herzeleid
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
g i b m i r d e i n e a u g e n , g i b m i r d e i n l i c h t .
schenk mir deine tränen, die seele will ich nicht.
schenk mir deine tränen, die seele will ich nicht.
VAC
lord armageddon
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
D E I N K Ö R P E R I S T F E U E R , DIE ADERN AUS GLUT, DU BRENNST IN MEINER SEELE UND SO IST ES GUT
R O T W I E D I E L I E B E , R O T W I E E I N R U B I N
I C H F Ü L L D I R D I E F A S S U N G , E S Z I E H T M I C H Z U D I R H I N
g a b r i e l r o s e n h e i m 34 LATA 25.02 NIEMCY H E R Z B E R G HAUPTSTURMFÜHRER
DOKTOR MEDYCYNY I ANTROPOLOGII WAFFEN SS BLOND WŁOSY B L A D O N I E B I E S K I E O C Z Y 175 CM
herzeleid
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
heute nacht spiel ich mit dir, mein l i e b s t e s i n s t r u m e n t,
—————willenlos, so dienst du mir, wie niemand sonst dich kennt.
meine hand an d e i n e m h a l s , das atmen fällt dir schwer,
in deinen augen dankbarkeit und keine gegenwehr.————————
wolf-heinrich todenhöfer 42 lata komendant obozu w eichstädt
ss-sturmbannführer mąż niny ojciec gerharda, hermanna i waltera
lord armageddon
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
…Mein Schatz, w ten sposób nie trzyma się skalpela. Chodź, pokażę ci, jak najprościej wykonać nacięcie.
Młoda kobieta z drżącymi dłońmi zostaje nagle odsunięta delikatnie na bok, a jej miejsce zajmuje drugi lekarz. Jednym płynnym ruchem przesuwa ostrym narzędziem po gardle pacjenta i gdy z tętnicy tryska krew, odwraca się z miłym uśmiechem, nieprzejęty całym zajściem.
— Proszę, moja droga. Niebawem się przyzwyczaisz. W zasadzie nie będziesz miała wyboru; od nas wymaga się bycia ponad standardową ludzką emocjonalność.
Powiedziawszy te słowa, Gabriel Rosenhaim kłania się kobiecie i wychodzi, pogwizdując fragment uwertury "Das Liebesverbot" Wagnera, ostentacyjnie niepasujący do całej sytuacji.
Dziś jego ostatni dzień w szpitalu w Hennigsdorfie. Obwieszczenie o przeniesieniu otrzymał niedawno; jeden z dowódców bez słowa wręczył mu rozkaz, a on bez cienia protestu go przyjął. Przenosiny nie są czymś wielce specjalnym, jako lekarz znajdował się już wszędzie: na froncie, w szpitalu, w obozie tymczasowym, jenieckim, znowu na froncie… I przez chwilę tutaj, gdzie panował największy spokój.
Owo przeniesienie otrzymał do obozu w Eichstädzie, rzekomo na skutek niefortunnej śmierci lekarza naczelnego. Ponieważ miejscowość znajduje się niedaleko, szybko wyznaczono go na następcę z racji doświadczenia i wzorowego przebiegu służby. Rosenhaim rzeczywiście, jako doktor medycyny, a i oficer Waffen-SS, ma nieprzyzwoicie bogatą kartotekę. Dlatego jest to swojego rodzaju awans, ostatecznie będzie mieć pod sobą zespół lekarzy i pielęgniarek do zarządzania. Jak i również pełną swobodę działania. O ile komendant obozu nie będzie stwarzać sztucznych problemów.
Wchodzi do swojego gabinetu, żeby ostatni raz na niego spojrzeć. Niewielkie, obskurne pomieszczenie, kiedyś przynajmniej sprawiało wrażenie żywego, teraz jednak, po zabraniu z niego wszystkich rzeczy, stoi absurdalnie opustoszałe. Gabriel ma do niego sentyment; kojarzy mu się z pustką tak samo ponurą, która widniała w oczach jego ojca, gdy za każdym razem wygrażał matce, że ją zabije. Młody wówczas Gabriel czekał cierpliwie, aż skończy ją ranić, by później brać nić i igłę i zaszyć poharataną skórę. A że jego ojciec lekarzem był nader wybitnym, nawet pod wpływem alkoholu ranił z chirurgiczną precyzją.
Tak nauczył się zszywać rany. Wyjątkowo przydatna umiejętność na froncie.
Ktoś stuka do drzwi. Rosenhaim odwraca się na pięcie i spogląda na esesmana pytająco, oczy lekarza w tym szczątkowym świetle wyglądają, jakby popiół na nich osiadł, przysłaniając prawdziwy kolor. Martwe spojrzenie nie idzie w parze z delikatnym uśmiechem, który praktycznie nigdy nie schodzi z jego ust.
— Tak, Hans?
— Herr Rosenhaim, jesteśmy gotowi do drogi. — Żołnierz stuka obcasami, wyprostowany na baczność.
— Ach, w porządku. Zaraz do was zejdę.
Esesman salutuje i wychodzi, a Gabriel wzdycha. Nie może dłużej tego odwlekać. I choć ten szpital nie ma jakiegoś szczególnego miejsca w jego sercu, to będzie go wspominać z sympatią. Rzuca zatem ostatnie spojrzenie na gabinet i wychodzi.
Trasa trwa ledwie parę godzin. W tym czasie młody doktor przegląda swoje zapiski i notuje kolejne spostrzeżenia odnośnie do swych badań, bazując na tych wcześniejszych. Nie szkicuje; w tych warunkach jest to wyjątkowo trudne. Droga jest wyboista, a skręty gwałtowne. Ponadto, gdzie nie spojrzy, widzi jedynie lasy, ciąg bezkresnej masy drzew, okazjonalnie czasem puste pole.
To, że zbliżają się do miejsca docelowego, Gabriel poznaje po wykarczowanym lesie i słupie dymu na horyzoncie. Unosi delikatnie jedną brew. Gdy powiedzieli mu, że to obóz, uznał, że chodzi o Konzentrationslager, a nie jeden z tych… innych. Cóż za różnica w sumie. I tak wie, jakie zadania zostaną mu tam powierzone.
— Hans, co to konkretnie za obóz? — pyta, taktownie dotykając ramienia żołnierza obok niego, by przykuć jego uwagę.
— Zwangsarbeitslager, Herr Rosenhaim. Obóz pracy przymusowej.
— Ach tak… — Gabriel zamyśla się na chwilę, nie przypomina sobie, by rozkaz o tym wspominał, aczkolwiek raczej wynika to z nieprzeczytania instrukcji niżeli jej błędnych wytycznych. — Słyszałeś coś o tym miejscu?
Esesman wzrusza ramionami i przybiera jakiś wyjątkowo skupiony wyraz twarzy.
— Niewiele, Herr Hauptsturmführer. To spokojne miejsce. Tylko tam pracują. Jest parę warsztatów, jakaś fabryka, chyba szyją mundury… Poza tym nic nie więcej.
— Interesujące. Dziękuję, Hans.
Reszta drogi upływa im w milczeniu.
Po ukazaniu przepustek strażnik podnosi szlaban i wpuszcza ich do środka. Samochód wjeżdża powoli na teren obozu i zatrzymuje się dopiero przy budynku, w którym zarządza komendant. Ot, zwykły budynek z charakterystycznej czerwonej cegły, zapewne wybudowany niedawno. Poza nim na terenie obozu faktycznie można się dopatrzyć zakładów pracowniczych i fabryk z kominami, które początkowo Gabriel wziął za zupełnie coś innego.
Mercedes staje i dwóch żołnierzy, którzy z nim wyruszyli, opuszcza go. Rosenhaim z tym odrobinę zwleka. Wie, że za chwilę musi zderzyć się ze wszystkimi formalnościami, a że nie jest tego entuzjastą, to nie bardzo ma wolę w ogóle wysiadać z samochodu. Gabriel uważa rozmowy grzecznościowe za wątpliwą przyjemność, acz konieczną. Problemem są jego… rozmówcy. Przeważnie to sztywni wojskowi z manierami stępionymi bardziej niż siekiera drwala po całym dniu rąbania drewna. Apodyktyczni i zapatrzeni w siebie dygnitarze wojenni, którym wydaje się, że cały świat leży u ich stóp, bo akurat powierzono im władzę na śmiesznie niewielkim kawałku ziemi. Gabriel za nimi nie przepada, zawsze mówią to samo i zawsze są tak samo nudni. Podejrzewa, że jego nowy przełożony będzie dokładnie taki jak reszta.
Och, jakże się przeliczył.
Gdy po minucie wysiada z samochodu i wita go komendant w towarzystwie strażników, mówi zupełnie innym tonem, niż początkowo przypisuje mu doktor. Jego głos jest przerażający, zachrypnięty i specyficzny. Idealnie komponuje się z posturą mężczyzny, który góruje nad swoimi strażnikami, wyprostowany niczym struna. Całości tego absolutnie złowrogiego wizerunku dopełnia blizna; wspaniale okropna, zaczyna się na podbródku, przecina kącik ust i kończy tuż pod uchem. Nadaje ona komendantowi niebezpiecznego uroku. To jest właśnie jeden z Sonnenmenschen, prawdziwy przedstawiciel rasy aryjskiej.
Wpatruje się w niego z wręcz perwersyjną fascynacją, którą ostatni raz obserwuje u siebie przy próbie przeszczepu serca. Eksperyment kończy się porażką, co jest do przewidzenia, ale to intrygujące poruszenie pozostaje. Ludzie nie wzbudzają takiego uniesienia w Gabrielu, chyba że są martwi. Wtedy stają się o wiele bardziej interesujący, ponieważ nie mają czego przed nim ukryć, może zbadać całe ich wnętrze. Gdy zaś żyją, są tak zakłamani i fałszywi do bólu, że obrzydzają doktora.
— Bardzo mi miło pana poznać, Herr Kommandant. Doktor Gabriel Rosenhaim. Ufam, iż współpraca będzie owocna — mówi w końcu swoim przyjemnym, melodyjnym głosem, a subtelny uśmiech nie schodzi mu z twarzy cały ten czas. Jak i nie przerywa kontaktu wzrokowego z mężczyzną.
Komendant proponuje oprowadzenie po terenie obozu, na co przystaje z ochotą. Jest ciekawy swojego nowego środowiska pracy, a i zarazem może poddać dokładniejszej ocenie zarządcę. Ręka go świerzbi, by sięgnąć po notatnik, z trudem się powstrzymuje. Jeszcze nie teraz.
Młoda kobieta z drżącymi dłońmi zostaje nagle odsunięta delikatnie na bok, a jej miejsce zajmuje drugi lekarz. Jednym płynnym ruchem przesuwa ostrym narzędziem po gardle pacjenta i gdy z tętnicy tryska krew, odwraca się z miłym uśmiechem, nieprzejęty całym zajściem.
— Proszę, moja droga. Niebawem się przyzwyczaisz. W zasadzie nie będziesz miała wyboru; od nas wymaga się bycia ponad standardową ludzką emocjonalność.
Powiedziawszy te słowa, Gabriel Rosenhaim kłania się kobiecie i wychodzi, pogwizdując fragment uwertury "Das Liebesverbot" Wagnera, ostentacyjnie niepasujący do całej sytuacji.
Dziś jego ostatni dzień w szpitalu w Hennigsdorfie. Obwieszczenie o przeniesieniu otrzymał niedawno; jeden z dowódców bez słowa wręczył mu rozkaz, a on bez cienia protestu go przyjął. Przenosiny nie są czymś wielce specjalnym, jako lekarz znajdował się już wszędzie: na froncie, w szpitalu, w obozie tymczasowym, jenieckim, znowu na froncie… I przez chwilę tutaj, gdzie panował największy spokój.
Owo przeniesienie otrzymał do obozu w Eichstädzie, rzekomo na skutek niefortunnej śmierci lekarza naczelnego. Ponieważ miejscowość znajduje się niedaleko, szybko wyznaczono go na następcę z racji doświadczenia i wzorowego przebiegu służby. Rosenhaim rzeczywiście, jako doktor medycyny, a i oficer Waffen-SS, ma nieprzyzwoicie bogatą kartotekę. Dlatego jest to swojego rodzaju awans, ostatecznie będzie mieć pod sobą zespół lekarzy i pielęgniarek do zarządzania. Jak i również pełną swobodę działania. O ile komendant obozu nie będzie stwarzać sztucznych problemów.
Wchodzi do swojego gabinetu, żeby ostatni raz na niego spojrzeć. Niewielkie, obskurne pomieszczenie, kiedyś przynajmniej sprawiało wrażenie żywego, teraz jednak, po zabraniu z niego wszystkich rzeczy, stoi absurdalnie opustoszałe. Gabriel ma do niego sentyment; kojarzy mu się z pustką tak samo ponurą, która widniała w oczach jego ojca, gdy za każdym razem wygrażał matce, że ją zabije. Młody wówczas Gabriel czekał cierpliwie, aż skończy ją ranić, by później brać nić i igłę i zaszyć poharataną skórę. A że jego ojciec lekarzem był nader wybitnym, nawet pod wpływem alkoholu ranił z chirurgiczną precyzją.
Tak nauczył się zszywać rany. Wyjątkowo przydatna umiejętność na froncie.
Ktoś stuka do drzwi. Rosenhaim odwraca się na pięcie i spogląda na esesmana pytająco, oczy lekarza w tym szczątkowym świetle wyglądają, jakby popiół na nich osiadł, przysłaniając prawdziwy kolor. Martwe spojrzenie nie idzie w parze z delikatnym uśmiechem, który praktycznie nigdy nie schodzi z jego ust.
— Tak, Hans?
— Herr Rosenhaim, jesteśmy gotowi do drogi. — Żołnierz stuka obcasami, wyprostowany na baczność.
— Ach, w porządku. Zaraz do was zejdę.
Esesman salutuje i wychodzi, a Gabriel wzdycha. Nie może dłużej tego odwlekać. I choć ten szpital nie ma jakiegoś szczególnego miejsca w jego sercu, to będzie go wspominać z sympatią. Rzuca zatem ostatnie spojrzenie na gabinet i wychodzi.
Trasa trwa ledwie parę godzin. W tym czasie młody doktor przegląda swoje zapiski i notuje kolejne spostrzeżenia odnośnie do swych badań, bazując na tych wcześniejszych. Nie szkicuje; w tych warunkach jest to wyjątkowo trudne. Droga jest wyboista, a skręty gwałtowne. Ponadto, gdzie nie spojrzy, widzi jedynie lasy, ciąg bezkresnej masy drzew, okazjonalnie czasem puste pole.
To, że zbliżają się do miejsca docelowego, Gabriel poznaje po wykarczowanym lesie i słupie dymu na horyzoncie. Unosi delikatnie jedną brew. Gdy powiedzieli mu, że to obóz, uznał, że chodzi o Konzentrationslager, a nie jeden z tych… innych. Cóż za różnica w sumie. I tak wie, jakie zadania zostaną mu tam powierzone.
— Hans, co to konkretnie za obóz? — pyta, taktownie dotykając ramienia żołnierza obok niego, by przykuć jego uwagę.
— Zwangsarbeitslager, Herr Rosenhaim. Obóz pracy przymusowej.
— Ach tak… — Gabriel zamyśla się na chwilę, nie przypomina sobie, by rozkaz o tym wspominał, aczkolwiek raczej wynika to z nieprzeczytania instrukcji niżeli jej błędnych wytycznych. — Słyszałeś coś o tym miejscu?
Esesman wzrusza ramionami i przybiera jakiś wyjątkowo skupiony wyraz twarzy.
— Niewiele, Herr Hauptsturmführer. To spokojne miejsce. Tylko tam pracują. Jest parę warsztatów, jakaś fabryka, chyba szyją mundury… Poza tym nic nie więcej.
— Interesujące. Dziękuję, Hans.
Reszta drogi upływa im w milczeniu.
Po ukazaniu przepustek strażnik podnosi szlaban i wpuszcza ich do środka. Samochód wjeżdża powoli na teren obozu i zatrzymuje się dopiero przy budynku, w którym zarządza komendant. Ot, zwykły budynek z charakterystycznej czerwonej cegły, zapewne wybudowany niedawno. Poza nim na terenie obozu faktycznie można się dopatrzyć zakładów pracowniczych i fabryk z kominami, które początkowo Gabriel wziął za zupełnie coś innego.
Mercedes staje i dwóch żołnierzy, którzy z nim wyruszyli, opuszcza go. Rosenhaim z tym odrobinę zwleka. Wie, że za chwilę musi zderzyć się ze wszystkimi formalnościami, a że nie jest tego entuzjastą, to nie bardzo ma wolę w ogóle wysiadać z samochodu. Gabriel uważa rozmowy grzecznościowe za wątpliwą przyjemność, acz konieczną. Problemem są jego… rozmówcy. Przeważnie to sztywni wojskowi z manierami stępionymi bardziej niż siekiera drwala po całym dniu rąbania drewna. Apodyktyczni i zapatrzeni w siebie dygnitarze wojenni, którym wydaje się, że cały świat leży u ich stóp, bo akurat powierzono im władzę na śmiesznie niewielkim kawałku ziemi. Gabriel za nimi nie przepada, zawsze mówią to samo i zawsze są tak samo nudni. Podejrzewa, że jego nowy przełożony będzie dokładnie taki jak reszta.
Och, jakże się przeliczył.
Gdy po minucie wysiada z samochodu i wita go komendant w towarzystwie strażników, mówi zupełnie innym tonem, niż początkowo przypisuje mu doktor. Jego głos jest przerażający, zachrypnięty i specyficzny. Idealnie komponuje się z posturą mężczyzny, który góruje nad swoimi strażnikami, wyprostowany niczym struna. Całości tego absolutnie złowrogiego wizerunku dopełnia blizna; wspaniale okropna, zaczyna się na podbródku, przecina kącik ust i kończy tuż pod uchem. Nadaje ona komendantowi niebezpiecznego uroku. To jest właśnie jeden z Sonnenmenschen, prawdziwy przedstawiciel rasy aryjskiej.
Wpatruje się w niego z wręcz perwersyjną fascynacją, którą ostatni raz obserwuje u siebie przy próbie przeszczepu serca. Eksperyment kończy się porażką, co jest do przewidzenia, ale to intrygujące poruszenie pozostaje. Ludzie nie wzbudzają takiego uniesienia w Gabrielu, chyba że są martwi. Wtedy stają się o wiele bardziej interesujący, ponieważ nie mają czego przed nim ukryć, może zbadać całe ich wnętrze. Gdy zaś żyją, są tak zakłamani i fałszywi do bólu, że obrzydzają doktora.
— Bardzo mi miło pana poznać, Herr Kommandant. Doktor Gabriel Rosenhaim. Ufam, iż współpraca będzie owocna — mówi w końcu swoim przyjemnym, melodyjnym głosem, a subtelny uśmiech nie schodzi mu z twarzy cały ten czas. Jak i nie przerywa kontaktu wzrokowego z mężczyzną.
Komendant proponuje oprowadzenie po terenie obozu, na co przystaje z ochotą. Jest ciekawy swojego nowego środowiska pracy, a i zarazem może poddać dokładniejszej ocenie zarządcę. Ręka go świerzbi, by sięgnąć po notatnik, z trudem się powstrzymuje. Jeszcze nie teraz.
herzeleid
Tajemniczy Gwiazdozbiór
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
heute nacht spiel ich mit dir, mein l i e b s t e s i n s t r u m e n t,
—————willenlos, so dienst du mir, wie niemand sonst dich kennt.
meine hand an d e i n e m h a l s , das atmen fällt dir schwer,
in deinen augen dankbarkeit und keine gegenwehr.————————
— Dicke Luft — mamrocze pod nosem strażnik z psem. To prawda, powietrze przy psiarni jest ciężkie od zapachu zwierząt, jednak komendantowi Todenhöferowi to nie przeszkadza. Bardziej drażni go smród skwaśniałego potu Sturmmanna i dymu unoszącego się z kominów.
Komendant poklepuje po głowie owczarka Hasso, na co drugi mężczyzna patrzy z pewną dozą uzasadnianego przerażenia.
— Nie boi się pan, że ugryzie? One są zawsze głodne…
— Wiem, że są głodne, bo sam zarządziłem, żeby dawać im mniej jedzenia. Wtedy są bardziej zaciekłe — oznajmia beznamiętnie.
Pies patrzy na niego, dysząc z wywalonym jęzorem. Wygląda bardziej inteligentnie od swojego strażnika.
— Nie ugryzie, bo wie kto jest jego panem. Dlatego jest mądrzejszy od tych zwierząt w barakach — wyjaśnia na odchodnym Wolf-Heinrich Todenhöfer.
Wolałby po raz drugi obejść psiarnię, niż zabawiać nowego lekarza, jednak wie, że ponieważ ich współpraca będzie bliska, do jego obowiązków należy poznanie i ocena mężczyzny. Jeśli jest niepoważny, tak jak ostatni, Todenhöfer będzie miał go na oku.
Kiedy komendant stoi tak jak teraz, wysoki i nieruchomy, przypomina bardziej rzeźbę dłuta Arno Brekera niżeli żywego człowieka. Promienie słoneczne sprawiają, że jego oczy są jeszcze bledsze niż zwykle. Ich zimne spojrzenie pada na mężczyznę wysiadającego z samochodu.
— Heil Hitler.
Wolf-Heinrich przemawia i to go zdradza — rzeczywiście jest człowiekiem z ciała i kości, a nie ociosanym blokiem kamienia… Choć jego głos brzmi trochę jak coś spod ziemi, nie tak, jakby należał do mężczyzny.
— Na pewno będzie owocna — odpowiada sucho.
Lekarz wygląda inaczej, niż Wolf-Heinrich przypuszczał. Jest młody i ma delikatne rysy twarzy, nieco kobiece. Todenhöfer mógłby go zgnieść obcasem i to właśnie wzbudza jego zainteresowanie — jak mały i wiotki zdaje się przy nim ten mężczyzna. Jeśli Todenhöfer jest zrobiony z bladego głazu, to Rosenheima wykonano ze szkła.
— Oprowadzę pana. Jeśli nie jest pan zmęczony — proponuje tonem, który nie zachęca do sprzeciwu i bez dalszego wstępu rusza, choć nie stawia tak dużych kroków jak zwykle, żeby mężczyzna mógł za nim swobodnie nadążyć.
— Jeśli będzie miał pan do mnie ważną sprawę, a nie znajdzie mnie w komendanturze, może pan zajść do tego niewielkiego budynku tuż za nią. Tam sypiam i jadam posiłki. — Wskazuje oba budynki.
Nigdy nie nazywa tego bloku “domem”. Jego dom jest przy Ninie i dzieciach.
— Baraki po prawej zajmują mężczyźni, za płotem żyją kobiety. Pan oczywiście może swobodnie poruszać się po całym terenie. W granicach rozsądku.
Rzuca mężczyźnie kontrolne spojrzenie. Jest przyzwyczajony do górowania nad innymi ludźmi, ale w tym przypadku to jest prawie zabawne — lekarz nie sięga mu nawet do ramienia i musi odchylać głowę do tyłu, żeby spojrzeć mu w twarz.
Todenhöfer odwraca wzrok i skupia uwagę na swoim otoczeniu. Kiedy mówi, jego oczy ani na moment nie zmieniają swojego wyrazu.
— Szpital mieści się w bloku C. W bloku D znajduje się pański gabinet. Pokażę panu.
Idzie pierwszy i otwiera mężczyźnie drzwi.
— Kazałem wstawić nowe biurko. Tamto nosiło ślady użytkowania. — Poprzedni lekarz któregoś dnia wpadł we wściekłość i uderzał głową jednego z pacjentów o róg mebla tak długo i mocno, aż powstało pęknięcie.
Komendantowi się to nie spodobało. Biurko było beznadziejnie poobijane i wyglądało nieestetycznie. Dlatego zażądał, żeby tym razem dali tu coś bardziej wytrzymałego. Teraz stuka knykciami o blat biurka, raz-dwa-trzy. Jeden z jego niewielu nawyków.
— Tutaj ma pan plan obozu i regulamin. — Wyciąga z kieszeni starannie złożoną kartkę i kładzie ją na lśniącym blacie. — Na piętrze znajduje się pańska kwatera.
Kontrolnie rozgląda się po pomieszczeniu. Wszystko wygląda w porządku. Czysto.
Odwraca się do lekarza i poświęca mu całą swoją uwagę. Patrzy mu prosto w oczy, tak jak psom, kiedy je tresuje.
Mały doktor to również narzędzie, tak jak te psy, więźniowie i strażnicy. Błyszczące i eleganckie, to prawda, ale mające utrzymać inne narzędzia w stanie zdatnym do użytkowania. Tylko tyle.
— Proszę pamiętać, że jest pan tu po to, żeby wyleczyć ich na tyle, by mogli wrócić do pracy. Poprzedni lekarz lubił się zapominać. Z trupami może pan robić co chce, natürlich. — Podnosi nadgarstek, żeby spojrzeć na zegarek, jak zawsze punktualny. — Alles gut. — Znów skupia uwagę na doktorze Rosenheimie. Ma wrażenie, że mężczyzna nie oderwał od niego wzroku przez cały czas, kiedy mówił. Ciekawe. — Hm. Jeśli nie jest pan zbyt zmęczony po podróży, proszę za godzinę przyjść do komendantury. Moja gospodyni przygotuje kolację.
Komendant nie zawsze jada na terenie obozu, czasem woli spędzić czas z rodziną, jednak Nina wróci do miasta dopiero w przyszłym tygodniu. Mógłby spędzić ten wieczór ze swoim adiutantem… albo z małym doktorem, który poświęca mu tak dużo uwagi.
Kładzie dłoń na ramieniu niższego mężczyzny. Mogłoby to zostać odebrane jako przyjacielski gest jedynie przez kogoś, kto nie spędził z Todenhöferem dłużej niż pięciu minut.
— Mam nadzieję, że będzie pan zadowolony z pracy w moim obozie.
Zabiera rękę dopiero po kilku sekundach.
Komendant poklepuje po głowie owczarka Hasso, na co drugi mężczyzna patrzy z pewną dozą uzasadnianego przerażenia.
— Nie boi się pan, że ugryzie? One są zawsze głodne…
— Wiem, że są głodne, bo sam zarządziłem, żeby dawać im mniej jedzenia. Wtedy są bardziej zaciekłe — oznajmia beznamiętnie.
Pies patrzy na niego, dysząc z wywalonym jęzorem. Wygląda bardziej inteligentnie od swojego strażnika.
— Nie ugryzie, bo wie kto jest jego panem. Dlatego jest mądrzejszy od tych zwierząt w barakach — wyjaśnia na odchodnym Wolf-Heinrich Todenhöfer.
Wolałby po raz drugi obejść psiarnię, niż zabawiać nowego lekarza, jednak wie, że ponieważ ich współpraca będzie bliska, do jego obowiązków należy poznanie i ocena mężczyzny. Jeśli jest niepoważny, tak jak ostatni, Todenhöfer będzie miał go na oku.
Kiedy komendant stoi tak jak teraz, wysoki i nieruchomy, przypomina bardziej rzeźbę dłuta Arno Brekera niżeli żywego człowieka. Promienie słoneczne sprawiają, że jego oczy są jeszcze bledsze niż zwykle. Ich zimne spojrzenie pada na mężczyznę wysiadającego z samochodu.
— Heil Hitler.
Wolf-Heinrich przemawia i to go zdradza — rzeczywiście jest człowiekiem z ciała i kości, a nie ociosanym blokiem kamienia… Choć jego głos brzmi trochę jak coś spod ziemi, nie tak, jakby należał do mężczyzny.
— Na pewno będzie owocna — odpowiada sucho.
Lekarz wygląda inaczej, niż Wolf-Heinrich przypuszczał. Jest młody i ma delikatne rysy twarzy, nieco kobiece. Todenhöfer mógłby go zgnieść obcasem i to właśnie wzbudza jego zainteresowanie — jak mały i wiotki zdaje się przy nim ten mężczyzna. Jeśli Todenhöfer jest zrobiony z bladego głazu, to Rosenheima wykonano ze szkła.
— Oprowadzę pana. Jeśli nie jest pan zmęczony — proponuje tonem, który nie zachęca do sprzeciwu i bez dalszego wstępu rusza, choć nie stawia tak dużych kroków jak zwykle, żeby mężczyzna mógł za nim swobodnie nadążyć.
— Jeśli będzie miał pan do mnie ważną sprawę, a nie znajdzie mnie w komendanturze, może pan zajść do tego niewielkiego budynku tuż za nią. Tam sypiam i jadam posiłki. — Wskazuje oba budynki.
Nigdy nie nazywa tego bloku “domem”. Jego dom jest przy Ninie i dzieciach.
— Baraki po prawej zajmują mężczyźni, za płotem żyją kobiety. Pan oczywiście może swobodnie poruszać się po całym terenie. W granicach rozsądku.
Rzuca mężczyźnie kontrolne spojrzenie. Jest przyzwyczajony do górowania nad innymi ludźmi, ale w tym przypadku to jest prawie zabawne — lekarz nie sięga mu nawet do ramienia i musi odchylać głowę do tyłu, żeby spojrzeć mu w twarz.
Todenhöfer odwraca wzrok i skupia uwagę na swoim otoczeniu. Kiedy mówi, jego oczy ani na moment nie zmieniają swojego wyrazu.
— Szpital mieści się w bloku C. W bloku D znajduje się pański gabinet. Pokażę panu.
Idzie pierwszy i otwiera mężczyźnie drzwi.
— Kazałem wstawić nowe biurko. Tamto nosiło ślady użytkowania. — Poprzedni lekarz któregoś dnia wpadł we wściekłość i uderzał głową jednego z pacjentów o róg mebla tak długo i mocno, aż powstało pęknięcie.
Komendantowi się to nie spodobało. Biurko było beznadziejnie poobijane i wyglądało nieestetycznie. Dlatego zażądał, żeby tym razem dali tu coś bardziej wytrzymałego. Teraz stuka knykciami o blat biurka, raz-dwa-trzy. Jeden z jego niewielu nawyków.
— Tutaj ma pan plan obozu i regulamin. — Wyciąga z kieszeni starannie złożoną kartkę i kładzie ją na lśniącym blacie. — Na piętrze znajduje się pańska kwatera.
Kontrolnie rozgląda się po pomieszczeniu. Wszystko wygląda w porządku. Czysto.
Odwraca się do lekarza i poświęca mu całą swoją uwagę. Patrzy mu prosto w oczy, tak jak psom, kiedy je tresuje.
Mały doktor to również narzędzie, tak jak te psy, więźniowie i strażnicy. Błyszczące i eleganckie, to prawda, ale mające utrzymać inne narzędzia w stanie zdatnym do użytkowania. Tylko tyle.
— Proszę pamiętać, że jest pan tu po to, żeby wyleczyć ich na tyle, by mogli wrócić do pracy. Poprzedni lekarz lubił się zapominać. Z trupami może pan robić co chce, natürlich. — Podnosi nadgarstek, żeby spojrzeć na zegarek, jak zawsze punktualny. — Alles gut. — Znów skupia uwagę na doktorze Rosenheimie. Ma wrażenie, że mężczyzna nie oderwał od niego wzroku przez cały czas, kiedy mówił. Ciekawe. — Hm. Jeśli nie jest pan zbyt zmęczony po podróży, proszę za godzinę przyjść do komendantury. Moja gospodyni przygotuje kolację.
Komendant nie zawsze jada na terenie obozu, czasem woli spędzić czas z rodziną, jednak Nina wróci do miasta dopiero w przyszłym tygodniu. Mógłby spędzić ten wieczór ze swoim adiutantem… albo z małym doktorem, który poświęca mu tak dużo uwagi.
Kładzie dłoń na ramieniu niższego mężczyzny. Mogłoby to zostać odebrane jako przyjacielski gest jedynie przez kogoś, kto nie spędził z Todenhöferem dłużej niż pięciu minut.
— Mam nadzieję, że będzie pan zadowolony z pracy w moim obozie.
Zabiera rękę dopiero po kilku sekundach.
Sponsored content
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach