadzał. Słuchaj tylko z kolejnymi kęsami posiłku trafiającymi do ust.
_____ Informacja o podróży, o bracie, o życiu prywatnym. Czy potrzebował tych informacji? Nie, ale dostając je czuł się jak z każdym kolejnym słowem mężczyzny był bliższy dokonania idealnego morderstwa. W końcu zwykle między mordercą, a niewinnym człowiek istniała przepaść “poczucia winy”, a Zack tego nie miał. Jeśli więc nikt nie zdobędzie dowodów - nic się nie stało. Nie rozmyślał jednak nad tym za długo, bo wiedział jaki ma charakter, jeszcze faktycznie by to zrobił. Usłyszał wtedy o nagrodzie, która go trochę zaciekawiła. Głównie, przez wzgląd na dopisek “naukowy” przy magazynie. Można powiedzieć, że zwykł czytać takie rzeczy. Czy teraz czy w przeszłości, ale zwykle opierał się o te bardziej popularne aniżeli coś z Nevady dla Nevady. W każdym razie - zamierzał potem poszukać czy przypadkiem nie ma czegoś takiego, chociażby, aby zobaczyć co to za rodzaj czasopisma. Skończył posiłek zanim Adan zdążył spożyć swój, lecz nie było to nic dziwnego, cały czas mówił. Zgodnie z etykietą poczekał na niego w milczeniu, aby przypadkiem nie podnieść mu kolejnego tematu rozmowy. Jeszcze nigdy nie skończy. Zack obserwował go z widocznym zaskoczeniem, gdy wstał nagle i postanowił spytać o łazienkę. Kiwnął więc głową i pokazał mu, gdzie znajduje się miejsce, w którym może zająć się swoimi potrzebami. On miał swoją u góry więc nie musiał się przejmować goście, robiąc jakichś grafików.
_____ Zostawił go samego wracając do kuchni, aby posprzątać w spokoju po posiłku włącznie z załadowaniem naczyń na odpowiednie im miejsce. Nie zamierzał rano wkurzać się na zostawiony źle kubek, paprochy na blacie czy plamy tłuszczu na kuchence. Po pewnej chwili zaczął słyszeć, jak blondyn zamyka się w łazience, pewnie biorąc prysznic po dzisiejszych przeżyciach. Mężczyzna sam do siebie, kiwnął głową z aprobatą. Był swego rodzaju fanem czystości. Nie zdążył jednak skończyć sprzątać, a Adan szybko przytruchtał z jednego pomieszczenia do drugiego. Zack nasłuchiwał jego działań, z lekkim uśmiechem. On faktycznie martwił się o bycie zamordowanym w środku lasu, z dala od ludzi, w wielką śnieżycę. Wytarł dłonie w ścierkę wiszącą na uchwycie od piekarnika i zszedł po schodach na dół, aby wyciągnąć z kieszeni spodni mały pęk kluczy. Zszedł spokojnie, omijając skrzypiący stopień.
_____ Wszedł do kotłowni sprawdzając kilkanaście różnych pokręteł oraz ciśnieniomierzy, a następnie zamknął pomieszczenie, aby przypadkiem Adan tutaj nie zawędrował, gdy nikt nie będzie go pilnował. Spojrzał po salonie na ledwo tlący się kominek i zajął się ogniem, aby przypadkiem nie było pożaru przy okazji zabierając swoje materiały do czytania ze stolika pomiędzy sofami. Mając je pod pachą przeszedł przez korytarz do pokoju “gier i zabaw” gdzie odłożył je na regał po czym z czasopismami. Pobieżnie wzrokiem sprawdzając czy posiada na stanie jakieś wydruki z Nevady. Widząc, że na tych regałach nie ma nic, ciemne spojrzenie powędrowało głębiej, do biblioteczki z kominkiem, która stała w idealnym, nienaruszonym stanie. Nie zamierzał jednak zapraszać do niej gościa... głównie przez wzgląd na możliwy kurz. Tutaj także kominek dawał o sobie znać małym płomieniem, który pewnie rozpalił z rana kiedy siedział tutaj. Przekręcił zawór sprawiając, że tlen został natychmiastowo odcięty. Będzie lekki zapach spalenizny może, lecz Zack wierzył w swoje wyciągi. Pociągnął za rozsuwane drzwi i zamknął także tą cześć mieszkania przed nim, wychodząc z pomieszczenia z bilardem. Nasłuchując idealnej ciszy w domu, przeszedł do garażu, gdzie sprawdził bramy garażowe, dostając się do swojego ostatniego miejsca pobytu tej nocy – jego małego pokoju odwiedzin lekarskich. Poukładał kilka rzeczy na miejsce, gdyby miał nagle przyjąć kogoś na leczenie. Upewnił się, że wszystkie drzwi są zamknięte na klucz. Za równe ten zewnętrzne, od gabinetu jak i od garażu. Pisarz nie powinien interesować się zachodzeniem aż tutaj. Następnie gasząc światła i pozbywając się ognia z kominka, upewnił się co do drzwi tarasowych oraz tych koło kuchni. Dopiero teraz sprawdził drzwi wejściowe przekluczając je, bo jednak były otwarte. Pewnie Adan usłyszał dźwięk zamka, jeśli jeszcze nie spał. Nie mógł tego sprawdzić przez zamknięte drzwi, lecz pod drzwiami widniała mała smuga niebieskiego światła. Po jego zimnej twarzy przebiegł dziwny grymas.
_____ Idąc do swojej części, po schodach na górę, upewnił się, że wydaje dźwięki stąpając po odpowiednich stopniach drewnianej konstrukcji. Zamierzał wzbudził w swoim gościu fałszywe poczucie pewność siebie, co byłby wstanie usłyszeć go. U góry umył się szybko pod prysznicem, bo powoli zbliżała się późna godzina, spędził jeszcze chwilę w swoim gabinecie z próbkami i szkiełkami, aż w końcu zamknął wszystko i poszedł spać. Obudził się około godziny 5:30, jak zwykle, oraz przebrał z piżamy, jak zwykle. Po porannej łazience wszedł do swojego gabinetu wracając do swoich badań, które wczoraj faktycznie zostawił same sobie bez większego nadzoru. Nie myślał, że nowy chwilowy lokator postanowi o godzinie 6 czy 7 na nogi. Zamierzał więc sprawdzić go około 9, przy okazji robiąc śniadanie. Nie spodziewał się, że schodząc szybciej na niższe piętro, za kawą, usłyszy dźwięki rozchodzę się po domu. Idąc więc za nimi natrafił na szarpiącego za klamkę drzwi – Adana Millera.
- W czymś pomóc? Co robisz?
_____ Spytał ciężkim tonem po chwili obserwacji jego zachowania. Blondyn prawie podskoczył w miejscu wystraszony widocznie faktem, że się nagle pojawił. Zack nie przejmował się, że miał na sobie lekarski kitel, który u dołu był lekko zabarwiony na czerwono. Kilka czerwonych kropel było widocznych nasiąkniętych w bawełniany materiał nie dając wyraźnych konturów swojej plamy. Ciężko określić, czy znajdowały się tam od kilku dni czy powstały przed chwilą, gdy jednak padła wiąska odbitego światła i odbiły blask - dawała iluzję świeżych.