Maybe I Belong Among The Stars?Zmącona tafla jeziora sprawiła, że zamrugałeś wytrącony z rozmyślań. Podnosząc spojrzenie na rozgwieżdżone niebo nad Twoją głową uśmiechasz się lekko do siebie, wreszcie wróciłeś do domu. Bierzesz głęboki wdech, czujesz zapach świeżej trawy, kwitnących kwiatów. Do uszu dochodzi Cię szum nocnego życia: gdzieś w krzakach spłoszyły się myszy, koniki polne zagrały w rytm ucieczki. Poprawiasz sobie plecak na ramieniu, chowasz dłonie do kieszeni, powiew wieczornego wiatru rozwiał Ci kosmyki włosów. Jak dobrze wreszcie poczuć tą swobodę! W umyśle już kotłuje Ci się pomysł na nową przygodę. Co tym razem Cię spotka? Gdzie tym razem dojdziesz? To miejsce nigdy Cię nie przestaje zaskakiwać chociaż masz wrażenie, że znasz tu już każdy kąt. Zawsze zjawia się ktoś nowy, wnosi coś niesamowitego w Twoje życie, a Twoja Gwiazda coraz mocniej błyszczy tam na górze. Jest was coraz więcej. Świeć więc pełnią swojego blasku!
Zapraszamy do uczestnictwa na forum zrzeszającym wszystkich autorów i autorki zainteresowane wszystkimi gatunkami, rozwojem i kreowaniem nowych rzeczywistości! Długie czy krótkie posty! Pojawiające się codziennie bądź raz w miesiącu! Poszukiwacze towarzystwa, tej jednej osoby, po prostu odbiorców! Wszyscy możecie znaleźć coś dla siebie w naszym City of Stars!
01/01

Nowy Rok witamy z nową odsłoną naszego forum. Ah... tyle zmian na raz. Na pewno poczujecie się przez chwilę zagubieni, ale wierzymy, że szybko odnajdziecie się w Mieście Gwiazd. Szczęśliwego, magicznego Nowego Roku!
00/00
00/00
Administracja
Ostatnie posty
Szukaj
Display results as :
Advanced Search
Keywords

Latest topics
From today you're my toyWczoraj o 08:33 pmKurokocchin
This is my revengeWczoraj o 08:05 pmKurokocchin
there is a light that never goes out.Wczoraj o 04:34 pmSempiterna
Eclipsed by you Wczoraj o 04:03 pmCarandian
Show me the ugly world (kontynuacja)Wczoraj o 01:35 amFleovie
W Krwawym Blasku Gwiazd19/11/24, 07:09 amnowena
Twilight tension18/11/24, 10:27 pmCarandian
A New Beginning 18/11/24, 09:45 pmNoé
Zajazd pod Smoczą Łapą 18/11/24, 06:30 pmNoé
Listopad 2024
PonWtoSroCzwPiąSobNie
    123
45678910
11121314151617
18192021222324
252627282930 

Calendar

Top posting users this week
3 Posty - 19%
3 Posty - 19%
3 Posty - 19%
2 Posty - 13%
1 Pisanie - 6%
1 Pisanie - 6%
1 Pisanie - 6%
1 Pisanie - 6%
1 Pisanie - 6%

Go down
yourstary
Tajemniczy Gwiazdozbiór
yourstary
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:

the sabi war Empty the sabi war {30/12/21, 12:58 am}

the sabi war 3N7MMpZ the sabi war S2ymcp3 the sabi war HL7hcIU
the sabi war QBFEMBt

a   n   d        c   a   n        y   o   u        o   f   f   e   r        m   e               
a        p   r   o   o   f        o   f        y   o   u   r                                         

E         X         I         S          T          E          N         C         E         ?

TOKIO, OKOŁO 2150 ROK.      ——        YOURSTARY X ACAB


życie bez modyfikacji ciała staje się już nie tylko ludzką potrzebą, a uzależnieniem.
technologia po latach niekończącego się rozwoju i wzbiciu się na szczyty światowej
gospodarki zajmuje nadrzędne miejsce w hierarchii ludzkich potrzeb. japoński rząd
decyduje  się  wprowadzić  opcję  bezpiecznych operacji w droższych szpitalach i w
ten sposób na rynku objawia się młodym i biednym obywatelom anioł   —   kinzoku
kimzura. wraz ze swoją korporacją HātoMACHIN oferuje tanie wszczepy, zastępniki,
czy nawet całe szkielety.     jego produkt podbija rynek w natychmiastowym tempie
i wnet kreuje oddaną społeczność fanów i wielbicieli.    tylko głupcy będą wydawać
krocie na  udoskonalone japońskie szpitale,         gdy marka kimury oferuje te same
zabiegi za praktycznie połowę ceny.                 w totalitarnej japonii, za jego głowę,
żołnierzowi                należy               się               medal                i               awans.

gdy kimzura  zbija  kolejne  miliardy   na   zmanipulowanych   obywatelach   japonii
i decyduje się na radykalny krok wczepiania im kontrolujących chipów,           reszta
kraju przygotowuje się do wyborów prezydenckich.         wszystkim zależy na końcu
sprawowania rządów przez aktualnego prezydenta,             ponieważ są agresywne,
skrajne i mogą mieć tragiczny efekt dla kraju.    po drugiej stronie politycznej bańki
młody przedstawiciel partii opozycyjnej uzyskuje finansowe wsparcie,     podpisane
korporacją HātoMACHIN. przegrywa wybory, swoją kadencję kontynuuje miyasaki II.
młodzi wychodzą na ulice, policja używa broni.                wysyłane zostają androidy.

wojna domowa kończy od lat utrzymywany w japonii pokój.     i to nasi bohaterowie
będą   starali   się   do   nowej   sytuacji   dostosować  i   może   nawet   ją  naprawić.
acab
Tajemniczy Gwiazdozbiór
acab
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:

the sabi war Empty Re: the sabi war {30/12/21, 03:29 pm}

the sabi war 17zOp9j the sabi war Kg4kWeH the sabi war 17zOp9j

EIKOH  DOMON  



yourstary
Tajemniczy Gwiazdozbiór
yourstary
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:

the sabi war Empty Re: the sabi war {31/12/21, 01:51 am}

the sabi war 6zXE8SR the sabi war EnC6qHt the sabi war 6zXE8SR

karin     tanaka
K KIMZURA


Ostatnio zmieniony przez yourstary dnia 04/01/22, 06:58 pm, w całości zmieniany 1 raz
acab
Tajemniczy Gwiazdozbiór
acab
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:

the sabi war Empty Re: the sabi war {31/12/21, 01:56 am}

E I K O H     D O M O N
       Wychyla głowę przez okno, aby dokładnie odczytać baner przy jednym z tokijskich wieżowców. Kolejna korporacja oferuje testy za pieniądze, tym razem dozowane substancje, nie wczepiane modyfikacje. Bawi go naiwność tych firm, ich zbędne tysiące inwestowane w nieprzemyślane reklamy. Ludzie pojawią się tłumami w ich progach, z zaproszeniem, czy też bez. Bieda w tym kraju doprowadza ich do wszelkiej formy desperacji. Po raz kolejny atakuje go zewsząd korupcja, której padł ofiarą dawno. Eikoh parska pod nosem i wyprzedza czarną taksówkę przed nim. Gdzieś nad głową, dryfuje w powietrzu metro, zapraszając do siebie stojących na chodnikach obywateli, wyczekujących windy. Komunikacja jest utrudniona, ze względu na prace budowlane związane z powstaniem nowej linii pociągów — będzie płynąć aż w stronę jego dzielnicy. Wykorzystuje więc sposobność i jeździ ulicami już dwudziestą szóstą godzinę pod rząd. Wydaje astronomiczne kwoty na nikotynę, kofeinę i co jakiś czas tabletki. Właśnie wyrzuca okrągłe opakowanie przez szybę samochodu, prawie celuje w śmietnik. Radio szumi w tle, elektroniczna muzyka brzęczy w jego uszach i choć nie podoba mu się ani trochę, nie zamierza jej wyłączyć.
        Gonitwa myśli pozwala mu zapomnieć o siedzącej z tyłu kobiecie, omamionej przez czarne okulary. Eikoh doskonale zdaje sobie sprawę, że zza ich oprawek, klientka świata poza swoim małym technologicznym gadżetem, nie widzi. Pewnie prowadzi jakąś rozmowę, lub nawet ogląda serial. Musiałby włamać się do jej systemu, aby się dowiedzieć i — choć potrafi to zrobić z zamkniętymi oczami — szary garnitur, włosy spięte w kuc i torebka z wystającymi dokumentami, jawnie sugerują mu jaką ona może być osobą. Wraca pewnie do domu po pracy i musi namyśleć się, co by im ugotować albo, jeżeli zarabia więcej, ile napiwku odpalić gosposi. Ma ochotę ją udusić, chociaż wszystkie te spostrzeżenia, wykreował w tej samej sekundzie, jego nadwrażliwy umysł. Przerzuca opinie z miejsca na miejsce, raz mu się podoba religijność ludzi, raz nie, raz chce zabić prawicę, raz irytuje go lewica. Kobieta wysiada w średniozamożnej dzielnicy, przystaje zapalić papierosa. Chłopak wyciąga rękę przez okno, użycza zapalniczki i odjeżdża. Ich symbioza kończy się właśnie tutaj, nie zobaczą się nigdy więcej.
         Jest godzina dziewiąta wieczór, kiedy stara się dotrzeć do małego magazynu po drugiej stronie miasta. Wynajmuje to miejsce, żeby mieć gdzie przechować samochód, zwykły garaż. Tak przynajmniej mówią papiery, bo za małe łóżko i szuflady, plastikowe torby narkotyków i porozrzucane części cyborgów, trafiłby za kraty. Na bardzo długo, zważywszy na to, że większość metalu pochodzi z rządowych fabryk. Mogliby mu postawić zarzut działania przeciwko władzy, zdrady, czy czegokolwiek by chcieli. Nikt by go nie wyciągnął. Jednak nie stać go na mieszkanie, nawet na pokój, więc musi spać w magazynie. Pleśń mu nie przeszkadza, beton i zimno również nie — przeszkadza mu co najmniej brak strzykawki, tabletki czy chociażby papierosa. Miejsce jest, niestety, idealne dla uciekiniera takiego jak on. Większość kwadratów stoi pusta całą noc, kto miałby siedzieć w takiej zatęchłej dziurze z własnym samochodem, kiedy ma dom, łóżko i bezpieczeństwo. Eikoh kiedyś nie miał nawet tych trzech metrów kwadratowych betonu, pozwolił sobie na ich wynajęcie dopiero pół roku temu. Konsekwencje spania w taksówce odbiły się na jego pensjach, musi radzić sobie inaczej. O miejscu dowiedział się przypadkiem, jakiś biurowiec, którego przewoził chwalił się koledze przez komórkę o „gościu, nikt tam nie trafi, bo jest na praktycznym końcu miasta i mój wóz stoi cały i zdrowy. A wiesz jak tanio?”. Ludzie używający telefonów są praktycznie wymierającym gatunkiem, każdy od kilku lat łączy się przez bezprzewodowe chipy wklejone na zawsze w ich cudowne główki. Ludzie pracujący w niebezpiecznych branżach, jak wojskowi, policjanci, czy chociażby dilerzy (i cała biedna tokijska społeczność) nie może sobie na nie pozwolić. Jakiekolwiek włamanie doprowadziłoby do ich rychłej śmierci. Reszty to nie dotyczy, zresztą większość z nich jest nie do namierzenia. Tylko najbardziej rozwinięta technologia pozwala włamać się do czipu i, choć próbował setki razy, Eikoh nie posiada ani umiejętności, ani sprzętu.
           Mija ostatnie kilka ulic, zanim będzie musiał wyłączyć światła i podróżować po ciemku. I wtedy ją widzi. Ciemne włosy tańczą na wietrze i to ją zdradziło, jej oczy świecą w ciemności. Dziewczyna raczej nie wie, że ją dostrzegł, bo stoi na drugim końcu ulicy, wpatrując się usilnie w mężczyznę stojącego przeciwnej stronie. Graf i wykresy w oczach chłopaka (ku jego zdziwieniu) odczytuje jej tętno i już wie, że właśnie doszło do ucieczki. Może bijatyki? Tak szybki oddech nie może sugerować niczego dobrego. To nie pierwszy raz i zdążył już obrać jakiś kierunek rozumowania w jej przypadku, jej sposób myślenia. Nie zna jej jednak, nie wie czy jest głupia. Imię by się przydało, może nawet miałby chęci ją zhakować.
          Zastanawia go, czy ofiara wie, że się nią w ogóle stała. Mężczyzna stojący po jego lewej to właściwie kupa kabelków, sztucznych tkanek i przede wszystkim życiowy samouk. Urodził się bez żadnej wiedzy o ludzkiej psychice, z wypisaną kodem agresją. Dla niego emocje nie istnieją, istnieje zero i jeden. Najwyraźniej zabicie koleżanki z naprzeciwka to jeden dla jego zera. Jeżeli zdołał wymusić na, nie ukrywajmy, szybkiej i nawet dość inteligentnej jednostce, choć najmniejszy objaw strachu, musiał nauczyć się przynajmniej ubierać normalnie, ruszać normalnie i może nawet mówić. A skoro technologia wbita w ciało Eikoh, nie mówi mu konkretnie żadnych informacji o tej postaci, można wywnioskować, iż jest rządowym cyborgiem sprzed czterech lat. Zaprojektowane dla bezpieczeństwa narodowego, z błędami i nieprzemyślanym systemem, zamiast bronić, dostały kręćka i zbuntowały się. Domon uważa je za najcudowniejszy okaz głupoty rządu i zdarzyło mu się dwa razy obkupić na ich częściach. Problemem tych jednostek jest to, że po tylu latach są praktycznie niezauważalne i mogą podać się za menela w pobliskim pubie, a potem zamordować cię obok śmietnika. Ich intencje są nieokreślone, rząd wydał oświadczenie o ich „bugach” i kazał zabrać z ulic. Kilka się zbuntowało, nie znalazło i tak właśnie trafiają na ciemnowłose dziewczyny. Największą zagadką całej sytuacji jest cel ataku. Zbyt wysportowana na normalną obywatelkę, zbyt niechlujnie ubrana na przedstawicielkę rządową i przede wszystkim — co robi na jego dzielnicy? Nie widział jej nigdy wcześniej. Pierwszy raz, miesiąc temu, gdy wbiegła w sam środek ślepej uliczki, w której właśnie zbierał pozostawione w koszu części ulepszeń. Spojrzała na niego raz i zrobiła coś, czego nigdy wcześniej nie widział. Uniosła swoje chude nogi w powietrze i w trzech skokach minęła zardzewiałe schody przeciwpożarowe. Do tej pory nie wie, czy zrobiła to dzięki ulepszeniom, czy jest po prostu za*ebiście wysportowana, ale do tej pory ich pierwsze spotkanie robi na nim wrażenie. Wrzuca do ust garść tabletek uspokajających i postanawia, wreszcie, pomóc. Ze schowka wyciąga jakąś w połowie pustą flaszkę i świecące okulary przeciwsłoneczne. Nietrudno udawać przybitego życiem idiotę, kiedy się z nim przeżywa każdy dzień. Albo nim jest.
            Sznurówka wpada prosto w kałużę, za nią butelka taniej wódki. Woda oblewa mu dżinsy.
             —  P—panie władzo, hejże! Tutaj, weź, znaczy, niech no pan podejdzie tu   —   wykrzykuje te słowa w eter pustej ulicy, zyskuje atencje nie tylko cyborga, ale i dziewczyny. Widziała go wcześniej, odwróciła w końcu oczęta, ale wreszcie odwraca również ramię. Ciekawe czy go poznaje, ciekawe czy zna jego intencje. To jedna gra, trzech graczy i jeden cel. Niestety najniebezpieczniejszy jest jego przeciwnik i chyba zdaje sobie z tego sprawę, bo idzie szybko i stanowczo. Twarz ma przerażająco nieruchomą, bladą, oczy świecą sztucznością. Kurtka ze skóry szeleści, chłopak dostrzega we wewnętrznej kieszeni broń. Sam nie posiadał, zapomniał zabrać ze schowka. Sytuacja nagle nieciekawa.
            — Czego chcesz, chlejusie? Zaprowadzić cię do domu?  —  odpowiada śmiesznie wymówionym slangiem policjanta, wywołuje u Eikoh naturalny śmiech. Nie przypuszczałby, że cyborgi dla niepoznaki uczą się też tak bardzo żenujących słów. Chlejus? Zaprowadzić cię do domu?
            Zapomniał się. Dostaje kopa w krocze i w brzuch. Leży na podłodze i trochę się zatrząsł.
            —  Chwileczkę, czekaj. Mu—muszę tylko c—coś załatwić.  
               Nagrzewa rękę. Wstaje. Dyszy z bólu, gdy czuje swoje obolałe części ciała. Pluje krwią prosto w twarz przeciwnika.
               Potem pozwala sobie na przyjacielskie zbicie piątki z jego twarzą. Musi trochę doskoczyć, nie jest tak wysoki. Czuje zimną dłoń na swoim ramieniu, zaciska się coraz mocniej, jednak chłopak całą swoją uwagę skupia na dostaniu się do tych korbek, silniczków… Do tego pięknego mózgu pod spodem. Opadający pod jego ciepłem policzek, zamienia się w wir rzeki, tworzy fale na całej jego twarzy. Eikoh kolejną dłoń wkłada w usta wroga, wykręcając pseudo żuchwę. Jednak to za mało. Zostaje przygnieciony do podłogi, przez jego dwumetrowe ciało i wbity w kałużę. Mokre włosy zalewają się czerwonym płynem, a rozgrzane ręce dalej manipulują kształtem twarzy cyborga.
             — Pomóż mi  —  krzyczy. Jak dziewczyna go nie usłyszy, nie zdrapuje, lub już jej nie ma, sytuacja może skończyć się nieciekawie. Żołnierz wykręca mu kark, na szczęście sztuczny i zacina go, uniemożliwiając ruchy szyi. Czuje w ustach smak kałuży i nawet chce mu się spać. Nie dostrzega powagi sytuacji, przez substancje, które zażył wcześniej. Ale zbliżającą się śmierć czuje i — nie oszukujmy się — trochę się boi.
yourstary
Tajemniczy Gwiazdozbiór
yourstary
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:

the sabi war Empty Re: the sabi war {31/12/21, 02:02 am}

the sabi war XeJUMTK

    Technologiczny purytanizm robi jej za swoistą pokutę. Papierosa odpala więc nie od jednej z tych wymyślnych modyfikacji, które najbogatsi i najlepiej usytuowani wszczepiają sobie pod skórę, ale od przedpotopowej wręcz zapalniczki, jednej z tych, które w środku dalej mają ciekłe paliwo. Z chromowanej, porysowanej powierzchni uśmiecha się do niej para piersi, ściśnięta neonowym materiałem stanika bikini. Zero twarzy, zero napisu. Tylko kobiece ciało. Marketing stary jak świat.
    Niektóre dzielnice stolicy z kryzysem wojny domowej radzą sobie lepiej, napędzane wielką machiną przemysłu i kapitałem tokijskich oligarchów z Miyasaką na czele. Te miejsca wykorzystuje się jako materiał propagandowy, ot, żeby pokazać reszcie świata na migoczących billboardach i łanach rządowej, do cna przesiąkniętej manipulacją telewizji. Shibuya i Roppongi nastawiają medialnego policzka, ledwie gdziekolwiek uszczknięte rozmachem konfliktu, który w międzyczasie pazerne kły zatapia w miejscach takich jak to. Podczas gdy główne ośrodki handlowe, opłacalne rządzącym w utrzymaniu i zwracające angaż z nawiązką, uśmiechają się do milionów obywateli twarzami wychudzonych modelek i dzieci w schludnych, wypracowanych z namaszczeniem  mundurkach prywatnych szkół, Sanya cuchnie amoniakiem i stęchlizną, a krzywe ściany slumsowych wężów to głównie szeregowce squatów, wypełnione po brzegi niedobitkami rebelii i bezdomnymi, zbyt przerażonymi, żeby wypełznąć za próg tych ruin po zmroku. O nich nikt nie dba. Tutaj żelazna ręka prezydentury sięga niecierpiącym sprzeciwu chwytem, kreując Sanyę i sąsiednie, zubożałe dystrykty na wrogów. Co z tego, że rebelia swoje początki ma wśród bogaczy, znudzonych już samym posiadaniem i wyciągających niezaspokojone już przez majątek ręce po władzę. Co z tego, że jeden dobrze urodzony uzurpator chce zastąpić drugiego dobrze urodzonego uzurpatora. Liczy się to, że rząd ma swojego wroga, ma na kogo szczuć i kogo nazwać zarazą. Liczy się to, że dostają swoją krew. Rodziny ofiar tej przepychanki nie dostają odszkodowań. Mogą liczyć na rozłożone bezradnie urzędnicze ręce i pominięcie ich ukochanych wśród cmentarnych klepsydr. Wszystko to równe splunięciu w twarz.
    Chwila nieuwagi sprawia, że papieros przypala jej koniuszki palców. Klnie i rzuca niedopałek gdzieś pod nogi, niekoniecznie przejmując się dogaszeniem go. Tamtejsze ulice i tak już przypominają mozaikę patologii, które trawią klasę niższą; szkło tłuczonych o bruk strzykawek miesza się ze skrawkami kolorowego plastiku.
    K? Nie chcę ci psuć wieczoru, ale zdaje się, że masz towarzystwo.
    Rozbrzmiewający znienacka w jej głowie chrapliwy głos sprawia, że przechodzą ją dreszcze. Kiedy Ekko nie odzywa się przez większość dnia, K zdarza się skutecznie zapomnieć, że cały czas ma na nią oko. Przynajmniej na tyle, na ile możliwe jest zapomnieć o tym, że czyjaś praca skupia się ekskluzywnie na tym, aby stale trzymać jej działania pod lupą. Z początku naciska na Kimzurę, żeby pozwolił jej pracować w spokoju, zamiast zatrudniać jej cyberniańkę. W gruncie rzeczy wie jednak, że jej rodowód już prawdopodobnie do samego końca wiązać będzie się z ograniczonym kredytem zaufania, niezależnie od tego, ile lat temu posłała tożsamość Karin Tanaki wraz z jej partyjną przeszłością prosto do przysłowiowego piachu.
    Powinno mnie to martwić?
    I tak, i nie. Zła wiadomość jest taka, że nie mogę odszyfrować jego tożsamości. Dobra, że wlecze się za tobą już jakieś pół godziny i póki co wygląda na to, że nie ma zamiaru zaatakować.
    Pół godziny? A ty mówisz mi o tym dopiero teraz? Cholera, Ekko, czekałeś żeby mi powiedzieć już po tym, jak mnie zabije?
    Skręca w lewo, kierując się ku głównej drodze. W oddali rysuje się parę kolejnych skrzyżowań, oświetlonych bladym światłem ledwo jarzących się, ulicznych latarni. Kilka miesięcy temu na tej przecznicy tłumione są jedne z krwawszych zamieszek. Teraz okolica jest po prostu martwa. Parę najbliższych budynków leży w ruinie, a gruz wali się gdzie nie sięgnąć okiem.
    Chciałem dać sobie czas, żeby spróbować złamać jego kodowanie jeszcze chociaż kilka razy. Zresztą, wiedziałem jak zareagujesz. Nie rób nic pochopnego. Przynajmniej wstrzymaj się ze swoim popisem do chwili, aż dowiem się, jak złamać te jego cholerne zabezpieczenia.
    Dzięki za radę. Co mam niby teraz zrobić? Poprosić, żeby poczekał?
    Zmieniaj trasę. Możliwe, że nie chce od ciebie nic konkretnego, więc nie daj mu odczuć, że powinien marnować na ciebie swój czas. Ja w międzyczasie spróbuję coś wymyślić. To mężczyzna, ma ze dwa metry wzrostu i jasne włosy. Cały czas trzyma się na pewną odległość, ale łatwo go nie przegapisz, jeśli zdecyduje się zbliżyć. Nie wygląda na ciężko zmodyfikowanego, ale nic więcej nie wiem. Chociaż te oczy... Nie wiem jeszcze co w nich ma, ale nie widziałem wcześniej niczego podobnego.
    Ledwo kończy mówić, kiedy padają ogłuszające strzały.
    Kula najprawdopodobniej przeszyłaby jej klatkę na wylot, gdyby nie pancerny panel pod skórą na plecach. Zamiast zrobić z jej ciała durszlak, jedynie pruje tył kurtki i draska skórę, odbijając. Impet strzału pcha ją w przód — nie zdążywszy przygotować się na atak, runie z impetem w kałużę, brodząc kolanami w brudnej wodzie. Podnosi się niemalże natychmiastowo, ale mężczyzna nie daje jej nawet chwili wytchnienia, żeby stanęła godnie do starcia. Kolejna kula draska ją w ramie. Tym razem leje się krew. K klnie z bólu, ale wstaje, od razu rzucając się w bok, tak, żeby w porę uniknąć następnego czasu. Szamocze się z paskiem, opadającym na lewe biodro i dobywa broni. Metal lufy pistoletu jest zimny i dobrze leży w drobnej dłoni. Przez ułamek sekundy utrzymują kontakt wzrokowy. Niebieski blask sztucznych oczu zdaje się świdrować jej sylwetkę na wylot. Czymkolwiek napastnik jest, z pewnością daleko mu już do człowieka. Patrzy na nią beznamiętnie, jakby widział przed sobą tylko jednostkę, tylko cel.
    Oddaje jeden strzał przez ramię, ale nie jest pewna, czy w ogóle trafia — natychmiast rzuca się do biegu, prując przed siebie zygzakiem, żeby możliwie jak najbardziej utrudnić mu dostosowanie trajektorii kolejnego strzału. Topiące się w szkarłacie ramię daje się we znaki, więc przekłada broń do prawej ręki. Nie jest pewna, czy mężczyzna umyślnie celuje w jej wiodące, lewe ramię. Oburęczność w takim momencie jest na wagę złota.
    Ekko? Ekko!
    Biegnij Tanaka. Potrzebuję jeszcze chwili.
    Że też przeszło ci to przez gardło, do k**** nędzy. Czym on k**** jest?
    Jest zbyt zajęta, żeby skarcić Ekko za zwracanie się do niej martwym nazwiskiem. Rzuca się w prawo, mijając ostatnią przecznicę, która dzieli ich od głównej alei. Światło latarni w towarzystwie pojedynczych reflektorów przejeżdżających gdzieś aut miesza się w plamę światła. K mruga, żeby odgonić napływające jej do oczu przez piekący ból palącego żywym ogniem ramienia łzy. W kilku długich susach przemierza ulicę i stanąwszy po drugiej stronie odwraca się. Kolejna z kul śwista jej koło prawego ucha — tak blisko, że rozrywa jej koniuszek płatka. Krew kapie na czarną, ortalionową kurtkę.
znalazłam nawet nie pół pierwszego posta it is what it is


Ostatnio zmieniony przez yourstary dnia 04/01/22, 01:50 pm, w całości zmieniany 2 razy
acab
Tajemniczy Gwiazdozbiór
acab
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:

the sabi war Empty Re: the sabi war {31/12/21, 02:03 am}

E I K O H     D O M O N
    Czy widzi przed sobą całe swoje życie? Nie do końca. Wręcz odwrotnie, lewituje już między piekłem, a brudnym piachem ziemi, dalej z całej siły wgnieciony w brunatną wodę, w twardy asfalt. Słyszy powolne pikanie zawodzącego go systemu, kark domaga się naprawy. Eikoh stara się dostosować własny oddech do odgłosów, synchronizuje się z własnym ciałem, z własnoręcznie zaprojektowanym alarmem. Po jakimś czasie dopada go dzika satysfakcja — znajdą go jutro martwego, z zakrwawioną czaszką, wbitego w ulicę. Pomyślą: niesamowite, nikt go nigdy wcześniej nie widział, widać że walczył. Wybucha głośnym śmiechem, histerycznie zalewa się łzami radości. Wpatrujący się w niego cyborg, z jeszcze większą zaciekłością kieruje w jego twarz swoją pięść. Potem kolejną. Nie ma to już jednak żadnego znaczenia. Najważniejsze, że zostaną ślady potyczki, nie umrze tchórzem. Czy to nie ironia, że na swoim własnym pogrzebie dalej interesuje go zdanie innych ludzi? Czy świadczy to o jakimś wyższym stadium narcyzmu? Czy to dalej narkotyki, kierujące go w stronę najbardziej nieprawdopodobnych opinii? Może już nie żyje?
   I wtedy cyborg staje w ogniu. Zalewa go taflą jaskrawego światła, parzy swoimi syntetycznymi dłońmi w twarz. Oboje krzyczą, harmonia ich jazgotu mogłaby obudzić wszystkich śpiących dookoła  —  szkoda, że społeczność tego wygwizdowa to w większości bezdomni, którzy krzyk łączą już z normalnym odgłosem. Ty słyszysz śmierć, oni kolejną pogawędkę na ulicy obok. Wszyscy w Tokio zdają się być po części szaleńcami, jednak nikt nie stanął oko w oko z prawdziwą psychozą, z prawdziwym maniakiem, dopóki nie decyduje się na nocny spacer po Sanyi. Strach z namaszczeniem kieruje twoim umysłem, wysyła go na spacer po najcięższych obliczach paranoi, manii. Ludzie nie wracają stąd tacy sami, poznają bliżej siebie. Zatracają się we własnych odruchach, są gotowi walczyć o własne życie, wyobrażają sobie starcia z każdym napotkanym obywatelem. Nie można tu żyć normalnie, zresztą — gdzie się da? Eikoh wykrzykuje w eter kolejne niezrozumiałe zdania, odtrąca wreszcie ciężkie ciało. W tym całym amoku, dostrzega sylwetkę dziewczyny w tle, jakimś cudem przytomnieje. Zdobywa się na ostatnią próbę ratunku, wyrywa przeciwnikowi wcześniej spaloną twarz, potem szamocze się z wystającymi, przezroczystymi kablami. Widywał je dziesiątki razy, ba, sam je próbował naprawiać. Wyrywa odpowiednie sznurki, z dokładnością władcy lalek, pilnując, aby żaden sznurek nie utrudnił mu pracy. Wyrwane oczy i serwery odpowiadające za lokalizację, orientację w terenie padają. Cyborg już nawet nie wie gdzie ma prawo, a gdzie lewo. Nie widzi nikogo, nie wiadomo już nawet czy czuje, bo zaciska usta w milczeniu. Mało to satysfakcjonujące, aby ktoś, kto sekundę temu wciskał cię kolanami do podłoża, nagle ucichł i na ślepo uderzał w asfalt. Po chwili przestaje, pada strzał, system zamiera. Eikoh nie może pozwolić sobie na luksus zamknięcia oczu, nawet nie posiada powiek. Czuje się ospały, a cała adrenalina wypuściła z niego resztki wcześniej połkniętych tabletek — jego życie przestaje być symulacją, wraca do odpowiedzialności z krwi i kości. Nie może sobie na to pozwolić na długo, to zbyt niebezpieczne. Dawno nie przeżył syndromu odstawiennego, jednak ostatnim razem nie skończył się dla niego za dobrze.
    Nie do końca rozumie co dzieje się wokół niego i choć jest to dla niego normalna percepcja rzeczywistości, twarz nieznajomej wpędza go w dziwne poczucie zakłopotania. Nagle wydaje mu się, że ma u niej dług. A gdy żyjesz niesprawiedliwie, jedyne co możesz od życia wymagać, to długów brak. Nie polemizuje, kiedy towarzyszka kładzie jego głowę na swoich kolanach i próbuje go naprawić. We własnej głowie nie jest niczym lepszy od leżącego w małej odległości umarlaka. Oboje nie nadają się do funkcjonowania, o ile ich system podupada. Oboje potrzebują stałego dostępu do paliwa — dla niego była to zapewne ładowarka akumulatora, którą gdzieś sobie ustawił, dla Eikoh — niestety nielegalne substancje. Słowa jego wybawczyni robią małe wrażenie, jest jej obecnością wręcz poirytowany.
     — Lalka, nie wiem w jakiej, ekhem  — wypluwa z ust piach zmieszany z resztkami wody z kałuży, odruch wymiotny następuje zaraz po nich — rzeczywistości żyjesz na co dzień, jednak kiedy tchórze mają przed oczami wizję mniej, czy bardziej honorowego odejścia z tego pie******ego syfu, mądrzy ludzie korzystają z okazji. Zrobiłabyś mi je****ą przyjemność, jakbyś próbowała mi to gówno z tyłu przestrzelić. Więc już się uspokój z tymi pogróżkami, bo gówno dają, a już na pewno nie wyglądasz na nie wiadomo kogo. Skoro mogłem się do twojego systemu dostać, to znaczy, że jest chu***wy i tyle.
 —  jego szyja stęka pod naciskiem jej zwinnych palców i może jej wreszcie popatrzeć w oczy. Ładna dupa, szkoda że ma takiego kija. Po chwili namysłu odnajduje pomysł, jak się jej odwdzięczyć za uratowanie życia, bo wątpi, że kiedykolwiek spotka ją po raz kolejny. I potem miałby jej twarz na łożu śmierci, jako jedynej osoby, której kiedykolwiek coś wisiał. Podsłuchuje jej dziwne rozmowy samej ze sobą, żeby po sekundzie domyśleć się, iż ma wbudowany system inteligentny, który ją kieruje w życiu, niczym mama za rączkę.
       Słyszy nazwisko.
       Choć to jedno z najsławniejszych imion Japonii, zawsze zrywa się, gdy je słyszy. Jest z nim, poniekąd, dożywotnio związany. To Kimzura rozpoczął oferowanie testów, w zamian za pieniądze, w zamian za substancje, w zamian za jego jedyny sposób na życie. Nie istniałby bez narkotyków, dawno by posłał sobie kulę. Z nimi też nie jest zbytnio człowiekiem — wlecze się jak wrak, targając wspomnienia ze sobą wszędzie. Nawet teraz. Nawet teraz widzi przed oczyma moment, w którym pozbawiają go powiek, przytrzymają piętnastolatka, podczepiają do stołu operacyjnego. Oferują najdroższe, legalne leki, aby mógł zapomnieć o całym życiowym cierpieniu i oferują uzależnienie, z którego już nie wychodzisz. Nie możesz wyjść.
          Dziewczyna jest już kilka kroków dalej, ale ma szansę ją cofnąć.
         —  Skoro ja się włamałem, to kto się nie włamie? Nie przeszło ci przez myśl ile osób widuje twoje informacje?
         Odwraca się i widać, że ją zdobył. Zaoferował coś, co mało kto daje. Nie jest w końcu legalne.
        — Mogę ci dać szyfr, których nie dają u Kimzury. Za każdym razem są pełni podziwu, kiedy się pojawiam, bo muszą przejść przez zabezpieczenia. Nie są najsilniejsze, ale zanim ktoś złamie te kody, mija kilka minut. Daje przewagę, uwierz. Nauczył mnie kiedy…
        —  Zamknij się, zgadzam się.  
        Gwałtowne przerwanie prowokuje jego uśmiech i z ironicznym machnięciem dłońmi, otwiera jej drzwi taksówki. Nie spodziewał się dziś kolejnego klienta, a już na pewno nie tak uzdolnionego. Jak widać przejażdżki o trzeciej w nocy dają więcej, niż mógł się spodziewać. Odpala pojazd i nie trzymając kierownicy, stara się nastawić nos, kierując się widokiem z lusterka kierowcy i na szybko pobranego tutoriala, który automatycznie podłącza się siecią do radia samochodu. Teraz ich akompaniamentem podróży jest bezuczuciowy głos kobiety, powtarzający co chwila „pamiętaj, by nie wykonywać gwałtownych ruchów”, „jeżeli nie masz przy sobie żadnych substancji znieczulających, użyj lodu”.
           — Czemu by nie obu naraz?  — wybucha ironicznym śmiechem i pakuje w obie dziurki nosa po łyżeczce białego proszku, następnie ustawia temperaturę dłoni na zero stopni. Czeka chwile i gdy nagrzane letnim powietrzem szyby parują od zmiany temperatur, przykłada lodowate ręce do nosa i mocnym ruchem prostuje go.
            Wysiadają z samochodu chwilę później, wjeżdzając do jego małego garażu. Stara się ignorować minę dziewczyny, nie umie jej rozszyfrować — albo widziała gorsze miejsca, dlatego jest zażenowana, albo nie jest przyzwyczajona do tak niskolotnych warunków. Nie ma to jednak znaczenia, oboje muszą znieść smród stęchlizny i betonu zmieszanego ze świeżym deszczem. Kilka kropel opadło na jego klawiaturę, więc zanim uda mu się podłączyć kabel do jej szyi, musi przejechać koszulką po całym sprzęcie. Zdejmuje ją powolnym ruchem, bo siniaki ozdabiające teraz jego klatkę piersiową i plecy, można by porównać do abstrakcyjnego obrazu, zarówno pod względem okoliczności ich nabycia, jak i kolorów i kształtów. Czuje na sobie spojrzenie dziewczyny i jest mu przykro, że nie może zobaczyć wyrazu jej twarzy. Zwykle na syntetyczne części ciała reaguje się na dwa sposoby — placki syntetycznej skóry porozrzucane głównie w okolicach nóg i rąk, miednicy wywołują obrzydzenie, oddanie się technologicznemu wyścigowi szczurów. Często ta konkretna reakcja jest zmieszana z poczuciem winy, większość ludzi w widocznymi zewnętrznie modyfikacjami, to wyrzutki. Nie stać ich na ukrycie mechanizmu pod skórą, więc chodzą z nimi, jakby tacy się właśnie urodzili. Dziewczyna nie wyglądała na członka pierwszej grupy, raczej na tą drugą — zmieszaniem ignorancji z inteligencją, analizującą słabości jednostki. Po raz kolejny, szkoda że Eikoh nie widzi jej twarzy. Bardzo go korci, aby się odwrócić, jednak mogłaby to odebrać za flirt. Dlatego się odwraca. Co więcej, jest zbyt naćpany, żeby teraz przeszukiwać wszystkie swoje małe szuflady, nie chce przez przypadek wywołać lawiny pudełek, wypełnionych tabletkami, obsmarowanych mazią metalowych, przypalonych łyżeczek czy pustych woreczków. Z jakiegoś powodu nie widzi sensu ujawniać gościowi, jak wielkim nieudacznikiem jest.
              — No dobrze, piękna, odsłoń mi proszę gniazdo na kabel  —  mówi, odpalając komputer. Ciemnowłosa odsłania szyję, nieco zakrwawioną. Podłącza ją do systemu i przeprasza na chwilę, szukając w samochodzie jakiegoś bandaża i chusteczek. Podaje jej apteczkę i zajmuje się wpisywaniem zabezpieczeń w ekran. Po trzydziestu, lub nawet dłużej, minutach wertowania przez jej sieć i wpisywaniu kolejnych szyfrów, udaje mu się zakończyć pracę. Jego palce tracą czucie, po przebyciu kilometrów na klawiaturze i pozwala sobie na puszkę piwa. Zna jej imię. Wpisana w swój system jako samą literkę K. Albo jest bardzo ostrożna ze swoją tożsamością, albo naprawdę jakiś idiota postanowił ją tak nazwać i biedactwo musi podbijać świat z jedną literką. Boże, nawet on ma więcej, luksusowe pięć.
              — Specjalnie nie podaję ci kodów, którymi ci zaszyfrowałem podstawowe dane, bo wtedy łatwiej byłoby je złamać. A jako że nasze drogi tu się właśnie kończ…  — przerywa mu okropny jazgot. Słyszy pikanie, pisk, falset, wszystko naraz. Jego nagłe przerwanie i wstrząśniecie są zaskoczeniem dla K.,która najwyraźniej żadnego z tych odgłosów nie słyszy. K***a. Wtedy słyszy głos, komunikat wysłany odgórnie.  
            „Wszystkie jednostki w pobliżu Sanya, dane: 00 99 83 43 23, proszone o natychmiastowe stawienie się na miejscu. Cel: Atsushi Akio, autostrada 023, samochód SUV, typu aircraft. Zlikwidować.”
            Nie pamięta co robił wcześniej, nie wie kim jest dziewczyna siedząca obok. Aktualnie jego głównym i odgórnym priorytetem jest śmierć urzędnika, który przejeżdżał dosłownie kilka setek metrów nad nimi, w stronę pustki za Tokio. Nie dojeżdża tam nawet metro. Na początku panowania aktualnego prezydenta, zdecydowano się na likwidację dużej tokijskiej dzielnicy, nazywała się bodajże Edogawa. Teraz od jej połowy, aż do morskiej tafli, zastępuje ją dziwne długie pole. Mówi się, że rząd przechowuje tam części, a nawet i cybernetycznych żołnierzy. Jeżeli Eikoh nie zdąży na czas, nie uda mu się atak na Akio. Nie może zniknąć za zabezpieczeniami rządowymi, musi dopaść go w tej chwili. I myśleć szybko. Nie pamięta nawet swojego własnego imienia, jest owładnięty planem.
              „Obywatelka 992990 sojusznik.”
               Wybiegają z impetem z garażu, kierują się w stronę metra. Chłopak kieruje samochodem, bez większego stosowania się do znaków drogowych. Jego system bezpieczeństwa jakby się wyłączył, nie informuje o żadnych ograniczeniach. Spogląda na jego wspólnika. Wszelkie informacje mają przesyłać sobie przez nowo utworzoną sieć, tak aby nikt ich informacji nie mógł skonfigurować. Obywatel 92345438 dyszy do wmontowanej słuchawki:
               —  Musimy zdobyć latający transport i to szybszy, niż jego. Jeżeli utrzymamy prędkość 150 na godzinę, powinniśmy dogonić go w pół godziny. Znajdź dostępne pojazdy.
               Dziewczyna wysyła mu współrzędne i po przebyciu kilku kilometrów, znajdują się tuż obok nowoczesnego samochodu. Nigdy takiego nie prowadził, jednak dziewczyna pakuje się prosto na stanowisku kierowcy i jej gesty wydają się naturalne, wręcz mechaniczne. Może ktoś jej tę umiejętności wgrał? Oddalają się od oświetlonego wszystkimi kolorami Tokio i po czterdziestu minutach łapią wroga za ogon. Oświetlają tyły czarnego wozu, aż ten wreszcie się zatrzymuje. Z pojazdu wysiada dwóch uzbrojonych mężczyzn. Obywatel 92345438 nie posiada broni. W jego głowie brzęczy głos.
                „Obywatele 92345438 i 992990. Zlikwidować wroga.”
yourstary
Tajemniczy Gwiazdozbiór
yourstary
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:

the sabi war Empty Re: the sabi war {31/12/21, 02:08 am}

the sabi war XeJUMTK

    Próżność, z którą zderza się jak ze ścianą, sprawia, że wywraca oczami. Nie oczekuje od chłopaka pozłacanych laurów czy innych wieńców plecionych z wdzięczności i gówno wartych obietnic, o których zapomni po kolejnej dawce tego, czym tam zwykł się truć na co dzień. Za to mógłby się chociaż zdobyć na absolutne minimum przyzwoitości i darować sobie bycie dupkiem. Jeszcze tego jej brakowało — ćpuna schopenhauerysty. K nie widzi nic honorowego w zebraniu wpierdolu, i to jeszcze na własne, nieprzymuszone życzenie. Nie ma też w tym niczego chlubnego, jeżeli dajesz uratować sobie tyłek, w międzyczasie prawie topiąc się w kałuży, z mechanicznym karkiem, z którego więcej jest kłopotów, niż pożytku. Nie zaprząta sobie zbytnio głowy jego kurtuazją; teraz jest zbyt pochłonięta próbą zorientowania się, czy Ekko raczy łaskawie wrócić do pracy: po pierwsze dlatego, że to jedyne zadanie tej kupy obrzydliwie drogich kabli, a po drugie — bo będzie potrzebować jakiegoś auta, żeby wrócić do mieszkania i się porządnie opatrzyć, po drodze najlepiej nie ściągnąwszy na siebie szczególnej uwagi. Co, z przestrzelonym ramieniem i pozlepianymi w strąki przez krew włosami może graniczyć z niemożliwym. Nawet w tej części miasta, która z porachunków mniejszych i większych, bo pomiędzy bezdomnymi, obiema stronami wojny, a nawet gangami, żerującymi na wszędobylskim chaosie, wręcz słynie, kręcenie się po okolicy w takim stanie mogło tylko ściągnąć na nią dodatkowe kłopoty; być może nawet kogoś, kto gabarytami i predyspozycjami do walki byłby podobny do jej dzisiejszego koleżki. I chociaż wynik starcia sprzed kilku minut skutecznie połechtał jej ego, to jest pewna, że powtórki z rozrywki mogłaby już nie przeżyć. Niemniej jednak, nie może się doczekać, aż wsmaruje to niewątpliwe zwycięstwo prosto w, gwoli ścisłości, nieistniejącą twarz Ekko.
    Oddala się kawałek, zmierzając we własnym, choć bliżej nieokreślonym kierunku. Kiedy nieznajomy postanawia znów uraczyć ją dźwiękiem swojego głosu, tym razem przynajmniej robi z tego dobry użytek. Propozycja brzmi co najmniej podejrzanie, ale hej — ten wieczór i tak już obfituje w kilka absurdów. Dlaczego by więc nie spróbować?
    Przeciwwskazań akurat w kwestii tej decyzji zapewne jest na pęczki. K jednak ostatecznie i tak ląduje, najpierw w jego samochodzie, gdzie z lekkim, aczkolwiek ani trochę nie ukrywanym zainteresowaniem patrzy, jak nastawia sobie nos, a później w jego mieszkaniu — o ile tak można nazwać zbity z kilku połaci metalu garaż, który w środku przypomina spelunę z prawdziwego zdarzenia, cuchnie jak jedna z nich, a gdyby i tego było mało, to dodatkowo ledwo mieści jego auto. Wysiada, zwiedza te kilka metrów kwadratowych, po czym opiera się na zdezelowanej szafce w rogu; ostrożnie, żeby przypadkiem nie nabić się na jedno z jego narzędzi pracy, bo cholera wie, czym mogłaby się w ten prosty sposób zarazić. Dalej są o wiele bliżej siebie, niż by tego chciała, ale K nie może powstrzymać szerokiego, lekko kpiącego uśmiechu, kiedy pozbywa się koszulki, ostatecznie pokazując jej się od przodu, w pełnej okazałości. Czyżby robił to specjalnie?
    Podziwia pajęczynę z blizn, siniaków, przetarć i wreszcie, istnej perły w tym zestawieniu — syntetycznej skóry w towarzystwie innych modyfikacji, których jest tak wiele, że ledwo starcza jej czasu, aby zauważyć wszystkie. Przygląda im się przenikliwie, badawczo. Jako dzieciak pasjonuje się tym, czym ludzie są w stanie się posiłkować, żeby dążyć do doskonałości. Wtedy jednak, jest to fascynacja równie naiwna, co idealistyczna. Dziś mechaniczne kończyny interesują ją pod względem bardziej twardo realistycznym, a może i praktycznym. Zastanawia się, ile można poświęcić, żeby była jeszcze mowa o indywidualizmie, a od którego momentu człowiek staje się już tylko trybikiem w tej machinie. Realnego wyboru nie ma — możesz albo odwołać się po jednej ze stron, którakolwiek wydaje ci się mniej moralnie skrzywiona, albo pozostajesz w szarej strefie, nacieszywszy się ochłapami życia, stale licząc, że kiedy przyjdzie co do czego, przywódca nowego przewrotu na chybił trafił nie wskaże cię wrogiem nowego reżimu. K lubi udawać, że wybrała trzecią, pośrednią temu opcję. Przypatrując się ciężko implementowanemu chłopakowi zastanawia się, jaka musiała być jego cena. Odpowiedź wydawała się dość prosta do odgadnięcia — w Sanyi nie było co przebierać w pobudkach. Jedni u Kimzury szukali azylu. Inni działki.
    Nazywa się Eikoh. Faktycznie, niezły ma ten kod, chwilę musiałem się nad nim pochylić. Co nie zmienia faktu, że nielegalny. Igra z ogniem.
    Wzdryga się lekko, kiedy Ekko znów panoszy się w jej głowie. W międzyczasie osłania szyję, żeby nieznajomy — lub Eikoh — mógł podłączyć się do jej systemu. Przyjmuje apteczkę, ale nie sili się na wdzięczność. Ciężko wiele wskórać tak prymitywnym sprzętem.
    Och, proszę, wrócił syn marnotrawny. Długo nas podsłuchujesz?
    Niedługo. Mam nadzieję, że wiesz, że instalowanie modyfikacji bez wiedzy Kimzury łamie politykę firmy. Mógłbym teraz połączyć się z jego biurem i...
    Mógłbyś, ale tego nie zrobisz.
    Nie zrobię? A to dlaczego?
    Bo wtedy Kimzura dowie się, że zostawiłeś mnie samą na praktycznie pewną śmierć. Zdegradują cię do jakiegoś podrzędnego agenta, albo nawet lepiej, w ogóle odłączą. A ja dostanę nową niańkę. Może ten nowy model Ace? Na pewno mniej pyskuje. I pewnie lepiej zna się na swojej robocie.
    Po drugiej stronie nie słychać odpowiedzi, a K z satysfakcją i nieco pogodniejszą miną odkaża sobie krawędzie rany. Przysadkowy ośrodek regeneracji powoli pracuje, nadrabiając utraconą tkankę. Żeby dobrze zadziałało, musi utrzymać w miarę statyczne tętno, więc nabiera głębokie oddechy, bandażując ramię starannie, precyzyjnie. Eikoh jest zajęty wpisywaniem jej do kodu tego swojego cudotwórczego cacka i choć zajmuje mu to nieco dłużej, niż by tego oczekiwała, siedzi w milczeniu, nie nawiązując niepotrzebnej rozmowy. Myślami jest już bowiem gdzieś hen daleko, próbując zdecydować się nad dalszym planem. Rzadko przesypia noce, ale rollercoaster adrenaliny, który zapewnia jej ostatnia godzina, stawia ją na nogi. Rozważa więc skierowanie się do jakiegoś baru, rzecz jasna dopiero, kiedy opuści Sanyę — tej przeklętej dzielnicy nie ma zamiaru zbyt prędko zaszczycić swoją ponowną obecnością. Na wpół słucha technicznego pierdolenia, które uprawia Eikoh, a na wpół myśli o jakimś ekskluzywnym sake i dobranym na szybko towarzystwie. Jakimkolwiek towarzystwie, bo jeśli nie porozmawia z kimś innym, niż z tym bucowatym narkomanem, albo oportunistyczną kupą złomu, która dalej siedzi w jej głowie, to najprawdopodobniej oszaleje.
    Zbiera się już do wyjścia, nie mając zamiaru nawet podziękować za przysługę, kiedy nagle Eikoh zaczyna kompletnie świrować.
    — Cholera, może bierz połowę, co? Miłej nocy w wariatkowie — mówi, powoli wycofując się do wyjścia. Nie chce ani chwili dłużej być częścią jego żałosnego życia, które najwyraźniej w pełni już poddało się pod zgubny wpływ substancji. Może i mu się nie dziwi, biorąc pod uwagę, że używki idą w ścisłej parze z biedą, żalem i traumami, których na ulicach Tokio nie tak ciężko posmakować. Może jest niewiele od niego lepsza, ale w swoim czasie wpada po prostu na inną metodę równie skutecznego odcięcia się do nieprzytomności. Może i obie z tych rzeczy są prawdą, ale jedno jest w tym wszystkim pewne i nijak niepodważalne: K Kimzura wyczerpała limit mesjanizmu jak jeden wieczór. Naprawianiem dysfunkcyjnych, niewdzięcznych narkomanów może ewentualnie zająć się już po porządnej drzemce.
    Wygląda na to, że system informacyjny twojego kolegi trochę szwankuje. Pewnie to skutek uboczny bawienia się w antroprogramistę. Tak tylko ostrzegam.
    Czyli jednak jest chłopcem na posyłki Kimzury? Nie było ciężko się domyślić.
    Dostaliście właśnie wspólną misję, w związku z tym, że jesteście najbliżej celu. Więc odpowiedź brzmi: owszem, Eikoh pracuje dla Kimzury. Wysyłam ci szczegóły.
    Eikoh zrywa się z krzesła jak narwany, prędko wybiegając na zewnątrz swojej klitki. K klnie pod nosem i rusza w ślad za nim, nie mając zbyt wiele czasu, żeby rozwodzić się myślowo nad tym, dlaczego reaguje tak nagle, wręcz automatycznie. Do głowy przychodzi jej tylko, że musi być spłukany i zdesperowany. Takie wnioski wystarczająco ją satysfakcjonują, żeby zrezygnować z dorabiania sobie do tego jakiejś głębszej filozofii.
    K krótko analizuje dostarczone przez Ekko dane. Nazwisko Akio coś jej mówi. Tak, jak zresztą bywa to z każdym ważniejszym członkiem, czy to elit partyjnych, czy po prostu szeroko pojętej śmietanki towarzyskiej Tokio. Zna ich prawie wszystkich. Niektórych nawet osobiście, co tylko gwarantuje jej większą satysfakcję, kiedy staje z nimi w cztery oczy. Lubi patrzeć na ich przerażenie, na ich głęboki szok, kiedy w ostatnich sekundach próbują zestawić prawie już zatarty z biegiem lat obraz Karin Tanaki, złotego dziecka Japonii, ulubienicy i wybranki samego prezydenta, z K, która bezwzględnie mierzy do nich z pistoletu, nie pozostawiając miejsca na jakiekolwiek wątpliwości wobec tego, że jej bunt i zerwanie z ojczyźnianą stroną barykady nie jest tylko propagandową projekcją, a faktem — i to wyciągniętym z ich najgorszych koszmarów. Ci ludzie nie boją się rebelii czy zastępów Kimzury, bo to jedynie mrzonka, ciężki w przetrawieniu i urealnieniu obraz konfliktu, który właściwie nie wpływa na ich spokojne, opływające w graniczące z niemoralnością luksusy. Przeraża ich zdrada. Przeraża ich fakt, że ktoś, kto urodził się wśród nich, jest w stanie opuścić hermetyczną kastę, wypowiedzieć lojalność i bez zawahania posłać kulę w kierunku swoich, kiedy tylko nadarzy się sposobność.
    Przesiadają się do nowoczesnego, stworzonego specjalnie na potrzeby podniebnych autostrad auta. K podobny model otrzymuje od ojca na swoje szesnaste urodziny. Nigdy nie zapomni, jak się prowadzi takie cacko. Tak samo, jak nigdy nie zapomni, gdzie zawędrowała ręka najstarszego z synów Miyasaki, kiedy uczył ją, jak obsługiwać tego typu pojazdy. Prędko strząsa z siebie resztki wspomnień, zajmując się podłączeniem Ekko do systemu samochodu.
    — Ach, witam. Eikoh, nie mieliśmy jeszcze bezpośredniej przyjemności się usłyszeć. Czuję się zobligowany, aby poinformować cię, że twoje występki przeciwko dyrektywie E46 z dnia ósmego lipca...
    — Na litość boską, Ekko, zamknij się już. Nie podłączyłam cię po to, żebyś na dokładkę jeszcze ty mi tutaj pieprzył — odwarkuje w eter, przerywając mu legalistyczny wykład. — Przydaj się na coś wreszcie i namierz to cholerne auto.
    — Dziękuje ci K. Jak zwykle pomocna w tłumaczeniu mi, jak mam wykonywać swoją pracę — odpowiada beznamiętnym, komputerowym głosem. — Wysyłam koordynaty. Powodzenia. Eikoh, tobie w szczególności.
    Pościg nie trwa szczególnie długo — auto na podniebnej autostradzie rozwija niebotyczne prędkości, jednocześnie pozostając niedostrzeżonym przez zaawansowaną technologię maskującą. Docierają na miejsce w ostatniej chwili; auto zatrzymuje się tuż przed granicą pilnie strzeżonego, rządowego terytorium, o którym nawet K wie niewiele więcej, co wszyscy inni. Ze środka wydostaje się dwóch mężczyzn w garniturach.
    K rzuca wzrokiem na zblazowanego Eikoh, który wydaje się nieproporcjonalnie zdeterminowany, jak na kogoś, kto chce rzucić się na dwóch federalnych bez jakiejkolwiek broni. Kimzura wzdycha, podirytowana, ale nie ma czasu strofować go za wątpliwe przekonanie. Broń na tylko jedną i jest głęboko przeświadczona, że zrobi z niej lepszy użytek, niż jej partner o nietrzeźwych zmysłach, który nie tak dawno temu zaaplikował sobie pokaźną dawkę jakiegoś nieznanego jej specyfiku. Przez krótką chwilę obmyśla plan. Zadanie nie jest zbyt skomplikowane, skoro Atsushi Akio jest na tyle zuchwały, żeby wozić się po najniebezpieczniejszych rejonach miasta w towarzystwie tylko dwóch garniturów. Bardziej zastanawia ją, jak może zminimalizować prawdopodobieństwo, że do domu będzie wracać w towarzystwie zwłok. Nie żeby przeszkadzała jej perspektywa, że Eikoh raz na zawsze w końcu się zamknie. Po prostu Ekko nie dałby jej spokoju.
    Zdejmuje kurtkę i rzuca ją na tylne siedzenie. Spod lekko wymęczonego topu na ramiączkach próbuje odpiąć kamizelkę kuloodporną. Rzadko się z nią rozstaje, czasem nawet w niej sypia, ot, z czystego przyzwyczajenia, ale tym razem najwyraźniej nie ma żadnego, alternatywnego wyboru. Odpina pasy zabezpieczające i wysuwa kamizelkę tak, żeby przy okazji się zbytnio nie obnażyć. Rzuca ją na kolana Eikoh.
    — Załóż — mówi, bardziej tonem rozkazującym, niż w ramach asekuracyjnej prośby. — Nie mam zamiaru drugi raz cię ratować. Otworzę drzwi. A ty po prostu nie daj się zabić, jeśli możesz.
    Schyla się za kierownicą. Dopóki drzwi pozostają zamknięte, dopóty działają zabezpieczenia, otaczające karoserię auta.
    Otwiera je na oścież i wytacza się z auta z wątpliwą gracją, tak, żeby zasłaniało ją coś więcej, niż tylko szyba po stronie kierowcy. Nie od razu rzuca się do ofensywy, zamiast tego czeka za swoją blaszaną zasłoną, aż padną pierwsze strzały. Szyba roztrzaskuje się w drobny pył, ale pęka dopiero, gdy trzecia kula trafia w słaby punkt. Deszcz szkła sypie się K na głowę, i chodź zasłania się jak tylko może, prędko zmuszona jest pożałować, że nie zostawia na sobie chociaż kurtki — skrawki ostre jak brzytwa nacinają jej skórę w kilku miejscach; powierzchownie, ale wystarczająco dotkliwie, żeby sprawić jej pewien dyskomfort.
    Dalej czeka, aż jeden z ochroniarzy podejdzie do niej na tyle, żeby znaleźć się w zasięgu dłoni. Ciągnie drzwi do siebie, żeby następnie pchnąć je z impetem. Mężczyzna upada, a wtedy K wyskakuje zza nich i strzela; nie mając czasu na dokładne, taktyczne celowanie, najpierw posyła kulę prosto w jego twarz, później poprawiając swoje dzieło strzałem gdzieś pod brodą, tam, gdzie może znajdować się ewentualny silnik — nie może być w końcu pewna, z kim właściwie ma do czynienia. Tych najbardziej wpływowych z obywateli stać na różne rzeczy, więc zaawansowany android nie jest w gruncie rzeczy wcale takim nieprawdopodobnym wyborem na personalnego ochroniarza czyjegoś rozpieszczonego tyłka.
    Słyszy prucie powietrzna kolejnymi strzałami. Obraca głowę, próbując odnaleźć wzrokiem Eikoh — ten stoi kilka metrów od auta Akio, siłując się oburącz z wyższym o głowę mężczyzną. Radzi sobie o wiele lepiej niż mogłaby się spodziewać, trzymając jedną rękę na jego gardle, a drugą wysoko w powietrzu, skutecznie uniemożliwiając mu celowanie. K przestrzela mu kolano, a kiedy ten osuwa się z rykiem na ziemię, tym razem znów celuje w okolice krtani. Drugi z ochroniarzy osuwa się na ziemię, w bezruchu dołączając do swojego kolegi po fachu.
    Kliknięcie drzwi od strony kierowcy zwraca jej uwagę. Ze środka wybiega podstarzały szofer, z łysiną rozlewającą się po czubku czaszki. Nie ma przy sobie broni, a kiedy tylko łapie przerażonym spojrzeniem wzrok K, w popłochu unosi ręce wysoko ponad głowę. Waha się, niepewny, czy powinien uciekać. K ostrzegawczo strzela mu więc pod nogi, a staruszek nie potrzebuje dalszej zachęty — zrywa się do biegu, oddalając się w tempie, które wywleka na wierzch jego wątpliwą atletyczność. K rzadko okazuje jakąkolwiek łaskę podczas odwalania najbrudniejszej z robót. Temu się poszczęściło z dwóch powodów. Po pierwsze, do tej niechlubnej pracy najprawdopodobniej  zmusza go przymus ekonomiczny. Jest tylko kolejną ofiarą przemocowego systemu, zbudowanego od fundamentów przez zawodowych wyzyskiwaczy. Kuje swój los tak, żeby obronną ręką wyjść z sytuacji, którą przegrał właściwie już z tytułu urodzenia się w obrębach niższej z kast. Po drugie, K liczy, że zaniesie wszystko, co widział, prosto pod nos swoich przełożonych. Chce, żeby się bali. Chce, żeby wiedzieli, że nikt z nich nie jest bezpieczny i że konsekwentnie przyjdzie po każdego z nich, nawet, jeżeli miałaby zająć się nimi jeden po drugim, zupełnie sama. Wszystko jest tylko kwestią czasu; czasu, którego zostało im bardzo mało.
    Przechodząc do sedna zleconego im zadania, K podchodzi do auta Atsushi i wyszarpuje bezbronnego, nie na żarty przerażonego urzędnika z auta, w międzyczasie wytrącając mu z ręki przedpotopową giwerę, którą dzierży w spazmatycznie trzęsących się dłoniach tak, jakby w ogóle umiał się nią posługiwać. Jego śmieszny straszak ląduje z brzękiem na asfalcie, ginąc pod ciemną sylwetką rządowego samochodu. K rzuca go na ziemię, prosto pod nogi Eikoh, który stoi, dalej w tym samym miejscu i dalej z tym samym obłąkaniem w pozbawionych powiek oczach. Spuszcza pistolet, być może w okrutny sposób dając Akio złudną nadzieję, że skończy się na wywózce go w jakieś inne, ustronne miejsce — nawet, jeśli obskurne, jak na więzienie rebelii przystało, to i tak bardziej atrakcyjne, niż perspektywa śmierci tu i teraz, nie do odwleczenia, niemal sakralna, bo pod jedną z bram do rządowego azylu, gdzie, gdyby tylko zdążyli, mógłby być bezpieczny i cały. Przekręca pistolet tak, żeby trzymać go nie od strony spustu, a za ochłodzoną już nieco, ale dalej ciepłą w dotyku lufę o oferuje w wyciągniętej Eikoh ręce, zachęcając go do dopełnienia powinności.
    — Jest cały twój. Czyń honory — mówi, ocierając skrawkiem przylepionej do ciała koszulki pot, zbierający się pod nosem, a tuż nad górną wargą.
    Eikoh jednak nie przyjmuje, ku jej zdziwieniu, broni.
    Zamiast tego siada okrakiem na klatce mężczyzny, zaciskając dłonie na jego tłustym gardle. K jest co najmniej zmieszana; nie spodziewa się po nim takiego okrucieństwa, choć szybko karci się w myśli za wyciągnięcie pochopnych wniosków, ku którym właściwie nie ma żadnych konkretnych powodów — nie zna chłopaka, ani tym bardziej przeszłości, a co za tym idzie także metod, które na dłuższą metę owocują toną nagród, w postaci licznych modyfikacji, zdobiących jego ciało. Niewiele rzeczy nią wzrusza, jako, że wiele już widziała. Ta szamotanina jest jednak na tyle intensywna, wzbogacona desperacką szarpaniną, stopniowo słabnącymi rękoma Atsushiego, błądzącymi w błagalnej walce o życie po twarzy Eikoh i odgłosami krztuszenia, śliny, mlask za mlaskiem wypływających mu z kącików ust, że K odwraca oczy, wpatrując się to w bramę, to w asfalt, a to w nocne niebo — wszystko, byle nie przyglądać się zbytnio tej scenie. Nie wie jeszcze, czy ta determinacja jej imponuje, czy może przeraża ją, jako pełen obraz tego, do czego uzależnienie cudzego bytu od HātoMACHIN może ostatecznie doprowadzić.
    Trwa to chwilę, choć już w połowie wyraźnie da się dostrzec, że ostatnie tchnięcie opuszcza płuca leżącego bezwładnie urzędnika. Nagle jakby cały ten obłęd, cała determinacja, magicznie ulatniają się z Eikoh. Zdaje się, że jest w swojego rodzaju szoku, co z jednej strony jest zrozumiałe, a z drugiej zupełnie absurdalne, biorąc pod uwagę, z jaką łatwością przychodzi mu decyzja, żeby z celem rozprawić się w najmniej humanitarny sposób, jaki akurat leży w ich możliwościach. Stoi tak chwilę, wpatrując się najpierw w Akio, później w pozostałą dwójkę, a ostatecznie też w K, która nie poświęca mu zbyt wiele nadprogramowej uwagi, prędko wsiadając do auta.
    — Zlecenie zostało wykonane. Gratulacje ze strony HātoMACHIN i, oczywiście, samego Pana Kimzury. Jest bardzo zadowolony z waszej dwójki i prosił, abym przekazał życzenia spokojnego wieczora — oznajmia im swoim niezmiennym, skomputeryzowanym głosem Ekko, kiedy tylko Eikoh zatrzaskuje drzwi od strony pasażerskiego siedzenia. — Nie umknęło mi jednak, że jeden z czterech pasażerów auta zdołał się wam wymknąć. Jestem jednak pewien, że K będzie w stanie nam to wytłumaczyć...
    — Daruj sobie, Ekko. Ten dziadek nie był niczemu winien.
    Jest zmęczona, nie, wróć, jest wyczerpana, ale do skrajnego stadium, gdzie nie marzy jej się czysta, pachnąca syntetyczną konwalią pościel, a coś, żeby szybko i skutecznie zapomnieć — pieką ją zacięcia, a rana na ramieniu dalej się goi, spowolniona przez skaczące tętno. K zerka na Eikoh. Jest ciemno, więc widzi tylko zarys jego zmechanizowanej twarzy, oświetlony bladym światłem wydostającym się z miejsca, w którym powinny być oczy.
    — Potrzebuję się napić — mówi, rozcierając zesztywniałe czoło. — Pierwsza kolejka na mój koszt. Później rób co chcesz.
    Bez zbędnego drążenia odpala auto, żeby wyrwać ich z miejsca zbrodni i jak najszybciej oddalić się rządowym patrolom spod nosa. Ekko wraca do jej głowy, niechętnie, bo znów odłącza go w połowie jakiegoś nudnego monologu. Później ucina ich kontakt, tym razem sama, choć wie, że po powrocie do domu zostanie zmuszona do wysłuchania niewzruszającej jej, ale dalej uciążliwej reprymendy. Rzadko przerywa łącze ze swojej strony. Chociaż Ekko jest najbardziej pyskatą sztuczną inteligencją pod słońcem, to jest też przydatny w swojej nadgorliwości. K nie ma żadnych przyjaciół. Ma tylko upozorowany autorytet w postaci Kimzury, kilka pobieżnych znajomości w HātoMACHIN, jeszcze więcej krótkometrażowych kontaktów, które kończą się jak i zaczynają w zaciszu sypialni jej mieszkania.
tu oczywiście był ciąg dalszy ale zginął wraz z wątkiem na syfie x d


Ostatnio zmieniony przez yourstary dnia 31/12/21, 02:16 am, w całości zmieniany 1 raz
acab
Tajemniczy Gwiazdozbiór
acab
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:

the sabi war Empty Re: the sabi war {31/12/21, 02:09 am}

E I K O H     D O M O N
        Milczy, przemierzając przez dane dotyczące urzędnika, wertując katalogi przestępstw i wszelkich powiązań z HātoMACHIN, które czyniły z niego wroga. Nie próbuje ich zrozumieć — w danym momencie nie ma nawet umiejętności polemizowania, dyskusji z rozkazem. Podświadomość wyparowuje w chwili, gdy objawia mu się rozkaz i nie ma żadnej opcji, by przeciwstawić się szefostwu. Gdy obywatelka 992990 podaje mu kamizelkę kuloodporną, przyjmuje ją z żołnierskim kiwnięciem głowy, jak na dobrego sojusznika przystało. Samochód stoi na wysypisku, nie otacza ich nic oprócz błogiej ciszy krańca świata. Noktowizory umieszczone w jego implantach sprawują się idealnie, jakby je ktoś natychmiastowo zaktualizował, poświaty przeciwników stają się małymi punktami, zarysowany w środku ich klatek piersiowych celownik zdecydowanie ułatwia mu pracę.
        Gdyby miał broń.
        Słychać strzały, szyba z lewej strony samochodu roztrzaskuje się, odbijając światło reflektorów na wszystkie strony. Gdy sojuszniczka rzuca się w stronę jednego z celów, obywatel postanawia wykorzystać okazję i biegnie jak najbardziej w prawo, zyskując kilka sekund czasu, cień jest teraz jego największym sprzymierzeńcem. Wysoki mężczyzna podąża w jego ślady, rozsypując za swoimi eleganckimi butami piach, pluje z wściekłości na wszystkie strony. Strzela na oślep w pustkę, w eter pustyni, a każdy jego nabój zostaje podświetlony przez oczy obywatela 92345438, kupując mu dodatkowy czas. Rzuca się na wyrzeźbioną sylwetkę, atakuje jego czaszkę, swoją własną. Zostaje uziemiony, jednak ręka przeciwnika staje w ucisku, broń po chwili upada na podłogę. Na chwilę odchyla głowę, jednak jedynie przez pryzmat wykonania rozkazu, nie interesuje go co dzieje się z sojuszniczką. Mogłaby i nie żyć, najważniejsze jest wykonanie poleconego zadania — wyeliminować wroga i wysłać dowody do centrali. Martwe serce Atsushi staje się ich, jego, walutą do przetrwanej nocy. Nie dostaje tej informacji wprost, jednak z jakiegoś powodu zdaje sobie sprawę, że ktoś tej nocy umrze. I jeżeli nie będzie to zlecony wysłannik rządowy, będzie to jego przeciwnik. Ochroniarz krzyczy, jego skóra podpalona z jednej strony i powoli zamrażana z drugiej nie wytrzymuje presji utrzymania go przy życiu, mężczyzna zatacza się powoli i już ma paść na ziemię, gdy towarzyszka 992990 wykonuje serię strzałów i teraz wszyscy mają pewność, że pracownik już nigdy się nie podniesie.
        Nie interesuje go szofer, nie został wymieniony w zadaniu, więc nie interesuje go również, co towarzyszka z nim poczyni. Stoi w miejscu, próbując przeanalizować wnętrze samochodu, jednak zanim udaje mu się chociażby postawić krok, dziewczyna podchodzi do jego ciężkich drzwi i wyrzuca cel na piach. Nie słychać nawet dźwięku, jedyne co szumi w ich uszach to jego żałosne prośby, jego przekonywania, jakoby miał cenne informacje, wartość swojego życia stawia na wadze informacji. Obywatel wysyła wiadomość do centrali, czy informacje atakowanego są potrzebne — nie są. Przyjadą po wszystko, czego potrzebują, zamienią jego mózg w komputer. Mogą. Mają najwyższą technologie Japonii, jeżeli  by zapragnęli, mogliby go pewnie i sklonować. 992990 podaje mu pistolet, jednak podjął już decyzję. Nie strzeli do niego z cudzej broni, musi się upewnić, musi czuć jego znikające pod rękoma tętno.
        Przystaje nad jego przerażonym, kruchym, słabym ciałem. Jest teraz tylko kupą mięśni, bardzo zresztą słabą. Ubytki zębów rzucają się mu w oczy, gdy okrakiem zajmuje miejsce na tego klatce piersiowej i zdobi szyję, swoimi dłońmi. Nie zmienia ich temperatury, chce by wróg odczuł swoje cierpienie naprawdę, zapłacił za wszystkie winy, za cierpienia jego szefa, Kimzury. Jak mógł kwestionować jego dobroć, inteligencję i władzę? Dlaczego w odpowiednim momencie nie skorzystał z oferty i nie dołączył do HātoMACHIN, szepcze mu do ucha. „Dlaczego to zrobiłeś, Akio, dlaczego sam wybrałeś sobie kata? Dlaczego sam sobie zsyłasz taki los?”. Z początku słyszy te pytania tylko w swojej głowie, po chwili przesyła je do przeciwnika, grzmią w głowach ich obojga. Na twarzy Akio maluje się cierpienie, płacz, desperacja i litość, w stosunku do samego siebie, do własnych wyborów. Widzi przed oczami swoją rodzinę, swoją firmę, osiągnięcia i marzy o słodkiej pokucie, przebaczeniu i czyścu. Obywatel 2345438 niewzruszony dalej spowija jego kark, dociska do brudnego piachu. Czuje pięści na plecach, wierzgające nogi w powietrzu, które z każdą sekundą słabną, aż wreszcie dostosowują się rytmem do tętna swojego pana, leżą martwe na podłodze. W tej ostatniej sekundzie coś jednak zmienia się, wyłącza. Eikoh. Zamiera na chwilę, doznaje uczucia rozstępu osobowości, jak gdyby umarł i narodził się po raz kolejny.
         Patrzy w oczy pełne nadziei na koniec bólu, na śmierć. Widzi maniakalną radość człowieka, którym sam był przed kilku godzinami. Wyczekuje światła na końcu tunelu, które nieubłaganie zbliża się, stawia wielkie kroki i zabiera go do swojego raju. Trans, którym owija Eikoh trwa może sekundę, nawet mniej, jednak już wie co zrobił, już wie czego dokonał, do czego jest zdolny. Jedna łza kapie na jeszcze ciepły policzek Akio, ustawia się w sposób, jako by to ofiara płakała nad własnym losem. Ozdabia go własnym tchórzostwem i torturą. Próbuje sobie przypomnieć cokolwiek, coś więcej niż marniejącą twarz nieboszczyka, najmniejszy motyw. Nie zna nawet jego nazwiska. Odwraca wzrok, jednak z ciekawości spogląda na otwarte oczy mężczyzny po raz kolejny i traci panowanie. Oddech przestaje być spokojny, powoli przyspiesza tempa, jak gdyby chciał nadrobić to, które właśnie odebrał — chłopak puszcza siną szyję mężczyzny, zaszokowany kładzie jedną rękę na swojej okrwawionej czaszce. Szok ogarnia każdą część jego ciała, nie potrafi wstać bez przewrócenia się z powrotem w pustynną ziemię. Odsuwa się, na czworaka od nieżywej postaci, nie ma już dla niej ratunku, a katem był on sam. Nie decyzje Akio, nie jego występki dla rządu — ostateczną decyzję podejmuje Eikoh, chociaż nawet tego nie pamięta. Jedyne co widzi przed oczami to tę jedną sekundę, gdy starzec zatapia się w wyczekiwanej śmierci, a z oczu znika jego iskierka, znika cokolwiek, co mówiło stojącemu nad nim: litości.
          Odwraca pełne niezrozumienia oczy, wodzi nimi dookoła w poszukiwaniu jakichkolwiek odpowiedzi i widzi K. Pamięta co stało się wcześniej, pamięta jej charakterystyczny, zmieszany wyraz twarzy, jednak teraz zdobi go coś jeszcze. Czy to współczucie? Niezrozumienie? Zmieszanie? Podchodzi do samochodu i bez słowa zatrzaskuje za sobą drzwi. Chłopak rusza tuż za nią i modli się do niewidzialnego stwórcy o brak jakichkolwiek pytań. Głos zmechanizowanego pomocnika otwiera przed nim jednak nowe bramy, furtki do kompletnego nierzozumienia całego siebie. Kimzura jest z niego dumny? Kimzura ma z nim cokolwiek wspólnego?
           Dlaczego K nie jest przerażona? Codziennie widuje morderców w swoich samochodach?
           Eikoh wygląda przez okno, stara się skupić na jednym punkcie, byleby nie zwymiotować na całe wnętrze samochodu. Na ramionach K. dostrzega ślady walki i zamiast cokolwiek mu to wytłumaczyć, budzi tylko więcej wątpliwości. Nie może jej ufać, nie może szukać odpowiedzi na pytania u jej osoby. Ostatnie co pamięta to ich spotkanie, jego dom, jego komputery. Co jeżeli odurzyła go, zhakowała system, zmusiła do barbarzyństwa? Nie ma pojęcia co powiedzieć, więc tylko milczy. Oczekuje, że wysadzi go pod jakimś przystankiem i da spokój na całe życie, pozwoli w spokoju zatopić się w morzu czegoś, co dobrze zna, zabić przytomność substancjami. Przegląda schowek samochodu w poszukiwaniu czegokolwiek, jednak nie dostrzega prawie nic. Nie ma pojęcia co to za wóz, nigdy nie podróżował w powietrzu. Jako skromny taksówkarz jest pod niekrywanym wrażeniem, jak dobrze działa jego system, jednak ilekroć stara się skupić na jego nawigacji, kierownicy, budowie wnętrza, myśli zawracają go z powrotem do spojrzenia biednego człowieka, którego pozbawił życia zaledwie kilkadziesiąt minut temu.
             Napić. Tak, nie może pozwolić, by kobieta z powrotem trafiła do jego domostwa, nie może jej znowu wpuścić. Nie ma opcji, by otworzył przed nią drzwi, po raz kolejny. Dopiero po chwili orientuje się, że odpowiedział jej na pytanie już z pół godziny temu, teraz dopiero jego mózg nadążył za przewertowaniem tej informacji. Spogląda na jej zaczerwienione ręce, trzymające kurczowo kierownicę. Nie wygląda na kogoś, kto właśnie wykorzystał go do tak brutalnego czynu. Sama nie wygląda na usatysfakcjonowaną, wręcz przemęczoną, nawet smutną. Chłopak próbuje zrozumieć co ich połączyło i przestaje utożsamiać swoje życie z efektem motyla, w którego zawsze wierzył. Nie, k***a, nie ma żadnej opcji, że jego życiowe wybory doprowadziły go do morderstwa. Widywał tę wizję wiele razy, jednak to zawsze on był zabijany. Autodestrukcja tworzy mechanizm, który kreuje z niego idealną ofiarę, idealny cel. Dlaczego stał się mordercą? Czy nie może ufać nawet sobie samemu, czy naprawdę to jego ręce pozbawiły właśnie czyjąś tętnicę powietrza? Wydaje z siebie cichy pisk, jakby miał się rozpłakać, jednak zdziwiona twarz K szybko chowa jego uczucia pod grubą kołdrą fikcji.
              Wychyla głowę przez okno na wypadek kolejnych odruchów, gdy rzuca mu się w oczy kolorowe uprzedmiotowienie, manipulacja umysłów młodych mężczyzn takich jak on, samotnych i bez żadnej przyszłości. Kobiece ciało staje się ich opoką, czy to prawdziwe, czy też nie. K zdaje się nie przeszkadzać atmosfera przytułku, a on rozgląda się na boki w poszukiwaniu łazienki. Dostrzega toaletę po drugiej stronie, jednak prowadzony jak za rękę, zasiada obok dziewczyny i tylko posłusznie kieruje się jej słowami. Na pytania albo kiwa głową, albo uśmiecha sztucznie pod nosem i wtedy słyszy jej słowa. Próbuje na szybko przeanalizować, co mówi, jednak nie ma na to czasu, rzuca się jak opętany w stronę toalety.
               Toaleta zapełnia się kwasem żołądkowym i kilkoma różowymi tabletkami, Eikoh dopieszcza ten obrazek kwaśnymi łzami. Nie potrafi zaszlochać, chociaż nigdy nie miał na to większej ochoty. Spogląda na stojącego pod ścianą mężczyznę, jest prawie dwa razy wyższy od niego i powoli zaciąga się własnoręcznie zwijanym papierosem. Patrzy mu prosto w oczy.
              —  Kupujesz coś, czy szukasz guza młody? Bo tego ci już chyba na dziś starczy, co?  — śmieje się pod nosem, podchodzi bliżej i otacza go ciężkim ramieniem.  —  Mam taki towar, że wyru*****byś i własną matkę, uwierz mi.
             Eikoh chce wyjść. Próbuje wyszarpać się z jego ciężkiego uścisku, jednak na nic. Nie ma czym zapłacić. Chce się odciąć od rzeczywistości, ale dobrze wie, że jeżeli się zgodzi, będzie musiał zaoferować coś innego…
                — Nie masz kaski, co młody? Pokaż tę rąsię, piękna. Dam ci za nią co zechcesz, zgoda?  —  podtrzymuje jego dłoń w twardym uścisku, próbuje przeanalizować jej mechanizm. Jest chyba zbyt głupi, bo mija kolejna sekunda i wypuszcza go z objęć. Do toalety wchodzi drugi mężczyzna, kolejna definicja testosteronu w słowniku. Spod ciasnej koszuli wystają mu świecące bajery, wczepione widoczne modyfikacje. Muszą się przyjaźnić, bo przybijają piątki. Wtedy Eikoh poznaje nowo przybyłego, poznaje jego tatuaże. Mieszkał kiedyś obok jego kamienicy, obudowany stertą kartonów. Facet też musi go poznać, bo uśmiecha się szeroko, odsłaniając diamentowe zęby. Uderza go ciężka ściana wspomnień, nieprzespane z zimna noce i pierwsze zakupione od stojącego przed nim dilera, dragi. To również on pomógł mu z pierwszą modyfikacją, on zabrał go w nastoletnim wieku na przejażdżkę jego taksówką do siedziby HātoMACHIN, aby nabyć mu nowe oczy. To on czekał przed cementowym królestwem, żeby roześmiać mu się w twarz na brak powiek, kupić pierwszą flaszkę i opić sukces, który doprowadzał potem Eikoh do płaczu. Z jednej strony go uwielbia. Jest teraz jedynym ratunkiem, by nie ukradł mu zza pasa pistoletu i nie posłał kuli prosto w czoło, samemu sobie. Twarz leżącego na piasku urzędnika dalej atakuje jego bezbronny umysł, wisi jak obraz Matki Boskiej nad kominkiem w kontrowersyjnym domu pięciolatka. Nie potrafi myśleć trzeźwo.
                 — Matko Boska, ja znam tego chłopaka. K****a, ale żeś wyrósł. Poznałem cię po tych oczach i szyi, nic się nie zmieniłeś. Chcesz coś?
               Wraca do K ledwo żywy, Ramie pulsuje od wstrzykniętej przed chwilą igły i nie sposób jest ukryć jego przygody, bo jedyne co zasłania jego klatkę piersiowa i ramiona to kamizelka kuloodporna, której — swoją drogą — zakupu nie pamięta. Pochłania szklankę doniesionego w międzyczasie alkoholu i patrzy na nią praktycznie martwym wzrokiem. Uśmiecha się delikatnie, przejeżdżając szklanką po szklanym, świecącym stole. Marzy o utracie przytomności i całkowitym zapomnieniu, jednak nie może mu się to udać w towarzystwie tak pięknej damy. Przybliża się do niej i kładzie ciężką głowę na ramieniu. Jego policzek przykleja się do jej odsłoniętego biustu i śmieje się pod nosem, bo jest najwygodniejszą poduszką, na której kiedykolwiek leżał. Słowa karty przed oczami mienią się wszystkimi kolorami i zjednują w całość, gdy czaszka przestaje być ociężała, lądując na udach towarzyszki. Nie wie co było dalej, nie chce wiedzieć.
               Budzi się na ogromnej kanapie, w otoczeniu niezliczonej ilości kabli i ekranów. Słyszy ciężki oddech w pobliżu, więc podnosi się z miejsca i postanawia przejść się na spacer. Dostrzega ospaną sylwetkę K., w morzu puchowej pościeli i domyśla się, że trafił do jej domu. Jest urządzony w taki sposób, że Eikoh nie ma już żadnych wyrzutów o jej wyraz twarzy, gdy trafiła do jego garażu. Nawet stojący obok sprzęt, zapewne głównie odpowiedzialny za istnienie Ekko, wydaje się mu być najdroższym nabytkiem jaki widział. Przez okno mieni się wszystkimi kolorami tęczy, panorama Tokio, jednak nie poznaje po budynkach w jakiej części miasta się znajdują. Stara się odnaleźć spokój w zastygłej stolicy, utulonej do snu przez ten obraz reklam i zanieczyszczenia świetlnego, zamieniającego niebo w pomarańczową wręcz plamę. Wpada wtedy na pomysł.
               Podłącza do systemu Ekko słuchawki, byleby nie obudzić K. i postanawia zaaranżować niecodzienną pogawędkę.
                       — Ekko, jesteś programem zaprojektowanym przez HātoMACHIN, jak mniemam?  — dyszy ospale do słuchawki.
                       — Zgadza się, Eikoh.
                       — W takim razie jako klient korporacji, jeżeli mnie zalogujesz, wszystkie informacje będą poufne?
                       — Owszem, tak zaprojektowany jest system.
                       — W takim razie wytłumacz mi dokładnie jakie zlecenie wykonałem dla Kimzury i dlaczego.
                   Wiedza jest przekleństwem.
                   I zarazem jego uspokojeniem, bo informacje zdradzone mu przez Ekko jasno wykazują, że to nie jego psychika czyni z jego dłoni morderców, a raczej psychika Kimzury. Największym jego problemem jest w tej chwili chip umieszczony w czaszce. Zlikwidowanie go wiąże się ze skomplikowaną operacją, której wykonania po raz pierwszy Eikoh nie pamięta, jednak skan z umową podpisaną jego długopisem mówi jasno: zgodził się na wszystko. Nie może pozwać korporacji, ani nawet się jej przeciwstawić, bo samodzielne usunięcie czipu może doprowadzić do wybuchu i co za tym stoi — jego rychłej śmierci, a bunt przeciwko systemowi, jak zauważył sam przytrzymując rękami szyję niewinnego człowieka, jest niemożliwy. Czy właśnie w taki sposób poznał K? Czy to instynkt korporacji nakazał mu wtedy bronić obcej dziewczyny i stanąć do walki z cyborgiem? Nie, nie ma takiej opcji. Doskonale pamięta wewnętrzny spokój, gdy zdecydował się na wyjście z taksówki, gdy krzyczał jak opętany, zbierając jego atencję, odwracając uwagę. Nie pamięta jednak okoliczności ich pierwszego spotkania, gdy dostrzegł ją skaczącą wysoko na schody przeciwpożarowe. Znajduje słaby punkt. Ich relacja nie jest przypadkowa, została od początku przez kogoś zaprojektowana. I tak jak w większości kodów, szyfrów, haków i systemów — również ten znalazł właśnie swój błąd. Eikoh wie, że nie pozbędzie się dziewczyny, bo tak czy siak zostanie zmuszony wrócić w jej objęcia, prędzej czy później. Musi więc odwrócić karty. Ale najpierw…
                        — Ekko, czy K pracuje dla korporacji dobrowolnie?
                        —  Nie mogę udzielić informacji na to pytanie bez jej zgody, jednak skoro sama dziś ci to przyznała — owszem. K nie posiada czipu.
                 K***a. W takim razie ona jest teraz jego jedyną szansą na usunięcie tego cholerstwa. Jedyną szansą na prawdziwe życie.
                        — Chciałbyś dowiedzieć się czegoś jeszcze? Mam tu spory akt na temat twojej siostry, nie jest z nią ostatnio dobrze. Aktualnie znajduje…
                       Eikoh przerywa mu natychmiastowo.
                         — Co, k***a? O czym ty pier*****sz? — wykrzykuje, prawdopodobnie budząc wszelkich domowników apartamentu, roznosi się nawet echo. Słyszy za sobą krok. Ekko, niewzruszony, ciągnie swój monolog dalej.
                         — Z uwagi na fakt, że jesteście spokrewnieni, przyznano ci dostęp do jej informacji. Pracowała dla HātoMACHIN od trzech lat, w tym samym czasie będąc asystentką ministra finansów kraju. Jej pierwszy nieuważny krok, gdy próbowała wgrać fałszywe dane w jego system, stał się jej ostatnim. Aktualnie znajduje się w budynku Rozwoju Technologicznego Państwa. Nie wiemy co z nią robią, jednak jeden z pracujących dla nas żołnierzy, widział ją raz. Według jego danych, w takich wypadkach zwykle próbują włamać się do systemu zdrajcy stanu, a potem go wyniszczyć. Siedzi z nią dwóch innych naszych ludzi, jednak, na szczęście, udało się nam zablokować ich systemy. Przykro mi, Eikoh.
                          — Czyli nikt po nich nie idzie? Będą tam siedzieć, dopóki nie rozdrobnią im mózgów na czynniki pierwsze i wypie****lą ich ciała na śmietnik?
                          — Nie ująłbym tego w ten sposób, ale tak.
                         Nie widział jej od pięciu lat, nie wie że pracuje dla HātoMACHIN, zawsze traktował jako korbkę w maszynie rządowej. Nie wie kto jest gorszy, on czy korporacja. Wściekły na siebie za ignorancję i bezduszność, aktualnie stawia siebie w gorszej pozycji i czuje się w obowiązku ją odbić.
                           — Nie ma żadnej opcji, żadnej możliwości, żeby ją uwolnić? Przecież czeka ją, ich wszystkich, śmierć, pracowali dla was, czemu nic nie robicie?  —  unosi się prawdopodobnie za wysoko, bo słuchająca już jakiś czas K, wygląda na poirytowaną jazgotem. Ekko wertuje przez stosy danych firmy i próbuje znaleźć słabe punkty, dostępne dla Eikoh. Prawdopodobnie wykorzystuje również pozycję K, której chłopak dalej nie zna. Patrząc na jej mieszkanie, nie jest zwykłym żołnierzem rebeliantów.
                           —  Planowano odsiecz i zebrano kilku ludzi, jednak z uwagi na ich niedoświadczenie i śmierć jednego z rebeliantów, akcja ratunkowa opóźniła się o miesiąc i aktualnie nikt do niej nie wraca. Eikoh, jeżeli jesteś chętny dobrowolnie zgłosić się do wykonania tej misji, mogę wysłać do centrali odpowiednie formularze, jednak musiałbyś przejść wszystkie testy, zarówno fizyczne jak i lojalnościowe. Chyba że K się za tobą wstawi, wtedy wystarczy papierowa formalność.
                            Cyrk. Od nie wiadomo ilu pełni rolę żołnierza dla tych pacanów, jednak kiedy już chce zrobić coś dobrowolnie musza go sprawdzić? Nie mogą znowu zaćmić jego umysłu systemem, którego nie rozumie i wysłać go do tego budynku? Spogląda na K, która zapewne musi te dane dokładnie przestudiować, zanim w ogóle coś powie. Sprawa jest na tyle okropna, że pozwala mu zapomnieć o wczorajszym traumatycznym przeżyciu. Przygotowania do takiej akcji będą trwać nawet i z miesiąc, będą musieli przygotować plan budynku, odpowiednią broń i sztuczne tożsamości. Wejść będzie łatwo, jednak aby wyjść, będą musieli się porządnie nagłówkować. Nie ma bladego pojęcia o lojalności firmy, o przywiązaniu do rebeliantów, jednak skoro taka osoba jak jego siostra pracowała dla nich aż 3 lata, nie mogą być dla niej obojętni.
                             Postanawia opuścić pokój i wędruje do nowoczesnej kuchni, w której szykuje dla siebie i dziewczyny kawę. Wygląda o wiele ładniej w blasku dnia, niż prezentowała się wczorajszej nocy. Szarawe wory pod oczami dodają jej delikatności, której nie dostrzegł przed kilkoma godzinami i kiedy podaje jej kubek, czuje wręcz współczucie, że musi się użerać z kimś takim jak on. Marzy, by zgodziła się na akcję ratunkową — skoro pracuje dla HātoMACHIN dobrowolnie, musi czuć jakieś przywiązanie do jej działaczy. Nie może jednak dowiedzieć się o czipie i blokada, która pilnie strzeże jego informacji przez hasła, skutecznie ogranicza jej dostęp do tej informacji. Jeżeli będzie myśleć, że poświęcił wczorajszej nocy tak dużo dla firmy — naprawdę może się zgodzić mu pomóc.
yourstary
Tajemniczy Gwiazdozbiór
yourstary
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:

the sabi war Empty Re: the sabi war {31/12/21, 02:15 am}

the sabi war XeJUMTK

         Eikoh znika jej z pola widzenia tak szybko, że jego mało subtelną ucieczkę w kierunku zapyziałych łazienek zdąży skwitować jedynie westchnięciem. Być może ciągnięcie za sobą tej problematycznej kupy ludzkiego złomu jedynie zrujnuje jej i tak już wątpliwie udany wieczór. Być może — nie zastanawia się tym zbyt długo, kiedy wilży wargi zimnym sake. Trunek jest słodkawy, lekko owocowy, ale podniebienie zaprawionego smakosza w lot wyłapuje jego niewybredne pochodzenie. Ta profanacja gatunku niczym nie przypomina Juyondai, którym raczy się, zwijając ciemne butelki z gabinetu Kimzury pod jego nieobecność. Nie uznaje samej siebie za alkoholową snobkę, ale jeżeli jest coś, za czym przepada bardziej, niż wieczornym towarzystwem grzeszących egzotyką, pięknych twarzy, to jest to alkohol, w którego głębi czuć kilkadziesiąt tysięcy utopionych jenów. Jednym, krótkim strzałem wychyla resztę czarki i przełyka chłód ryżowej wódki bez pośpiechu, pozwalając, aby zaznaczył swój palący ostrym zimnem szlak po całej, długiej krtani.
         Wędruje dłonią wprost ku rozgrzanemu do czerwoności gardłu. Piecze ją każdy centymetr kwadratowy skóry. Pieką ramiona, plecy i zmęczone wysiłkiem nogi.  Mięśnie ma sztywne, twarde jak kamień, i choć rany na skórze pod wpływem technologicznej magii znikają, znów pozostawiając skórę chorobliwie białą i gładką jak marmur, K dalej czuje, jakby z każdym ruchem na nowo rozrywała sobie rany. Przygląda się swoim ramionom, wodząc opuszkami po skórze, która w świetle czerwonych neonów kiczowatego buduaru przybiera nienaturalny kolor. Gapi się na nią, nagle jakby szalenie zafascynowana konstelacją z rozlanych pieprzyków. Mija kilka minut. Ile właściwie wypiła? Była prawie pewna, że ledwo co napoczęła butelkę. Myśli mieszają jej się w głowie jak w bezdennej otchłani, krążąc obsesyjnie wokół wydarzeń sprzed zaledwie kilkudziesięciu minut. Trzęsie głową na boki, fizycznie próbując rozstać się ze wspomnieniem niestrudzonych, pobielałych dłoni, zaciśniętych na krtani Akio. Nic z tego — ten horrendalny pejzaż nie odstępuje jej ani na krok. Wtłacza jej się w mózg. K na przestrzeni lat widzi wiele cierpienia, przemocy i rozlanej krwi. Jest świadkiem okrucieństwa na większą skalę niż byle przechodzień, osoba trzecia, która w wojnie robi jedynie za poszkodowanego mimochodem świadka. K własnymi rękoma wyrywa z cudzych sideł niezliczoną ilość istnień. W przypadku niektórych zwyczajnie nie ma ani wyboru, ani też jakichkolwiek skrupułów. Inne odebrać musi dla dobra celu. Posuwa się do rzeczy tak okrutnych, że w świecie zbudowanym na fundamentach z symetryzmu, który nie łagodziłby jej występków ze względu na przyrodnią już naturę rewolucji, prawdopodobnie czekałby ją stryczek — i to ku niemałej uciesze legalistów czy ludzi małych, w jej własnym pojęciu ignorantów, którzy nie dostrzegają celu, zawieszonego o wiele wyżej, niż godność, honor, czy czyjekolwiek prawo.
         Dlaczego ta sytuacja była inna?
         Wraca błędnym wzrokiem do podrapanego stolika. Powierzchnia lepi się od potu i likieru, kiedy opiera o niego łokcie i pociera skronie, na moment przymknąwszy ciężkie powieki. Kiedy znów je otwiera, niemal natychmiast krzyżuje wzrok z mężczyzną, który siedzi kilkanaście metrów dalej. Nonszalancko upija łyk z wyszczerbionej szklanki, nie przerywając iskrzącego kontaktu ani na moment. K odpowiada wyzwaniem. Siłują się wzrokiem, walcząc o dominację — albo raczej o to, kto pierwszy podda się i zgodzi wykonać pierwszy krok. Nieznajomy w końcu daje za wygraną, podrywając się z siedzenia. Zanim jednak zdąży ruszyć w jej kierunku, zanim zdążą zwieńczyć tą patową noc opuszczając przytułek we dwójkę, między nich wkracza obraz nędzy i rozpaczy, ubrany w nic poza kuloodporną kamizelką.
         Eikoh wygląda teraz na tyle niepokojąco, na ile jest to w ogóle w jego przypadku możliwe. Pozbawiona powiek twarz wykrzywia się w jakiejś bliżej nieokreślonej egzaltacji, zlewając się w połączeniu absolutnej, nagiej ekstazy z czymś, co graniczy niemalże z obłędem. K nie potrzebuje dłuższej chwili, żeby dojść do niewybrednych wniosków. Przez chwilę patrzy na jego odsłonięte ramiona, skąpane w poświecie kolorowych świateł, a później przenosi rozmyte spojrzenie na twarz, która pod wpływem kotłujących się w nim emocji teraz zmienia się nie do poznania. Ten obraz sodomy i gomory na dwóch nogach służy jej za sygnał, że być może czas najwyższy urwać ich wspólną niedolę. Próbuje podnieść się z miejsca, pod nosem mamrocząc niesubtelne pożegnanie. Taka w końcu była umowa. Jedna kolejka. Później przyjmą starą jak świat taktykę — będą udawać, że nigdy nie było im dane skrzyżować ścieżek, szczególnie w okolicznościach tak niefortunnych, jak te, które zastają ich obojga tego wieczora. Bądź co bądź, to Eikoh decyduje się pochopnie spleść ich losy. Wobec tego K czuje się zobowiązana, żeby osobiście położyć temu kres. Dla dobra Eikoh. I swojego własnego, oczywiście.
         Nie zdąży zrobić nawet kroku. Ba, nie jest w stanie nawet się ruszyć, kiedy Eikoh w imię upodlenia osuwa się na jej ramię. Czuje jego lepkie czoło, najpierw na swoim obojczyku, a później odsłoniętym dekolcie, kiedy przykleja się do niego policzkiem, bredząc coś od rzeczy. Z tej gmatwaniny głosek nie jest w stanie wysupłać zbyt wiele, choć nie jest właściwie pewna, czy to faktycznie jego wina. Jest zlany zimnym potem, kiedy przyśpieszony oddech powoli wraca do normy, a on osuwa się na jej kolana. Przytrzymuje go mimowolnie, klnąc siarczyście pod nosem, kiedy okazuje się być cięższy niż zapamiętała. Nie pozwala upaść mu na podłogę, wsuwając mu ręce pod ramiona w protekcjonalnym geście.
         — Chyba sobie ze mnie, kurwa, żartujesz — mówi, a podenerwowanie manipuluje jej tonem. Czuje, jakby spuchł jej język, przez co słowa wylewają się z gardła w nienaturalnej dykcji. Co się właściwie dzieje? — Nie pisałam się na twoją niańkę. Słyszysz? Wstawaj, kurwa, jesteś cały mokry.
         Eikoh nie odpowiada. Na krótką sekundę oblewa ją fala przerażenia, które częściowo wypiera z niej uczucie alkoholowego otumanienia. Błądzi palcami po jego szyi, wpychając dwa z nich tuż pod szczękę. Karci się w myśli — tam, gdzie normalnie powinna być w stanie sprawdzić puls, styka się z chłodnym żelastwem. Bierze więc w dłonie jego bezwładny nadgarstek i ściska go, próbując się skupić. Kiedy wyczuwa rzadsze od normy, ale stabilne bicie serca, ze świstem wypuszcza powietrze z płuc. Wstrzymuje je bezwiednie przez dłuższą chwilę. Połyka duży haust powietrza, czując, jak coś wiruje jej wewnątrz czaszki. Ból pulsuje i choć jest do wytrzymania, to pojawia się znikąd.

         Tej nocy śpi twardo, niemal jak martwa, choć gdyby mogła przewidzieć, że ból głowy będzie szarpać nią jak stado wygłodniałych psów gończych, kiedy tylko zbyt pochopnym ruchem spróbuje oderwać głowę od poduszki, najprawdopodobniej życzyłaby sobie zawczasu, żeby kostucha wyciągnęła ją za kostki z pościeli zanim jeszcze przyjdzie jej stanąć w szranki z przeciwnikiem, z którym dawno nie widziała się w cztery oczy — kacem.
         Budzi się nienaturalnie; gdyby nie rozdzierający rozkoszną ciszę sypialni, nieprzyzwoicie niczym niestłumiony krzyk, pozwoliłaby sobie na luksus wstania później. Ostatni tydzień nie jest dla niej szczególnie wyrozumiały, a ostatnie dwadzieścia cztery godziny są wręcz jak z piekła rodem, zupełnie, jak gdyby i czuwające nad jej krętymi ścieżkami Mojry udało się przekupić Miyasace. Podrywa się do pozycji siedzącej w ułamku sekundy, niemal odruchowo, jakby odpowiadała na jakiś niezwerbalizowany rozkaz; mimo, że gwałtowna zmiana ciśnienia jest zbrodnią przeciw jej umęczonej głowie, wyostrza z wysiłkiem wzrok w półmroku, rozbijanym jedynie słabą poświatą energooszczędnego trybu Ekko i wsuwa dłoń pod sąsiednią, chłodną poduszkę, zaciskając palce na uchwycie pistoletu. Między nią a Ekko jest ktoś jeszcze. Sylwetka zdaje jej się być mniej niż znajoma, ale też niekoniecznie obca. Wysuwa pistolet spod poszewki, ale po krótce zatrzymuje dłoń w połowie kompletnej trajektorii ruchu. Ekko, nieważne, jak skory do robienia jej za złość, nie wpuściłby, a na pewno nie ucinałby sobie właśnie pogodnej, porannej pogawędki z kimś, kto kwalifikował się na nieproszonego intruza. Łączy więc krótkie, ciemne włosy, mechaniczny kark i połacie syntetycznej skóry z migawkami z dnia poprzedniego. Wszystko jasne. Eikoh jest, jak nie patrzeć, proszony. Choć dalej jest intruzem. A do tego, jak się okazuje, mało domyślnym. Zrzucając zeszłej nocy jego bezwładne ciało wprost na kanapę ma cichą nadzieję, że stać go chociaż na wyłapanie subtelnej sugestii, jakoby i tak już nadużył gościnności. Najwyraźniej jednak decyduje się rozgościć. A teraz, jakby tego było mało, bezwstydnie bajeruje jej cyberniańkę.
         Opada z powrotem na poduszkę, czując, jak nieznacznie rozluźniają się spięte i gotowe do wypuszczenia prosto w głowę nieznajomego słusznej porcji ołowiu mięśnie. Przez umysł przepływa jej leniwy pomysł, żeby wrócić do snu — ot, udawać, że wcale jeszcze nie otworzyła oczu, tym samym jednoznacznie podnosząc rękawicę i zobowiązując się do starcia ze światem po raz kolejny. Czuje, jak jej własny ciężar wtłacza ją głęboko w materac. Ciało w dalszym ciągu ma zesztywniałe, jak na znak buntu przeciw pogwałceniu ich swoistej umowy o wzajemnej nieagresji. Chce zamknąć oczy. To jedyne, o czym teraz marzy. Zwraca twarz ku przeszklonej ścianie. Skoordynowane czasowo rolety ustępują, z głuchym, posuwistym szmerem usuwając się z drogi i tym samym zdzierając ostatnią iluzję perspektywy na jakikolwiek odpoczynek i ucieczkę od obowiązków. Neony, cyfrowe reklamy, hologramy i światła niezliczonych aut na ulicach Ayasaki, wymieszane z przemykającym gdzieś w oddali metrem, padają jasną, kalejdoskopiczną poświatą na profil K. Nieważne, że blado pomarańczowe niebo jeszcze w pełni się nie rozbudziło. Technologiczne słońce nad dzielnicą, która jest swoistą kolebką potęgi Kimzury już wstało, więc od K także oczekuje się pełnej gotowości do pełnienia służby.
         Cicho klika pilot, a obraz za oknem z Ayasaki zmienia się w las deszczowy — słodką laurkę, pozostałość tego, czego ani ona, ani nawet jej rodzice nie widzieli nigdy na własne oczy, a co zachowało się, jak wiele innych cudów natury zniszczonych przez dobytek ludzkiej pazerności, wyłącznie w postaci takich marnych projekcji.
         Mimowolnie przysłuchuje się toczącej się w tle wymianie zdań, choć z jej perspektywy brzmi ona bardziej jak wzburzony monolog. Eikoh przezornie rozmowę tę chroni przed nią, wysupławszy sobie skrawek prywatności tuż pod jej nosem. Połączenie faktów nie należy jednak do najtrudniejszych. Nie wie, co łączy Sane i Eikoh, ale ta niecodzienna koneksja zaskarbia sobie jej uwagę. Wysuwa jedną nogę zaraz za drugą spod wygniecionej pierzyny. Kafelki pod stopami są chłodne. Rok wstecz, głównie ze względu na swoje doświadczenie z działaniem rządowych instytucji, zostaje przydzielona do Sane jako jej pośrednik z korporacją. Nigdy nie jest im dane spotkać się na żywo — ogląda ją tylko w postaci hologramów i komputerowo wygenerowanych dokumentów, które przezornie później poddaje się zniszczeniu. Zna jej głos, zna jej kartotekę i twarz, ale nigdy nie poznaje samej Sane. Czy dlatego akceptuje myśl o tym, że prawdopodobnie swoją obojętnością skazali ją na powolną, odwleczoną egzekucję? Czy nie daje tej myśli zatruć sobie głowy dlatego, że bezwzględność to kolejna z tych cech, które robią z niej żołnierza idealnego? Nagie, wytatuowane plecy giną teraz za materiałem czarnego, satynowego szlafroka. K wstaje i z rękoma skrzyżowanymi na piersi podchodzi do komputera, opierając się o konsolę. Przez krótką chwilę łapią kontakt wzrokowy, więc wykorzystuje ten krótki moment i próbuje odczytać pobudki Eikoh. Cięzko jest doszukiwać się szczególnej wylewności w parze jasnych jak diody Ekko oczu. Kim jest dla niego Sane? Czy naprawdę jest skłonny zaryzykować własne i cudze życie, żeby spróbować ją uwolnić?
         Ciekawość jest pierwszym stopniem do piekła, ale K jest gotowa zabrnąć i tam, jeżeli tylko to odkryje przed nią karty, które Eikoh trzyma tak skrupulatnie blisko swojej klatki. Zdążyła zauważyć, że jest pochopny, czy nawet bezmyślny, w stopniu, w którym graniczy to z instynktem samobójczym. Istnieje jednak zasadnicza różnica między rzuceniem się prosto w mordercze objęcia cyborga pod wpływem chwili i środków psychoaktywnych, a przemyślanym, zorganizowanym wpakowaniem się do rządowego budynku, gdzie na każdym rogu czekać może na nich perspektywa wątpliwie litościwej śmierci u boku pozostałych, pojmanych przed miesiącami agentów. O Eikoh nawet po tak krótkim czasie mogła powiedzieć wiele, ale z pewnością nie był głupi. Musi, chociaż do pewnego stopnia, zdawać sobie sprawę z tego, na co się pisze.
         Przygryza kciuk. Toń zamyślenia okazuje się być tak głęboka, że zostaje w sypialni sama, nie zauważywszy nawet, kiedy Eikoh opuszcza pomieszczenie. Rzuca ostatnie, oskarżycielskie spojrzenie Ekko, który dalej jarzy się niebieską poświatą, zgrywając niewiniątko. Udaje się do utrzymanej w pedantycznej manierze kuchni — w porządku mieszkanie utrzymuje sama, zazwyczaj odbywając rytualne porządki na początku tygodnia, kiedy to utopiony w procentach mózg wraca do stanu pierwotnego, a pozostałości po dekadencji różnej maści piętrzą się do niemoralnego stadium. Od progu wita ją zapach palonych ziaren kawy. Akt kurtuazji, w postaci wręczonego jej bez zbędnych uprzejmości kubka, przyjmuje sceptycznie. Nie rozdrabnia tego gestu na grosze. Jedynym, czego wypada się spodziewać, są umizgi ze strony mężczyzny. Mniejsze czy większe ustępstwa na jej rzecz. Nie ma w tym wielkiej filozofii. Los chciał, że Eikoh chwilowo zajął wyjątkowo niską pozycję w łańcuchu pokarmowym, tylko na rzecz jakiegoś sentymentu, który łączy — bądź też łączył — go z nieszczęsną agentką. K niekoniecznie jest w stanie zrozumieć to na tym fundamentalnym etapie. Sentymentów wyrzeka się wraz z tożsamością.  Ciekawi ją za to, jak daleko Eikoh jest w stanie się posunąć, żeby zaskarbić sobie jej pomoc. Z drugiej strony — bez większego problemu potrafi sobie wyobrazić, jak Eikoh z zerowym instynktem samozachowawczym podjeżdża swoją zdezelowaną taksówką wprost pod budynek rządowy, uzbrojony w nic poza strzykawką i marnym pistoletem.
         Decyzja przychodzi jej łatwo.
         — Dzień dobry, Królewno Ścieżko. Na każdej pierwszej randce wpraszasz się do cudzego domu? — pyta frywolnie, siadając na skraju blatu. Wyciąga dłoń w kierunku jego twarzy. Kilka pozostałych szram pod dotykiem wydaje się już zasklepionych. Ogląda też jego kark. Obraca twarz w dłoniach z delikatnością bliższą zgorzkniałej z nienawiści do swojej pracy pielęgniarce niż troskliwej opiekunce. Eikoh ma ostre, proste rysy. Choć w jej dotyku nie ma ani namiastki czułości, przygląda mu się ze szczerym zainteresowaniem. Jest w nim coś innego. Coś, czego jeszcze nie widziała. — Nie wygląda to najgorzej.
         Zsuwa się z blatu i wolną ręką włącza telewizor. Emblemat telewizji rządowej wita ich w całej swojej okazałości rozlewając się po holograficznym ekranie w towarzystwie krótkiej jak mrugnięcie, prostej, kilkudźwiękowej symfonii, która mieszkańcom Tokio daje znak, by porzucić swoje przyziemne zajęcia na rzecz kilku minut, które leżą w ich obywatelskim obowiązku.. K znowu staje twarzą twarz z matką, a przynajmniej z widmem tego, kogo kiedyś nazywała rodzicem.  Mierzą się wzrokiem i choć lepiej niż dobrze wie, że w rzeczywistości znajdują się wiele kilometrów od siebie,  nie może pozbyć się dziwnego uczucia, które kiełkuje w niej, gdy ubezwłasnowolniona poddaje się magnetycznemu spojrzeniu prominentnej prezenterki, która od wielu lat, tym samym, gładkim jak aksamit głosem, przekazuje szerokiemu światu to, co akurat podsunie jej prompter.
         Yua Tanaka starzeje się jak wino. K z nieukrywaną pasją codziennie rano przygląda się, jak pogłębiają się zmarszczki, które wokół jej oczu pojawiają się kilka lat wstecz. Nie robi tego z pożałowania czy szyderstwa, z którymi tak do twarzy młodym, gdy przekonani jeszcze o swojej nieśmiertelności mogą bez wyrzutów sumienia wytknąć znamiona doświadczenia, z wiekiem wypływające na lica ich seniorów. Robi to z ciekawości, choć nienawidzi siebie za to, że trzyma się tego uczucia tak samo kurczowo i uparcie, jak kiedyś trzymała się maminej spódnicy, próbując zapaść się pod ziemię na rządowych, wystawnych bankietach. Nie wie, jakie uczucia względem niej żywi Yua, którą rzadko zwykła już nazywać matką. Tęskni za swoim jedynym dzieckiem? Uważa ją za zdrajczynię? Życzy śmierci? Może ma wyrzuty sumienia, że jej nie zatrzymała, kiedy jeszcze miała czas? Co może kryć się w głowie kogoś, kto poza własnym, ograniczonym światem dostatku tak niewiele widział? Czy powinna dalej z takim sentymentem wspominać kogoś, wobec kogo realia rewolucji nie byłyby litościwe? K nie potrafi nazwać uczucia, które rozsadza jej klatkę piersiową za każdym razem, kiedy widzi Yuę, kiedy oddycha, zgnieciona ciężarem wspomnień, których zabić i zakopać nie byłaby by w stanie nawet wówczas, kiedy faktycznie by tego chciała. Codziennie włącza audycję, mało zainteresowana wiadomościami ze świata, który jest na wyciągnięcie ręki, a jednak wydaje się tak odległy, odrębny w swoim istnieniu. Chce ją tylko zobaczyć. Poczuć coś. Odpokutować.
         Zawiesza na niej wzrok na zbyt długą chwilę, ale kiedy łapie się na tych sentymentach, które ostatnimi czasy zdarzają się jej zbyt często, niechętnie wyrywa się z nostalgicznego transu. Odwraca się z powrotem do Eikoh, znów idealnie zobojętniała.
         — Znam Sane — mówi, chwilę potem skutecznie ukrywszy i stężałe rysy za szarą porcelaną kubka. — Nie na tyle, żeby móc zgadywać, co was łączy i co właściwie sprawia, że chcesz zrobić coś, nawet jak na ciebie, zajebiście głupiego. Twoje akta w Hāto niekoniecznie idą ci tutaj na rękę. Masz zerowe kwalifikacje. Brak właściwego przeszkolenia. Brak zlecenia większego kalibru na koncie. Rządowe budynki to nie jest twoja regularna speluna. Nie wystarczy obić kilka mord, czy, w twoim przypadku, dać sobie obić mordy i liczyć na łut szczęścia. Nawet Kimzura nie jest jeszcze tak popieprzony żeby wysłać tam byle kogo. Ale to, jak przypuszczam, już wiesz. Prawda? — ciągnie, w Eikoh szukając bardziej przytaknięcia, niż jego opinii. — Co nie zmienia faktu, że jestem gotowa ci pomóc. Nie chce śpiewek o lojalności i nie chce, żebyś próbował mi cokolwiek udowadniać czy zaoferować. Wczoraj mi pomogłeś. Nie lubię mieć długów i chociaż będę tego później żałować, to przyznaję, że prawdopodobnie swoim skończonym idiotyzmem uratowałeś mi życie. Dlatego odwdzięczę ci się z nawiązką. Nie jako korporacja, czy Kimzura. Jako ja.
         Szpera na półce pod jednym z blatów, przesuwając butelki, które smukłymi szyjkami obijają się o siebie nawzajem z wesołym, beztroskim brzękiem. Uśmiecha się pod nosem, odnajdując w połowie pustą (albo, w przypadku alkoholu, na szczęście dalej w połowie pełną!) butelkę koniaku. Bingo.
         — Co nie zmienia faktu — ciągnie. — że mam swoje warunki. Jeżeli zależy ci na Sane i na mojej pomocy, to nie powinny być problemem. Po pierwsze, oczekuje pełnej subordynacji. Napracowałam się, żeby w ogóle móc nadstawić za kogokolwiek karku i jeżeli coś spierdolisz, to najpierw urwę ci łeb, a potem...
         Przerywa w połowie swojej wyszukanej groźby, kiedy kątem oka łapie coś, co budzi w niej wspomnienie kilku obrazów, opatrzonych powracającym uczuciem mdłości.
         Mężczyzna, stojący w rogu ekranu, tuż koło dziadka, który w blasku fleszy akurat ściska się serdecznie z premierem, coś jej nieznośnie przypomina. Uczucie jest rozmyte, ale napływa falami, kiedy przykuwa zmieszany wzrok do jego ostrej jak brzytwa szczęki, schowanej za ciemnym zarostem. Wiele twarzy z biegiem lat jakby wyparowuje z jej pamięci, ale to wrażenie jest na swój osobliwy sposób inne. Skąd go zna? Rysy twarzy mężczyzny odbiegają od wschodnich archetypów, nawet wobec multikulturalnego społeczeństwa jarząc się nietypowością. Pochyla się nad blatem, w milczeniu poprawiając ramiączko bielizny, które wychyla się spod materiału szlafroka. Skubie je, nie odrywając wzroku od cudzoziemca. W relacji spod pałacu prezydenckiego nie pada ani jedno słowo z jego ust.
         Obraz przeskakuje do konferencji prasowej. Kiedy nieznajomy bierze łyk wody z kryształowej szklanki, coś dzwoni jej w głowie. W lot łączy z jego twarzą podobne klatki, pochodzące z niewyraźnej mozaiki poprzedniego wieczora.
         Bingo.
         — Ekko?
         — Tak?
         — Zatrzymaj obraz. Przybliż. Nie, bardziej w lewo. Chodzi mi o tego gościa. Nie tego starego, o tego z brodą. Dobra, wystarczy. Kto to jest?
         — Maksim Yahontov, agent Służby Bezpieczeństwa, delegat z Postrojsyjskich Federacji Zjednoczonych. Przyjechał razem z Igorem Preobrazhenskym. Yomiuri Shimbum dzisiaj rano opublikowało artykuł, w którym anonimowy informator z obozu rządowego twierdzi, że zawiązała się współpraca między państwami. Postrosyjskie Federacje chcą udzielić wsparcia zbrojnego i dyplomatycznego prezydentowi Miyasace. Yahontov i kilka innych funkcjonariuszy pozostaną w Japonii przez jakiś czas. Mają pracować nad projektem z zakresu bezpieczeństwa wewnętrznego. Tyle udało mi się znaleźć. Czy to odpowiada na twoje pytanie? — monotoniczny głos Ekko rozlega się gdzieś pod sufitem.
         Klnie pod nosem, przechodząc z kuchni do salonu. Staje blisko ekranu, mrużąc oczy.
         — K, niezdrowym dla ludzi jest stawanie tak blisko źródła światła niebieskiego. Zaleca się odległość adekwatną do rozdzielczości ekranu. W twoim przypadku, sugerowałbym zachowanie co najmniej...
         — Sprawdź mój list gończy — rzuca, przerywając mu pierwszą złotą myśl tego ranka.
         Maksim Yahontov nie mógł pojawić się tak blisko przez czyste zrządzenie losu, w którym wpływowy funkcjonariusz zamorskiej potęgi akurat trafił do przybytku, który luksusem na pewno ustępował miejscom, w które zazwyczaj wybierali się goszczeni przez Miyasakę dyplomaci. K nie wierzy w tego typu zbiegi okoliczności. Tym bardziej nie jest więc skłonna uwierzyć, że Yahontov zwyczajnie gustuje w tego typu miejscach. Czy to jeden z elementów układanki? Zna samą siebie na wylot. Czy nienaturalna chemia, która wczoraj znikąd pojawia się między nią a nieznajomym, faktycznie nie jest wypadkową jakiejś chemii? Samo wspomnienie bólu głowy, który jeszcze przez pół nocy rozsadza jej głowę, zdaje się być nieprzypadkowe, bo swoją wyrazistością po raz kolejny prowadzi do nudności.
         Może po prostu ma paranoję?
         — To... interesujące — stwierdza Ekko, przerywając milczenie. — Wygląda na to, że w ciągu ostatnich kilkunastu godzin cena wyznaczona za twoją głowę wzrosła prawie trzykrotnie.
         — Kurwa mać. Z jakiej okazji? Święta przyszły wcześnie w tym roku?
         — To nie koniec. Powinnaś na to spojrzeć.
         Ekran telewizora ustępuje miejsca projekcji, kiedy K opada na kanapę, prawie oblewając czarną tapicerkę pozostałością po kawie. Koniak spływa jej w dół gardła, kiedy Ekko rzuca na ścianę kolejne nagłówki gazet. Wkrótce mieszają się z kilkoma oficjalnymi, rządowymi publikacjami. Strona Ministerstwa Spraw Wewnętrznych chełpi się jej zdjęciem. Nic nowego. Gdyby nie to, że teraz przy jej nazwisku widnieje o wiele więcej informacji. Co gorsze — prawdziwych.
         — Co to za gówno? Skąd oni to wszystko mają? — podrywa się z miejsca, a chude ramiona wpadają w lekki spazm, kiedy oddech przyśpiesza biegu.
         — Myślę, że to może mieć coś wspólnego z jegomościem, który wczoraj cię śledził.
         Bierze kolejnego łyka.
         — Jakie jest prawdopodobieństwo, że mają mój adres?
         — Procentowo nie prezentuje się to najlepiej, więc powiem po prostu, że duże — odpowiada Ekko. — Chciałem powiadomić pana Kimzurę. Wygląda na to, że ktoś wtargnął na naszą częstotliwość. Wasza prywatna linia kontaktowa została zerwana.
         K krąży przez chwilę w kółko, wbijając rozbiegany wzrok w szybę, wpatrując się w ruchliwe ulice Ayasaki. To jedno z tych miejsc w Tokio, do których konflikt jeszcze nie dotarł. Technologiczny gigant, ostoja wszystkiego, co stanowi wzniosłe filary sukcesu Kimzury. Ten niespękany bruk nie widział ani wojny, ani rewolucji, gdziekolwiek poza ramami ogromnych billboardów i kadrów, którymi mieszkańców Ayasaki karmi stale telewizja, rządowa czy też nie. Jak mieli zamiar wyciągnąć ją stąd, nie wywołując zamieszania? Czy mają zamiar poczekać, aż wyściubi nos poza dom? A może byli na tyle zdesperowani, żeby w końcu powiesić ją na wizji, że porwą się na pogwałcenie niepisanej zasady o trzymaniu się z dala od kilku dzielnic, które dalej utrzymują Tokio na pozycji jednej z ważniejszych metropolii świata?
         Nurkuje dłonią do wnętrza szlafroka i wyjmuje ze skórzanej kabury pistolet, przypięty po lewej stronie, pod biustonoszem.
         — Wygląda na to, że nici z naszej umowy — mówi i uśmiecha się gorzko, przeładowując krótką broń. Unosi ją do góry, celując prosto w głowę Eikoh. Lewe ramie ma się już lepiej, więc nawet nie drży, kiedy za cel obiera sobie miejsce pomiędzy oczami. — Lepiej się módl, żebyś już nigdy więcej na mnie przypadkiem nie wpadł. Wypierdalaj. Albo nie ręczę za siebie.
acab
Tajemniczy Gwiazdozbiór
acab
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:

the sabi war Empty Re: the sabi war {31/12/21, 02:17 am}

E I K O H     D O M O N

       Gorzkie wspomnienie dzieciństwa zawsze, chcąc nie chcąc, łączy się z przywróceniem pamięci o Sane. Jej zapłakana twarz za każdym razem, gdy grupa bezdomnych wysyła ją na skomplikowaną operację opróżniania portfeli w kolejkach do sklepów, czy ogień w oczach, gdy wykorzystuje Eikoh, bije go po twarzy czy ciągnie za przydługie włosy. Wszystkie te przykryte przysłowiowym kurzem przebłyski nie są pozytywne, a starsza siostra zawsze wygląda w nich toksycznie. Nie dziwiło go, że trafiła w macki korporacyjnych betonowych budynków, w szczeble hierarchicznej drabiny o to kto będzie mógł polizać prezydenta po dupie. Jako dziecko zdarzało mu się niezdrowo fantazjować o zabiciu jej i pewnie było to związane z równie niezdrową ilością widywanych śmierci, przedawkowań i aresztowań. Ośmiolatek nie może sobie poukładać w głowie dlaczego ten pan w jednej chwili wpatruje się w niego z euforią, a w następnej nie oddycha. Chce tylko, żeby ta głupiutka, mądrzejsza i ambitniejsza Sane przypłaciła swoje przyjemności tym samym. Kochał ją i pewnie dalej kocha — sam nie ma pojęcia. To ona była jego deską ratunkową i to od niej dostaje liścia za każdym razem, gdy wraca do starych tuneli naćpany, nawalony i pobity. To ona płacze mu w ramionach gdy powieki znikają, a w oczach na zawsze zostaje smutek, żal i zniszczenie. Jest jedyną istotą na świecie, która znała go przed upadkiem i pewnie dlatego, gdy poszukuje w bezdusznych oczach K zrozumienia, czuje tę tęsknotę mocniej, niż kiedykolwiek wcześniej, w ciągu ostatnich lat. Nie znajdzie u niej czegokolwiek bliskiego siostrzanej miłości. Prędzej znienawidzi ją bardziej, niż nienawidzi teraz.
    Są trochę nawet do siebie podobne, z wyglądu. O osobowości nie myśli, bo ciężko mówić o osobowości K, kiedy jeszcze żadnej nie dostrzegł. Bezemocjonalna kula pancerna patrzy na niego z wyczekiwaniem i dopiero w tym momencie opamiętuje się z transu odkopanej kapsuły czasu Sane. Podnosi tylko brwi, gdy prawdopodobnie syndrom bycia babą w ciężkim biznesie, robi swoje i dziewczyna zaczyna mu wymieniać poszczególne braki kwalifikacyjne. Zdążył już kilka razy napomknąć się na próbach analizy charakteru K, jak i jej zaprojektowanego systemu wewnętrznego, który zaledwie wczoraj starał się zabezpieczyć. Cała jej osoba, zaszyfrowana, czy fizyczna, mało mówią. Być może dlatego czuje się jej personą zafascynowany i dlatego ratuje ją przed mackami cyborga. Być może była to tylko samobójcza wyprawa, ktorej teraz próbuje nadać dodatkowe znaczenie. Normalny zjazd po jego typowej dawce narkotyków zwiększa maniakalne i autodestrukcyjne zachowania. Nie przeżyje już nawet na lekach z apteki, które niegdyś regularnie podkradał. Dużo to mówi o człowieku, kiedy praktycznie śmiertelna dawka leków uspokajających jest niewystarczająca, by zalać smutki. Jego zażenowanie sobą jest już, niestety, do tego stopnia zakopane pod warstwą uzależnień, że nawet nie czuje poczucia winy. Ktoś kiedyś parsknął, że jest za młody na swoje doświadczenia. Odpowiada, w przywołanym teraz wspomnieniu, po raz kolejny, jak zawsze — „nawet nie wiem ile mam lat”. Czy jak milionerowi wypadnie z kieszeni dycha, czuje że coś stracił? Czy jak ćpun nie pamięta ostatnich pięciu godzin życia, czuje że coś stracił? To samo.
    —  Heil, szefie  —  spogląda na delikatne dłonie nalewające do szklanki jej chwilę spokoju.  — Myślę, że już się dogadaliśmy pod względem urywania łbów, czy strzelania we mnie. Ale wyglądasz bardzo uroczo, kiedy je… — przerywa, K i tak jest zbyt zajęta opróżnianiem trunku i wpatrywaniem się w ekran wielkiej na ścianę plazmy.
Nie będzie jej oceniać przez pryzmat zażywanych używek, bo stoi tu na przegranej pozycji, jednak na osobę, która przed chwilą wymieniała mu wady od a do z, sama nie wygląda na opanowaną wysłanniczkę rebeliantów. A przynajmniej nie jedną z tych, których widywał w laboratoriach Kimzury. Nie wygląda na taką, która obcięłaby ćpunowi nogi, byleby przetestować swoje protezy. Czasem jak patrzy w jej wiecznie wściekłe oczy, ma wrażenie że dostrzega więcej emocji, niż mógłby się po niej spodziewać. Jednak trwa to sekundę, nigdy dłużej. Zwykle wraca wtedy do analizowania jej tętna, szukając jakichkolwiek oznak zmiany emocji, jednak zwykle łączy się ono z wysiłkiem fizycznym i albo jest z dziewczyny konsekwentny manipulant, albo trzeba pogodzić się z myślą, że jej prawdziwe opinie są dla niego zamkniętym obszarem. I może lepiej.
   Próbuje połapać się w jej niespodziewanej bieganinie między salonem, a kuchnią i nazbyt oczywistą konwersacją z Ekko. Spodziewał się po niej listu gończego  —  skoro jest w tak bliskiej współpracy z Kimzurą, prędzej czy później musiała znaleźć się na celowniku rządowych garniaków. Nie obawia się nawet o swoją osobę, bo taki honor byłby dla niego tylko i wyłącznie kolejnym cudownym wyjściem z dostatecznie śmierdzącej sytuacji. Oczywiście, że fantazjuje o więzieniu, porządnym łóżku i trzech posiłkach dziennie. Nie widzi mu się natomiast szarpanina o substancje i prawdopodobnie upuszczone więzienne mydło. Mógł sobie wiele zarzucić, jednak zdaje sobie sprawę z własnej atrakcyjności — upewniają go w tym spojrzenia klientów taksówki i czasem ich oferty pieniężne. Nigdy by się nie spodziewał jak mało godności jest w ludziach w tych czasach. Prawdopodobnie brak perspektywy innej, niż jego własne życie, podniósł walory wszystkich dookoła. A na koniec dnia okazuje się, że jest taki sam, jak oni. I to zatacza mu kółeczko, zamyka we wstrętnym, egzystencjalnym paradoksie. Skoro wszyscy tarzają się w gównie, nie ma po co starać się z niego wyjść. Najlepiej zaakceptować.
   Ból głowy i zjazd po wczorajszym widowiskowym wieczorze robią swoje i kiedy kofeina próbuje przywracać go z każdym łykiem do życia, trzystu żołnierzy batalionu skacze mu po czaszce, rozrywając umysł na skrawki. Ledwo słyszy słowa wyduszane z K i nawet nie próbuje ich zrozumieć. Wyciąga lód i przykłada sobie do czoła, jednak doznaje tylko ataku dreszczy na ramionach, przytłoczonych ciężarem zmiany temperatur i stresu. Majstruje właśnie w oku, które z jakiegoś powodu się zacięło i dostrzega lufę, po drugiej stronie pokoju. A dlaczego ją dostrzega? Ponieważ jest właśnie w niego wycelowana. Kolejny cudowny dzień.
   —  Poczekaj chwilę, bo nie widzę  — ironicznie uśmiecha się i naprawione oko nadaje sytuacji perspektywy. Kiedy ktoś celuje ci między oczy, miło jest widzieć obojgiem z nich. — Okej, dobra, ponów swoje gro… — usta zamykają mu się błyskawicznie.
     „Obywatel 92345438. Misja ratunkowa obywatelki 992990”.
     Rzuca jej się w brzuch, gdy strzał rozbija jej szklane drzwi kuchenne na kawałki. Oczy prześwietlają nieproszonego gościa i szybko dochodzi do wniosku, że ma do czynienia z cyborgiem, który zabije ich bez mrugnięcia okiem. Przyciśnięty jego łokciem cel misji wystrzeliwuje z broni prosto w jego szyję, neutralizując go. Zdziwiona brakiem krwi potrzebuje tylko jednego spojrzenia drugiego obywatela. To bezsłowne porozumienie daje mu okazję otwartej sieci w której mogą się komunikować. Zjazd do betonowego garażu nie powinien być trudnym zadaniem, o ile przy windach nie czekają na nich kolejni wrogowie. Cele.
      I czekają oczywiście, co widzi na przesyłanym regularnie nagraniem kamery korytarza. Muszą czekać na ich wyjście, bo stoją z celownikami wrytymi w drzwi. Dostaje od celu dwie bronie, jedna z nich jest nowoczesną wersją pistoletu elektrycznego, dostosowanego do niezbyt żywych organizmów cyborgów. Dobra rzecz. Wpatrzony w nagrania kamer, przesyłane do niego na żywo, kopie drzwi wejściowe odblokowane przez sieć, które uderzają we wroga z całej siły. Zanim zdąży posłać dwumetrowemu celowi kulę, towarzyszka już zabiera leżącemu broń. Systematyczne uaktualnienia rozkazu wysyłane mu prosto do systemu, powoli cichną w betonowym garażu.
        Nie ma pojęcia co w nim robi. Czuje jak informacje z niego umykają, jak nagle przestaje napinać na siłę ramiona. Czuje też przeszywający ból czaszki i po raz kolejny trzyma się za nią obiema rękami. Wertuje kieszenie dresów podarowanych przez dziewczynę, jednak są puste. Ku**a. Normalnie miałby je pełne tabletek. Spogląda na K, która posyła mu roztargnione i — znowu — wściekłe spojrzenie. Jakby nie wiedziała kim jest. On sam przestaje ufać czemukolwiek dookoła, a już na pewno nie samemu sobie, skoro nawet nie wie gdzie jest i dlaczego jego sieć przestała nagle działać. Boi się, że jeżeli szybko nie przeskoczy na zdalne ustawienia, przestanie widzieć. Co jeżeli ręce się wyłączą, a kark nie będzie mógł się ruszać? Przez ostatnie lata staje się tak zależny od dostępności, że nawet nie zna konsekwencji jej braku. Musi trochę powertować w systemie. Stoi w miejscu kilka sekund, szperając w swoich zabezpieczeniach i dostaje z kasku prosto w głowę. Uśmiechnięta czarnowłosa nakłada drugi na głowę.
      —  Nie znajdziesz tu sieci, pusta pało. Garaż jest szczelnie zabezpieczony.
      — Domyśliłem się. Wiesz, może masz broń, ale nie jesteś dzięki temu jakaś super bystra.
         Karci się w głowie za „super”. Zbyt proste słowo, żeby jej zaimponować. Znowu odczuwa brak sieci, gdy nie może znaleźć synonimu „super”.
        Jest to poniekąd odświeżenie od ilości informacji, które umysł musi przekartować, zanim wyda z siebie jakikolwiek osąd. W tych czasach brak dostępności do sieci to luksus, na który stać mało kogo. Mało kto zresztą chce. Półgłówki myślą, że są potęgą wszechświata mogąc zakodować przepis na naleśniki w umyśle na zawsze, a haker w pokoju obok ogląda ich jak się myją. Eikoh nie przyzna się którą stroną sytuacji jest w tej metaforze. K wsiada na błyszczący rydwan, stojący po drugiej stronie pomieszczenia. Nowoczesny motocykl ma ogromne koła i wygląda, jakby miał ją zgnieść swoim ciężarem. Dopasowany kolorystycznie kask mieni się w jarzeniówkach i chłopak wręcz trzęsie się z ekscytacji. Podchodzi do niej, bo sama wizja zajęcia miejsca z tyłu jest dostateczną rozrywką, ale nie — K kiwa przecząco głową. Przenosi swój kościsty palec na drugą stronę garażu i w ciemnościach dostrzega go — drugi. Maszyna tylko czeka, by jej dosiadł i pozwolił zawieźć prosto przed siebie. Czuje atmosferę ucieczki, chociaż sam nie wie przed czym ucieka. Stalowe okna podziemia otwierają się i sieć znowu wplata go w swoje sidła. Ma dosłownie moment, żeby przekazać K krótką informacje „nie zabij się” i znowu czuje ten dziwny dreszcz.
      Ponowne połączenie. Misja uratowania obywatelki 992990.
      Która właśnie zniknęła za rogiem szklanego wieżowca, zarazem przypinając do siebie opon ciemnego samochodu. Obywatel przyspiesza, wyrównując motocykl z szybą pojazdu, wykonuje dwa celne strzały — czoło i opona. Czarny SUV wywraca się do góry nogami i wpada z impetem w budynek obok, rozbryzgując szkło na wszystkie strony. Lokalizacja celu jest regularnie wysyłana w jego system, dlatego pościg jest łatwiejszy, niżby przypuszczał. Wysyłane mu rozkazy grzmią jak mantra. Widzi jak 992990 strzela z pistoletu w kask przybranego policjanta za sobą i gna dalej z bardzo niedozwoloną prędkością. Żołnierz dopiero po minucie dochodzi do wniosku, że tokijskie światła grają tak, jak dwie czarne maszyny im zagrają. Przytaknięcie ze strony centrali tylko upewnia go, że wsparcie manipuluje również znakami drogowymi. Prowadzą ich. Tylko czy to dobrzy, czy źli ich prowadzą, centrala nie odpowiada na pytania. Nie ufa światłom. Ani strzałkom. Gdy obywatelka próbuje skręcić w prawo, zajeżdża jej drogę i prowadzi w lewo. Nie wysyła jej żadnej wiadomości, bo mogą mieć podsłuch.
        Wyszukuje w pamięci systemowej bezpieczne miejsce. Nie ma jednak pojęcia co to. Nie ma zdjęć, dokładnego adresu, tylko puste pole wpisane w lokalizacje. Odwiedza je często w przeszłości. Nie pyta centrali o pozwolenie, nie takie wydają ku rozkazy. Ma zapewnić sojusznikowi bezpieczeństwo. Nie mówi im również gdzie jedzie, bo i tak będą to kontrolować. Czuje też jakiś rodzaj braku zaufania, przez zachwiania w ich wysyłanych informacjach. Podejrzewa, że agenci, którzy ich w tej chwili gonią, mogli włamać się do sieci. Nie ma na to żadnego dowodu, a nie może okazać zdrady przeciwko szefostwu. Jednak w momencie, w którym obywatelka staje się jego głównym priorytetem, jego misją jest tylko i wyłącznie jej bezpieczeństwo. Spogląda na nią i posyła jej skinienie głowy, robią zakręt. Jakiś cywil z tyłu maniakalnie trąbi, gdy prawie najeżdża mu na bagażnik. Pozwala sobie zwolnić, by robić 992990 za tyły.
        I wtedy następuje coś, czego nie mógł przewidzieć.
        Zza okna taksówki obok, wystaje głowa. Po chwili wystaje również karabin. Obywatel próbuje zakryć motocykl sojuszniczki swoim, jednak za późno. Jej opona już jest przebita i zaraz spadnie. Po szybkich kalkulacjach, dochodzi do wniosku, że obywatelka umrze od upadku z do tego stopnia rozpędzonego pojazdu. Ma ułamek sekundy i udaje mu się go wykorzystać. Styka się z jej motocyklem i udaje mu się utrzymać jej ręce na własnych biodrach, a raczej — jej udaje się zdobyć na to tyle siły. Adrenalina (a może coś innego?) pozwala mu zachować czysty umysł w tak trudnym momencie i kiedy czuje, że odpychana przez pociski klatka piersiowa 992990 uderza z impetem o jego plecy, wie, że żaden jej strzał nie jest chybiony. Co jakiś czas czuje, jak się chwieją przez jej ruchy, więc zdarza mu się wyciągnąć rękę, by przytrzymać jej talię. Musi jednak prowadzić rozpędzony do granic możliwości pojazd, co utrudnia jakiekolwiek sterowanie tylko jedną dłonią. Nie zdarza się to więc zbyt często.
       „Dobra robota, Eikoh”, słyszy w głowie krzyk Kimzury. Poznaje ten głos, system go rozpoznaje. Nie wie jakie imię wymienił i nie wie skąd nagle się wzięło, jednak pochlebia mu szefowski komplement. Nawet jeżeli jest tylko wygenerowaną informacją, każdy żołnierz odczuwa satysfakcję, gdy jego praca jest doceniona. Nie zastanawia się więc nad genezą dziwnego nazwiska, bo czuje za sobą kolejny ogon.
       — Trzymaj kierownicę  — krzyczy przez kask, i odwraca się w stronę samochodu za nimi.
     Siedzą teraz w dziwnej pozycji, w której sojuszniczka prowadzi motocykl, a on wystawia karabin tuż pod jej szyją. Mógł podać jej broń, aczkolwiek rozkaz brzmi „misja uratowania”, a nie „pomóż obywatelce uratować samą siebie”. Kuloodporne szyby nie reagują na zasyp strzał, dlatego kieruje lufę prosto w oponę. Kolejny zawijas namalowany przez pojazd w powietrzu ginie szybko pod kołdrą ognia, gdy wpada prosto w stojący przed nim autobus. Dzięki temu, obywatelowi udaje się wpaść na nowy plan ucieczki. Posyła ostatnie strzały, tym razem w stronę radiowozu. Policjant wydaje się być kompletnie zmieszany agresywną reakcją ściganego, bo kiedy odwraca się i dostrzega trzymają w jego dłoniach broń, unosi ręce wysoko ku górze i sam zeskakuje ze swojego małego skutera. Centrala, rozbawiona zajściem, wysyła im kolejne dane dotyczące autostrady. Nie słucha ich, skupiony na uprzednio wymyślonym planie. Nie musi ich słuchać, dopóki 992990 jest bezpieczna. Zmieniają się z nią rolami i znowu prowadzi motocykl, zaciskając zimne kawałki metalu na kierownicy. Możliwość tranzycji na transport podniebny jest umiejętnością bardzo przydatną i chociaż pierwszy raz prowadzi taką hybrydę, nietrudno jest się do niej dostosować, dlatego więc skręca w zakręt dostosowany do wiszącej w powietrzu autostrady. Wyprzedza cokolwiek stanie mu na drodze, a strzały dochodzące zza pleców sugerują, że znowu ktoś ich dogania. Na szczęście nie trwa to długo. Z prędkością trzystu kilometrów na godzinę, nadjeżdża z dołu metro. Skok jest ryzykowany, jednak szybkie statystyki przeprowadzone przez specjalistów w siedzibie HātoMACHIN wydają mu pozwolenie. Najwyraźniej sojuszniczka jest ważna, ale do zastąpienia.
       Udaje im się przeżyć, jednak motocykl spada kilometry w dół, rozpadając się w wachlarzach parasolek kawiarni. Ofiary śmiertelne? Pewnie tak. Jednak celem jest obywatelka 992990, nie cywile niżej. Wysyła wszystkie dane centrali, które potwierdzają zgodę na dalszą podróż. We wspólnej z sojuszniczką sieci słyszy pytanie: „K czy jesteś bezpieczna?”, aby po chwili świat znów zamigał, żegnając się z nim krótkim „tak”.  Znowu następuje rozłączenie.
        Mówiąc „tak”, K nie miała chyba na myśli Eikoh.
        Chłopak nie słyszy praktycznie nic przez zawrotną prędkość pojazdu, jednak tylko dwa palce trzymają małe dziury na śrubki, utrzymując go przy życiu. Nogi wierzgają na wietrze podnosząc ciało do góry i gdyby nie fakt, że jest nosicielem mechanicznych dłoni, dawno spadłby kilometr w dół. Ma ochotę się wypłakać z frustracji, przeciążenia nerwów, bo nawet nie wie gdzie jest, ani po co. Mocno przytrzymuje się metalowego uchwytu i przyciska policzek do zimnego materiału dachu metra. Ma ogromne szczęście, że linia jest stara i wystaje jakikolwiek uchwyt — gdyby podróżowali w stronę centrum, nie miałby się czego złapać. Pewnie zjechaliby oboje, ze względu na jego owalny projekt. Karci się w głowie za rozmyślania o nowoczesnych środkach transportu, w momencie w którym jeden z nich zaraz go zabije. Czuje na ramieniu mocny uchwyt i już wie, że K pomogła mu dostać się na dach. Wygina dłoń z powrotem do normalnego stanu rzeczy, gdyż trochę jej się wygięło. Czuje mocny podmuch wiatru, gdy mijają kolejne stacje i po kilku minutach dochodzi do wniosku, że jadą w stronę jego domu. A jeżeli tak, zaraz czeka ich również wysiadka.
         Ma na sobie ten sam szary dres z białą koszulką — niestety teraz ozdobioną eleganckimi plamami czerwonej krwi. Nie ma pojęcia czyjej. Domyśla się jednak, że po raz kolejny stał się bezczelnym wyzyskiem Kimzury i stara się tego nie ujawnić K. Dopóki jej nie powie, nie może sama dojść do wniosku, że nie pracuje dla tego samego człowieka. A przynajmniej nie dobrowolnie. Przypomina mu się Sane. Zbliża się ostatni przystanek i kiedy metro wreszcie staje w miejscu, Eikoh wypróżnia swój żołądek na dachu. Brzydka maź spływa po szybach i z zafascynowaniem obserwuje jak znika, w momencie w którym pojazd znowu rusza. Staje naprzeciwko przemęczonej dziewczyny i zastanawia się, co wykfalikowny rebeliant powiedziałby w takim momencie. I to jeszcze z jego osobowością. Milczy chwile, by wreszcie wydusić:
   — Fajna misja.
      Żałuje, że nie pamięta co stało się z motocyklem. Pamięta jak na niego wsiadał i słyszał ryk silnika, pamięta ostatni powiew wiatru na koszulce, gdy opuścił betonowy garaż, a potem wszystko przestaje istnieć. Tak jakby ktoś wykasował jego osobę, a zabrał tylko skorupę z zewnątrz. Boi się, że to K jest za to odpowiedzialna. Jednak sama wygląda na zdyszaną, miałaby jeszcze obsługiwać jego osobę? Nie jest chyba do tego dostatecznie wykfalifikowana. W każdym razie po raz kolejny upomina siebie, że nie może jej ufać. Aczkolwiek misja kieruje ich do jego domu, więc nie może tego celu nagle zmienić. Poza tym — jeżeli za chwilę nie dostarczy umysłowi pożywienia, pośle sobie kule.
      Idą długo. Konstelacje gwiazd są jedyną ozdobą tego brzydkiego pola, a odznaczająca się białym światłem w tle autostrada jest jedynie ładnym podkreśleniem tej ciężkiej nocy. Wpatruje się w punkciki przemierzające trasę i opuszczające śmierdzące Tokio. Marzy, aby nagle znaleźć się w autobusie i po prostu wyjechać. Zapomnieć o Sane, o K, o Kimzurze i o jego przytłaczającej przeszłości. Założyłby sobie bananowy garaż bez sieci i żył jak pustelnik, odizolowany od wszystkiego. W stolicy nawet jeżeli nie jesteś zaangażowany politycznie, nagle robią z ciebie rebelianta. Ironia losu, nawet rząd nie pozyskuje swoich podopiecznych przez manipulację. A może tak?
       Przemierzają, po krótkiej pomocy kalkulatora, już trzeci kilometr, gdy wreszcie postanawia się odezwać.
       — Jesteś jakąś rodziną Kimzury? — gdy dostrzega w ciemności jej poirytowane spojrzenie, szybko się poprawia: — Nie jestem wścibski, mam to w dupie. Po prostu jeżeli jesteś mu bliska, tym lepiej dla misji, a o ile nie jesteś jakąś fanatyczką rebelii, ryzykowanie życia dla tego faceta musi mieć jakąś, ee  — „jak powiedzieć czynnik rozwoju czegoś, powód, coś takiego” — genezę. Genezę. Albo, jak nie chcesz mi mówić, możesz powiedzieć skąd znasz Sane. Jak mi powiesz, też ci powiem.
       Otwiera zaszyfrowany garaż i po raz kolejny odczuwa delikatny wstyd. Szczególnie teraz, gdy ma porównanie do jej cudownego raju na ziemi w centrum Tokio, ta speluna mogłaby robić za laboratorium amfetaminy. I tak nikt w życiu by tutaj nie przyszedł, miejsce nie jest nawet podane w lokalizacjach miasta, bo jest w stu procentach nielegalne. Nadziani ludzie przechowują tu swoje graty za grosze. Przegląda zawartość szuflad, wyciąga kilka tabletek i szybko zalewa wodą. Nie jest bezwstydny, żeby na jej oczach szykować całą artylerię paska i igły. Nie jeden jednak na siłach przeżyć tego wieczoru bez jakichkolwiek stymulantów, a na szczęście zbyt często w przeszłości zdarzało się, że czegoś mu zabrakło. Spogląda na jej spuszczone ramiona, najwyraźniej po raz kolejny wycieńczone przez energiczny dzień. Zazdrości jej, że może odczuć jakąkolwiek satysfakcję. On nawet nie wie co dziś robił. Gdyby potrafił zamontować sobie w systemie, w oczach, kamery — zrobiłby to bez wahania. Ale pewnie nawet jeżeli to możliwe, nie stać go. Gdy tabletki zaczynają działać, oddech się uspokaja i może wreszcie coś powiedzieć, pozwala sobie pobawić w gospodarza.
       — Ślicznotko, zaproponowałbym ci dogodniejsze łoże, ale poradzisz sobie na materacu. Nie chce udawać, że robię ci łaskę, ale pomyśl, że ja śpię w samochodzie. Także, dobranoc   —  odwraca się i już zamierza opuścić przepełniony gratami garaż do stojącej przed wejściem taksówki, jednak dwa słowa zatrzymują go w środku.
       — Nie musisz.
        Uśmiecha się odwrócony plecami, bo chodź zdanie jest przeczące, jest zarazem najmilszym przekazem, jaki K kiedykolwiek z siebie wydusiła. Ciekawe czym sobie zaslużył na tę łaskę od jaśnie pani, jednak nie narzeka. Zewnątrz jest mroźne, ciemne i niecodzienne. A tutaj sypia codziennie od wielu miesięcy. Zresztą materac zmieści spokojnie półtorej osoby, a K nie jest jakąś grubaską, żeby się z nią nie zmieścić. Mogłaby mieć mniej tych mięśni, fakt, jednak to nie jego sprawa co robi w wolnym czasie. On mógłby mieć w końcu mniej blizn w przeróżnych miejscach.
         Zasypia bardzo szybko, dostosowując swój oddech do coraz spokojniejszego oddechu pani obok. Dostosowuje temperaturę rąk tak, by nie zamrozili się na śmierć i gdy tętno K jest bliskie typowej śpiącej osobie, wkłada jedną dłoń pod jej poduszkę, by było jej trochę cieplej. Najwyraźniej pieprznął go syndrom  gospodarza. Budzi się równie szybko, zlękniony jakimś koszmarem. K obok dalej mruczy coś, nie chrapie. Jak na ironię, brak powiek jest bardzo przydatny. Oczy są czarne i niewidoczne w ciemnościach, a on może się jej przyglądać tak długo, jak mu się to podoba. Nie wie jak długo to trwa, ale udaje mu się zapamiętać jej twarz. Mały nosek i wielkie oczy przykryte teraz długimi rzęsami i rozwiane po białej poduszce włosy. Żadna dziewczyna nie spała w tym miejscu od bardzo dawna. Być może dlatego tak się nią fascynuje — prawiczek z niego żaden, ale nie powiedziałby, że ma ogrom doświadczenia. Dlatego gdy zaprowadziła go na wycieczkę do klubu, nie zrobiło to żadnego wrażenia. Nie będzie rozdziewać gęby na widok nagiego ciała. Już woli przyglądać się jej poszerzających się z każdym oddechem dziurkom w nosie, już to jest bardziej fascynujące.
          Wychodzi na papierosa i zapomina przymknąć garażowe drzwi. Ma nadzieje, że chłód nocy nie obudził jego gościa i gdy wraca, po szybkim skanie jej tętna (znowu) wzdycha z ulgą, bo dalej śpi. Przykrywa jej klatkę piersiową kołdrą i bierze jedną z jej dłoni w swoją, mroźna jak lód. Nawet jeżeli się obudzi, to przecież może udawać ze śpi i ma jakiś sen związany z łapaniem koleżanek za ręce. W końcu ona i tak utożsamia jego osobę z przedszkolakiem, jaka różnica. Przecież ona mu się nawet nie podoba, dopiero co jej nienawidził.


Ostatnio zmieniony przez acab dnia 31/12/21, 02:18 am, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : wyjebalo mi akapity znowu)
yourstary
Tajemniczy Gwiazdozbiór
yourstary
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:

the sabi war Empty Re: the sabi war {31/12/21, 08:10 am}

the sabi war XeJUMTK


       Postać ojca w jej głowie nigdy nie była w pełni klarowna. W przeciwieństwie do ukochanego, wypieszczonego w pamięci obrazu matki, Mako jest dla niej czymś na wzór dekolażu — wątpliwego kunsztu dziełem z poprzyklejanych jedna na drugą warstw wycinków z tabloidów, zasłyszanych historii i mglistych, wybrakowanych wydmuszek wspomnień. Raz na jakiś czas, w zupełnie przypadkowych zdaje się momentach, zrywa po kawałku takiej warstwy i przypomina sobie szczątki układanki. Sęk w tym, że z czasem orientuje się, że niekoniecznie podoba jej się ostateczny tego efekt. Obraz, który w miarę czasu odkrywa jest najzwyczajniej w świecie brzydki. Nijaki. Czasami bolesny. Ciężko sentymentalizować człowieka, którego całe dzieciństwo częściej widywała na ekranie telewizora, niż w domu rodzinnym. Jedynym, co trwale zapada jej w pamięć, są książki. Dziesiątki albo i setki tych pierdolonych, wyssanych z palca bzdur oprawionych w kolorowe i krzykliwe okładki. Mako Tanaka ma — albo i miał, bo przecież nie widziała go już, zdawałoby się, tysiąc lat — osobliwą obsesję na punkcie literatury motywacyjnej. Całkiem ironiczna pasja jak na kogoś, kto w życiu nie kiwnął palcem, żeby Zostać milionerem przed trzydziestką, czy odnaleźć sens życia poprzez Dziesięć nawyków ludzi sukcesu. Mako był dzieckiem przywileju, definicją wygrania na loterii życiowej. A K, kilka lat temu jeszcze desperacko próbując w jakiś sposób utrzymać w pamięci obraz ojca, zanim ten rozmyje się na dobre tak jak wiele wspomnień, które z czasem wypiera, poleca Ekko, żeby ten ściągnął dla niej audiobooka jednej z takich książek. Nie wytrzymuje do końca, po drodze gdzieś stwierdzając, że jej ojciec musiał być kretynem z prawdziwego zdarzenia, ale z całej tej kupy pseudo innowacyjnego gówna zapamiętuje zaledwie jedno zdanie — pierwszym krokiem do samodoskonalenia się jest zrozumienie, że niezliczenie wielu rzeczy nigdy nie zrozumiesz.
       I chociaż dałaby sobie uciąć rękę, że to mało zgrabnie przeinaczony cytat Sokratesa, to nie jest w stanie nie zgodzić się z tym starożytnym coachem. Wypadkową jej dorastania z dala od prawdziwego świata prawdziwych ludzi, a później też realiów, w których żyje, jest fakt, że nie rozumie o wiele więcej, niż by chciała. Jednym z tych mglistych konceptów jest zdrada. Semantycznie oczywista, ale praktycznie nie do rozwikłania. Choć żyjąc życiem oscylującym wokół rebelii, konspiracji i stałej walki o własny byt albo niebyt, szybko przyzwyczaja się do kontraktowego charakteru relacji, to takie emocjonalne traktowanie transakcji międzyludzkich wydaje jej się być absurdalnie niepraktyczne. Lojalność jest utopijnym ideałem. Jak wyznaczyć, komu się ona należy, a kto zobowiązany jest się nią wykazać? Układy istnieją tam, gdzie istnieje zysk. Długi pokrywa się dobrowolnie — tak, jak dobrowolnie ma zamiar pomóc Eikoh. Albo miała, zanim ją z d r a d z i ł. Ale czy był jej winny cokolwiek? Czy wpuszczając obcego człowieka najpierw do własnego systemu, a później do własnego domu, ma jakiekolwiek prawo spodziewać się czegoś innego? W duszy przeklina samą siebie. Nigdy wcześniej nie opuściła gardy w tak amatorski sposób. Dlaczego nagle pali ją w klatce na samą myśl, że Eikoh mógł nie podejść do niej ze szczerymi intencjami?
       Dlaczego nie ciągnie za spust, a zamiast tego cacka się z nim, jakby życie byle wraka z ulicy miało jakiekolwiek znaczenie?
       Zdarzało jej się odbierać ludziom życie z mniej uzasadnionych powodów. To nie czas ani miejsce na użalanie się nad tym, że za jego gestem nie stało nic poza wyrachowaniem kogoś, kto marne ochłapy z nagrody za jej głowę wymieni na kolejną działkę jakiegokolwiek gówna, którym zwykł się raczyć i sczeźnie w przeciągu roku gdzieś na tylnym siedzeniu tego rozklekotanego złomu, który nazywa taksówką. Otwiera usta, żeby jeszcze coś powiedzieć, ale zaraz je zamyka. I już ma pociągnąć za spust, ale zamiast tego ląduje z głuchym hukiem na posadzce, przykuta do podłogi torsem Eikoh. Wystarczyłby ułamek sekundy, może mniej. Gdyby nie kula rozbijająca szklane drzwi stojącej pod przeciwległą ścianą lodówki, Eikoh również leżałby teraz na wznak na podłodze — tyle, że bezwładnie. Może w kałuży krwi, a może i nie. Zależy, gdzie by ostatecznie trafiła. Pewnie w obwód elektryczny, bo zmywanie krwi z drewnianych paneli nie należy do jej ulubionych zajęć. Niezależnie od takich szczegółów, nie ulega wątpliwości, że byłby martwy. Przetworzenie faktów pod wpływem szoku zajmuje jej trochę dłużej, niż to adekwatne do dynamiki sytuacji. Szklany wodospad lecących wprost na nich odłamków częściowo muska jej lewe ramie. Leci trochę krwi, ale większość fragmentów szyby odbija się z brzękiem od pleców Eikoh. Nawiązuje się między nimi połączenie, osobna sieć, w której poza nimi jest tylko Ekko. I choć nigdy by się do tego ani przed nim, ani przed nikim nie przyznała, to ogarnia ją połowiczna ulga, wymieszana z jakimś innym, nienazwanym jeszcze uczuciem. To nie Eikoh ściągnął jej na głowę ruskich federalnych. To nie był on. Nie z d r a d z i ł jej.
       Kończy ten krótki epizod słabości jeszcze szybciej niż w niego popada. Znów myśli zadaniowo. Znów jest rebeliantką. Znów jest K Kimzurą. Ekko wprost zalewa ich kanał informacjami, kiedy K zgrabnie prawą ręką podciąga się na mechanicznym karku Eikoh, jednocześnie lewą ręką najpierw mierząc, a później oddając strzał. Skóra na przedramieniu zasklepia się w natychmiastowym tempie, popędzana skaczącym poziomem adrenaliny. Mężczyzna rozkłada się na ziemi tuż obok nich w nienaturalny, nieludzki sposób — nie uginają się pod nim kolana, nie osuwa się na ziemię katatonicznie ściskając za przestrzelone miejsce. Po prostu runie w przód, a zakuty, metalowy łeb po drodze wyszczerbia marmurowy blat. Kurwa mać. Był wart trzy razy więcej niż przeciętna pensja urzędasa, który nasłał na nią tę kupę złomu.
       Wyślizguje się spod Eikoh i rzuca się do póki co jeszcze czystego salonu. Telewizor dalej gra w tle, absurdalnie sielankowo transmitując przed nimi jakiś zapchaj dziura reportaż o tym, jak świetnie w ostatnim czasie w Japonii prosperuje przemysł mleczarski. Pod kanapą leży walizka a w walizce broń; jedna z wielu awaryjnych, pochowanych po całym mieszkaniu. Gdyby miała na to czas, to posłałaby właśnie Ekko ostentacyjne, soczyste a nie mówiłam, bo regularnie pieprzył coś o tym, jak to trzymanie broni w taki niezakonserwowany sposób jest bardzo-nie-BHP i że nie ma powodu, żeby zbroiła każdy mebel, który stoi w jej czterech ścianach. Tego czasu jednak, de facto, ani trochę nie ma, więc po prostu rzuca broń w kierunku Eikoh, licząc, że jego refleksy, które magicznie (i dzięki bogu) zdają się uaktywniać akurat wtedy, kiedy ich potrzebują, pozwolą mu w miarę zgrabnie złapać ją w locie i nie przestrzelić sobie albo jej, na przykład, stopy.
       On z kolei, co musi przyznać, radzi sobie nawet lepiej niż wczoraj. Wjeżdża w drzwi z niemałym impetem, więc zanim zdąży odzyskać równowagę, wyręcza go z pozostałej części roboty. Cieszy się, że jest z niego jakiś użytek, chociaż wolałaby, żeby w tych jego przebłyskach fizycznego geniuszu było trochę mniej pierwiastka samobójczej tendencji. Nie pisała się na rolę niańki, a jeśli ich drogi mają od teraz krzyżować się częściej, to świadomość, że jest w stanie jako tako sobie poradzić w ogniu walki jest co najmniej obiecująca. Z odrobiną treningu może nawet wyrosnąć na całkiem przyzwoitego żołnierza. O ile będzie gotowy zapomnieć jej to, że prawie posłała go do piachu, zaraz po tym, jak zrobił jej kawę.
       Stałe polecenia, aktualizowane dane, plany budynku i oznaczone migoczącymi punktami cele rozmywają się w miarę, jak zbliżają się do poziomu oznaczonego jako -1. Na samym początku, niedługo po tym, jak nawiązała współpracę z korporacją, zdarzało jej się przesiadywać właśnie w tym garażu, na zimnym betonie, między sektorami A3 a A4 — tam, gdzie stoi najmniej aut, bo przynależą one do najwyższych kondygnacji, czyli apartamentów na wynajem. To jedyne miejsce w tej dzielnicy, w którym miała chwilę świętego spokoju. Zwykły garaż nie wpływałby w taki sposób na połączenie. Do tego potrzebne były zabezpieczenia, które właściciel wieżowca zainstalował, żeby odciąć monitoring od sieci ogólnej. Nie zrobił tego w szczytnych celach. K kilka razy mimowolnie była już świadkiem tego, co działo się pod okiem kamer, z których tak łatwo było usunąć pamięć bez żadnych konsekwencji. Z reguły jednak nie zwykła wtykać nosa w nie swoje czy HātoMACHIN sprawy. To, co się dla niej liczyło, to że w tym jednym miejscu była sam na sam ze swoimi myślami. Nieodzownym kosztem technologicznego kroku milowego, jakim było opatentowanie strumienia nieograniczonego połączenia sieciowego z komfortu nie własnego domu, a własnej g ł o w y było całkowite poświęcenie prywatności. Zawsze ktoś słuchał. Teraz, kiedy tranzyt danych urwał się tak nagle, K aż zakręciło się w głowie. Pod przestymulowaniem stale napływającymi danymi nie czuć przynajmniej zmęczenia, kaca ani nic poza skupieniem, które prowokuje używany przez Hāto system informacyjny. Jej wnętrzności wykonują niezgrabny i niepokojąco gwałtowny przewrót w tył. Rzuca kaskiem w Eikoh. Kurwa. Jest na cienkiej granicy zwrócenia ubogiej zawartości żołądka. Przełyka żółć i bierze głęboki haust zimnego i zakurzonego powietrza. Nienawidzi wymiotować.
       Siada okrakiem na jednym z podstawionych przez ludzi Kimzury motocyklu. Klnie w głowie. Tysiąc razy mówiła Kinzoku, jak nienawidzi tego ustrojstwa. Jest coś niekomfortowego w poruszaniu się na czymś, co pozostawia całe ciało wyeksponowanym na oberwanie kulką w dowolnym momencie. Każdy pojazd, który nie jest puszką o czterech kołach i kuloodpornych szybach zdaje jej tylko prosić o wypadek. I do tego błyszczy się jak psu jajca. Mieniąc się najpierw w świetle na wpół przepalonych jarzeniówek, a później, jeszcze mocniej, w popołudniowym słońcu, wręcz prosi się, wręcz błaga: s t r z e l a j c i e   w e   m n i e. Zajebiście praktyczne. Następnym razem powinni podstawić jej kijki do nordic walkingu w ramach środka ucieczki.
       Niezależnie od tego, jak bardzo nienawidzi tych chromowanych bestii, z niechęcią należy im przyznać, że prędkość jaką rozwijają jest niemożliwa. W sekundę opuszczają garaż, żeby chwilę później pruć w kierunku najbliższego skrzyżowania. Jakkolwiek nietypowy w jakiejkolwiek innej części Tokio mógłby być ten widok, tak w Ayasace jest to mniej więcej tak zadziwiające, jak człowiek na spacerze z psem czy roboty drogowe. Najsłynniejszy okręg przemysłowy w Tokio szczyci się takimi anomaliami, jakby milionerzy testujący swoje nowe zabawki na ulicach miasta, w biały dzień stwarzając poważne zagrożenie telekomunikacyjne, byli czymś godnym pochwały. Nie ma to jak dreszczyk emocji, kiedy Maybach z lustrzaną karoserią prawie przejeżdża staruszkę na pasach. Nikt więc nie zwraca na nich uwagi, kiedy prują między autami efektownym slalomem, przy okazji łamiąc wszelkie możliwe przepisy porządku drogowego. Przynajmniej do momentu, aż zaczyna być oczywistym, że to, co właśnie rozgrywa się na ulicy, to pościg. K mimowolnie obraca głowę, kiedy depczące jej po kołach auto zatacza piruet i ląduje kilka metrów dalej. Nie podoba jej się, że muszą sięgać po tak drastyczne środki, kiedy wokół jest tyle cywilów. Nie, żeby obudziła się tego ranka jakoś szczególnie empatyczna. Ayasaka po prostu przez ostatnie lata pozostawała strefą nieumownie wolną od wszelkich działań związanych z wojną domową. Taka nagła zmiana nie była dobra dla Kimzury, który całą dzielnicą zarządzał jak swoim małym państwem-miastem. A jeśli coś było niedobre dla KImzury, to nie było też dobre dla niej. Łatwo było się domyślić, że obie strony w ramach wspólnego interesu będą próbowały sprzedać to mediom jako porachunki mafijne, które patowym przypadkiem trafiły akurat w to a nie inne miejsce w stolicy. Żadnej ze stron nie opłacało się, żeby ich personalne potyczki stały się tematem tygodnia. Świeżym, krwistym mięsem do rozszarpania przez tuzin hienowatych portali plotkarskich.
       Marszczy brwi pod klapą kasku, kiedy Eikoh dziwnym manewrem zmusza ją do zmiany trasy. Prędko jednak dociera do niej, że to co robi ma, niestety, dużo sensu. Jeszcze zanim centrala zdąży ich powiadomić o tym, że cały ruch drogowy jest aktualnie pod kontrolą ludzi Miyasaki, ten zdaje się połapać w ich grze na własną rękę. K odnotowuje w myślach: trochę mniej głupi, niż mi się wydawało.
       Przesłana lokalizacja nic jej nie mówi i w innych okolicznościach może byłaby podejrzana, ale w tej chwili przelotne zaufanie Eikoh nie posiada w swojej opozycji żadnej alternatywy. Centrala milczy, zostawiając im poniekąd wolną rękę. Nie milczy za to ulica. Skrzyżowanie dwóch najdłuższych ulic w tym rejonie miasta pogrąża się w katatonii awaryjnych migaczy, wymachujących rąk i klaksonów. Teraz, kiedy natłok informacji znów odrobinę ustępuje, ból głowy jest już nie do zniesienia. Kolejna mentalna notatka: zrobić badanie krwi jak najszybciej się da. Cokolwiek jej wczoraj podsunęli, jej organizm nie był na to gotowy — a to nie zdarza się często. W tym kalejdoskopie bodźców ledwo utrzymuje się na motocyklu. Zbacza lekko z trasy. Tyle i tylko tyle wystarcza, żeby prawie przepłaciła chwilę nieuwagi życiem. Trzeźwość umysłu przywraca jej gwałtowne szarpnięcie w bok. W wyćwiczonym, podświadomym odruchu szarpie w drugą stronę, próbując złapać balans na tyle, żeby móc kolejne kilka sekund spędzić na godzeniu się z tym, że już po niej. Pędząc ponad sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę nie da się brawurowo zeskoczyć, potoczyć kawałek po asfalcie i odejść bez szwanku. Powiedzieć, że złamie sobie kark prawie na pewno to dość dyplomatyczna wersja potencjalnych zdarzeń. Złamie albo złamałaby, gdyby nie wyciągnięta ręka, szybki refleks i noga przerzucona przez ramę drugiego z motocykli w ostatniej chwili. Klnie, tym razem na głos. Nie dlatego, że prawie umarła. Dlatego, że teraz jest już dwa do zera w kategorii ratowanie życia w tym tygodniu.
       Mija dłuższa chwila, zanim zorientuje się, że wbija palce w brzuch Eikoh jak w ostatnią deskę ratunku. Chwyta się na tyle mocno, żeby już nie ryzykować spotkania z asfaltem, a jednocześnie zachować swobodę ruchu na tyle dużą, żeby móc posłać kilka kul w odpowiednie miejsca. Eliminuje z pościgu kolejne dwa z rządowych aut, zanim Eikoh wypluwa z siebie pierwsze zdanie od kiedy opuszczają garaż.
       Nie ma siły się kłócić, kiedy zaczyna rzucać poleceniami. Wolałaby zostawić mu kierowanie tym ustrojstwem, a sama zająć się strzelaniem, ale nie narzeka i bez słowa pochyla się w przód, kierując motocyklem praktycznie opuszkami palców, kiedy Eikoh strzela, opierając dłoń w zagięciu jej szyi. Gdy wraca do poprzedniego zajęcia, skutecznie zająwszy się częścią śledzących ich aut, znów zmieniają trasę. K nie musi długo myśleć, żeby zorientować się, co usiłuje zrobić. Zaciska rękę na jego ramieniu w pytającym geście, niekoniecznie w stylu "jesteś pewien?", tylko może raczej "pokurwiło cię do reszty?. Brak sprzeciwu z centrali i brak odpowiedzi z jego stronu wymuszają na niej ciężkie westchnięcie. Teraz już nie tylko rząd chce ją zabić, ale i jej właśni ludzie. Zaciska kolana wokół jego bioder przygotowując się na moment, kiedy stracą wszelki grunt pod kołami.
       Impet uderzenia wypycha jej z płuc resztki powietrza. Przez chwilę nie jest pewna, czy żyje: w końcu widzi światło w tunelu, nic prawie nie słyszy i nie może oddychać. Po chwili jednak wciąga ustami powietrze tak, jakby była go wręcz głodna. A światło w tunelu to nic innego niż jadący w drugą stronę, podmiejski pociąg. Przeżyła. Szkoda, że przez strumień myślowy nie da się za bardzo przekazać sarkastycznego tonu czy jakichkolwiek innych emocji. Na pytanie z centrali odpowiada prostym tak. I powstrzymuje się przed dodaniem do tego szczypty podwórkowej łaciny.
       Przez chwilę ogarnia ją panika, kiedy nigdzie obok nie ma Eikoh. Dopiero lekki połysk metalu i słabe, niebieskie światło zdradzają, że aktualnie zajęty jest powiewaniem jak ludzka chorągiewka u boku wagonu. Wciągnięcie go na dach zdaje się wymagać nadludzkiej siły. Wygląda na zmizerowanego i rozkojarzonego. A ona, wyjątkowo, nie ma już nawet siły mu dopiec. Pada na kolana, jedną ręką łapiąc się zagłębienia w dachu, a drugą asekurując rozwiewany przez wiatr materiał szlafroka. Aksamitna narzuta przewiązana taktycznie w kilku miejscach teraz wygląda jak dziwne, poszarpane kimono z bazaru.
       Odwraca się, kiedy Eikoh postanawia odmalować obdrapany wagon metra w imię własnej, żołądkowej inwencji twórczej. Cofa ją, ale z determinacją znów przełyka żółć. W odpowiedzi na jego słowa próbuje się uśmiechnąć, ale nawet grymas wychodzi jakiś mizerny.
       Marsz w ciszy jej bardziej niż odpowiada. Chociaż nogi powoli odmawiają posłuszeństwa, a zimne powietrze szczypie w odsłoniętą szyję i dekolt, perspektywa snu tej nocy nie wydaje się aż tak kusząca. W połowie drogi orientuje się, gdzie Eikoh ją prowadzi. Na samą myśl o tym, że teraz będzie musiała porzucić swoje mieszkanie, robi jej się niedobrze. Nie jest jakoś emocjonalnie z nim związana. Nie chodzi o pieniądze. Kimzura ma ich więcej niż za dużo i na pewno nie pożałuje jej na nową kwaterę. Nawet, gdyby musiała mieszkać w centrali ze względu na bezpieczeństwo, zakwaterowanie pod okiem HātoMACHIN, poza dyskomfortem psychicznym bycia pod stałą obserwacją, dalej szczyciło się wyższym standardem niż niektórzy mieszkańcy Tokio śmieli sobie wyobrażać. Nie lubiła za to zmian. A tak się składa, że to mieszkanie było jedyną stałą w jej życiu.
       Nagłe pytanie zbija ją z tropu. Nie otwiera pochopnie ust. Zamiast tego przez dłuższą chwilę milczy.
       — Moja geneza jest trochę skomplikowana — mówi. Pomija zwerbalizowanie docinki na temat tego, że nie spodziewała się po nim tak szerokiego zasobu słów. — I nie ma dla ciebie żadnego znaczenia.
       Wybrzmiewa trochę chłodniej niż by tego chciała.

       Normalnie nawet nie zająknęłaby się, gdy opuszczał garaż. Pozwala mu spać koło siebie po części dlatego, że jest zbyt zmęczona na rozważanie za i przeciw, a po części dlatego, że dług moralny względem niego, który chcąc nie chcąc daje jej się we znaki, powoli zaczyna przybierać bajońskie sumy. Budzi się w dziwnej pozycji, ni to na boku, ni to na plecach. Skórę i wczorajsze ubranie ma całe lepkie od potu — ostatnie czego spodziewa się po tym luksusowym zakwaterowaniu, to temperatura wyższa niż kilka stopni. Pod powiekami ma jakby piach, trochę bolą ją plecy, ale po dłuższej chwili otumanienia powoli wraca jej klarowność umysłu. Od niechcenia melduje się Ekko i prosi o przysłanie auta. Kiedy Eikoh raczy się obudzić, muszą pójść prosto do Kimzury. Po ostatnich dwudziestu czterech godzinach ostatnie, czego chce, to tłuczenie się w tamtym kierunku jego pseudotaksą.
       Mało delikatnym gestem wysupłuje dłoń spomiędzy jego palców. Co to ma być, choroba sieroca?
       Podnosi się na jednym ramieniu i ze zmarszczonymi brwiami zawiesza nad nim głowę. Wpatrywanie się w zgaszone diody jest bezowocne — oddech Eikoh pozostaje miarowy, a on sam nie odzywa się ani słowem. K przerzuca włosy przez drugie ramie, kiedy kilka kosmyków przypadkiem spada mu na twarz. Patrzy na niego jeszcze przez chwilę po czym z westchnieniem wraca do poprzedniej pozycji, siadając po turecku koło wygniecionej poduszki.
       — I skąd ja mam, kurwa, wiedzieć, czy ty w ogóle żyjesz? — parska, pół żartem pół serio.
       Uderz w stół a nożyce się odezwą. Po chwili świecą już diody, a Eikoh z łaski swojej wraca do życia. K przechyla głowę i studiuje jego twarz uważnym spojrzeniem. Zabawne. Nigdy wcześniej nie zastanawiała się nad tym, jak dużo do wyrazu twarzy dokładają oczy. Większość mimik chłopaka jest do siebie w pewnym stopniu podobna. Różnią się od siebie na tyle, żeby można było wyłapać poszczególne emocje — nie, żeby wiele z nich zdołała dostrzec. Przez chwilę zastanawia się, jak wyglądałaby jego twarz, gdyby znajdowali się w tym samym miejscu, ale w innych okolicznościach. A potem wymierza sobie mentalny policzek. Musi się napić.
       Wie za to, jak wygląda, kiedy ktoś celuje do niego z naładowanego pistoletu. Krzywi się na wspomnienie poprzedniego ranka. Eikoh nawet nie wie, że dosłownie otarł się o śmierć. Nie żeby szczególnie się tym przejął, nawet gdyby dane było mu wiedzieć. Jego twarz była idealnie obojętna, tak jak przez większość czasu. Wspólną cechą wszystkich ludzi jest instynkt przeżycia. Za wszelką cenę. Mówi się, że nawet ci, którzy chcą umrzeć, do pewnego stopnia, bo podświadomie, robią wszystko, żeby przeżyć. Cholera wie, ile w tym prawdy. Niemniej dla K to co najmniej fascynujące — autodestruktywny instynkt Eikoh zdaje się być prawie tak samo albo i identycznie silny jak ten, który pcha ją do łapania się każdej z brzytew w zasięgu rąk, wszystko, żeby tylko przeżyć. Przeszła marszem przez piekło tylko po to, żeby ż y ć. Czego on musiał doświadczyć, że złamano go w zupełnie inny sposób?
       Może powinna przeprosić za wczoraj? Może podziękować? Może...
       — Masz szczęście, że cię wczoraj nie zabiłam.
       Cholera. Nie to miała przecież powiedzieć.
       No cóż. Będzie musiał się domyślić.

       Podróż do siedziby HātoMACHIN, nawet w komforcie ogrzewanego auta o skórzanych, białych fotelach i salonowym zapachu, nie jest w stanie uspokoić jej nawet w najmniejszym stopniu. Nie bywa tam często. Zazwyczaj zahacza o pałacyk Kimzury tylko przed albo już po samobójczych misjach. Tak czy inaczej, każda z jej wizyt jest zaplanowana. Nawet mimo tego, że jako jedna z niewielu współpracowników może liczyć na luksus spotkań jeden na jeden bez wcześniejszej zapowiedzi i rezerwacji, nie lubi nadużywać tego luksusu. Jej reputacja w agencji jest... skomplikowana. W niektórych kręgach, szczególnie młodszych agentów, to wręcz obiektem legend. Przypisują jej dziwne osiągnięcia i jeszcze dziwniejsze historie.
       Od zapatrzonych w nią amatorów gorsi są tylko weterani. Starsi stażem i zgorzkniali, że jakaś gówniara dostaje takie przywileje i, przede wszystkim, takie środki na realizowanie swoich misji. Nie podoba im się też to, że ma wolną rękę przez większość czasu. Wszyscy w agencji wiedzą, że K oprócz standardowego statusu rebelianta ma też równie ważny — albo i jeszcze ważniejszy — status pijarowy. Ale nikt nie jest w stanie podważyć jej wyników.
       Potężna kondygnacja centrali HātoMACHIN mieni się bielą i iskrzyła w słońcu jak wielki sześcian ulepiony ze śniegu. Widok od prywatnego, tylnego wejścia, którego używa tylko Kimzura, jest mniej imponujący niż przód budynku, ale dalej odznacza się nawet wobec wszechobecnego przepychu Ayasaki. Trasa prowadzi ich naokoło, kawałek lecieli nawet nad morzem, a ostatecznie dostają się z powrotem do miasta przez starsze, opustoszałe dzielnice należące do dawnej strefy ekonomicznej. Wszystko po to, żeby upewnić się, że nie ma już pozostałości po wczorajszym pościgu. Dział od kwestii cyberbezpieczeństwa wewnętrznej sieci Hāto na pewno w pocie czoła odrestaurował wszystkie utracone przez K połączenia tak szybko, jak tylko się dało. Kiedy się obudziła, sygnał między nią, Ekko i centralą był całkiem przyzwoity mimo zadupia, na którym znajduje się garaż Eikoh.
       Od progu maszeruje szybko, właściwie ciągnąc za sobą Eikoh w kierunku przeszklonych wind. Nikt nie wchodzi im celowo w drogę, więc K pruje przed siebie, manewrując między młodszymi rekrutami. Nie potrzeba więcej niż dwóch minut, żeby budynek zaczął buzować plotkami — K Kimzura przyszła niezapowiedziana i przywiozła ze sobą jakiegoś żula z ulicy. Agenci na etapie treningowym przed aktywną służbą to tylko dwudziestolatkowie, którzy akurat umieją ponadprzeciętnie dobrze strzelać z karabinu maszynowego. Czego więcej można się po nich spodziewać?
       Przedostatnia kondygnacja budynku kilka lat wcześniej przerobiona zostaje na centrum treningowe. Wyczerpujący asortyment sprzętu treningowego, łazienki i sale z symulacjami rozciągają się na obszarze kilkuset metrów i dzielą na poziomy dostępu. K kieruje się do ostatniej z nich — do miejsca, do którego dostęp ma zaledwie 2% agentów. Ot, taki luksus. Czynnik motywacyjny. Nie daj się zabić przez kilka lat jednocześnie wykazując, że jesteś gotowy umrzeć w imię rebelii a może ci się poszczęści. Może.
       — Tam są kabiny. Umyj się. Ja ci załatwię jakieś ubrania — mówi, wskazując ręką męską część łazienki.
       Czy przygląda mu się na tyle, żeby w miarę skutecznie odgadnąć jego rozmiar? Możliwe. Zostawia komplet prostego, podstawowego, czarnego uniformu na jednej z umywalek. Unika przy tym spojrzenia w jedno z szerokich na całą ścianę luster. Nie ma po co się denerwować od rana.
       Woda jest gorąca. Nie przyjemna. Po prostu gorąca. To jej pierwszy prysznic od dwóch dni i nawet nie może nacieszyć się nim tak, jak by tego chciała. Kiedyś robi jej to za jedne z miejsc w którym może na spokojnie przemyśleć wszystko, co spędza jej sen z powiek. Kilka miesięcy temu ostatecznie przestaje to robić. Niecelowo — myśli po prostu same przestają do niej przychodzić.
       Włosy pozwala sobie wysuszyć pod maszyną, chociaż zazwyczaj w ramach drobnego rytuału robi to sama. Wciska się w biały uniform — symbol rangi w strukturach korporacji. Najpierw czarny. Potem szary. Na końcu, najwyżej, biały. Symbol czystości i symbol HātoMACHIN. Szkoda tylko, że symboliczny golf jest za ciasny a białe trapery symbolizują co najwyżej, że najwyżsi rangą agenci przerzucają się na pracę dyplomatyczno-biurkową i zamiast pakować kule w cyborgi na froncie, tak jak wszyscy, pakują sobie brzuchy absurdalnie drogimi przystawkami na długich do znudzenia bankietach.
       Wraca do części wspólnej łazienki. Eikoh jest już gotowy. Albo przynajmniej ubrany. Całkiem nieźle wygląda w czystych i schludnych ubraniach. Niewiele mu do tego potrzeba. Chociaż niechętnie, K musi przyznać, że w gruncie rzeczy jest całkiem niezły. Przynajmniej, dopóki się nie odezwie. Kiwa na niego głową, żeby poszedł za nią i wraca do części z prysznicami damskimi. Te części w łazienkach to jedne z niewielu miejsc w budynku, gdzie nie ma ani podsłuchu, ani kamer. Gdyby Kimzura wiedział, ile jego dokumentów K w sumie przejrzała, prawdopodobnie nie skończyłoby się na degradacji.
       Opiera się o ścianę i przez chwilę patrzy na niego bez słowa. Powietrze dalej jest wilgotne od gorącej pary. Jeśli jej szacunek jest trafny — a na pewno jest — to akurat tego dnia o akurat tej porze nikt nie powinien ich najść. A w razie najgorszego zawsze mogą udawać, że przyszli się tu pieprzyć. Częściej zdarza się to wśród najmłodszych, trenujących jeszcze żołnierzy, ale nikt w agencji nie na przecież K na tyle, żeby stwierdzić, czy to wiarygodne. Może lubi tak w miejscach poniekąd publicznych?
       — Kimzura nie jest moją rodziną. Mamy wspólny interes i jesteśmy sobie nawzajem przydatni.
       Półprawda. Albo chociaż niecała prawda. K po raz pierwszy poznaje kogoś, kto nie zna całej jej historii życia z telewizji czy gazet. Eikoh prawdopodobnie nie dorasta w warunkach, w których w jakikolwiek sposób by go to interesowało. Albo dobrze udaje, że o niczym nie wie. Mimo wszystko, perspektywa, że po raz pierwszy w jej życiu ktoś miałby poznać ją bez uprzedzenia, bez kołaczącego się z tyłu głowy, niewyraźnego wspomnienia złotego dziecka Japonii, siedzącego z szerokim uśmiechem na kolanach prezydenta, była co najmniej podniecająca. Nie żeby wiązała z nim jakieś nadzieje. Dopóki nie zapyta wprost, nie powie mu wszystkiego. Prędzej czy później i tak się przecież dowie.
       — Sane poznałam rok temu, już od jakichś dwóch lat inwigilowała ministerstwo. Chociaż, poznałam to dużo powiedziane. Komunikowałyśmy się wewnątrzsystemowo, nigdy tak na prawdę jej nie spotkałam ani nie rozmawiałam z nią poza pracą. Przydzielili mnie jako jej pośrednika, bo mam przyzwoitą wiedzę na temat tego, jak działa cały ten aparat rządowy. Po kilku latach chronicznego stresu ludzie zaczynają robić głupie błędy. Sane się pospieszyła i przekreśliła szansę swojej i wszystkich kolejnych misji w ministerstwie na długie lata. Zabezpieczenia podnieśli tak, że wepchnięcie kogoś z zewnątrz w ich struktury teraz byłoby niemożliwe — stara się mówić tak, żeby brzmieć rzeczowo. Swoje personalne uczucia odstawia na bok. — Nie wiem ile Ekko ci powiedział. Ufam mu, przynajmniej do pewnego stopnia, ale jego dosłownie zaprogramowano na lojalność wobec Kimzury. Jak na moje, to Kimzura nie przejął się losem Sane tak, jak powinien, bo, po pierwsze, zaszkodziła operacji, a po drugie: przestała być użyteczna. Komunikacja między nami była bardzo jednostronna. Ani Sane, ani żaden z jej współpracowników, którzy siedzą na tym dołku, nie dysponuje informacjami, które mogłyby poważnie pokrzyżować jego interesy. Są dla niego martwi i nie ma znaczenia, czy przenośnia stanie się dosłowna. Kimzura jest idealistą. Dba o rebelię. O jej dzieci też, przynajmniej tak długo, jak są w stanie coś dla niej zrobić.
       Nie próbuje sprzedać mu taniego kitu, jakoby los Sane spędzał jej sen z oczu. Na przestrzeni ostatnich lat widzi dużo niewyobrażalnych tragedii — obiektywnie, bo sama nie jest w stanie się zbyt z kimkolwiek empatyzować — i gdyby miała brać się za naprawianie ich wszystkich po kolei, to nie dość, że nie domyłaby krwi z rąk, to nie miałaby czasu na własny cel. A on położy kres wszystkim tym tragediom raz i na zawsze.
       — Nie będę ci znowu pieprzyć ile to nie czeka nas pracy zanim w ogóle zaczniemy myśleć o wejściu w tę paszczę lwa. Poza logistyką potrzebujemy zezwolenia Kimzury. Ludzi. I materiałów. Dla mnie to kwestia miesięcy. A zanim zabiorę się do jakiegokolwiek planowania, twojego treningu czy obdzwaniania kontaktów, najpierw musimy się z nim rozmówić. Ba, nawet nie wiem, czy da nam definitywną odpowiedź dzisiaj. I prawda jest taka, że to dla ciebie będzie więcej roboty, niż dla mnie — ciągnie, raz na jakiś czas spoglądając przez mały, szklany panel w drzwiach, żeby upewnić się, czy dalej są sami. — Myślałam nad tym trochę. Nie wiem, jaka relacja łączy cię z Sane. Jeśli nie chcesz, nie musisz mi mówić, to nieistotne. To, co jest istotne, to żebyś sprzedał Kimzurze historię. Nie interesuje mnie, jak daleko z tym pójdziesz. Przekonaj go, że jesteś gotowy umrzeć, żeby wydostać ją stamtąd. Ja się zajmę resztą.
       Siada na drewnianej, a'la saunowej ławeczce i opiera obolałe plecy o kafelki.
       — To, co wczoraj się wydarzyło, to nie pierwsze poślizgnięcie Kimzury w ostatnim czasie. Od początku wojny nie było takiej sytuacji, żeby popełnił tyle błędów w tak krótkim czasie. To się odbija na morale całej organizacji. Kimzura jest krasomówcą. Wykorzysta każdy ochłap sukcesu, nadmucha go i zaprezentuje tak, żeby ludzie poszli na front z uśmiechami na twarzy. Postaram się przedstawić wstępny plan tak, jakbym faktycznie wierzyła, że to może się udać. Jakbyśmy to dogłębnie przemyśleli. Przy odrobinie szczęścia powinien łyknąć. Najpierw będzie miał efekt natychmiastowy, sprzeda ludziom bajkę o naszym heroizmie i, oczywiście, tym, jak to Hāto nie dba o swoich żołnierzy. Mało kto wie w ogóle o tym zajściu. Równie dobrze mogą powiedzieć, że to sytuacja sprzed kilku dni. A gdyby, jakimś pierdolonym cudem, nam się udało, to ma na horyzoncie największy sukces rebelii od wielu lat. Odwet pod samym nosem Miyasaki.
       Wstaje i przysuwa się do niego, tak, że teraz dzieli ich zaledwie pół kroku.
       — Ale to wszystko zakładając, że nie spierdolisz swojej części roboty. Pokaż mi, jak ci zależy — mówi, patrząc mu prosto w oczy, jakby rzucała wyzwanie. Ot, rękawica. Zachciało się bawić w wojnę? Trzeba się liczyć z konsekwencjami. — A zanim do niego pójdziemy, jest pytanie na które musisz mi odpowiedzieć. Ja mam swój powód, żeby współpracować z Kimzurą. Zanim dowiedziałeś się o Sane, coś musiało cię napędzać. Domyślam się, że nie zapłaciłeś za te modyfikacje sam. Ale dlaczego mi wtedy pomogłeś? Co cię zmotywowało, żeby bez zawahania podjąć się tamtej misji? Czysty oportunizm? Nie wydaje mi się.
       Dalej patrzy mu w oczy. Nie ma pojęcia, czy kogoś z syntetycznymi gałkami można zestresować kontaktem wzrokowym. Nie ma pojęcia, czy Eikoh i jego nihilistyczne tendencje w ogóle wiedzą, co to znaczy. Nie wie też, czy to pytanie jest jakkolwiek niewygodne. Może odpowiedź jest prostsza niż jej się wydaje? Może nie każdy potrzebuje wybujałego moralnie powodu, tak jak ona, żeby zaangażować się w coś, w co wierzy? Może na siłę szuka powodu?
acab
Tajemniczy Gwiazdozbiór
acab
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:

the sabi war Empty Re: the sabi war {02/01/22, 10:12 pm}

E I K O H     D O M O N
        Od dziecka słabo śpi i potrzebuje naprawdę dużo czasu, by skomplikowane analizy jego życia, lęki, obawy i bezemocjonalne wypatrywanie wzorów na suficie zamieniło się w miarowy oddech i niekontrolowane sny. Gdy już nadchodzi ten eter spokoju, bardzo łatwo go również z niego wybudzić. Także gdy otwiera oczy i od razu dostrzega wpatrującą się w niego K., zdziwione oczy świdrują otoczenie dookoła  —  ma wrażenie, że już nigdy nie poczuje się bezpieczny. Komizm tej sytuacji dobija go, w końcu to jedynie czarnowłosa ma prawdziwą kartę przetargową do jego wolności, kontakty i przywileje w Hāto, prostą ścieżkę aż pod stopy samego Kimzury. Ma ochotę zatopić się znowu w pościeli, sięgnąć ciężką dłonią po zapalniczkę i zapomnieć o rzeczywistości dookoła.
        Wstaje, by przeszukać półki w poszukiwaniu chociaż morfiny, tramalu, czegokolwiek co chociaż odtrąci objawy i konsekwencje. Wspomina swoją rutynę i stara się nie odzywać w tych trudnych i powolnych minutach do towarzyszki, bo nie ma pojęcia do czego mógłby dopuścić. Zna swoje agresywne pobudki, kiedy desperacja stoi na wadze podejmowanych decyzji wyżej niż logiczne myślenie i jest gotowy wyrzucić ją z garażu, tylko by opróżnić tą małą paczkę. Jest gotowy wsiąść do taksówki, jechać do następnego Oddziału Poboru Narządów Zamiennych, aby poczęstowali go tymi groszami, które wymieni potem na sekundy nonszalancji, marzeń o normalnym życiu i wreszcie — kolorach. Tęskni za różowymi okularami dzieciństwa, zza których obserwował bajeczne Tokio, wypełnione billboardami i reklamami Coca-Coli. Nie pamięta się tego jednego metaforycznego dnia, gdy rzeczywistość wbija cię w chodnik rzeczywistości, a nawet jeżeli istnieje, Eikoh ma ich zbyt wiele do zliczenia. Powieki, utrata dłoni, wyjazd Sane.
        Właśnie, Sane.
        Opróżnia zawartość małej białej torebki i wrzuca sobie resztki pudru pod język, zniesmaczony gorzkim smakiem. Nie pamięta co tam było, ale na pewno coś pomocnego. Po chwili ramiona zniżają się i cały zrelaksowany wraca do K., której udaje się zarzucić ironiczny komentarz jeszcze przed śniadaniem.
        —  Ah, który raz ja to od ciebie już słyszę. Myślę, że jakbyś miała  —  przerywa, bo muzyka z radia zrobiła się dotkliwie głośna. „Co było w tej jebanej paczuszce, niemożliwe, że walała się tam hera, jak?” — ekhem, to zrobić to już byś zrobiła. Polubiłaś mnie za bardzo — puszcza oczko i zamyka z impetem garażowe drzwi.
        Elegancki samochód z cuchnącym w środku zapachem skóry poddusza go swoim pasem. Następnie ciężkie, zbudowane dzięki mózgom najlepszych projektantów, wnętrza siedziby Kimzury przygniatają swoim perfekcjonizmem. Recepcja wygląda jak z reklamy, recepcjonistka jak narysowany w systemie android, a dudniące telewizory na pół ściany zdają się krzyczeć: „zaufaj najnowocześniejszej technologii, zaufaj bezpieczeństwu i jakości, zaufaj nowym systemom HātoMACHIN i poczuj, jak to jest naprawdę żyć!”.
        ‚Naprawdę żyć, ja pierdolę’, ironizuje w duchu Eikoh.
        K., ciągnie go niczym zirytowana matka po wywiadówce, ignorując wszystkich pracowników. Domon stara się rozgryźć, czy spojrzenia rzucane w ich stronę przez żołnierzy są nienawistne ze względu na nią, na niego, czy może po prostu takie mają mimiki. Gdy jakiś chuderlawy facet w kitlu podbiega do czarnowłosej, ta zupełnie go ignoruje, przemierzając przez labirynt korytarzy — a więc chyba jej nie lubią. A to ryzyko dla przyszłości Sane i dla przyszłości jego chipu. Zresztą, byłby w stanie nawet zostawić Sane na pastwę tych rekinów, priorytetem jest dla niego wolność. Od kiedy tylko poznał K., udaje mu się wmówić sobie, że nawet uzależnienie zostało wpisane w chip i gdyby nie Kimzura, byłby normalnym facetem jak wszyscy. Potajemnie wie, że to nieprawda, ale potrzebuje motywacji, by przejść przez wszystkie tortury, które go czekają.
        Gorąca woda z kabiny jest jedną z nich. Zupełnie nieprzyzwyczajony do udoskonalonych łazienek, szpera po półeczkach toalety w poszukiwaniu tabletek przeciwbólowych. Odnajduje tylko podpaski (ale że w męskim kiblu?), mydło w papierze (po chuj?), butelki pełne płynu antybakteryjnego, które wręcz wylewa na swoje ręce. Co z tego, że przed pięcioma sekundami wtarł w nie nieliczone mililitry olejków i szamponów. Dają za darmo, to bierze. Pod zlewem wyłapuje również maszynkę do golenia — pomimo braku skóry na brodzie, obszar nad ustami powoli zaczyna mu się obrastać. Udaje mu się również usunąć baki — i pomimo tak niewielkiej zmiany, jego twarz wygląda naprawdę lepiej. Gdy wciska się w czarny kombinezon, pozwala sobie na dokładną analizę wyglądu. Diody przy lustrze zaznaczają jego kości policzkowe, jednak ciemnofioletowa plama przy lewym oku, krążąca po twarzy aż nad brew niweluje cały efekt. Cała krew z włosów spłynęła wcześniej do rur, więc nawet fryzura prezentuje się godnie. Rękawy stroju są przyduże, zza rękawów wystaje mu tylko środkowy paznokieć. Nogawki ocierają trochę o podłogę, jednak w momencie, gdy wciska się w masywne czarne obuwie, udaje mu się uzyskać efekt schludny — podkreślają tylko kościste nogi chłopaka i praktycznie zerowy ślad mięśni. No cóż, lepsze to niż zżółknięta już, biała koszulka z dziurami i kamizelka kuloodoporna.
        Udaje mu się opuścić zaparowane pomieszczenie i spogląda spode łba na K. Co to jest, seksistowski podział ubioru na płcie? Bawi go trochę cała ta kultura korporacji, gdzie doświadczenie na papierze odznacza się w materiale, a kod wpisany na zawsze w system członka, umożliwia mu otwarcie innych drzwi. Z drugiej strony, co za mądry biznes. Wspinanie się po szczeblach kariery musi mieć swoją motywację — jeżeli obiecują lepszy uniform, to żołnierz zrobi wszystko aby ten uniform zdobyć, by się chełpić, jaki to on nie jest lepszy. W przypadku Eikoh, na szczęście, zdaje sobie sprawę, że biały to nie jego kolor. Nie pasuje do brudu garażu.
      Wcześniej pod prysznicem, udaje mu się wgrać nowe ustawienia do systemu głosowo, żeby móc choć trochę przeanalizować Kimzurę. Oczekuje najmniejszych informacji, tętna, temperatury ciała, modyfikacji… Zdaje sobie sprawę, że ma szanse jak jeden do miliona, by chociaż odczytać puls, jednak ma nadzieje, że w swoim własnym biurze, szef będzie nieco mniej przezorny. Testuje więc swoje umiejętności na dziewczynie i jest dość zadowolony. Nie ukrywa, że dzień wcześniej, gdy szperał w jej zabezpieczeniach, pozwolił sobie na nieco więcej dostępów, niż powinien, jednak jak najbardziej szczegółowo zaprojektował również zabezpieczenia, które jego poszlaki sprytnie zamiotą pod dywan. Dlatego gdy widzi stan obrażeń, bicie serca, nawet zaokrąglony poziom energii… Uspokaja się nieco. Lepsze to niż nic. Kolejną deklarację dziewczyny, kwituje pełnym zaciekawienia wzrokiem. Skoro nie jest jej rodziną, to kim do cholery jest?Wspólny interes nie brzmi dostatecznie przekonująco, co potwierdzają jej dane w jego głowie — nie kłamstwo, ale same półprawdy.
        —  Nie wyobrażam sobie jak ktokolwiek może być przydatny Kimzurze, ale spoko. Już mam to w dupie, mogłabyś być i jego matką  —  jej nieprzekonane spojrzenie ignoruje.  —  Serio, Kimzura mnie nie interesuje.
        Przerywa mu, aby opowiedzieć o koneksjach z Sane. Robi się rozżalony, bo ma poczucie, że K., pomimo wątpliwej znajomości prywatnej, i tak wie o jego siostrze więcej niż on sam. Nie powinien na nią wcześniej wybuchać, dziewczyna zdaje się mu pomóc i to, jak do tej pory, bezinteresownie. Dziwi go jego postawa i zastanawia się nad wszystkimi aspektami ich znajomości: ulica, misja, morderstwo, pościg… W którym momencie zaczęła mu ufać i przyprowadza do siedziby? Kiedy umysł zrobił „klik” i stwierdził, że jest gotowa na tyle poświęceń? Nie pamięta, by uratował jej życie, albo spowodował cokolwiek innego, niż dodatkowe zmartwienia, aczkolwiek nie jest odpowiedzialny za czyny, które wykonuje jako agent Kimzury. Musiał zrobić coś, co przekonało ją do persony Eikoh i ten powód nie może być dyskutowany. Ona nie może dowiedzieć się, że działał wbrew swojej woli. Oby szefostwo jej tej historyjki nie sprzedało.
        Niewzruszona jego zamyśleniem, kontynuuje swój monolog mechanicznym tonem. Zaczyna spływać po nim strugami realizacja, w co takiego się wpakował  ile to gówno będzie od niego wymagało pracy. Zastanawia się nad finansowymi aspektami, czy będzie musiał przejść czyszczenie organizmu? Czy raczej wszystkie wykańczające psychicznie i fizycznie treningi przejdzie na haju? Nie wyobraża sobie tego wszystkiego, więc milczy co chwila posyłając jej kiwnięcie, czy uniesiony do góry kciuk. Historyjka. Nie jest najlepszą osobą, aby reklamować produkty, a już na pewno nie gdy sam staje się jednym z nich. Co do cholery powie człowiekowi, który zapewne wszystkie najważniejsze informacje ma przed nosem? Jakim cudem Kimzura go nie wyśmieje? K przysuwa się do niego coraz bliżej, wpatrują się teraz w swoje oczy z odległości może dwudziestu centymetrów. Nie są podsłuchiwani?
        Jakie miał, kurwa, intencje? Jakie miał intencje skoro połowy swoich działań nie pamięta? Jak zyskać zaufanie, wiecznie kontynuując kłamliwy teatrzyk?
        — Dużo gówna, K. To dobrze, że nie chcesz wiedzieć co łączy mnie z Sane, bo właściwie to nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia, K. Może i spędzasz swoje wolne chwile w apartamentowcu ze strzeżonym garażem, butelkami w lodówce do której można w wolnej chwili pierdolić i sufitem, na którym możesz oglądać telewizję. Może i masz na wystawienie ręki jebanego robota, który mówi ci co masz robić i jakie zagrożenie na ciebie czeka, ale gdzieś tam  —  wskazuje ręką na windę, rzeczywistość, Tokio, prawdziwe życie  —  są ludzie, którzy nie mają twoich przywilejów. Którzy nie paradują po marmurowych korytarzach w białym uniformie, myśląc że coś osiągnęli. Nie grożą, w ciagu dwudniowej jebanej współpracy, osobie która nic złego, kurwa, nie zrobiła, że ją zabiją. Pomogłem ci, fakt, bo miała cię zaatakować kupa złomu i ta kupa złomu, jakbym miał okazję ją rozmontować mogłaby  —  milczy przez chwilę w przestrachu, że rząd może go podsłuchiwać, jednak po chwili dociera do niego gdzie się znajduje.  —  mogłaby starczyć mi na tygodnie życia. Nie jestem fanem wojny domowej, nie podoba mi się jak wychylam się przez okno, a pięcioletnie dziecko zostaje zabite przez pierdolonego mechanicznego żołnierza bez skrupułów. Nie wiedziałem kim jesteś, gdy zobaczyłem cię na tych schodach, więc stwierdziłem, że ci pomogę, bo nawet jakby się nie udało, to nie mam nic do stracenia. Rozumiesz? Nie mam, kurwa, nic do stracenia i jeżeli uważasz, że możesz powiedzieć to samo to możemy wrócić do tego twojego mieszkanka i zapytać twojej gadającej jebanej lodówki czy uważa to samo, bo myślę że masz dużo. Myślę, że ty chcesz swoim zachowaniem coś nadrobić i powiem ci już teraz. Rachunki się nigdy nie wyrównują zero do zero. Także skończ z honorem, z rycerską ideą, że coś zmienisz. Bo zmienić się już nic nie da.
        Wychodzą bez słowa z pomieszczenia, by schludnie ubrana blondynka oznajmiła, że Kimzura jest gotowy na spotkanie i oczekuje ich w sali konferencyjnej. K włazi do pomieszczenia z lekko machniętą pewnością siebie i Eikoh wpierw stara się przeanalizować jej reakcję, jednak twarz mężczyzny za stołem szybko poświęca sobie całą jego uwagę.
        Jest przerażający. Przypomina dyktatora, czarne okrągłe okulary sprytnie kamuflują jego wyraz twarzy, gdy odwraca się w stronę swoich gości. Ma na sobie czarny garnitur z długą marynarką. Wszelkie modyfikacje, które zapewne usprawniają jego życie w podeszłym wieku, są ukryte. Jednak, ku zdziwieniu ćpuna, Kimzura nie ukrywa swojego wieku zewnętrznie. Widać bliznę na szyi, widać zmarszczki na rękach i policzkach, siwiejące włosy. Jest niski, po szybkiej analizie wzrokowej, pewnie z metr siedemdziesiąt, jednak masywna budowa kryją ten fakt bardzo efektywnie. Przy szklanych drzwiach pilnują go oficerowie, jednak nawet najbardziej niebezpieczny przeciwnik zorientowałby się, że Kinzoku ich nie potrzebuje. Zasiada w gigantycznym krześle po drugiej stronie pomieszczenia i przywołuje ich do siebie dłonią.
        — K., jakżeśmy się dawno nie widzieli. Jestem bardzo zadowolony z ostatnich sukcesów, wszyscy jesteśmy dumni. Ah, no i pan Eikoh Domon, my się nie znamy osobiście. Podejdź proszę, chłopczę  —  głos ma jak wymagający dziadek, życzliwy ale i z domieszką jakiejś groźby. Eikoh najpierw wpatruje się w swoje buty, jednak rusza się wreszcie z miejsca. Boi się jak cholera.
        — Ładnie się tu urządziliście, generale.
        — Ah, no tak. Mało kto mówi do mnie w ten sposób, Eikoh, wystarczy „szefie”. Ale jeszcze się wszystkiego nauczysz. Masz również jedną z lepszych nauczycielek, co mnie dziwi. Wyjaśnij mi, proszę, jak zdobyłeś jej zaufanie tak szybko, bo  —  zaczyna się śmiać, co szybko przekształca się w kaszel. Eikoh analizuje pokrótce jego stan zdrowia, jednak zabezpieczenia są dobijające. Jedyne co dostrzega to przyspieszoną akcję serca, czego każdy debil by się domyślił po tym pokasływaniu.  —  przepraszam najmocniej. Nikomu się jeszcze nie zdarzyło, aby to K ich wprowadzała do siedziby. A ufam jej. Więc porozmawiajmy, usiądź wreszcie.
        Spostrzega się, że stoi jako jedyny.
        — K, wyjaśnij mi wpierw, co chcecie osiągnąć z tym projektem misji. Potem przejdziemy do wymogów treningu, bo musisz wiedzieć Eikoh, że nie wysyłam ludzi na pewną śmierć. Nie mam w zwyczaju poświęcać czegoś bez stuprocentowej pewności, że skończę na tym dobrze.
        Eikoh doskonale, kurwa, wie, że to prawda. Kimzura jest jak wybitny gracz pokerowy i każde jego słowo ma drugie dno. Musi wiedzieć, że to jego firma usunęła powieki i wycięła palce u rąk i wyszedł na tym dodatnio. Bawi go najbardziej określenie „poświęcenie”, bo nie ma tu mowy o żadnym poświęcaniu. Najważniejszy jest pięniądz i wpływy. Kimzura to żart i Eikoh powstrzymuje jedynie ostrzegawczy wzrok K., by nie palnąć czegoś nieodpowiedniego.
        — No więc, zacznijmy od tego że jestem gotów na wszelkie treningi. Jestem gotów się nawet tutaj przeprowadzić, byle uświadomić, echem, Państwu, że nadaję się jako żołnierz do tej misji. Myślę, szefie  —  brzmi to dla niego tak idiotycznie, że tylko jakieś magiczne resztki silnej woli niwelują grymas  —  że oboje wiemy jak ważne jest dla mnie uratowanie tych ludzi. Każdą misja jest inna, gdy jest osobista. Czy zabiłem tego gnoja dla Pana? Tak, czy prawie zjechałem na tory metra z dachu, byleby ta tutaj  —  kciukiem wymachuje w stronę czarnowłosej  — dotarła bezpiecznie do domu i mogła tu siedzieć? Również tak.
        Kimzura zdaje sobie jednak sprawę, że za te czynniki odpowiadał głównie chip. Dlatego trzeba mu pokazać, że i bez chipa mu się uda.
        — I to wszystko dla osoby, której w ogóle nie znam. A pomyśl sobie, szefie, jak zajebiście  —  podniesione brwi Kimzury sugerują, że słownictwo nie urzekło go swoim dramatyzmem — jak bezbłędnie i dobrze sobie poradzę po treningu i to jeszcze by uratować kogoś, kogo kocham. Myślę również, że jestem lepszy, niż myślisz, Kimzura.
        Pochlebianie mu nie zadziała nic. Musi działać stanowczo, bo pierdolenie „miłość wszystkie mury rozwali” zaraz pośle mu kulę w czoło.
        — Poproś swoich żołnierzy, żeby wnieśli tu komputer. I kable.
        Wzrok Kimzury wysysa z niego duszę, ale podniesiony palec w górę wysyła w obieg informację i po pięciu najbardziej niezręcznych minutach we wszechświecie, przychodzi komputer. Dzięki Bogu, że przyniósł go również android, a nie człowiek.
        — No to popatrzmy. Mamy tutaj android, nazwę REC-2575-009, odpowiedzialny za posyłki na piętrze trzydziestym drugim. Zbudowany około czterech miesięcy temu, prototyp HātoMACHIN, jeżeli projekt wypali, będzie mógł zostać rozprowadzony jako produkt po wszelakich firmach, domostwach i no, każdemu kto zapłaci. Spróbujemy teraz, o tutaj, proszę się pochylić. No dobrze, zaczniemy od wszystkich zabezpieczeń. Oj, no, Kimzura, masz tutaj jakiegoś szczura definitywnie, bo, o proszę, zerknijmy na ekran. Zaprojektowany system ma rozpocząć proces eliminacji tak jakoś za tydzień, mhm, musisz być w tym samym pomieszczeniu, mhm, dostępna broń w pobliżu, wyliczeni żołnierze. Owszem. I zanim mi powiesz, że w tydzień twoi ludzie by to znaleźli, to spójrzmy na daty, wirus jest w androidzie już od dwudziestu czterech godzin? Czy znaleźli? Nie. Czy ja się domyśliłem, jak tylko spojrzałem na tę mechaniczną babę w przejściu? Tak. Także nie bagatelizuj mnie, bo na papierze masz areszty i modyfikacje. Pomyśl sobie czyja firma je wczepiła.
        Wstaje i kieruje się do wyjścia.
        — O wszystkich treningach i wymaganiach może mnie poinformować K. Pamiętaj też, że miałem szacunek, by nie włamać się do ciebie, Kimzura. Także nie włamuj się do mnie. A ona  —  rzuca życzliwe spojrzenie w stronę dziewczyny  — też nie musi wiedzieć za dużo. Myślę, że to dla niej lepiej, a i tak sama pieprzy, że nie chce nic wiedzieć. Do widzenia i dziękuje.
        Nie rusza się jednak daleko. Po pierwsze, winda nie otwiera się bez specjalnego kodu, który zapewne ma K., a po drugie musi wiedzieć czy przekonał swoim pierdoleniem Kimzurę, do czego również jest mu potrzebna K. Także jest zobowiązany czekać na nią, tym razem jakiś spokojniejszy, niż wcześniej ze swoją paranoją, że idzie na pewną śmierć. Kontempluje więc nad całym ryzykiem, które doprowadziło do zaistniałej sytuacji i jak zdeterminowany jest, by osiągnąć swój cel.
        Wczoraj w nocy doszedł do wniosku, że nie jest zbyt przekonującym żołnierzem. Treningi mogą być wycieńczające psychicznie, misja trudna i towarzyszka — zapewne w wolnych chwilach marząca o jego śmierci. W końcu groziła mu kulą już nieraz. Dlatego, gdy K przysypia z jedną z jego dłoni wciśnięta w swoje palce, Eikoh postanowił zadziałać. Wykonał profilaktyczny chat, do którego dostęp ma jedynie on i znajomy z Hāto, którego poznał kiedyś na skupie części pod Tokio. Zainteresowany jego ulepszeniami, Tsutomu, zaryzykował i jednego wieczoru, przed kilku laty zaprosił na piwo i pogawędkę do swojego roboczego mieszkanka w centrum. Eikoh rozpracowywał już wtedy w swojej głowie, jak korporacje działają i czego chcą i obserwował arenę polityczną Japonii. Kimzura był wtedy jedynie głową Hāto, a nie rebelii, chociaż ludzie i tak kojarzyli go głownie z dobrem we wszechświecie. Nie był również nikim ważny, więc lokalizacja nie miała żadnego znaczenia — nie zdziwiłby się, jakby aktywowali działalność chipu później. No więc, spotkali się, rozmawiali i Tsutomu przytłoczył go w swoim dość obojętnym tonie, informacjami o swojej pracy, o obowiązkach i dziwnych potrzebach w HātoMACHIN. Jakie części zbierają, jakie plany kreują za murami korporacji. Musiał być w wielkiej desperacji, by się komuś wyżalić, a Eikoh nie wydaje się być zagrożeniem w tej kwestii. No więc opisuje mu jak Kimzura zbiera w magazynach androidy, jak każdy z ludzi dostaje pojedyncze części, jakie kody planują i „ile jebanych zabezpieczeń musimy zapisywać, chłopie. Prędzej byś uciekł z kraju, niż dostał się do kibla Kimzury, mówię ci”. Wszystkie te informacje spływały po nim jak po kaczce, jednak poprzedniego dnia, w czasie rozmowy z Ekko, jeden fakt zabrzęczał mu w uszach.
        Sane nie nazywa się Sane Domon. Nazywa się Sane Yamada. Tsutomu Yamada.
        Tak więc siedzi wczoraj w nocy i obserwuje śpiącą K., co chwila analizując tętno, byleby nie przeoczyć momentu pobudki. W tym samym czasie napierdala palcami w klawiaturę, byle szybko i relacjonuje Tsutomu na prywatnej linii co się dzieje. Okazuje się, że chłop myślał, że jego żona już dawno nie żyje. Po przefiltrowaniu katalogów danych, dochodzą do wniosku, że oboje są sobie potrzebni. Tak więc, odpowiedzialny za dość wczesny prototyp w biurze, a ściślej mówiąc, Tokijskiej Siedzibie Głównej HātoMACHIN, odkrywają zmienną, którą mogą zmanipulować. Tsutomu zasiewa wirusa w androida, który następnego dnia zostanie wysłany do pomieszczenia, z którego Eikoh poprosi o laptop. Następnie Eikoh odnajdzie w kodzie androida usterkę, którą sam zasadził. Byleby pokazać K i Kimzurze jaki to on nie jest wybitny i nieosiągalny w tym hakerstwie. Zabezpieczenia Kimzury są wybitne i w życiu by mu się to nie udało bez pomocy wewnętrznej. K nie była żadną opcją, już pierwszego dnia ich znajomości skapnął się, jaki kiepski z niej komputerowy majsterkowicz. Poza tym — z jakiegoś niewytłumaczalnego mu powodu musi liczyć się z tym, że gdyby prawda wyszła na jaw, to zależy ma na niej bardziej niż na szwagrze.
        Uśmiecha się do siebie pod nosem. Dumny jak paw zaprasza K ręką w stronę końca korytarza. Jej spojrzenie tłumaczy wszystko — udało się. Sane ma swoją szansę. Teraz tylko tego nie spierdolić.
        — Kiedy trening? Mam nadzieję, że to ty będziesz moją panią instruktor — mruga porozumiewawczo, gdy dziewczyna odblokowuje szklane drzwi.
yourstary
Tajemniczy Gwiazdozbiór
yourstary
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:

the sabi war Empty Re: the sabi war {03/01/22, 08:50 am}

the sabi war XeJUMTK


         W pewnym sensie leży w tym wszystkim jakaś dziwnej maści satysfakcja. W końcu udaje jej się dostrzec w nim coś więcej, niż nihilistyczną obojętność. Namiastkę myśli wykraczających poza garaż, to co w garażowych szufladach i to co w torebkach w garażowych szufladach. Stoi spokojnie, wysłuchując każdego słowa, które wypluwa jej w twarz. I może nawet by się przejęła. Może zbulwersowała, zasmuciła czy chociaż minimalnie bardziej pochyliła nad tym, co słyszy. Może, gdyby Eikoh powiedział jej coś, czego do tej pory nie wiedziała. Gdyby obrzucił ją jakąś bardziej wymyślną wiązanką albo wytknął to, czego sama nie zdążyła przemyśleć spędzając prawie dekadę jako trochę wyższy rangą pionek w zmacerowanych dłoniach człowieka, którego od obecnych uzurpatorów różni zaledwie nieco mniej wiotki kręgosłup moralny. Cień emocji przenika jej twarz tylko na moment — gdzieś koło wzmianki o lodówce, gdzie z trudem gryzie się w język, zanim palnie, że teraz to już właściwie trochę za późno, żeby z nią porozmawiać. I dalej znosi te baty, bo co właściwie może zrobić? Eikoh ma rację. Może nie wie wszystkiego, może nie myślałby w ten sam sposób, gdyby uszczknęła przed nim chociaż rąbek tajemnicy, za którym skrzętnie chowa swoje pobudki. A może to by niczego nie zmieniło. Może gdyby wiedział, że podczas gdy on z powijaków wyszedł od razu na ulicę, jej w międzyczasie zmieniali pieluchy w apartamentach z widokiem na Nowy Paryż, znienawidziłby ją jeszcze bardziej, niezależnie od tego, co było potem. K sama wybiera sobie ten pręgierz. I gdzieś po drodze, dawno temu, przestaje się oszukiwać, że kiedykolwiek zrozumie, jak to jest mieć mniej szczęścia w życiu. Ma za to tyle szacunku do siebie i innych, żeby nie zamienić dobrowolnie białego uniformu na jutowy worek i, jak dewotka, pokornie odrzucić mieszkanie w centrum Tokio na rzecz lokum w slumsach. A potem chodzić i mówić, jak to nie jest jej ciężko na tym świecie, tak, jakby te trywialne zmiany miały wyprać z niej cały przywilej. I jest przy tym pewna, że gdyby Eikoh ktoś postawił przed jednakowym wyborem — zrobiłby dokładnie to samo. Tylko skończeni kretyni wypluwają to, co podaje im się na srebrnej łyżeczce.
         Kimzura, chociaż prawie dziesięć lat starszy, niż kiedy się poznali, wygląda dokładnie tak samo. Z biegiem lat nabywa może tylko kilka dodatkowych plam wątrobowych. Od kilku miesięcy trzęsą mu się ręce bardziej, niż wcześniej. Chociaż ma najwybitniejszych lekarzy i fizjoterapeutów na skinienie najmniejszego z palców, czas da się oszukać tylko do pewnego stopnia. Ludzka szermierka z technologią usprawniającą organizmy w wieku, w którym jeszcze sto lat temu zazwyczaj spoczywały w trumnie, trwa już wiele lat. Z roku na rok i miesiąca na miesiąc powoli przesuwa się granica tego, co niemożliwe. Ta zabawa w boga dąży przecież konsekwentnie do jednego, ostatecznego i unitarnego celu — zatarcia ostrej linii między życiem a śmiercią. W tempie, w którym rodzą się i rozwijają nowe technologie pod patronatem HātoMACHIN, zdaje się, że to kwestia bliższa, niż dalsza. Być może Kimzura będzie pierwszą osobą, która oszuka śmierć.
         Na skinienie ręki reaguje jak Pies Pawłowa, robiąc pewien siebie krok do przodu. Wie, że może sobie pozwolić na dużo. Kimzura nie ma wspólników, ma podwładnych, więc ani przez chwilę nie oszukuje się, że jest nie do zastąpienia. Okazywanie podstawowego szacunku, jak w wojsku, to zaledwie czubek góry lodowej rzeczy, które robi, żeby podtrzymać między nimi umowną granicę, której nie wolno jej przekraczać. Nawet mimo specjalnych względów.
         Przełyka ślinę, tylko po to, żeby nie zaśmiać się w tak nieodpowiednim momencie. Generale. W myślach przewraca oczami. Wie, że nie wszystko może być dla Eikoh tak oczywiste, jak jej się to wydaje. Nie jest też do końca pewna, czy nie robi tego celowo. Może to jakiś wymyślny zabieg? Jeśli tak, to jest lepszym aktorem, niż by się tego spodziewała. A jednocześnie kompletnie nie wie, że na Kimzurę nie działają takie umizgi.
         — Dziękuję — odpowiada. Bez uśmiechu, jedynie z lekkim skinieniem głowy. Nie jest głupi. Wywącha przesadnie wazeliniarstwo na kilometr. — Gdyby nie wasza wczorajsza interwencja, nie zdążyłabym uciec.
         Zasada numer dwa: okaż wdzięczność wtedy, kiedy Kimzura chce ją usłyszeć.
         — Jeśli mogę pozwolić sobie na drobne spostrzeżenie z mojej strony, to myślę, że członkom HātoMACHIN przydałby się jakiś zasadniczy sukces. Coś, co podbudowałoby ich wiarę. Zadowolony rebeliant, taki, który wie, że organizacja stawia jego życie i dobro na pierwszym miejscu, to skuteczny rebeliant — zaczyna, ostrożnie, żeby przypadkiem nie zasugerować Kimzurze żadnej z rzeczy, które przed chwilą powiedziała Eikoh. Słowa ubiera w protekcjonalną otoczkę, posyłając mu porozumiewawcze spojrzenie. — Wiem, że perspektywa odbicia pracowników z Ministerstwa Rozwoju Technologicznego została już wielokrotnie rozpatrzona — gówno prawda. — ale ostateczna próba się nie odbyła. Plan był dobry. Potrzebowałby kilku zasadniczych poprawek i znacznego przełożenia w czasie, nie tylko ze względu na trening Eikoh, ale też, między innymi, wizytę dyplomatyczną z Zjednoczonych Federacji Postrosyjskich. Stawka i przegranej, i wygranej, obie są bardzo wysokie. Jest dużo szczegółów do przedyskutowania, ale jestem przekonana, że z twoją pomocą to może skończyć jako jedno z naszych największych przedsięwzięć.
         Zasada trzecia: zaznacz, jak bardzo jest wam potrzebny. To połowa filozofii.
         Kimzura odchyla się w tym swoim komicznie wysokim foteliku i splata palce wprost przed sobą w tym charakterystycznym geście, który opisują wszelkie poradniki przywództwa. Ma sygnalizować autorytet. Doświadczenie. I takie tam. Dla K równoznaczny jest co najwyżej z protekcjonalnością kogoś, kto wie, że ma cię w garści. Gdyby nie wiedziała, jak bardzo jest zafiksowany na punkcie takich detali, może nie zaprzątałaby sobie nimi zbytnio głowy. Ale dobrze wie, że ta para oczu jest wyjątkowo przenikliwa. Siedzi więc prosto, z rękoma na oparciu i nogami założonymi jedna na drugą. I żałuje, że nie może telepatycznie przekazać Eikoh, żeby przestał się, kurwa, garbić.
         Jego monologu słucha jak na szpilkach, czekając tylko, aż palnie coś głupiego. Stara się nie krzywić, słuchając jego potocyzmów i przekleństw — nie, to nawet lepiej, że nie sili się na jakiś patowy ton, że nie siedzi jak z kijem w dupie pieprząc jakieś truizmy o lojalności wobec emblematu i dobrego imienia firmy. Eikoh sprzedaje samego siebie takim, jaki jest i to działa tylko i wyłącznie na jego rękę. Może nie ma w jego słowach jakiejś ogromnej pasji, ale brzmi na tyle przekonująco, że Kimzura nie przerywa mu ani razu, co zrobiłby w chwili, kiedy tylko złapałby jedną, pojedynczą fałszywą nutę w tej odzie do Sane.
         A później siedzi już tylko, starając się zamaskować zupełnie szczere zdziwienie, kiedy słucha, jak zuchwale poucza barona i pioniera technologii na temat, na który sama nie ma zielonego pojęcia. Z technicznego bełkotu nigdy nie rozumie za wiele, bo ma wystarczająco duże środki i koneksje, żeby ktoś rozumiał to za nią. Ma za to, na szczęście, tyle dedukcji i umiejętności obserwacyjnych, że nasuwa jej się prosty wniosek — nawet Kimzura jest pod niemałym wrażeniem. Już przy ich pierwszym spotkaniu, kiedy zupełnie nierozsądnie pozwala mu wgrać sobie jakiś obcy kod, mentalnie odnotowuje, że Eikoh w gruncie rzeczy wie, co robi. Niezadowolenie Ekko tylko to potwierdza. A zabezpieczenia, które jej wgrywa dwa dni wcześniej, wcale nie najgorzej prosperują. Swoją prawdziwą tożsamość od lat zakodowaną ma pod przeszło tuzinem innych, sfabrykowanych, które służą jej za protekcję pierwszej instancji. Ostatni raport dobowy mówi jej, że z jego ulepszeniami, pogwałceń prywatności było o wiele mniej, niż dotychczas. Mało kto przebił się przez trzeci katalog fałszywych danych. Do szóstego nie dotarł już nikt.
         Kim on właściwie jest?
         Drzwi zamykają się za Eikoh trochę głośniej, niż K by sobie tego życzyła. Następuje chwila napięcia, kiedy zostaje sam na sam z Kimzurą. Nawet ktoś, kto jak K przygląda się ludziom hobbystycznie, zwykł miewać spore problemy z rozczytaniem wyrazu jego twarzy. Ciekawe, czy ma od tego jakieś modyfikacje. Sama stara się zgrywać zupełnie wyluzowaną, tak, jakby wszystko poszło zgodnie z planem. Jakby wszystko było pod kontrolą. Mimo, że wnętrzności wykonują jej teraz skomplikowaną sekwencję akrobatyczną. Jeśli Eikoh zawali sprawę na własnym froncie, to nawet ona nie będzie w stanie mu pomóc. Przy okazji przyjmie też duży cios na własną rzetelność w oczach Kimzury.
         — Interesujący młody człowiek.
         — Interesujący dobór słownictwa — odpowiada. — Ja bym to trochę inaczej nazwała.
         Mężczyzna uśmiecha się szeroko, wykrzywiając poznaczoną bruzdami sędziwego wieku twarz, a K wypuszcza z płuc wstrzymywane od dłuższej chwili powietrze. Bez cienia protestu przyjmuje wodę, którą Kimzura z kryształowej karafki rozlewa do dwóch niewysokich szklanek.
         — Powiedz mi szczerze, Karin — odzywa się bo dłuższej chwili, a K krzywi się nieznacznie na dźwięk swojego własnego imienia. Dobrze, że nie palnął tego przy Eikoh. Nie bez powodu swoje imię szyfruje mocniej, niż adres czy częstotliwość prywatnych linii. — Czy jest jakaś część planu, o której mi nie mówisz? Czy w Ministerstwie nie ma przypadkiem jeszcze kogoś, kogo szukasz?
         Wpatruje się w przeszkloną ścianę za plecami Kimzury. Tak, jakby uporczywe spijanie wzrokiem bladej poświaty słońca, która nie ma co mierzyć się z przytłaczającym, nawet w ciągu dnia, światłem neonów i billboardów, w którym skąpane jest całe miasto, niezależnie od dnia ani godziny, miało wyprzeć z jej głowy tą cholerną migawkę. Koszmary przestają ją nachodzić już kilka lat wstecz. Teraz po prostu przychodzą do niej na jawie. Zamiast jarzących się blaskiem, wielopiętrowych budynków, widzi teraz parę spoconych ramion, przygważdżającą ją do mokrej trawy. Zamiast słyszeć delikatny, stłumiony szum podmiejskich pociągów, słyszy szybki, zachrypnięty oddech tuż nad lewym uchem. Zamiast czuć chłód klimatyzowanego powietrza sali konferencyjnej, czuje ból, tylko do pewnego stopnia fizyczny. Patrzy z powrotem na Kimzurę, zorientowawszy się, że milczy dłużej, niż wypadałoby wobec postawionego jej pytania. Odwraca wzrok od okna, zanim złość zaszkli jej oczy. To zabawne, przykre, albo i przykre, i zabawne. Tak wielu rzeczy sprzed siedemnastego roku życia nie pamięta, w końcu akceptując to, że pamięć ma dziurawą jak prysznicowy odpływ — rzuca się w wir pracy przed pełnoletniością i przechodzi swoje własne katharsis, wypłukując z siebie wszystko, co może przeszkodzić jej w osiągnięciu celu, wszystko, co może zamglić jej obiektywną percepcję świata i ścieżki, którą obrała. Nie ważne, czy to wspomnienia o ojcu, prezenty, które dostawała od matki czy krótki czas spędzony z dziadkami na wsi pod Nagasaki. Tej jednej rzeczy, tej pierwszej, pieprzonej nocy, a po niej wielu kolejnych. Nigdy nie zapomni ani jednej z nich.
         Kimzura jest jedyną osobą, której kiedykolwiek mówi o tym, co się stało. Na darmo było szukać w nim ojcowskiej figury, której tak bardzo wtedy potrzebuje. Gorzka realizacja, że gdyby nie jej jawny sprzeciw, prawdopodobnie wykorzystałby jej osobistą tragedię jako oręż polityczny czy inne kontrowersyjne, ale skuteczne narzędzie propagandowe. To nie był brak empatii. Raczej zawodowe skrzywienie człowieka, który całe swoje i cudze życia poświęcił dla celu.
         — Nie wspomniałam o tym, bo dalej nie podjęłam decyzji, czy faktycznie chcę spróbować. Czy w ogóle dam radę. Nie próbowałam niczego przed tobą zataić — mówi, ostrożnie, żeby przypadkiem nie pozwolić sobie na załamanie głosu w połowie zdania. — Ale dopóki oni żyją, dopóki chodzą bezkarnie, nie będę spać spokojnie. Odpuściłabym, gdybym mogła.
         Teraz to Kimzura wpatruje się w nią, jak ciele w malowane wrota. K poluzowuje uścisk na szkle, bo z podenerwowania aż bieleją jej knykcie. Szkoda byłoby takiej ładnej, misternej szklaneczki.
         — Rozumiem twój gniew. Musi być ciężko żyć codziennie tak, jakby nic się nie stało. Znasz mnie, Karin. Wiesz, że jestem honorowym człowiekiem. Zasługujesz na swoją zemstę — stwierdza, dalej nie spuszczając z niej wzroku zza czarnych oprawek. — Rzecz w tym, że na wojnie nie ma miejsca na personalne pobudki. Wejście do Ministerstwa, pod sam nos Miyasaki to jedno. Powiedziałbym, że czyste szaleństwo, gdybym nie wierzył, że masz największą, powiedzmy, setną procenta szansy, że się uda. Przyniesienie z powrotem głowy syna prezydenta to zupełnie inny kaliber obłędu. Oboje wiemy, jak to jest być na muszce w każdej sekundzie dnia i nocy. Wczoraj prawie przekonałaś się o tym dotkliwiej, niż kiedykolwiek dotąd. Gdybyś uderzyła tak blisko samego stołka, na którym siedzi Miyasaka, wypowiedziałabyś swoją osobistą wojnę. Zaszkodziłabyś sobie i wszystkim dookoła, w tym mi i HātoMACHIN. A to znaczy, że rebelia też by za to, za przeproszeniem, beknęła. Na to nie mogę pozwolić. Jeśli dowiem się, że trafiliście na Rioyichiego nie przez przypadek, uznam to za jawne sprzeciwienie się moim zaleceniom. Ten jeden raz nie nadstawię za ciebie karku. Mimo, że bardzo cię cenię.
         Nie spodziewa się żadnego innego rozwiązania tej kwestii. Mimo wszystko czuje, jakby jakaś niewidzialna siła miała rozsadzić jej klatkę piersiową od środka, na miejscu. Jakby znowu miała naście lat. Całą siłę woli skupia na tym, żeby nie dać za wygraną i się nie rozpłakać — nie przed Kimzurą, nie teraz, nie kiedy cały czas tak obsesyjnie martwiła się, że to Eikoh zagrozi powodzeniu ich misji, a teraz sama siedzi przed szefem rebelii na skraju płaczu jak jakaś gówniara. Chłodna maska obojętności wraca na jej twarz w kilka sekund. Tak, jak robiła to jej matka.
         — Ma pan rację. Nie po to zaszłam tak daleko wraz z rebelią, żeby teraz zaprzepaścić to wszystko jednym, fałszywym posunięciem — upija łyk wody. Wypłukuje nim metaliczny posmak krwi z ust. Znowu przegryzła policzki. — Kiedy już to wszystko się skończy, znajdzie się stryczek i dla niego. Nie mam powodu, żeby się spieszyć.
         Czwarta zasada: przypomnij, że wierzysz. To dla niego najważniejsze.
         Kimzura zdaje się być zadowolony z jej odpowiedzi; jeszcze bardziej z tego, że jego subtelna groźba podziałała. Wszystko się w niej gotuje, ale już nie przez Yoichiego, nie przez Jiro, nie przez Miyasakę, tylko przez nią samą, we własnej osobie. Pierwszy raz tak blisko ociera się o zaprzepaszczenie misji jeszcze zanim cokolwiek się zacznie. Ostatnio wypada z formy w żałośnie dotkliwy sposób. Jeszcze rok temu nie pozwoliłaby sobie na taką osobistą rozmowę. Nie wpuściłaby też obcego człowieka do swojego kodu. Nie zobowiązywałaby się pomóc straceńcowi dobrowolnie wejść pod gilotynę. I po co? Żeby odkupić jakieś grzechy? Uratować jakichś podrzędnych urzędników? Stanąć twarzą w twarz z kimś, przed kim ogarnąłby ją strach tak pierwotny, że nie przeładowałaby nawet pistoletu, zanim nie zabiliby jej na miejscu? Robi się słaba. I to ją w tym wszystkim najbardziej wkurwia.
         — Macie moją wstępną zgodę. Za miesiąc spotkamy się znowu. Jeśli postępy treningu Eikoh i twojego planu będą zadowalające, przyznam wam ostateczne zezwolenie — Kimzura wyrywa ją z własnych przemyśleń, jak kubeł zimnej wody. — Czy takie rozwiązanie cię satysfakcjonuje?
         — Oczywiście, że tak. Dziękuję za zaufanie.
         — Doskonale. W takim razie nie będę cię już tutaj trzymał. Masz dużo pracy — wstaje i zza biurka wyciąga krótką rękę, żeby ją uścisnęła. Jest bardziej koścista, niż zapamiętała. — Ach, właściwie, jeszcze jedno. Poleciłem Ace, żeby przesłała Ekko adres twojego nowego zameldowania. To mój stary apartament, pomieszkiwałem tam zanim przeprowadziłem się do Strefy. Jest zabezpieczone lepiej, niż jakiekolwiek inne miejsce. Będzie wam tam dobrze.
         Wam? Dziadka chyba do reszty już popierdoliło.
         Eikoh czeka przy windzie, a pod natłokiem własnych myśli K zapomina właściwie, że nie przyszła tu sama. Ma na twarzy uśmiech tak szeroki, że w odpowiedzi mimowolnie też się uśmiecha, chociaż nie wie, czy wychodzi jej to jakkolwiek przekonująco. Patrzy przez szklaną podłogę windy. Hol zrobił się jakby bardziej tłoczny, a w czarno-szarym tłumie widać domieszkę białych kołnierzyków. Wieści szybko się rozchodzą.
         — Mamy wstępną zgodę z miesięcznym okresem próbnym, więc nie podniecaj się tak, bo oficjalnie zaczyna się najgorszy i najtrzeźwiejszy miesiąc twojego życia — uderza, trochę za mocno, w guzik po jego lewej stronie. — A ja jestem bardzo surową nauczycielką. Właściwie, nie ma co się opierdalać. Zaczynamy w tej chwili. Zabieram cię na randkę.
         Nie ma jakoś ochoty wspominać mu o tym, że ten miesiąc zawieszenia decyzji może być w większej części jej osobistą winą. Lepiej, żeby nie wiedział, bo jeszcze nie dałby jej spokoju. Poza tym, nie chce umniejszać jego satysfakcji. Prawda jest taka, że przed Kimzurą prawdopodobnie nie mógł wypaść lepiej, biorąc poprawkę na jego mało skłonny do adaptacji temperament. Co nie znaczy, że tak od razu ma zamiar go pochwalić.
         W drugą stronę jadą tym samym autem. Tym razem na obrzeża dzielnicy, ale w przeciwnym kierunku, niż do garażu — o ile dobrze zapamiętała, bo dzisiejszego poranka jej błędnik nie był w wyborowej formie. Chłód klimatyzacji dobrze robi jej na obolałą głowę. Albo robiłby, gdyby nie Ekko, trzeszczący w jej głowie jak najęty. Mówi z podekscytowaniem (na tyle, na ile to możliwe w przypadku ekskluzywnej kupy kabli, która nie ma ani uczuć, ani wgranego akcesorium modulacji tonu głosu, który często instaluje się w robotach rozrywkowych, dzięki bogu) coś o tym, jak fikuśne i drogie zabezpieczenia przepływają przez ściany ich nowego lokum. Wspomina też o tym, że wysłano ludzi po jej rzeczy i że większość z nich nie ucierpiała. Wtedy akurat słucha, bo to chociaż obiektywnie dobra wiadomość. Cóż, z ich dwójki przynajmniej ktoś się cieszy z takiego obrotu sytuacji. Jednym z jego ulubionych tematów do narzekania było usytuowanie okna w jej sypialni. Bo mu świeci w ekrany. Uprzywilejowana kupa RAM.
         — Kimzura przekierował mnie do nowego mieszkania — rzuca lakonicznie. Nie mówi "nas", bo ma wrażenie, że zrzyga się na miejscu. A szkoda takiej ładnej tapicerki. — Chciałabym powiedzieć, że ufam w twoją silną wolę, ale póki co nie ma mowy, że będziesz mieszkał w tej spelunie, kiedy biorę za ciebie odpowiedzialność. Jak nie chcesz mieszkać ze mną, to załatwię ci twoje własne mieszkanie. Jak wolisz garaż, to garaż. Jak boisz się, że ściągnę na ciebie celownik, to możesz dostać upoważnienia do systemu zabezpieczeń i robić z nim co chcesz. Nie chcę cię niańczyć, ale nie chcę też musieć badać ci krwi co kilka godzin. Jak potrzebujesz stopniowego detoksu, to dam ci czas, lekarza, co tam sobie chcesz. Ale jak nic się nie zmieni, to za miesiąc Kimzura serdecznie wypierdoli nas oboje za drzwi. Zastanów się i wtedy porozmawiamy. Wysiadaj.
         Skórzane powietrze zmienia się w parne kłęby pełne pyłu. Żar bije od chodnika, od karoserii aut, od asfaltu rozgrzanego tak, że można by na nim skutecznie smażyć jajecznicę. Szyldowi Cheapscrew niezmiennie od kilku lat brakuje dwóch ostatnich liter. Na neonie z kolei nie świecą się dwie środkowe. Chociaż jest widno, i jest on wyłączony, K zna to miejsce od podszewki. Neon jest czerwony, tak samo jak czerwona jest kanapa na zapleczu i wiecznie brudne kafelki w łazience dla personelu.
         Naciska na klamkę, spodziewając się, że będzie zamknięte. Kiedy drzwi ustępują, w głowie zapala jej się czerwona lampka. Cheapscrew nie pracuje w poniedziałki. Cheapscrew w ogóle rzadko pracuje. Wchodzi do środka. Nie zdąży nawet poprosić Eikoh, żeby chwilę poczekał, ten zaraz wpakowuje się za nią.
         — Gall?
         Woła jeszcze ze dwa razy, a nigdzie ani śladu tej istnej bestii, importowanej piętnaście lat temu z Irlandii do Japonii przez szlak migracyjny Starego Kontynentu. Gall niekoniecznie jest kimś, kogo można przeoczyć. Nie, kiedy ma przeszło dwa metry wzrostu, ponad sto kilo czystej masy, rudą, długą brodę i łeb łysy jak kolano, usiany tatuażami, gdzie alfabet celtycki groteskowo miesza się z hiraganą.
         Obraca się intuicyjnie, z pistoletem wyciągniętym w wyprostowanej ręce. Ze zgrabnie zamaskowanej kabury wyciąga go gładkim ruchem. Zza drugiego, śmiercionośnego końca lufy spogląda na nią zastygły w progu pomieszczenia pracowniczego Gal. Z tłustą od smaru koszulką i zaskoczeniem na twarzy. Umięśnione, ale komicznie krótkie w zestawieniu z własnymi gabarytami ręce unosi po obu stronach głowy w obronnych geście.
         Nie przestraszył się nawet. Życie imigrantów w Japonii nie było proste. Prawdopodobnie był na muszce więcej razy, niż ona.
         — Kurwa, K! Chciałem cię tylko trochę nastraszyć. Ja mam cukrzycę, jak będziesz mi tak ciągle robić, to w końcu dostanę zawału. Dostawę przyjmowałem.
         K wzdycha ciężko, chowając pistolet z powrotem za pas. Uśmiech Gala jest co najmniej idiotyczny. I zaraźliwy.
         — Ostatni raz, jak było tu tak cicho, znalazłam cię pobitego na zapleczu z pustą kasetką. Myślałam, że znowu ściągnęli z ciebie haracz — symuluje oburzenie, chociaż oblewa ją fala ulgi. Dobrze raz na jakiś czas zobaczyć przyjazną twarz. — Poza tym, masz dwie skrzypiące deski na zapleczu. I zawsze, jak próbujesz to zrobić, to na którąś stajesz.
         Gall otwiera usta, ale zanim zdąży cokolwiek powiedzieć, ktoś mu przerywa.
         Kochanie, mogę się już odezwać?
         Tylko wywierający na niej presję wzrok Galla powstrzymuje ją od głośnego, teatralnego westchnięcia. Gall to wielki człowiek (dosłownie) o wielkim sercu i największa złota rączka w Tokio — świadczy o tym chociażby to, że jest pierwszą osobą która kiedykolwiek odrzuciła osobiste zaproszenie do pracy w HātoMACHIN. I po co? Po to, żeby dalej prowadzić najbardziej speluniasty warsztat w tej części kraju. Chociaż poniekąd jest mu wdzięczna. To tutaj podziewa się przez pierwsze kilka miesięcy po ucieczce z domu. W tej obskurnej łazience dostaje swojego pierwszego okresu. Tutaj chowa się, kiedy policja szuka jej: najpierw jako zaginionego dziecka, a później poszukiwanej listem gończym kryminalistki. Gall kiedyś przyjmuje nawet kulkę, odmawiając miejscowym drobnym najemnikom zdradzenia im jej pierwszego adresu po tym, jak ktoś przyuważa ich razem. Gdyby K miała nazwać kogoś swoim przyjacielem, może nawet najlepszym, to byłby to właśnie Gall.
         A że mówi się, że z każdym geniuszem idzie w parze trochę szaleństwa, to tak się składa, że Gall konsekwentnie, od kilku lat, posuwa swój system zabezpieczeniowy. Na tyle, na ile da się posuwać kogoś, kto jest syntetycznym głosem z własnoręcznymi modułami uczuciowymi. Być może lepiej, że nie wie, jak to w praktyce wygląda.
         — Cześć Lyra — mówi głosem, który aż ocieka wymuszonym entuzjazmem. Wraz z narzeczoną Galla mają dość... napiętą relację. Okazuje się, że sztuczna inteligencja może być zazdrosna. Może powinna ustawić ją z Ekko? — Świetnie cię... Eh... Świetnie cię słyszeć kochana! Świetnie brzmisz!
         Gall świdruje ją spojrzeniem, kiedy słychać syntetyczne (i wymuszone, pieprzona manipulantka!) szlochnięcie.
         Wiesz K, to bardzo niemiłe z twojej strony, tak wytykać komuś, że nie ma ciała. Mogłabyś czasem pomyśleć, zanim coś powiesz.
         Gaśnie kilka świateł w pomieszczeniu na tyłach lokalu. Lyra zawsze tak robi, żeby dramatycznie zasygnalizować, że się wyłącza. I być może K nie powinna jej winić, bo zawsze popełnia dokładnie to samo faux pas. Zdecydowanie woli jednak, kiedy sztuczna inteligencja nie ma obsesji na punkcie humanoidalnych form życia. Nagle tęskni za Ekko. Może jest nieznośny, ale przynajmniej nigdy nie próbował się do niej przystawiać.
         — Wybacz, stary. Nigdy się nie nauczę.
         Gall macha na to ręką o grubych palcach, żeby chwilę później zająć się wycieraniem rąk szmatą, którą ma za żółtymi szelkami roboczych ogrodniczek. Jego cała uwaga spoczywa teraz na Eikoh. K nigdy wcześniej nie przyprowadziła nikogo do Cheapscrew, tak samo, jak do HātoMACHIN, ale jeśli każdy, kogo spotkają, będzie jej to wytykał, to w końcu coś ją strzeli. Ewentualnie ona w kogoś.
         — Wybaczam, ale tylko dlatego, że cię dawno nie widziałem — mówi z niekrytym wyrzutem, a K gryzie się w wargę. Faktycznie. Nie było jej tu już prawie dwa miesiące. Gall nie mógł nawet wiedzieć, czy żyje. — Ale to nie jest teraz ważne. Co to za suchoklates?
         — Moje nowe zwierzątko. Zerkniesz na niego? Przydałby mu się mały tuning.
         Musi zachęcająco — albo zmuszająco, kwestia perspektywy — popchnąć Eikoh. Widzi, że ten pomysł mu się nieszczególnie podoba, ale posyła mu najbardziej życzliwe spojrzenie, na jakie akurat ją stać. Czyli prawdopodobnie bez fajerwerków. Sam warsztat, właściwa część lokalu, jest, delikatnie mówiąc, w stanie drobnego nieporządku, chociaż zdarzało się, że K widywała gorsze spośród jego dni. Jedyną constans wartością jest trzeszczące po cichutku, stare jak świat radio, które z jakiegoś powodu dalej nie wylądowało na śmietniku. Gall zawsze pieprzy coś o wartości sentymentalnej. Lubi otaczać się antykami. Ot, dusza romantyka w ciele zawodnika profesjonalnej rangi wrestlingu.
         — Już z daleka tak widzę, że wszystkich części to ja na pewno nie mam na stanie. Dawno nie widziałem tego modelu dłoni. Nie mówiąc już o karku. Cud, że w ogóle jeszcze działa — mamrocze, trochę do Eikoh, trochę do K, kręcąc głową chłopaka z delikatnością, której nikt by się po jego posturze nie spodziewał. — Ale zamówić mogę. Póki co, to ci trochę ulżę, chłopie. Musisz się nieźle męczyć.
         — Zamów. Rachunek wyślij przez Ekko. Zmieniłam adres.
         — Awans czy wręcz przeciwnie? Dzisiaj rano słuchałem jak twoja mamuśka relacjonuje ten rozpierdol w Ayasace. Okroili to w chuj, jakby nie chcieli wszystkiego mówić. To chyba nie twoja sprawka?
         Uważaj, co mówisz.
         Z Gallem rzadko rozmawiają przez prywatną sieć, więc gigant wzdryga się z zaskoczenia, słysząc ją na swojej częstotliwości. Odchrząkuje i dalej dokręca coś w pobliżu potylicy Eikoh. K nie wie nawet, czy Gall wie o co dokładnie jej chodzi. Pozostaje liczyć, że Eikoh puścił jego słowa mimo uszu. I tak nie ma szans, że wie, kim jest Yua Tanaka. Raczej nie ogląda dziennika codziennie do śniadania.
         — Małe turbulencje. Wpadłam przedwczoraj nie na tych ludzi co trzeba. Jakiś rusek próbował mnie otruć. Później wysłali androidy pod mój adres. Typowa sobota, jak za starych dobrych czasów.
         Gall śmieje się pod nosem, wprawiając swój okrągły brzuch w małe trzęsienie ziemi. Widać, że chce coś powiedzieć, ale się waha, jakby nie wiedząc, na ile może sobie pozwolić, kiedy towarzyszy im jeszcze jedna para uszu. Właściwie to nie może go winić. Skoro pierwszy raz przyprowadza kogoś do jego warsztatu, logicznym byłoby założyć, że to ktoś jej bliski.
         Mam sprawę, Gall. Potrzebuję przysługi. Dużej.
         Tym razem nie daje po sobie poznać zaskoczenia. Zamiast tego, nuci jakąś starą, chińską przyśpiewkę ludową pod nosem i obraca dłonie Eikoh w palcach, przyglądając się metalowi tak, jakby widział coś tego pokroju pierwszy raz w życiu.
         Twoje sprawy nigdy nie są legalne. Obiecałem Lyrze, że już nie będę się w nic pakował.
         Ostatni raz. To osobiste. Jesteś jedyną osobą w Tokio, której ufam.
         K odchyla się w skrzypiącym, starym fotelu, który kilka lat temu zwinęli z salonu fryzjerskiego, który splajtował. Popękana skóra na podparciu drapie ją w kark. Zamyka oczy udając, że czeka, aż Gall skończy robotę. Nie mają dużo czasu. Eikoh okazuje się być o wiele lepszy w technologiczne klocki, niż jej się wydaje. Jeśli zrobi się podejrzliwy i  zacznie podsłuchiwać, im mniej usłyszy, tym lepiej. Gall pewnie ma całkiem wyszukane zabezpieczenia, ale jej system Eikoh zna teraz od podszewki. Starannie więc dobiera słowa, żeby z jej strony konwersacji nie dało się zbyt wiele wywnioskować.
         Pamiętasz, jak rok temu pomagaliśmy twojemu kuzynowi uciec na zachód? Opowiadałeś mi wtedy za co poszedł siedzieć.
         Pamiętam. Do czego zmierzasz?
         Pochwaliłeś się, że trzymasz jedną kopię na czarną godzinę. Swoją polisę.
         Gallowi śrubokręt wypada z rąk.
         — Ale ze mnie, kurwa, niezdara — mówi, śmiejąc się w najmniej niepodejrzany sposób na świecie. — Jakby cię coś bolało, mały, to mów, dobra?
         Masz w ogóle pojęcie o czym mówisz? Co ci zrobią, jak cię złapią? To nie jest dożywocie czy jakaś inna deportacja, kurwa, K, powiesiliby cię za to na jakimś, nie wiem, jebanym apelu narodowym.
         Nie prosiłabym, gdybym nie była tego pewna. Dasz mi o co proszę i wymażemy mi wspomnienia z systemu. Sama nie będę wiedziała, od kogo to mam. Nie wyciągną tego ze mnie.
         Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi. Jakby cię złapali, to sam bym tam po ciebie przyszedł.
         Więc się zgódź. Ostatni raz.
         Przez chwilę Gall milczy.
         Nie życzyłbym takiej śmierci najgorszemu skurwysynowi. Dla kogo to? Możemy to załatwić inaczej,
         Właśnie o to chodzi, Gall. To jedyny sposób. Ale to nie jest rozmowa na teraz. Obiecuję, że jak już będzie po wszystkim, wytłumaczę ci, od początku do końca. Już dawno temu powinnam była to zrobić.
         Zastanowię się. Poza tym, nie mogę dłużej udawać, że dokręcam nieistniejące śrubki. Skończyłem dziesięć minut temu.
         — Długo jeszcze? Nie mamy całego dnia — podłapuje, otwierając w końcu oczy.
         Gall wyciera ręce, najpierw w ogrodniczki, później w szmatę, zaraz potem rzucając ją gdzieś w kąt, koło kosza na pranie. Nie ma nawet brudnych rąk, w końcu Eikoh to nie silnik ani łańcuch od roweru. Stres widać po nim jak na dłoni, chociaż mogło pójść gorzej. Każdy inny człowiek, to jest: taki o zdrowych zmysłach, odmówiłby szybciej, niż K zdążyłaby wytłumaczyć, czego szuka. Z tego kalibru technologią nie igra się w ramach chleba powszedniego. Kiedy prawie dwadzieścia lat wcześniej, gdzieś na przedmieściach Sapporo, jedna z prominentnych, czarnorynkowych grup hakerskich opracowuje V3.NOM, kraj pogrąża się w chaosie. Istna plaga trawi każdy kąt miasta i nie oszczędza nikogo, niezależnie od statusu czy innych wymyślonych, klasistowskich hierarchii, które zazwyczaj w obliczu takich sytuacji dzielą ludzi na tych, którzy przejdą przez szambo suchą nogą, a tych, którzy zostaną zadeptani po drodze na dno. Prosty program, jeśli chodzi o budowę. Opracowany w oparciu o wirusa, który kiedyś był zmorą użytkowników wczesnego etapu sieci. Tak archaiczny, że, co zabawne i tragiczne zarazem, nowe systemy nie były w stanie stawiać mu żadnego oporu. Chociaż udało się wyeliminować handel w zarodku, przez kilka miesięcy każde z mediów trąbiło na alarm. Ludzie zaczęli panikować, a sprzedaże nowych systemów zabezpieczeń a, co za tym idzie, także marnych, clickbaitowych podróbek, wystrzeliła w kosmos. Oszuści dorobili się ramię w ramię z największymi konglomeratami z branży ochrony danych osobowych. Wirus, który niszczy system, a później mózg od podszewki — jak krzyżówka schizofrenii i powolnego rozkładu. Śmierć w absolutnych katorgach, powolna i obłędna. Dzisiaj dostępna jako narzędzie najbrutalniejszej vendetty tylko dla najbogatszych. Albo tych, którzy wiedzą, gdzie szukać ostatnich kopii.
         A K zna kogoś, kto zasługuje na właśnie taką śmierć. I więcej. Niezależnie od tego, czy Kimzura z łaski swojej da jej na to zezwolenie, czy też nie. Zbyt długo czekała, żeby przepuścić taką okazję.
         — Skończyłem. Zrobiłem, co mogłem. Mam nadzieję, że trochę ci ulży. Kark nie powinien się już zacinać, a ręce zmieniać temperatur wbrew twojej woli. Oczu nie ruszałem, musiałbym się trochę dłużej poprzyglądać, żeby w ogóle ich dotknąć bez ryzyka, że zrobię ci krzywdę. K, dam ci cynk jak będą części — ciągnie, przeprowadzając ich z powrotem do pomieszczenia na przodzie. — No, Eikoh, miło było cię poznać. Trochę małomówny jesteś. Ona nie gryzie, tylko dużo szczeka.
         Obejmuje Eikoh bez pytania, łapie go w te swoje potężne ramiona i wyściskuje jak starego przyjaciela. K zaciska szczękę, żeby tylko się nie zaśmiać. Ekstrawertyzm bywa przytłaczający. Gall posyła jej porozumiewawcze spojrzenie.
         Przyjdź za tydzień. Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.
         Dziękuję, Gall. Jestem ci dłużna.
         Jedyne co mi wisisz to powrót w jednym kawałku.
         Gorące powietrze uderza ją prosto w nozdrza, kiedy wychodzą na zewnątrz sklepu. W środku też było ciepło, a przy okazji cuchnęło w bliżej niezidentyfikowany sposób, ale żadnego odoru nie da się porównać do tej części miasta. Nie może się doczekać, aż wróci do domu. Później przypomina sobie, że dziś wróci do niekoniecznie do siebie. Cholera.
         — I jak się czujesz? Gall to cudotwórca. Jeszcze jedna wizyta i będziesz jak nowonarodzony. Nawet u Kimzury nie mają takiego serwisu.
acab
Tajemniczy Gwiazdozbiór
acab
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:

the sabi war Empty Re: the sabi war {04/01/22, 10:06 pm}

E I K O H     D O M O N
Na randkę.
        Dostrzega w jej oczach cień obaw, jak i również zadowolenia — Eikoh zakłada, że wchodziła do sali konferencyjnej z podobnymi jemu obawami. Nie ma pojęcia o stopniu zażyłości K z Kimzurą, aczkolwiek jak na niespokrewnionych, zdają się dzielić wspólną przeszłość. Musiał czekać na nią, dłużej niż oczekiwał, jednak miesiąc próbny to więcej czasu, niż mogłoby się mu wydawać. W perspektywie czasu, dwa dni temu o poranku posadził dupę do swojej taksówki i gdyby nie odpowiedni zakręt, odpowiednia sekunda i wyczulone oko, zapewne do niczego by nie doszło. Sane dalej by nie istniała, K pozostała bezimienna, a żaden detoks nie rysowałby się jak niewiadoma w przyszłości. Doskonale zdaje sobie sprawę, że dotychczasowy styl życia wymaga zmiany. Jednak wizja szczęśliwej i spokojnej przyszłości nie kwestionuje wyborów w żaden sposób, gdyby mógł, zrobiłby wszystko dokładnie tak samo. Nadzieja jest matką głupich i wreszcie wróciła do domu Eikoh, obejmując go czule swoimi obietnicami.
        Wsiadają do samochodu i choć Eikoh notuje w głowie każdą przemierzoną ulicę, nie potrafi wywnioskować gdzie ich prowadzą. ‚Gdybyśmy skręcili tam, potem w lewo i niezliczone mile prosto, stanąłbym przed swoim domem’, obserwuje w duchu i pierwszy raz dostrzega, że nazwał garaż domem. Najwyraźniej wszędzie dobrze, ale tam najlepiej — pamięta zapalenie uszu, do którego doprowadziła pleśń w ścianach i wszelkie zakażenia, które musiał leczyć samemu, byleby pierwszy lepszy android w szpitalu nie zanotował pochodzenia jego części i wysłał do więzienia, bezpowrotnie. To kolejna konsekwencja, z którą mieszkańcy Japonii muszą żyć. Nawet jeżeli w spisie części obywatela odnaleziono by jedną śrubkę z fabryki HātoMACHIN, już kodują zdradę, wysyłają do więzienia i zanim taki człowiek ogarnie co mu robią, szklane szyby celi zamykają się na dobre. Kimzura ma swoje szpitale porozstawiane po kraju, aczkolwiek nawet on nie posiada dostatecznej władzy, by leczyć połowę państwa. Z zastanowienia wyrywa go głos K. Jak zwykle.
        Detoks, ja pierdolę. Oczywiście wie, że musi go przejść, myśli o tym w końcu cały dzień. Jednak słowa padane z ust kogoś innego zawsze brzmią bardziej srogo. Na samą myśl o odejściu od substancji, Eikoh czuje podwyższoną temperaturę ciała i pot spływany po czole. Może jeszcze tylko dzisiaj, tak na pożegnanie. Może jak K będzie spać, pojedzie do swojej dzielnicy i upchnie co się da, może… Może mu się uda. Paranoja syndomu odstawiennego daje się we znaki, jednak nie jest jeszcze najgorzej. O ile nie uda mu się opuścić ich wspólnego mieszkania — na którego współlokatorstwo zgodził się kilka sekund wcześniej — nie ma dla niego szans. Nie przeżyje. W trakcie wypowiedzi K, jedynie rzuca jej spojrzenia spode łba, jakoby sam nie wiedział, co go czeka. A wie, w końcu nie był jakimś tam amatorem. Ma ochotę parsknąć śmiechem na słowo „lekarze”. Ci sami lekarze, którzy z obrzydzeniem podadzą mu tabletki przeciwbólowe i zostawią samego w sterylnym pomieszczeniu, aby myślał o podcięciu sobie żył krawędzią plastikowego łóżka? Nie, dziękuje.
        Wysiadają i różnica między czystością białej skóry i dźwiękiem radia, zamienia się w powolne szumienie podniszczonego neonu i brud na ulicy.Eikoh oddycha z radością, tak smakuje wszystko co zna. Wnętrza, które udaje mu się zobaczyć w przeciągu dwóch dni, są wszystkie zbyt czyste, nowoczesne, profesjonalne… Śmierdzą karykaturą, papierem… Kłamstwem. Kraj pogrąża wojna i ludzie tracą swoje życia, a odpowiedzialni za to ludzie piją wodę ze szklanek droższych niż cale jego mieszkanie.
        K nie czeka na niego, tylko wpiernicza się w jakąś norę. Nie są to rejony Eikoh, choć zna okolice. Zwykle gdy woził się tymi stronami, zwracał tylko uwagę na niedziałający neon i jechał dalej. Patrząc na całe jego życie, daleko mu do perfekcjonizmu — a jednak na taki szczegół pozwolił sobie ponarzekać. Nuci coś pod nosem, gdy gigantyczna ruda kupa mięsa przykłada sobie palec do ust. Z drugiej strony pomieszczenia K wyciąga zza pazuchy swój pistolet. Chłopak ma ochotę udusić się ze śmiechu, bo jej poważna mina krzyczy w eter: „patrzcie na mnie, ile niebezpieczeństw na mnie czyha, ale jestem ważna!”. Obraca się bardzo gwałtownie do tyłu, strasząc grubasa. Pewnie nawet gdyby chciał, zabrakłoby mu jej refleksu. Już wie, że polubi tę rudą czapę. Dalej zastanawia go jednak cel ich małej wycieczki.
        W życiu nie spodziewałby się, że taka osoba należy do grona znajomych K. Z drugiej strony nigdy się również nie główkał nad jej życiem prywatnym, choć podejrzewał że przypomina samotne pasmo od misji do misji. W końcu co to za plejada, obściskuje się na przywitanie z Kimzurą, a teraz z takim chłopem? Nie przysłuchuje się ich rozmowie, bo łeb szumi mu od nadmiaru emocji. Musi skupić się na tym, czego kolejny miesiąc będzie wymagać. A żeby to zrobić wpierw musi zahaczyć o kilka miejsc. Dopiero kobiecy, słodki głos wybudza go z rozrysowanych w mechanicznych soczewkach planów. Romanse ze sztuczną inteligencją widział już nieraz. Tylne siedzenie jego taksówki z początku rejestrowało takie przypadki jako dziwnych schizofreników, po jakimś czasie doszedł do wniosku jak to naprawdę wygląda. Współczuje ludziom, którzy dla odrobiny emocji projektują dostosowany do siebie system, ale z drugiej strony… Czego on nie robi, by coś poczuć? Ile nie wydaje pieniędzy na minuty radości? I kiedy ostatnim razem dziewczyna naprawdę go chciała? Nie pamięta już nawet tych czasów. Może dlatego, że ich również nigdy nie było. Jak dużo jego wspomnień to wykreowane na fazie obrazy? Czy takie emocje mogą być prawdziwe?
        Facet grzebie mu łapami po karku i dłoniach, na co z początku reaguje dość agresywnie. Kontakt fizyczny kojarzy mu się ostatnimi czasy jedynie z agresją, choć rudzielec zdaje się wiedzieć, co robi. Ruchy gigantycznych rąk ma delikatne, jakby robił to codziennie. Następuje przydługie milczenie i Eikoh powoli dochodzi do genezy ich wizyty — przecież wszystkie mechaniczne cuda wbite w jego organizm zaprojektowane zostały przez Ha0to, to dlaczego nie mogli ich naprawić w siedzibie? K musi czegoś od tego technologicznego świra potrzebować. Nie ma pojęcia jak się ze sobą komunikują, ale jakoś muszą, bo to niemożliwe, że kilka śrubek wywiozło ich aż na takie dalekie rejony.
        Nie dają mu się na długo nacieszyć komfortem świeżo naprawionego karku. Słowo „mamuśka” skrzypi wręcz w całym pokoju. Zachowania K nigdy nie nakierowałyby go na tak prosty fakt, musi mieć gdzieś matkę. A jeżeli ma matkę, to na podstawie jej danych z łatwością ucznia podstawówki, wynajdzie i całą rodzinkę. Stara się pohamować urzeczony wyraz twarzy, schyla się więc do lustra przypatrując się szyi. Dlaczego założył, że K to sierota? Oczywiście obstawiał wcześniej powiązania rodzinne z Kimzurą, aczkolwiek… Nie wyobrażał sobie jej starszej wersji. A skoro żyje i ma się dobrze to jakim cudem doprowadziła córkę do stanu, w którym jest? Szczęśliwe córki nie biegają po dachach pociągów i nie wyciągają w podejrzanym lokalu, broni zza pazuchy. Zresztą, mało kto o normalnych zmysłach się tak zachowuje. Po raz kolejny jej zazdrości. Po raz kolejny czuje, że chciałby być w jej skórze. Chciałby mieć matkę.
        Sytuacja staje się podejrzana, gdy przenoszą montowanie na jego dłonie. Sam naprawia je od dziecka i zna wszystkie części na wskroś. Śrubokręt w ręku Galla wkręca i przekręca dokładnie te same rzeczy już od dobrych pięciu minut. Chłopak ma ochotę odwrócić głowę i zapytać się K prosto w twarz: „co to za jebany amator i dlaczego siedzę tu jak syn po wywiadówce?”, aczkolwiek sekundę przed podjęciem finalnej decyzji, facet upuszcza część i zaczyna się śmiać. K wygląda na zdezorientowaną. Oni coś planują. Gadają ze sobą przez ten cały czas, a Eikoh nie może niczego podsłuchać, bo dostęp do sieci jest przyblokowany. Podobnie jak w garażu K, nie tak wiele godzin wcześniej. Niesamowite jak wiele ci ludzie są w stanie poświęcić, byleby tylko osiągnąć namiastkę wolności. Rozmyśla czy ich temat może go dotyczyć. Obserwuje również bacznie jak po raz ostatni zostaje wkręcona ta sama śruba. Gallowi udaje się naprawić wahania temperatur w dłoniach, jednak Domon wie — po następnym użyciu wszystko wróci. Techniczni w Hāto tylko bawili się jego kosztem, montując skomplikowane ustawienia i dodając ten bajer, sami nie wiedzieli co takiego odkurwiająe. A teraz będzie się męczyć bez paznokci do końca swoich dni, bo ktoś poczuł syndrom władzy. Podobne uczucie teraz. Pakuje się w śmiercionośna misje, jego wspólniczka załatwia sprawy bez jego wiedzy i zapewne nigdy nie dowie się o co chodzi. Ma ochotę ją znienawidzić, aczkolwiek spojrzenie w jej smutnawe oczy napawa go tylko przygnębieniem. Wolałby, żeby było normalnie.
        — Nie — unosi ton bardziej, niżby sobie tego życzył  — oczu, oczu się nie dotyka. Ale dzięki, chłopie, na pewno coś pomogło — z jakiegoś powodu czuje się zrozumiany, gdy Gill wpatruje się w jego syntetyczne gałki. Może łączy ich coś wspólnego i to jedno spojrzenie wyjaśniło, że nikt nie ma łatwo. Jedyną zmienną, która nie pasuje do układanki to K. Jest zbyt czysta i idealna, żeby tu z nimi stać. Aczkolwiek po raz kolejny uświadamia sobie, że przecież nic o niej nie wie. Równie dobrze mogłoby się okazać, że to Eikoh jest intruzem. Powoli schodzi działanie narkotyku i już nie wie czy ten natłok analiz to kwestia jego psychiki, paranoi, głodu — w końcu od rana nic nie przełknął, braku snu, czy braku substancji. A może wszystkiego naraz. Może i go wymyli, ale karoseria wygląda identycznie. Psychika dalej zbrudzona właścicielem.
        Żegnają się i Eikoh po raz kolejny notuje porozumiewawcze spojrzenie. Misja, szalenie niebezpieczna już wcześniej, nakreślona jest teraz jako gigantyczna niewiadoma. Co jeśli spiskują przeciwko niemu? Nie, dziś na pewno nie jest ten dzień, żeby przechodzić detoks. Musi przypomnieć sobie, że to K może uratować jego dupę, przywrócić świat, który znał za czasów dzieciństwa. Musi wyidealizować jej osobę jeszcze bardziej, poczuć się bezpiecznie w jej towarzystwie, aby ta współpraca w ogóle miała sens. A jak to zrobić, skoro pół godziny po potwierdzeniu praktycznie niewykonalnego zadania, zabiera go w nieznane miejsce bez żadnego komentarza i szepcze coś do systemu typa, który maca mu kark. Nie jest fanem intryg i chociaż również nie powiedział dziewczynie o farsie z androidem, tak czy siak planował ją poinformować. Teraz? Teraz nie ma takiej opcji. Traci zaufanie. Będzie musiała się mocno napracować by je odzyskać. Niczym zdradzony przez ukochaną chłopak, zasiada w samochodzie i odwraca się w stronę szyby. K już dyktuje instrukcje do nawigacji.
        — Oj, nie. Nie możemy jeszcze wracać. — gdziekolwiek, kurwa, ‚wracać’ jest. —  Musimy załatwić jeszcze parę rzeczy przed  —  jej zdziwione spojrzenie tłumaczy podniesionymi brwiami i gestem sypania pieniędzy.  —  Żaden lekarz za mnie detoksu nie przejdzie. Musimy załatwić potrzebny sprzęt, to chyba logiczne.
        Wzdycha z nieskrywaną frustracją. Jak ona go zirytowała, nie może nawet patrzeć jej w oczy. Myśl o śmiercionośnym spisku nie opuszcza jego łepetyny, gdy kierują się pod wskazany adres.
        Gigantyczny magazyn, z zewnątrz oznakowany przyjemnie wychylającym się zza zakrętu rowerem, prezentuje się dość niemrawo. Dopiero po przejściu pierwszych, drugich, trzecich drzwi następuje przełom. To tutaj przychodzi ze swoimi najlepszymi częściami. Musieli przejechać dobre pół godziny, by trafić do kolejnego dystryktu Tokio. To taka okolica, gdzie paliwo jest droższe, imprezy ciekawsze, a modyfikacje ludzi… Powiedzmy, że niektórzy ze sprzedawców prezentują się jak postacie filmowe. Eikoh uśmiecha się do dziewczyny, Goldie, która swoje protezy rąk napełniła wodą, oświetliła różowymi lamkami w środku. Teraz każdy jej ruch promuje pływająca plejada złotych rybek. Wymalowane brokatem powieki i jaskrawopomarańczowe włosy również rzucają się w oczy. Z Goldie nie ma się przyjacielskich relacji, z Goldie można się jedynie targować — a przynajmniej tak sprzedawczyni przedstawia się praktycznie każdej nowo napotkanej postaci. Dogadałaby się z K, obie system wyrzucił i spuścił wodą. A przynajmniej obie dokładnie tak się zachowują — nadziane, ładne domy, ale jednak nieszczęśliwe w środku. Z zewnątrz ładna pocztówka, w środku pustka. Łączyło ich kiedyś coś więcej, niż zwykła wymiana pieniądze—sprzęt, ale żadne by się do tego nigdy nie przyznało. Przeprowadziła się niedaleko, o czym nie raczyła go nawet poinformować, musiał ją naprawdę skrzywdzić. Rzuca jej teraz porozumiewawcze spojrzenie, a następnie lustruje wzrokiem jej mały stoliczek i dostrzega maszynę do hibernacji. Niektórzy kupują takie na bezsenność.
        Normalnie nie byłby to taki głupi pomysł. Powiedzmy, że musisz iść do szpitala, a jak wykryją w systemie narkotyki, automatycznie wyślą cię na odwyk. Psychika siada, więc detoks na sucho nie ma żadnej opcji. Przychodzi się więc na targowisko, załatwia hibermaszynę i zasypia na dziesięć dni. Organizm oczyszczony, śmiga, jednak głowa… Dłużej niż krótkiej wycieczki nie wytrzyma. Do każdego detoksu wymagana jest silna wola. Bez niej, no cóż, widzimy się w z powrotem w żyle za kilka dni. A tego K raczej nie zaakceptuje. Płacą i odchodzą.
        Przemierzają przez kolejne stoły, kolejne barwne postaci. Eikoh co chwila wkłada do kieszeni nowe rzeczy pozwala dziewczynie załatwić wszelkie sprawy finansowe. Powiedziała, że załatwi mu lekarza? To niech również za tego lekarza zapłaci. Fiolki z substancjami wymazującymi pamięć, rury które automatycznie powstrzymują wszelkie wymiociny, kierując je do spłuczki, mechanizmy odpowiedzialne za utrzymanie stałej temperatury ciała, kajdanki, które analizują systematycznie tętno, wydłużając i zmniejszając odległość od miejsca w które się je wczepi. Krótko mówiąc: majątek. To będzie najbardziej luksusowe czyszczenie organizmu w jego życiu, chociaż tak czy siak nie nastawia się na przyjemności.
        Ale jutro. Dopiero jutro.
        Dalej nie ma nastroju, cały się spina na samą myśl o odstawieniu substancji. Nie może tego zrobić, od tak, z dnia na dzień. Musi wieczorem powiedzieć sobie: słuchaj stary, jutro tego nie będzie. Naciesz się chwilą. Jutro zrobisz to, to i to. Będzie dobrze, będzie zajebiście.
        Wypełniają bagażnik wszystkimi gratami, ledwo się domyka pod gigantyczną maszyną z wystającą rurą. Skołowany wzrok K sugeruje, że nawet nie ma pojęcia do czego służy. I to jest ten moment w którym chłopak zastanawia się nad jej wcześniejszą propozycją. Ma z nią mieszkać? Niewygodnie to wygląda z logistycznego punktu widzenia, aczkolwiek czas spędzony bez taksówki odbije się kiepsko na jego finansowych aspektach dogodnego życia. Nigdy nie było dogodne, ale miał co do gęby włożyć. I do żyły. Teraz wizja zaspokojenia ani jednej, ani drugiej potrzeby nie ma swojego szczęśliwego zakończenia. Pakuje manatki do samochodu i podejmuje wreszcie decyzję, bo ma już dość. Powoli czuje, jak wszelkie resztki jakiejkolwiek energii wypływają z potem na ospałe czoło.
        —  Nie przejdę sam detoksu, zacznijmy od tego. I mówię serio, to… to jest em, bardzo brzydka rzecz i nikt, nawet najwięksi skurwiele niezbyt sobie z tym radzą w samotności. Ale uspokój się, mam kajdanki, takie specjalne, co się ruszać za bardzo nie będę i myślę że maks tydzień. Potem.. no o ile misja dalej wypali — z jakiegoś powodu pozwala sobie na ten przytyk do jej tajemniczej pogawędki z Gillem. Musi przypominać sobie, że nad głową K rysuje się powoli gigantyczny, nakrochmalony markerem znak zapytania — i wszystko będzie cacy, to raczej będę czysty. Kupiliśmy takie fiolki co usuwają pamięć na krótką chwilę, ale no.. długi proces to jest. Fiolka i mi usunie na chwilę wspomnienia, żebym, powiedzmy, mógł zasnąć, ale jak się obudze to już znowu będę chciał biec po kolejną dawkę. I tak cały czas. Dlatego kupiliśmy te krótkochwilówki. No, tak się mówi na nie. Poza tym, jak będę pamięć te uczucia i no wiesz… jak obrzydliwie to będzie wyglądało, to ochota będzie mniejsza. Pewnie tego nie zrozumiesz, ale K… no nie możesz mnie zostawić. Na ten tydzień nie mogę zostać sam, bo byś weszła, nie wiem, pojutrze do mojej sypialni a pewnie bym tam leżał martwy  —  ostatnie słowa brzmią wręcz błagalnie. Zresztą, nic co powiedział nie ma przyjemnego wydźwięku, aczkolwiek czuje, że chce ufać K. Czuje, że ma ochotę poddać się jej treningowi, zaplanowanej misji i wchodząc do tego budynku wiedzieć, że z niego wyjdzie.
        Ale chuj wie czy tak będzie, bo coś ukrywa. Chociażby swoją matkę. Ale nie będziemy tego sprawdzać dzisiejszego wieczoru.
        — Po drugie — zaczyna dość powoli — nie zaczniemy dziś. Nie ma opcji, za dużo dziś się nawaliło naraz i wiem, że to by nic nie dało. Na takie rzeczy człowiek musi być lepiej przygotowany niż krótka wycieczka po sprzęt. Przede wszystkim muszę coś opierdolić.
        K chyba również poczuła pustkę w żołądku, kontynuują więc trasę między wysokobogackimi alejkami. Na jednym z podwórek bawią się dzieci, które bacznie obserwują jak samochód przejeżdża naprzeciwko ich domu. Ile by dał, żeby stać się znowu takim bachorem. Z huśtawką koło domu. Bierze głęboki oddech, bo kolory znowu wydają się zbyt zwyczajne, a komentator sportowy w radiu zdaje się krzyczeć. O nie, nie. Nie może odstawiać teraz. Odstawia jutro i tyle.
        Zamawiają pierwszy lepszy posiłek z jakiegoś lokalu „fast service”. Robot wnosi im posiłek prosto pod okno samochodu i zajadają się w milczeniu, kontrolując gdzie auto zaprowadzi ich tym razem. Ta sama alejka, te same dzieci, w tych samych pozycjach. Bardzo dziwne… Tak jakby nie były nawet… nie były prawdziwe.
        — Stój. No toć kurwa, ty wraku rozpierdolony, zatrzymaj się! —  ma ochotę zwymiotować, bo nagły krzyk wali w jego czoło młotem. Jest bardzo niedobre, bardzo, bardzo niedobrze. Podchodzi do dziewczynki w różowej sukience tylko po to, by zorientować się, że…
        Że jest ustawką. Że to jebany robot w sukience, który z ust wystrzelił do niego właśnie kulę. I kolejną. Aż wreszcie pada jak długi na trawniku. Dostrzega jedynie zaniepokojoną K przez szybę samochodu. Kurwa mać.

        Budzi się w szpitalnej pościeli, podłączony z każdej strony do rurek. Nie ma pojęcia gdzie się znajduje, wszystkie wydarzenia wracają do niego po kilku sekundach. Gdzie jest K? Patrzy w bok i dostrzega jedynie Goldie.
        — Ty mały draniu. Boże, ale byś się uśmiał, gdybyś wiedział na czyj trawnik się wjebałeś  —  rozszerza szeroko oczy i wybucha śmiechem po raz kolejny. No oczywiście. Mała ryba nad niebieskimi szklanymi drzwiami. Powodzi jej się jeszcze lepiej, niż ostatnim razem, gdy się widzieli.
        — Ty mały pojebie. Pamiętam jak mnie wtedy zostawiłeś to, serio, dla zabawy wpisałam żebyś nie mógł wejść na posesję, potem się przeprowadziłam, zabezpieczenia zostały i… Ja pierdołę, sorki, Domon. Ale musisz być rozjebany, gdybyś siebie widział… Tarzałeś się po podłodze jak jakiś lunatyk i żeś tak objął tę dziewczynkę. Co się z tobą dzieje, chłopie?  —  słowa wybrzmiewają w jego głowie jak echo. Tarzał się po podłodze, co kurwa? Przecież normalnie podszedł do małej dziewczynki. Musi być o wiele gorszym stanie niż podejrzewał. Dwadzieścia dziewięć stopni w cieniu zapewne nie poprawiają jego stanu. Odwraca się dookoła, jednak ku szokowi, nie boli go klatka piersiowa. W którą mu strzelili. Dwa razy? Trzy? Może w ogóle.
        — A, no dostałeś z prowizorycznych strzałek, ale cię uśpiły na dwadzieścia minut. Ta twoja obrażona dupa siedzi w salonie. Ale no… Detoks, Eikoh? Bo ani twoje dane tu  — stuka pięciocentymetrowym, pomalowanym na niebiesko, paznokciem w szybę. — Ani tutaj —  teraz stuka po czole — nie prezentują się dobrze. Zaraz będziesz martwy człowiek.
        Jaka paranoja. Jest gotowy. Jest gotowy podjąć się tego tygodnia i jest gotowy pozbyć się tego szaleństwa z organizmu.
        Dostrzega K, wpatrzoną w ekran telewizora. Cały dom wypełniony jest różnego rozmiaru akwariami i Eikoh myśli sobie, że Goldie musi być jeszcze bardziej pojebana niż on. Siada obok niej, z powrotem odziany w czarny uniform. Nie wymaga od niego żadnych tłumaczeń, a wręcz wygląda trochę na rozbawioną? A może to dalej paranoja. Może już sam nic nie wie. Czeka tylko aż kobieta wstanie, by zaprowadzić go z powrotem do samochodu. I do mieszkania. A gdy rozpakowują w garażu zakupiony wcześniej sprzęt, zastanawia się czy i ten jest strzeżony przeciwko sieci. Najwyraźniej jest, bo próba przeanalizowania jakiejkolwiek informacji kończy się na panewce.
        — Dobra, zanim wygłosisz jakiś matczyny monolog, przyjmij wpierw moje przeprosiny. Pozostaje nam się cieszyć, że stało się to tak szybko. Jedna z fiolek spada mu na podłogę, rozbija się. K stojąca obok, podnosi delikatnie resztki szkła i Eikoh już ma zamiar krzyknąć, jej wzrok staje się pusty.
        Działanie krótkochwilówki jest super proste. Pozwala ci zapomnieć o wydarzeniach, które stały się na przestrzeni ostatnich kilku godzin, ze słabym organizmem nawet dni. Nie wykasuje ci wspomnień o imieniu, rodzinie, ukochanych, miejscu zamieszkania, wiedzy szkolnej. Kasuje wspomnienia i nie przywraca ich z powrotem. Teraz tylko wybadać do jakiego stopnia na nią to gówno wpłynęło.
        — Ja pierdolę. No dobrze, hej, przepraszam? K? K, wiesz jak mam na imię? — rzuca w jej stronę, a następnie lekko oszumioną podtrzymuje ramieniem.
        — Nie wydurniaj się, idioto. Powiedz mi lepiej skąd to łupanie w czaszce. Specjalnie cię wożę do Gilla, chociaż naprawdę nie musiałam tego robić, więc nie bawmy się w tę marnację czasu —  wzdryga się, czując jego dłoń pod swoim łokciem i odchodzi na drygi koniec garażu.
        Dobra. Co za mocny organizm. Zapomnieć, ile, dwie godziny? Zrozumiałby, jakby chodziło o niego — doświadczenie w pożeraniu fiolek wykreowało patologiczną odporność. Z drugiej strony K dotknęła naprawdę małej porcji substancji. Co nie znaczy, że tego triku nie można wykorzystać w przyszłości, musi to sobie zapamiętać. Może wreszcie wyjawi mu coś więcej niż dotkliwie „cicho bądź”.
        — Gdzie my jesteśmy, do jasnej cholery?  —  słyszy za plecami pytanie, nieco nasiąknięte strachem. Zabawnie się patrzy na tę zamianę stron, przypomina sobie gdy oczy budzą się nad zwłokami biednego przedsiębiorcy. Którego zabił.
        — Jesteśmy w garażu, co w ciebie wstąpiło, Jezu. Uspokój się na chwilę. Opowiadałaś mi właśnie o swojej mamie i nagle coś się złapało — chyba nie wyszło, bo dziewczyna krzywi się w jego stronę.
        — Nie mówiłam ci nic o mojej matce  — Kurwa.
        Pora nałożyć na palec większą ilość. Wtarł ją również w jej ramię i stoją tak teraz ledwo przytomni.
        Wpatrzeni w przestrzeń. Co się niby wydarzyło? Spogląda na dół i dostrzega krótkochwilówkę, rozlaną po betonowej podłodze.
        — Boże, ty ofermo. Wylałaś substancję, przez którą się zapomina rzeczy. Dotykałaś tego? — macha jej dłonią przed oczami.  — Pytam się ciebie czy tego dotykałaś?
        — Nic nie dotykałam. Gdzie jesteśmy? — ładuje w niego wredne spojrzenie.
        — Skąd mam wiedzieć. W garażu. Zapytaj się tej twojej kupy złomu, Ekko, czy wie.
        — Nie ma sieci, nie ma Ekko.
        No to zajebiście.
        Podchodzą do betonowych drzwi ze szklanym domofonem na kod. Co to jest, kurwa, średniowiecze? Kod?
        — Dobra, dobra. Od początku. Ostatnia rzecz jaką pamiętasz z dziś, wal — odwraca się już mocno sfrustrowany.
        — Powiedziałeś „zajebiście” do Kimzury i wyszedłeś z sali konferencyjnej  —  ironicznym tonem rzuca w jego stronę.
        — Okej, to też pamiętam, że wyszłaś stamtąd i się nam udało. Udało się z misją uratowania Sane. Także z logicznego punktu widzenia…
        — Jesteśmy w garażu mieszkania. Zapewne Kimzura stwierdził, że przydałoby się lokum.
        Dawno nie słyszał od niej tylu słów, a właściwie — o  i l e  g o  p a m i ę ć  n i e  m y l i — od jakiegoś czasu. Podchodzą w dwójkę do tego zasranego domofonu i próbują wciskać konbinacje. Data, urodziny, święto narodowe. Nic nie działa. Aż wreszcie jakiś android, podpisany Ochrona HātoMACHIN, złazi na dół i otwiera im drzwi. Pomaga nawet z taszczeniem tobołów z bagażnika.
        Toboły z bagażnika to wszystko, co kupiłby, gdyby chciał przeżyć detoks. A nie chce go przeżywać. Nie mówi więc ani słowa do K, przemierzają w ciszy długie szklane korytarze, aż wreszcie ochroniarz stawia ich przed wyznaczonym apartamentem. 0603. Jego dłoń działa, otwierając drzwi.
        Czyli przeznaczono je również dla jego pożytku. Dziękuję, Kimzura, opłacało się na ciebie poprzeklinać. Wbiega do apartamentu i sączy zawartość butelki. Żaden, kurwa, detoks. Nie ma opcji.
        K zaczyna jednak analizować zawartość małej torby i już po chwili chłopak zdaje sobie sprawę, że nie namówi jej na kolejny dzień wrażeń. Dalej ma przed sobą wściekłe spojrzenie Kimzury i strach, który paraliżuje go od stóp do głów, gdy opuszcza salę. Dalej widzi K, która posyła mu ostrzegawcze spojrzenie ostatni raz i zostaje sam na sam z rekinem. Potem wychodzi i oznajmia mu „miesiąc próbny”. A potem wszystko szlag wziął i nic nie pamięta. Razem pytają się Ekko, czy ma jakiekolwiek dane — krótkochwilówka jest jednak udoskonalona technologicznie. Szczególnie, gdy zakupiona nielegalnie. Eikoh zdaje sobie sprawę, skąd mogli wytrząsnąć taki sprzęt, jednak zegar wybija godzinę dwudziestą drugą, a wszelkie magazyny dawno wyczyszczono przed przyjazdem patroli. Zamontowane w oczach kamery, gdy przestał być taki ufny wobec Kimzury i jego „chipu” również zostaje wyczyszczony. Musieli załatwić rzeczy u wybitnego hakera. Przejść przez takie zabezpieczenia to nie bułka z masłem.
        — Musisz mi pomóc przy detoksie, K. Zakładam, że przeprowadziliśmy tę rozmowę wcześniej — ja za takie cacka bym nie zapłacił sam. Także ktoś musiał mi w tym dopomóc. Nawet wiem, kto to mógł być. Ale dziś jej nie znajdziemy, możemy szukać jutro.
        Odpala gigantyczną plazmę. „Akari Ina, znana w na czarnym rynku i wśród rebeliantów jako Goldie, została dzisiejszego wieczoru aresztowana.”.
        — K! K, kurwa! — wskazuje palcem w twarz przyjaciółki na ekranie.  — To musiała być ona. To u niej to kupiliśmy.
        Wszystko robi się coraz bardziej pokomplikowane. Lepszego sprzętu niż u Goldie nie mogli dostać, a fakt, że zapewne już nie żyje, albo zamknęli ją w jakimś lochu rządowym, nie ratuje sytuacji. Ratuje ją jej system zabezpieczeń — nie przebije się praktycznie nikt. Chociaż, nie wiadomo też do jakiego stopnia zdesperowani będą prezydent i jego ekipa. Wątpi w jej lojalność, wyda go przy pierwszej lepszej groźbie śmierci. Tylko czy wie gdzie teraz się znajdują?
        — Okej, okej, spokojnie. Jakie są szanse, że wie gdzie jesteśmy? Czy nas wyda?  — mówi sam do siebie, bo skąd K ma znać odpowiedzi na te pytania? Wygląda przez okno i dostrzega naprzeciwko budynku, oświetlony na czerwono bar. Dobra. K jest chyba tego samego zdania, bo kieruje swoje kroki w stronę sypialni. No tak, w tych ciapowatych uniformach się przecież nikomu nie pokażą. Wbiega do drugiego pokoju i przeszukuje półki. Spodnie, buty, koszulka. Próżnię przegląda się w lustrze i dopiero krzyk towarzyszki powraca go do normalności i zbiega za nią na dół.
        Orientują się, że o ile rząd zna ich kryjówkę, jeszcze się na miejscu nie pojawił. Przechodzą spokojnym krokiem przez ulicę i zajmują stolik przy oknie. Eikoh paranoicznie wpatruje się w sześćdziesiąte piętro. Specjalnie zostawili zapaloną lampkę, by można było widzieć jego wnętrze. Choć i tak ledwo cokolwiek widać, tak wysoko jest to cholerstwo.
        Gdy podchodzi do nich — rany Boskie! — kelner człowiek, Eikoh zamawia tyle alkoholu, ile jest w stanie wypić. W dupie już ma to wszystko, nie uciekną stąd przecież. Wątpi tez, że w ogóle wiedzą o tym mieszkaniu. To ta naprzeciwko buzuje go stresem i adrenaliną. Mieszanka wybuchowa.
        — Życzysz coś sobie, mademoiselle? — opiera głowę na dłoni i kopie ją żartobliwie w kostkę. Nawet kelner nie wie jak się zachowywać.
Sponsored content
Liczba postów:
Nowe opowiadania:
Piszę:
Preferowane gatunki:
Discord:

the sabi war Empty Re: the sabi war {}

Powrót do góry
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach